• Nie Znaleziono Wyników

    Zawarczało w błękicie, potem zaczęło trzaskać – jak gęsty grad. Popadaliśmy więc, gdzie komu było bliżej: pod gruszą, u płota, na uwrociu, przy furgonie kompanijnym.

    Z dna jaru widać było duży, niezgrabny samolot, plujący ogniem, który w bladym świetle popołudnia wyraźnie czerwieniał.

    Wioska w jarze dobrze nas chroniła. Z osypiska brzegu pył posypał się pod wstęgą kul, które spruły ziemię. I tyle tylko, że rykoszetowa kula zraniła lekko gęsiarkę bosonogą, tam w górze, na wygonie. Stanęło biedactwo, główkę zadarło do góry, palec wraziło w buzię, nieświadome okrucieństwa płynącego z błękitu. Krzyczeliśmy na nią, ale nie usłuchała nas. No, trudno.

    Samolot pomknął dalej, zresztą na pewno nie po to tu przyleciał, aby nasz biwak garstką kul obdarować. Pomknął i uciszyło się pod obłokami, i usłyszeliśmy rzewny płacz dziecka.

    - Trzeba zobaczyć, co tam z tym bachorem – rzekł kapral.

    Czepiając się berberysowych krzaków, poleźli po zboczu jaru Zasławski i Drobniakowski. A Całek wołał z dołu:

    - Ostrożnie, chłopaki, to przecie dziecko!

    Znieśli ją na dół szczęśliwie i oddali w ręce matki, która właśnie biegła do obórki.

    - Co ci to, córuś, co, skarbie złoty?

    - Za trzy dni śladu nie będzie. Skórę jej tylko zdarło z ramienia, takie tam zadrapanie. Rykoszet – objaśniał Drobniakowski.

    Nie znane słowo zaniepokoiło kobietę. Zsunęła bandaż z rączki dziewczynki i odsłoniła się wówczas oczom nas wszystkich krwawa rysa. Dziewczynka zapłakała jeszcze rzewniej, patrząc z ukosa na ranę.

    - I po coś tam lazła! – wybuchł gniew matki, skoro nieszczęście okazało się niezbyt wielkie.

    - Gęsi... gęsi... – łkała dziewczynka. - Ot to! A gdzie gęsi? – i zostawiwszy dziecko pośrodku drogi zaczęła się piąć pod górę.

    Śmiech nas ogarnął przy tej całej scenie.    Kapral podkpiwał sobie z babiny, stary Całek głaskał małą po główce, pewno przejęty wspomnieniami o własnej dziatwie, a ja szukałem po kieszeniach bluzy, bo przypomniało mi się, że miałem gdzieś kostkę cukru. Może cukier uciszy płacz dziewczynki?

    Cukier się znalazł i gęsi się znalazły. Przygnała je kobieta ścieżką serpentynową z drugiej strony wąwozu.

    - Zapędź je w obejście – przykazała córce, a sama zwróciła się do nas. – Tam, wiecie, leży wojak swój, polski.

    - Gdzie?

    - Zabity?

    - Na wygonie leży, gębą do ziemi, ale gada. Żyje.

    - Po niego, duchem! – krzyknął kapral. Więc Zasławskii Wicek ruszyli znów w gąszcz berberysu.

    - Gada? A co gada? – spytał Całek.

    - Chciał, żeby mu szmatę przynieść jaką. Wstydzi się.

    Niewiele nam powiedziały te objaśnienia, ale podnieciły ciekawość. Cóż to za historia? Kobieta tymczasem odeszła ku chacie, ogarnianej powoli przez półzmierzch, bo tu, w dole, światła pod zachód było mało, a czerwienie rozpalające się po obłokach nie rozjaśniły wioski na dnie jaru; przeciwnie, jakby przyciemniały ją.

    - No, co jest, Zasławski?

    - Nie chce iść, panie kapralu. Wstydzi się.

    - Czego on się, oferma boża, wstydzi?

    - Nie powiedział, panie kapralu. Zostawiliśmy mu bandaż, bo prosił. Powiedział, że przyjdzie, jak się ściemni, może mu przejdzie do tej pory.

    - Słuchajcie, mnie się to nie podoba. To jakieś faramuszki: wstydzi się, nie zejdzie... Diabli go tam wiedzą, co on za jeden i co się za tym kryje... Czechowicz, Markowski, Jarzyk! Z karabinami po niego! Żywo!

