• Nie Znaleziono Wyników

    W tym miasteczku nie było ludzi, którzy by rozumieli nauczyciela. Byli tu co prawda tacy, którzy się bali nocnej zmory i dusz pokutujących, i wieczorów na żydowskim okopisku, ale Krzyś mieszkał tuż za jego murem i więcej go straszyła półsosna rozbita piorunem, a zawsze pełna szmerów i wiatrów.

    Grywano tu na skrzypcach, owszem. Muzykę nieraz dobrą, można było usłyszeć w kościele i w cerkwi, w czasie wesel, ze dwa razy do roku - na koncertach mających na celu zasilenie pieniędzmi któregoś z tutejszych towarzystw. Lecz takich, co wychodziliby w mglisty ranek grać na łące - takich nie było prócz niego.

    Lubiano go i nielubiano. Ot, odmieniec.

    Ostatni tydzień Krzysia był bardzo niewydarzony. Naszły go chmurą całą, jak to bywa, różne strapienia a znaki wszelakie przekazywały ów ciąg trosk z dnia na dzień.

Każdego wieczoru czekał biedak jakiejś aluzji mocy codziennych a magicznych, że wszystko ma się ku lepszemu. Gdzie tam! Mrok w szybach stał nieruchomo, pukały i trzaskały stare sprzęty, zegar chrypiał złośliwie, sny zaś tropiły go mętne i męczące.

    Gdy nadeszła niedziela, dzień, w którym mógł zobaczyć Joasię, stał długo pośrodku izby bosy i smutny. Nic nie wskazywało na to, aby dzień miał być lepszy od innych. A on przecież obiecał Joasi, że pojadą łodzią do Zamku. Nagle roześmiał się, aż matka drgnęła przy kominie!

    - Zegar skrzypi! Zegar! - śmiał się chłopak.

    - Ech, ty pomylony... - powiedziała matka - śmiejesz się, a sam nie wiesz z czego.

Ubieraj się. Już późno.

    Ale Krzyś wziął się do zegara. Ciągnął wagi, przekręcał wskazówki, otwierał błyskające trybami wnętrze tego młynka mielącego czas. Dmuchał, czyścił, oliwił. Po godzinie zegar tykał równo i spokojnie.

    - Muszą być dobre znaki! - krzyknął Krzyś wesoło.II

    Łódź kołysała się lekko, płynąc po krętej Łudze. Brzegi rzeki wspinały się ku górze i zbiegały w dół, szły nisko, nad samą wodą, piętrzyły się ku niebu wałami przedhistorycznego grodziszcza lub kryły się w suchym gąszczu trzcin.

    - Joaśka, o czym ty tak myślisz?

    Zagarnęła ręką po wodzie. Powstał przy tym nietrwały ślad, jakby ptak dotknął rzeki skrzydłem.

    - Dobrze mi. Jesteśmy razem. Mamy cały dzień dla siebie tylko.

    - Może ci zagrać?

    - Nie. Płyńmy dalej. Tylko czy to nie grzech wiosłować teraz właśnie? Posłuchaj:

dzwonią: dzwonią na sumę.

    To dla Krzysia nie grzech. Inne on sprawy widywał: dziecko pobite przez rodziców do krwi, staruszkę ociemniałą, którą pijacy wepchnęli w kałużę, widział też na łące, wśród mgieł, kota z poparzonymi łapkami i gwoździem w czaszce. Ale dzwony?...

    Z łopat wioseł ściekały krople, dziób łodzi tarł się o kiście trzcin, pruł świat na dwoje.

    Joasia patrzyła w niebo. Tam, na wysokości, spływały się w jedno, strzępiły się i dzieliły chmurki siwe i białe.

    - Deszcz będzie - powiedziała.

    - Niech będzie.

    Wykrzyknął to wesoło, lecz w sobie zasmucił się nieco: że też nawet ta niewinna radość wycieczki musi być zepsuta przez to, co go już od tygodnia prześladuje!

    Zaczęło padać. Polały się z nieba rzęsiste strugi wiosennego płaczu. Pluskały na rzece, szumiały na liściach wierzb i olszyn. Krzyś zrzucił kurtkę i osłonił nią Joasię.

Potem popatrzył na nią przez chwilę niepewny, czy się nie pogniewa i ściągnął także koszulę. Musiał przecie nakryć czymś i skrzypki swoje, leżące pod ławką łódki.