    Skoczyliśmy po broń do chaty, a potem objęły nas kłujące fale berberysowych zarośli. Droga pod górę była uciążliwa i nim stanęliśmy na krawędzi rozpadliny, dyszeliśmy ciężko.

    W lekko pofałdowanym terenie czerwienił się pod ukośnym blaskiem wieczoru duży wagon. Na wygonie w przywiędłej trawie siedział żołnierz. Kurtkę miał zarzuconą tylko na ramiona. Owijał sobie głowę bandażem. Podeszliśmy do niego:

    - Chodźcie!

    - Pierona! Spokoju nie dadzom!

    - Chodźcie, nie gadajcie.    Zamruczał cos tam nieładnego, wstał i nagle zachwiał się. Chwyciłem go pod rękę, aby nie upadł, a wtedy on stęknął:

    - Uch! – pokazał białe zęby, tak białe, że im nawet łuna zachodu nie nadała różowego odcienia.

    - Co, łaskotki macie?

    - Ty mnie nie gabaj – krzyknął obcy do mnie, a do Markowskiego – a ty się nie śmij! Patrzcie, pierony!

    I odwrócił się do nas plecami, zrzucając kurtkę z bark. Wtedy ujrzeliśmy, że koszulę ma czarną od krwi. Zwrócił się ku nam twarzą:

    - No?

    - Rana?

    - Rana? Rana? Z niewoli, kamraci, zwiołem. Tam mie stemplami częstowali, octem polewali. Teraz wicie?

    - T a k a sprawa – przeciągnął Markowski. – No, ale chodźcie. Kapral kazał was dostawić żywego czy umarłego. Możecie iść?

    Żołnierz zrobił krok i znowu olśniewające zęby odsłonił mu grymas bólu, tak podobny do uśmiechu. Potem ruszył z nami. Schodziliśmy w dół wolno. Widać było, że to dla niego męka, ale trzymał się w sobie i starał się nie pokazywać, jak mu bardzo to zejście dolega.

    Czerwienił nas zachód, oślepiał nam oczy, potem do połowy nas barwił, potem tylko głowy płonęły, wreszcie wstąpiliśmy w mrok wąwozu. W pewnej chwili zdawało mi się, że znowu widzę zęby Ślązaka. Potknął się bowiem i obsunął nieco, gdy mu kamień stoczył się spod stóp.

    - Panie kapral, melduję posłusznie, jeniec zbiegły z niewoli wroga! – odraportował Markowski.

    - Jeszcze jeden – stwierdził któryś z plutonu.

    Bo w tych dniach, po wielkim pogromie hrubieszowskim, niemało ich przybywało od strony Bugu – obdartych, głodnych, umęczonych i bosych.

    - Wasz przydział?

    - Dziewiąta kompanija czwartygo pułku piechoty legijonów.

    - Dowództwo kompanii mieści się w Marianówce. To niedaleko. Ambulans Czerwonego Krzyża znajdziecie po drodze, przy kuźni. Jarzyk, odprowadźcie go.

    - Rozkaz, panie kapralu!

    - Ale, ale, przypomniałem sobie. Co to za fochy pokazywaliście tam, na górze? Ta gospodyni mówiła, że wstydzicie się, że takie tam różne...

    - Ślązak milczał.

    - I żołnierze nasi mówili... Hę? Co?

    - Panie kapral, każą mi dać co do jadła...

    - Pewno że o suchej gębie was nie puszczę. Nie uszlibyście może tego kilometra, a przecie nam każdy żołnierz potrzebny; no, nie?

    To „no, nie?” odnosiło się do nas, więc przyświadczyliśmy chórem, zresztą niezbyt zgodnym, po czym wzięliśmy przybysza między siebie. Siadł na przyzbie pod chatą, a Zasławski przyniósł mu menażkę kaszy ze skwarkami, nim jeszcze rozdano spóźniony obiad z kotła, Zasławskiemu to nie sprawiło trudności. Z niewiadomych dla nas przyczyn kucharz bardzo szanował tego młodzika i traktował go niemal jak oficera.

    - Cóżeście to kapralowi nie odpowiedzieli na pytanie? – zagadnął Ślązaka Drobniakowski, a prawie każdy te same słowa miał na ustach.    - Może to coś nie dla szarży? – żartował Wicek. – Gadajcie śmiało, kapral poszedł do dowództwa baonu.

    - Zaś tam! – mruknął nasz gość i wziął się za jadło, ale mu bandaż na twarzy przeszkadzał. Zdjął go więc, zwinął starannie i ułożył pod ręką.

    - Co, już was zęby nie bolą? – nie ustawał w zaczepkach Wicek.

    - Zaś tam... – burknął przybysz raz jeszcze i przypiął się do łyżki.

    My tymczasem gadaliśmy o tym i owym, czekając na zbiórkę do kotła. Po zbiórce z dymiącymi menażkami obsiedliśmy płot i przyzbę, a kto nie znalazł miejsca, wprost na ziemi siadał. Pożywiliśmy się. Ślązak skończył jeść razem z nami, choć zaczął znacznie wcześniej.

    - M a r n y   j a d e l n i k  – zaopiniował Wicek.

    Uciekinier intrygował nas bardzo, lecz nie chcieliśmy pokazać po sobie, że jesteśmy aż tak ciekawi. Jeśli co ma na wątrobie, nie wytrzyma – sam powie.

    Jakoż i powiedział. Najprzód rozejrzał się dokoła, potem ruszył ku studni z żurawiem i z wiadra stojącego na cembrowinie napił się wody, nachyliwszy je trochę.

Gdy wracał przez podwórko, przeszedł przez smugę blasku bijącą z okna chaty, a w smudze tej spostrzegliśmy, że ma na policzku jakiś czerwony znak. W tejże chwili Ślązak skoczył w mrok:

    - No, widzieliście! Widzieliście! – wrzasnął z wściekłością.

    - Widzieliśmy – odpowiedział z mroku głos Wicka z niezmąconym spokojem. – Trzeba było bandaż znowu założyć, to nie widzielibyśmy.

    - Dej pozór, co by tobie tak nie było! Pieronie! Widzieliście, to mi reszta za psiniec.

Nie idem do kompanji! Z wami bedem, jag widzieliście! Swoim sie nie pokaże!

Hańba!

    - Cóżeś się tak rozpieklił? – zapytał Całek. – Nie wiadomo, o co ci chodzi.

    - O co? Nacajchowali mie jag bydlaka! Nacajchowali goruncem żielazem! Jag ja bedem po świecie chodził, jag?

    Całek zaświecił latarkę. W elektrycznym blasku ujrzeliśmy jasną, jakby uciętą w ciemności głowę przybysza, jego znów odsłonięte w grymasie zęby, pałające oczy, usta spieczone i piętno na prawym policzku, piętno dosłownie takie, jakim się znakuje bydło.

    - To mi zrobili! – krzyknął Ślązak, a wargi mu drżały jak w febrze.

    Latarka zgasła. Milczeliśmy.    - Tego bym, bracie, nie darował – rozległ się głos kaprala.

    - I ja bym tego nie darował – dodał głos porucznika. – Rozumiem was i rozumiem,

dlaczego wstydziliście się zejść. Kapral Stachurski opowiedział mi całą sprawę. Tylko ja myślę, że to nie wy powinniście się wstydzić, ale tamci.

    - Kto to mówi? – zapytał przybysz, a głos mu drżał.

    - Porucznik, dowódca kompanii.

    - Panie poruczniku, a jag ja do dziedziny wrócę? Do mojej wsi?

    - Doktorzy coś na to poradzą.

    - Panie poruczniku, jagby można było... Chciałbym w tej kompanii zostać, do swoich nie iść... Panie poruczniku, niejedyn tak robi, przechodzi z oddziału do oddziału i fertig...

    - Nie proście mnie o to. Właśnie dlatego jest tu i ówdzie nieporządek, że łaziki robią, co im się podoba. Wrócicie do dziewiątej kompanii. Zapłacić wrogom możecie i tam, prawda?

    - Tag jest, panie poruczniku.

    Narzucił mundur na ramiona, wziął w rękę bandaż (mignęła jego biel w ciemności jaru), potem jednak odrzucił w trawę. Z podniesioną głową ruszył do drogi. Poderwał się i Jarzyk, aby wskazać mu, którędy ma iść.

    - Ostajcie, kamraci! – rzekł.

    - Bywaj – oddały pożegnanie liczne głosy.

    Gromadka nasza zaczęła się rozchodzić po chatach na odpoczynek, kiedy z głębi jaru dobiegł nas głośny okrzyk namiętności.

    - Zapłacem sakramynckim dziadom! Zapłacem!...