    Joasia nie gniewała się. Przeciwnie. Tak ciepło powiedziała, tak po matczynemu:

    - Teraz wiosłuj ostro, bo mi się przeziębisz, chłopaku...

    Ton jej słów sprawił, że deszcz nie był przykry. Wiosła podrywały się, lecąc nad wodą, zanurzały się i pchały przez toń opornie, po czym znów zrywały się lotnie, swobodnie i znów pogrążały w Łudze.

    Krzepkie ręce Krzysia węźliły się i napinały, gdy ciągnął rękojeści ku sobie. Grę mięśni na piersiach gmatwały początkowo strużki kropel. Ale gdy cały Krzyś był już mokry, wyglądał jak z metalu. I było w tym coś takiego jak pieśń. Joasia zaczęła śpiewać. Zawtórował jej. Jedna piosenka płynęła spod budki uczynionej z jego kurtki, druga - z ust mokrych i czerwonych, kropionych majowym deszczem.

    Tak płynęli.III

    Czworokątne wieże ruiny złociły blask zachodu, a oni jeszcze w ogłuchłych salach i dziedzińcach bawili się jak dzieci. Cóż z tego, że Joasia miała rok osiemnasty, a Krzyś starszy był od niej o całe dwa lata!

    - Widzisz tę kalinę? - wskazała palcem drzewko rosnące w załomie murów.

    - Widzę.

    - Pobiegnę tam. Jeśli mnie złapiesz, zanim dotknę kaliny...

    - To co?

    - Nic. Uważaj: raz, dwa, trzy!

    Pomknęli oboje ku kątowi podwórka, lecz nie doścignął jej. Śmigała przez chwasty i gruzy ruin jak spłoszona łania. A kiedy stanęli pod kaliną, potrząsnęła znienacka drzewkiem i grad kropel po niedawnym deszczu obsypał oboje.

    - Ach, ty! - chłopak rzucił się ku niej.

    - Patrz! Patrz! Ktoś nam łódkę zabiera! - odwróciła jego uwagę alarmem.

    Spojrzał w strzelnicę muru zamkowego. U stóp góry, pośród białych kamieni, na które wywlekli łódź, brodziła w płytkiej wodzie maleńka dziewczynka. Miała zadarty nosek, śmieszny warkoczyk, sukienkę w kraty i pęk kaczeńców w ręku.

    - Zwodnico! Przecież chyba to dziecko nie zabierze naszego statku!

    Odwrócił się od strzelnicy i spostrzegł, że jest sam.

    - Joasiu!

    Echo poszło po ruinie.

    - Joasiu! Gdzie jesteś?

    Była na stoku wzgórza. Usiadłszy w trawie podparła głowę ręką, a rękę kolanem.

Krzyś widział wprost, że dziewczyna jedna się ze światem. Obłoki, świeża zieleń, woda na białych głazach, dziecko z bukietem - to był świat. I jeszcze ta kapryśna wstęga Ługi raz szeroka, raz wąska, a zawsze bardzo kręta. Podbiegł do niej z tyłu i zasłonił jej oczy dłońmi.

    - Teraz nie widzisz. Teraz musisz o mnie myśleć.

    - Zaraz pomyślę, tylko wianki uwiję dla nas obojga.

    Nazrywali kwiatów na wzgórzu i znieśli swój pachnący łup do łodzi. Dziecko patrzyło na nich, wetknąwszy palec w buzię.

    - Jak się nazywasz?

    Maleństwo wyjęło paluszek z buzi:

    - Paraska...

    - A gdzie twój dom?

    Pokazało rączką w stronę zamku. Teraz dopiero zauważyli, że do jednej z ciężkich wieżyc tuli się lepianka, z komina której wywijał się wolno niebieskawy dym.

    - Czy pomożesz nam wić wianki?

    Nie powiedziało toto ani tak, ani nie, jeno usiadło poważnie na burcie łodzi, tak jak i oni. Zaczęli robotę.

    - A tam, za ostrowem, są bardzo ładne kwiaty - powiedziała nagle.IV

    Zmierzchało się. Wiosła znowu wzlatywały nad wodą i znowu przedzierały się pod gładzizną rzeki. Słońce już zaszło. Wieńce obojga bieliły się na włosach tym bardziej, im bardziej półmrok rozciągał się nad Ługą.

    - Mijamy ostrów - szepnęła Joasia, bo w mroku zawsze lepiej szeptem mówić niż zbyt głośno.