BITWA I PO BITWIE I

    Ogniste i ziemne krzaki wybuchów wzrastały wśród huku, to tu, to tam, na pochyłym ściernisku, pionowe, grzmiące, piękne. Szerokość pól strzępił ciemny dym pożaru bardzo bliskiego, a kiedy wiatr zawiewał z nagła w tę stronę, wszystko tonęło w rudawym półmroku. Wówczas płomień rytmicznie rwący się z kulomiotu widać było bardziej wyraziście.

    Taśmowy, z przylepionym w zeschłych wargach niedopałkiem papierosa, podstawiał ręce pod wstęgę nabojów wywijających się ze skrzynki w ostrych podrzutach, a ten jego ruch przypominał gest prządki motającej nici. Bo i tu nić się motała, złota, śmiertelna nić Parki.

    Porembowski kierował ogniem „maszynki”. Dygotał cały od odrzutów kulomiotu, a przed nim drżało również i pole całe, bo dzień był gorący, jak to się z rzadka pod koniec września zdarza, i powietrze nagrzane, i dym przesłaniał linię horyzontu, i te nieustanne, częste wybuchy granatów.

    Gdy się to zaczynało, kiedy rozwijał się nasz wielki taniec – wyrażenie porucznika Wójcika – było mi nieludzko i nieswojo. Lęk przed straszliwymi rozrywami armatnich pocisków i zaciętość, która mi się nie wiadomo skąd wzięła nie tylko w zębach, ale i w rękach, zwartych na karabinie, wtopienie się w to, i tylko w to, bez żadnej reszty, żołnierstwo nie mające nic wspólnego z całym dotychczasowym moim życiem w sumie stanowiło mieszaninę niezwykłej przemiany. Strzelałem, biegłem, krzyczałem w dymie jak inni, nie widziałem w zapamiętaniu, kto biegnie, kto pada, żywioł unosił mnie, a zmęczenie ostateczne w płucach i twardy stukot serca podniecały jeszcze bardziej. W tej to bitwie po raz pierwszy zdarzyło mi się rzucać granaty ręczne, co prawda, nerwowo, zbyt blisko, i w tej także bitwie dosięgła mnie dłoń wojny po raz pierwszy i ostatni.

    Chwiejący się nacisk, załamujące się nasze natarcie, podtrzymywały wołania oficerów:

    - Stać, stać! cholera jasna!

    - Pluton tu zostaje! Maszynki na boki! Padnij tam jeden z drugim!

    W chaosie, który próżno bym usiłował uporządkować w pamięci, bo czas wtedy jakoś inaczej mi się układał, burząc normalne odczuwania, zamajaczyło mi wyraźnie jedno: w rzadkim zagajników, w smugach słońca, co spadały z wierzchołków drzew, a nasilały się od kurzu, dymu, pędziły wprost na nas postacie przekreślone na ukos liniami karabinów i ryczące nieludzko:

    - Uraaaa! Uraaa!

    Przemknęło mi przez myśl: atak na bagnety. Równocześnie chłód opanował ręce od świadomości, że teraz zacznie się to, o czym opowiadał mi brat, to najstraszniejsze, gdy żelaza szczęka o żelazo, a ostrza drą z bliska ciało. Nagle oszołomienie bojowe zgasło w fali niepewności: czy będę mógł, czy zdobędę się na to, aby pruć komuś pierś czy brzuch?

    - Uszy do góry! – krzyknął leżący niedaleko ode mnie podoficer.

    Zdaje się, że to był głos plutonowego Eggera, zresztą nie jestem pewny, ale któż inny, jeśli nie on, mógł zauważyć to moje wahanie? Tylko on widział w bitwie wszystko, tak jak my na paradzie. On, weteran znad Sambry, Mozy i Mozeli, mógł wiedzieć, co się dzieje w młodych żołnierzach.

    Już i na naszych karabinach błysnęły długie bagnety, już i nas poderwały rozkazy przeciw tej fali kontraktu bolszewików, kiedy z nagła grom stanął między mną a światem, różowy ogień tępo trzasnął mnie z boku i dźwięknęło mi w głowie, i nie było już nic...II

    Ocucony po ogłuszeniu, ujrzałem nad sobą pogodne niebo, kosmaty konar sosny i twarz sanitariusza Mrowickiego oraz jeszcze jakiegoś nie znanego mi kaprala. Ten ostatni machnął ręką i splunął:

    - Nic mu! Kontuzja. Wiater go potłukł.