    - Opłyniemy go dokoła. Może znajdziemy te kwiaty, o których plotła Paraska.

    - Nie, nie, wracajmy już do domu.

    - To niedługo potrwa.

    Zaczął odpychać łódź od brzegu jednym wiosłem. Popłynęli kołem. Z drugiej strony wyspy stanęli w cichej zatoczce, gdzie tajemniczo jaśniały na toni wielkie lilie wodne.

    Joasia uklękła w łodzi i wyciągnęła ręce po kwiat. Z nagła, sama nie wiedząc, jak to się stało, znalazła się w chłodnej topieli. Ręce jej plątały się w długich, śliskich łodygach lilij wodnych. Z trudem utrzymywała się na powierzchni, póki jej Krzyś nie wyciągnął. Trwało to kilka chwil zaledwie, ale wianek jej spadł na wodę i popchnięty kołami fal posunął się ku prądowi Ługi. Odpłynął w mrok.

    Joasia leżała teraz w łódce drżąca z chłodu. W dłoni miała najpiękniejszą, największą z lilij wodnych.

    Krzyś nachylił się nad dziewczyną i pocałował ją.

    - Moja... szepnął.

    - Zi...mno mi...

    Zdjął kurtkę, jak w południe, zdjął i koszulę. Otulił Joasię jak umiał, po czym wziął się do wioseł. Zaskrzypiały dulki, zapluskała woda u wioseł.

    - Raz, dwa, raz, dwa - liczył sam sobie półgłosem.

    W mgłach, które wstawały znad łąk, łódź niosła się z prądem bystro i lekko. Skrzyp żelaza miarowy, nieustanny, kołysał Joasię i uspokajał oboje. W mlecznym tumanie majaczyły na przemian niskie lądy i kępy drzew nadbrzeżnych, wał grodziszcza i łagodne pagóry. Godziny biegły jak psy.

    - Raz, dwa, raz, dwa...

    - Widać miasteczko.

    Tak, to miasteczko. Sześć czy siedem bursztynowych światełek ledwo widocznych w mglistej otchłani, to domy przy klasztorze. Jeszcze przejazd pod niskimi gałęźmi matczynego sadu i ot, pomost.

    - Koniec dnia i koniec wędrówki...

    - I koniec niedobrego czasu - dodał Krzyś - dziś nie widziałem złych znaków i było mi bardzo dobrze.

    - Może kto kocha, nigdy złych znaków nie widzi?V     Z drzwi otwartych na sad wybiegł stary głos:

    - Czy to wy, dzieci?

    - To my - odparła Joasia.

    Za nią podszedł ku matce półnagi Krzyś w wianku na głowie i z wiosłami na ramieniu. Złożył swój ciężar pod oknem, po czym zawrócił ku rzece.

    - Dokąd idziesz? Chyba coś zjesz wraz z nami?

    - Wrócę.

    Postały przez chwilę u progu domostwa. Dobiegł je zza mgły nad Ługą czysty, przejmujący ton skrzypiec.

    - Ach, prawda - rzekła matka z uśmiechem - dzisiaj mgła. A mówił mi przecie któregoś tu dnia, że mgła łączy wody niebios i ziemi.

WAGON NR 16773

Nota dla czytelnika:

    Tekst poniższy “Wagon nr 16773” to skrót powieści, skrót w dosłownym znaczeniu tego wyrazu. Inaczej mówiąc, streszczenie, coś w rodzaju zarysu scenariusza filmowego.

    Wydaje mi się, że ta forma literacka nowa i bardzo jeszcze surowa, a przecież zasadniczo różniąca się od noweli (jak np. plan od fotografii - jest w tym pewna analogia) ma widoki rozwoju. Daleki jestem od myśli, że to mój wynalazek.

Streszczenia były i długo jeszcze będą sztuką stosowaną, czymś użytkowym. Jedyna innowacja, jaką tutaj sobie przypisuję, to właśnie traktowanie streszczenia jako sztuki czystej, autotelicznej.

    Napisałem takich streszczeń kilka: Koło Archimedesa - powieść etyczną,

“Sekundanci” albo “Matka” - taki tytuł nosi powieść obyczajowo-romantyczna, prócz tego mam w tece skrót powieści legendarnej o pomieszaniu się światów, lecz nie wiem, czy to ogłoszę drukiem.

    Wagon nr 16773 - przed czytelnikiem; niechże on sam określi rodzaj tej powieści.

Co do mnie, jestem w głębi serca przeciwko rodzajom, przeciwko gatunkom, przeciwko odróżnieniu powieści od opowiadania i noweli od eposu. Jestem za Sztuką.

    Mglista noc. Przez rozległe przestrzenie kresów mknie pociąg. Przeszywa lasy zalane białym tumanem, przebiega mosty wiszące w mglistych oparach, światłami okien przebiera po niskich krzakach, jest stworzeniem poruszającym się na dnie oceanu mgły.

    W wagonach osobowych cisza. Głowy śpiących odrzucone w tył, na oparcia, przypominają pomordowanych nożem. Platformy ładowane drzewem, białe jak ciało i świeżością tchnące jak ciało, błyskają pod lampami zapadłych przystanków kresowych. Na końcu pociągu dzwoni żelastwem pusty wagon nr 16773. Pusty? Nie.

Za czerwonymi deskami, w blasku drżącego płomienia świeczki - rozmowa.

    Dwaj włóczędzy z gatunku wiecznych wędrowców opowiadają sobie wzajem dzieje żywota. Jeden z nich ma na imię Andrzej, drugi - Aleksy.

    Pierwsza opowieść Andrzeja: Kiedy byłem w małym, wędrownym cyrku, życie miałem piękne, choć nieraz bardzo ubogie. W miasteczkach, a i po większych wsiach, rozbijaliśmy namiot i pokazywaliśmy ludziom szych naszej sztuki. Trupa to była niewielka: ja, Hanka - woltyżerka, pryncypał, profesor sztuk czarnoksięskich, naprawdę niebywale zręczny prestidigitator, oraz śpiewak i grajek w jednej osobie, czarnowłose Cyganiątko. Poza tym - dziewczyna, służąca, ot, tłuk do wszystkiego.

    Wędrowaliśmy wesoło, śpiewaliśmy nieraz nie tylko dla publiczności, ale i dla siebie, zwłaszcza wiosną. Zimować trzeba było w stolicy, ale i tam nie rozstawaliśmy się. Uczyłem Cyganiuka zawiłości czytania i pisania, on zaś często śpiewał jakieś węgierskie i ojczyste pieśni.

    Pewnej nocy odkryłem, że kocham bez pamięci małą woltyżerkę i że Cygan także ją kocha. Ale ubiegłem go i wziąłem zdobycz młodości pierwszej, najprzedniejszej.

    Nazajutrz Cygan powoził, gdy nasz dyliżans cyrkowy jechał wśród rozlewisk letniej powodzi. Nie przeczuwaliśmy nic złego. Służąca gotowała obiad, pryncypał naprawiał swój kostium obszyty cekinami. Ja i Hanka siedzieliśmy za firanką z perkalu, patrząc sobie w oczy. Ot, młodzi.

    Naraz konie pędem wjechały w wodę. Nim zdołaliśmy pojąć, co się dzieje, główny nurt powodzi wywrócił nasz wóz. Zaczęła się walka o życie. Utonął nasz dobytek.

Utonął stary magik i Cygan, i mała woltyżerka.

    Wśród połamanych wierzb ocknęliśmy się tylko ja i piegowata dziewczyna. No i koń, biały koń Hanki. Zastrzeliłem go.

    - A co się stało ze służącą?

    - I ją zastrzeliłem. Znacznie później, w kilka lat po naszym ślubie...

    Koła pociągu biją o szyny. Mgła, wielka mgła.    Opowieść Aleksego. Pięknie było w naszej wiosce nad jeziorem. Chata nasza była czysta i widna, rodzina dobra i bogobojna. Pochodzę ze starowierów. Nie tylko wódki nie pili, ale nawet tytoniu nikt z nich nie palił. Święci po prostu, czy co. Ja jeden gnany byłem niepokojem i burzą.

Jako wyrostek kilkunastoletni także strzeliłem. Prawdziwe moje życie zaczęło się od nieszczęsnego wystrzału. Zabiłem ojca. Więcej w tym było przypadku niż złości.

Kłóciliśmy się u stryjka w leśniczówce. Ojciec napominał mnie statecznie i surowo, wreszcie uderzył w twarz

    - Pamiętaj - powiedział - ojcem twoim jestem.

    I wyszedł z izby. A ja przez chwilę stałem wściekły z gniewu, potem porwałem ze ściany dubeltówkę i wypadłem na ganek.