    Po czym odszedł, a raczej odbiegł pochylony, nieco śmieszny z tym swoim wahadłowym ruchem zbyt długich rąk. Sanitariusz napoił mnie raz jeszcze z manierki tchnącej wonią kawy. Ciepława woda zasycona tym zapachem wydała mi się jednak świetnym napitkiem. Że już raz piłem ją, choć bez pamięci, wnioskowałem z tego, że krople jej spływały mi po podbródku, czułem to. Naraz przeszyło mnie własne w duchu postawione pytanie: krew?

    Ale wobec niezniszczalnej pewności, iż jestem nietykalny wobec losów wojny, przesuniecie ręką po twarzy i sprawdzanie (istotnie – woda, nie „sok osobliwy”), były tylko formalnością. Woda, naturalnie woda!

    - Kontuzjowało mnie? – zapytałem sanitariusza, uprzytomniwszy sobie słowa kaprala.

    - A jakże.

    - Nic mi nie jest – orzekłem i chciałem wstać, ale tu okazało się, że się mylę. Naraz rytmiczne dzwony odezwały mi się w uszach i senna słabość opanowała ramiona, pierś, brzuch. Zdawało mi się, że za chwilę przestanę oddychać:

    - O, bierze cię... Trzeba cię będzie zanieść gdzieś dalej...

    Chwycił mnie za rękę, chcąc widocznie przerzucić przez barki i ponieść ku punktowi opatrunkowemu. Ale mnie zrobiło się zupełnie słabo. Szepnąłem:

    - Zostaw, sam odżyję.

    Kucnął wobec tego, przypatrzył mi się z bliska i zawyrokował:

    - Odżyć to odżyjesz. Stuknęło cię wiatrem, ziemią zasypało ździebełko, ale nawet nie bardzo zielony jesteś na gębie.

    - O, psiakrótka! – zaklął, wstając – jak to mnie w nodze rwie! No, leź se tu. Pójdę do innych...

    I poszedł, lekko utykając, gdzieś między drzewa. Zostałem sam.

    Leżałem sobie pod sosną nieswój, senny, obojętny. W oczach mi coś migotało, jakby iskierka czy gwiazda pojawiła się w oddali. Wiedziałem, że to było zmęczenie wzroku, ale znalazłem dla niej nazwę: gwiazda źródlana.

    Dzwoniło mi w uszach. Obróciłem się na bok i podparłem głowę dłonią.

Strząsnąłem grudki ziemi z munduru. Jedna rozsypała się, wpadła na pierś, bo mundur i koszulę miałem rozpięte. Spod ciężkich powiek patrzyłem na pola, na bitwę jak na obrazek. Czułem się poza nią, choć kule i tu świstały.

    Samopoczucie miałem takie jak kilka miesięcy, gdy w błogości, leżąc nad rzeczką Bystrzycą, ścigałem wzrokiem obłoki na niebie i obłoki w wodzie.    Ogniste wybuchy i ziemne fontanny tryskały z gruntu wciąż jeszcze, lecz przez ten czas, gdym spał w omdleniu, zmieniła się sytuacja. Ze wzgórza, na którym leżałem, obszar pół widoczny był jak na dłoni. Z prawej strony płonęły gumna folwarczne i tam też kotłowało się najwięcej. Tam szczekały Hotchkisy, tam grzechotała palba karabinów i grzmiały granaty ręczne. Na wprost przed sobą widziałem rzadką tyralierę naszych strzelców, leżącą w ścierni i również nie bezczynną w tej strzelaninie. W zagajniku, który tworzył

jak gdyby tylną dekorację pejzażu, zresztą niezbyt odległą, również strzelano z linii prowizorycznych okopów, wijących się na podwyższeniu. Dym wystrzałów unosił się nad tymi żółtymi kretowiskami. Z doliny, która spełzała w lewo ode mnie, dobiegały okrzyki oraz bliskie głosy dział. Poznawałem nasze polówki.

    Podporucznik Janczar przebiegł tuz koło mnie i nagle zatrzymał sie:

    - Co wy się tu wylegujecie? Zwariowaliście?

    - Kontuzjowało mnie, nie mogę się ruszać.

    - No to leżcie, leżcie, czy ja wam każę się ruszać? – i trzasnąwszy szpicrutą po cholewach, zrobił dwa kroki w przód, ale nagle coś sobie przypomniał: - Nie widzieliście gdzie Eggera?