    On odwrócił się na ścieżce i pogroził mi palcem:

    - Ojcem ci jestem. Tym mnie nie nastraszysz.

    A ja - z obu luf!

    Reszta młodości przeszła mi w domu poprawczym. Bunty i awantura nożowa doprowadziły mnie dalej. Do więzienia. Towarzysze z celi - jeszcze dalej, do przemytnictwa. Podobała mi się zielona robota. Alem rósł i myślał, i bardziej mi się podobała zielona wolność. Wędruję i niebo nade mną. Wędruję i dla mnie szumią pola, dla mnie połyska rzeka. Coś się odmieniło we mnie. Uspokoiły się złości moje.

    I wiesz, teraz, po tylu latach włóczęgi, to nawet czasem próbuję pieśni układać.

    Po cóż zabiłem!

    Żałuję, ale i usprawiedliwiam się. Nie mogłem znieść tej świętości życia rodziny, tej ich stateczności, tej wyżyny osiągniętej bez walki. To było jak stojąca woda, a mnie - człowiek jestem - żywej wody potrzeba!

    - I zawsze jesteś sam?

    Uśmiechnął się Aleksy, lecz nie odpowiedział.

    Koła pociągu biją o szyny. Mgła, wielka mgła.    Ten trzeci. Pociąg stanął. Zgasła świeca w wagonie nr 16773. Skroś mleczną ciszę nocy słychać szum wody napełniającej zbiorniki parowozu. A gdy i to ucichło, Andrzej i Aleksy usłyszeli szybkie, lekkie kroki. Tak nie chodzą kolejarze, ludzie pracy. To jeszcze jeden

“kunda”.

    Nic nie widać. Uczestniczą tylko w tym, co słychać przez deski wagonu. A właśnie dobiegają i kroki kolejarzy. Gwizdki. Okrzyki. Szukają tamtego, gonią biedaka. Długo trwa wrzawa, długo stoi pociąg. Wreszcie rusza.

    - Przepędzili go albo złapali i oddali policjantom - konkludują wędrowcy.

    Ale w tej chwili w gęsto okratowanym okienku ukazuje się noga ludzka,

opuszczająca się z dachu. Noga szuka oparcia. Włóczędzy uchylają drzwi i pomagają nieznajomemu zejść do wagonu.

    - Ilu was, towarzysze?

    - Dwóch.

    - Zapalcie świecę.

    Zamknęli drzwi, zapalili światło. Okazało się, że jest średniego wzrostu, że ma na policzku szramę od noża. Że oczy ma jak czarne oczodoły.

    On zaś spostrzegł niebieskie spojrzenie Aleksego i twarz Andrzeja, przypominająca twarze gorączkujących.

    Ułożył się na słomie z rękoma pod głową.

    Koła pociągu biją o szyny. Mgła, wielka mgła.    Druga opowieść Andrzeja. Na wiele lat przed sprawami cyrku i Hanki byłem nauczycielem gimnastyki. Przydało mi się to potem przy akrobacjach cyrkowych. Lubiłem gwiazdy i gimnastykę. Ciało moje sprawne i gibkie dobrze sypiało, ale zdarzały się takie białe noce, podczas których i ono nie chciało snu. Miałem przyjaciela w obserwatorium. Niekiedy bywałem u niego.

Z jakim żarem zapału opowiadał o astrofizyce, o tajemniczych przepaściach nieba!

    Brat jego, czternasto- czy piętnastoletni chłopak, także odwiedził młodego astrouczonego. Kochali się bardzo. Nie mieli już rodziców ani krewnych. Cały ród to byli oni: Jan i Adam.

    Ten Adam był moim uczniom. W szkole, w której uczyłem, wybijał się na czoło lekkoatletów jako świetny skoczek. Miał rekord miasta w skokach w dal i wzwyż, a niewiele mu brakowało i do rekordu w skoku o tyczce.

    Pewnej nocy byłem w obserwatorium i patrząc przez refraktor na olbrzymią tarczę księżyca, słyszałem, jak braci rozmawiają o sprawach ciała. Starszy brat uczył chłopca: ciało jest jak kosmos, ciało wymaga harmonii wszechrzeczy wewnątrz siebie. Jeśli rozbijesz równowagę własnego kosmosu i może się zdarzyć wielka katastrofa...

    Tak uczył brat brata.

    Nazajutrz na boisku zbliżył się do mnie Adam z bladym uśmiechem:

    - Pan słyszał naszą wczoraj rozmowę, prawda?

    - Słyszałem.

    - Zdaje mi się, że zgrzeszyłem. Nawet na pewno zgrzeszyłem. Ale nie było mi z tym źle, póki mi brat nie powiedział o moim własnym kosmosu. Może to naprawdę niszczy harmonię?

    A na mnie napłynęły całą falą mętne przeczucia czegoś, co się musi stać.

    - Cóżeś takiego zrobił?

    - Nic wielkiego - odparł i podjął z piasku tyczkę.

    Wziął rozbieg, wbił drążek w skocznię i wzniósł się ku górze w pięknym, naprawdę rekordowym skoku. Lecz gdy był nad poprzeczką - czy wbił tyczkę zbyt mocno, czy może była nadwątlona, dość że złamała się w połowie i upadł na nią całym ciężarem, na te drzazgi i zadziory.

    Żył potem jeszcze dwa dni.

    - A co się stało z jego bratem?

    - Nie zobaczyłem go już nigdy. Wtedy właśnie uciekłem po raz pierwszy w świat, na wędrówkę. Nie chciałem żyć z tymi ludźmi, którzy rozumieją wszystko we wzniosłych przenośniach, a to innych kosztuje życie. Zachciało mi się powietrza i miłości, istnienia bez metafor. Chciałem być zwyczajnym człowiekiem, nie zaś chodzącym kosmosem.

    - Wtedy przystałeś do cyrkowców.

    - Nie od razu. Różne były moje koleje losu. Ale teraz wiem: jedno i drugie jest prawdą. Człowiek jest wszechświatem całym i jest równocześnie prostym, zwykłym trójwymiarowym stworzeniem...

    Koła pociągu biją o szyny. Mgła, wielka mgła.    Opowieść tego trzeciego:

Chodziłem po ziemi od maleńkości z dziadami proszalnymi. Prowadziłem, siedmiolatek, ociemniałego staruszka, który tylko w jednym oku nie miał światła, ale udawał ciemnego. Zarabialiśmy dobrze. Litościwi byli ludzie przed wojną.

    Widywałem zebrania dziadów w jarze nad rzeką. Rozgonną i pamiętam do dziś te oblicza zarosłe, w ranach i strupach, te nogi kalekie, kikuty rąk, jamy ropiejące bioder i pleców. Uczta dziadów to było coś wielkiego. Niestwory i okropieństwa chodzące, gdy wypiły całe wiadra wódki, zamieniały jar w przedpiekle niepojęte.

    - Opowiedz coś o tym.

    - Ach, po co... Kiedym wyrósł, byłem czas jakiś ogrodniczkiem w szpitalu dla obłąkanych. Widziałem straszliwe uczynki furiatów, widziałem dwoje szalonych kochanków, którzy wystawali w ogrodzie pod starym platanem po kilkanaście godzin bez ruchu, tylko patrząc sobie w oczy lub gaworząc jak dzieci o kwiatkach i morzu.

Widziałem nocne bitwy Pawła, co za dnia pracował i śmiał się, i śpiewał, a przy pełni musiał walczyć z demonami. Raz bijąc drągiem dokoła siebie poprzetrącał dwóch dozorców. Pewnej pięknej nocy letniej – zdaje się, że to były jego imieniny – zabity został podczas walki.

    - Pielęgniarze go zabili?

    -Czy ja wiem... Pewno... Miałem lat osiemnaście, gdy karabin uderzył po raz pierwszy o moje ramię. W pochodach widywało się długie cienie wisielców, postacie chłopów pomordowanych żelazem i ogniem, jeńców, których żywcem wiązano nago drutami kolczastymi... Na postojach śniło mi się jedno i to samo: glob ziemski, wydrążony w całym swoim ogromie i napełniony stosami martwych ciał.

    Kiedym miał lat dwadzieścia i już podleczyły mi się płuca po gazach, ocknąłem się na ulicach miasta głodny i bezdomny. W jamach i norach znalazłem istoty ludzkie potworniejsze od wszystkiego, com widział dotychczas. Nie było dla nich nic świętego i nic okropnego, i nic dobrego, i nic złego.

    I po raz pierwszy spotkałem człowieka, który miał serce, dopiero w dwa lata

    I po raz pierwszy spotkałem człowieka, który miał serce, dopiero w dwa lata