    - Nie, panie poruczniku. Ale Porembowski pewno wie, gdzie on jest – wskazałem oczyma dygocącą od strzałów „maszynkę” przed sobą. Porucznik pobiegł tam wielkimi krokami, a ja przeprowadziłem go wzrokiem beznamiętnym. Dlaczego powiedziałem, że Porembowski wie coś o Eggerze? Do dziś nie wiem.

    Zaświegotało w niebie: ciężki pocisk prześwidrował atmosferę i zwiastując swoje zbliżenie narastającym brzmieniem pędu, rozwalił się w dolinie z potwornym grzmotem, wyrzucił przy tym wielometrowej wysokości czarny kwiat brył ziemi.

    Nic mnie to wszystko nie obchodziło.

    Telefoniści z wielkimi szpulami drutu i tyczką przeszli między sosnami, jeden potknął się nawet o moje nogi, drugi krzyknął:

    - Te, zgubiłeś furażerkę! – i rzucił czapkę, tak że trafiła mnie w usta.III

    Ciągle jeszcze oszołomiony, lecz już świadomy całkowicie i wyzwolony z senności, tegoż wieczora brałem udział w gawędzie o bitwie, co minęła.

    Biwak rozłożony szeroko wśród cichego czasu rozbrzmiewał nowinami:

    - Podporucznik zabity.

    - Kasznik zabity. I Ciężak Andrzej.

    Tu stanęła w pamięci mojej niezgrabna postać chłopa spod Lubartowa. Miał bardzo jasne, jakby wyblakłe oczy w twarzy modelowanej grubo, w twarzy uderzającej wydatnością kości policzkowych, iście kałamucką. Lecz to był dobry człowiek i dobry żołnierz.

    - A drugi Ciężak tez ma za swoje! Dostał nielicho! Postrzał w pachwinę...

    - Naszemu Staszkowskiemu zegarek rozbiło, a jemu nic!

    - Pewno rykoszet albo niedolot. Jakem był pod Hrubieszowem, to...

    - Łapiducha, wicie, także w pachwinę ugryzło, ale nie bardzo.

    Ponad tymi wieściami, których udzielaliśmy sobie, unosiła się cisza wieczorna po ciepłym dniu, a ogromne niebo nad polami i zaściankami świeciło płomieniami zachodu.

    Opowiadano i o przebiegu walki: baterię rozbiło, folwark nad rzeczką trzeba było podpalić, mostek wysadzić w powietrze. Telefoniści napracowali się i napocili, bo łączność, jak to w boju, ciągle się ruszała. Działa musiały walić, bo i wróg bił granatami raz koło razu: przypomniały mu się boje artyleryjskie z czasu wołyńskiej kampanii szesnastego roku, czy co...

    - Drobniakowski, co wam? – zapytał plutonowy.

    Drobniakowski siedział koło mnie na belce, chudy, smutny, gdyby nie twarz dziobata, przypominająca układem brwi Mefista, podobny byłby do Zadumanego, co na polskich przydrożach siaduje w cieniu wierzb, topól czy brzóz.

    - Co, co? Nic. Ja, panie plutonowy?

    - Chorzy jesteście, czy tak tylko... Przejdzie, przejdzie...

    Drobniakowski uśmiechnął się męczeńsko i rękawem otarł pot z czoła. Plutonowy przyjrzał mu się uważnie, pomyślał chwilę i poszedł ku stodole, a kiedy szedł przez zniszczony, stratowany ogródek, sprężysty jego krok musiał zastanowić każdego widza.

    - Chodzi jucha jak fryga.

    - Tego nic nie zmoże! Teraz ja zwróciłem się do Drobniakowskiego:

    - Coś niedobrze wyglądacie...

    - Wy lepiej wyglądacie! Bladziście jak piekarz!

    - Zasypało mnie trochę. Akurat wtedy, kiedy szliśmy na bagnety...

    Drobniakowski trzasnął palcami, pokiwał głową. Westchnął:

    - Patrzę ja na was i nieraz myślę: ot, ma chłopak szczęście? Może każdy młodzik ma szczęście? Mnie już trzydziestka stuknęła...

    - Ciężak zginął.

    - Co tam Ciężak! Ciężak! Jedna jaskółka to nie wiosna. Młodzi mają szczęście...    Starość tchnęła nie tylko ze słów kolegi, ale i z całej jego postaci, i

    - Co tam Ciężak! Ciężak! Jedna jaskółka to nie wiosna. Młodzi mają szczęście...    Starość tchnęła nie tylko ze słów kolegi, ale i z całej jego postaci, i