• Nie Znaleziono Wyników

O DUSZY STARYCH MIAST  

    Kroki błądzące w murach Wilna, Lublina czy Krakowa, wszystko jedno zima to, lato lub jesień złotolistna, powolne są jak zmiany pór roku. Bo czy podobna szybkimi stopami przemierzać wąziutkie chodniki zaułków, przy których dom patrzy domowi przeciwleglemu z bliska w twarz, gdzie arki klamrami spinają mur z murem, gdzie szkarpa wysuwa się na chodnik pochyla, wysoka, niby noga olbrzyma w dostojnej pozie zastygłego.

    Powolność, spokój, echo niepowrotności czasów sprawiają wspólnie, że po starym mieście chodzimy cicho, poważnie. A chodząc tak, przystając, na piętra, załomy, cienie, napisy patrząc, ani wiemy, kiedy i jak zaczyna do nas mówić dusza starych kątów. Słuchajmy.

MURY LUBELSKIE

    Przy kościołach, cmentarzach, jakże wabią oko stare ogrodzenia murowane. To przy kościele ewangelickim, niziutkie, tu wyższe, tam niższe, nierówne jak szereg rekrutów, zamglone cieniem starych kasztanów, liczy sobie lat sto kilkadziesiąt.

    A mury misjonarskie od ulicy tejże nazwy, również asymetryczne, tylko bardziej okazałe, zdobią niepozorną ulicę niebywale. Ci, którzy przechodzą obok cerkwi ulicą Ruską, mijają obojętnie jej ogrodzenie murowane i piękny w nim murowany występ, zdobiony geometrycznym fryzem. Któż pamięta, że ten występ, to dawna furta z czasów, gdy jeszcze ulica przebiegała o trzy łokcie niżej.

    A dalej jeszcze, ku Kalinowszczyźnie, w odwiecznym murze kirkuta, ileż uroku.

Linią kapryśnie łamaną jak ramię otacza on wzgórze ciężkie od wielkich drzew i masywnych głazów grobowych, które czas oddalił od pionu ku starości. Powierzchnia odwiecznych cegieł szara i chropawa, ukosy wsporników, romantyczne latarnie gazowe bez szyb i świateł, na wskroś przebijane przez wiatr - ileż mają uroku. Nie mijajmy ich obojętnie.

RZECZY, KTÓRYCH NIE MA

    Odbudować w wyobraźni rzeczy, których już nie ma i dopełnić nimi obraz rzeczywistości - to piękne zadanie. Spróbujmy.

    Gdzie ulica Rybna krzyżuje się z Grodzką, była ongiś arkada pod dwupiętrowym domem. Tamtędy, w cieniu łukowatego sklepienia wchodziło się na Rybną alias Menniczą. Bezmyślność czyjaś obdarła Lublin z tego pięknego motywu architektonicznego.

    Znamy wszyscy zachwycające kościoły drewniane (Rabka, Sękowa), ale mało kto wie, że pod Lublinem, jeszcze w końcu XVIII wieku, na polach między Czechówką a Czwartkiem stała taka właśnie urocza drewniana budowla, jak to w piosence:

“kościółek z descułek, a dzwonnica z tarcic"... Być może, że znajdował się on na

gruntach zwanych Lemszczyzna, w pobliżu samotnego pomnika "szwedzkiego".

    Ongi plac pochyły za kościołem św. Ducha zajmowały szpital i cmentarz szpitalny, a dalej nieco, w nimbie grozy i złej sławy jarzyły się po nocach wąskie okienka domu, który zamieszkiwał mistrz, kat miejski.

    A teraz?

DROBIAZGI

    Garść piasku rzuć na wiatr - zagra kolorami. Piach rozsypie się, a każda jego drobinka inna, odmienną naznaczona barwą. Wspominki drobne o dawnych rzeczach niech rozpadną się sypką tęczą jak piasku garść. Więc:

    ... Znana kamienica Sobieskich w Rynku ma teraz tylko 2 piętra. Drugie dwa górne piętra rozebrano w czasach Królestwa Kongresowego.

    ... Wielka ilość starych budowli zmurowana jest z opoki lub z cegły zmieszanej z opoką. Łatwo to sprawdzić na walącym się domostwie obok wieży Grodzkiej.

    ...Sierpiński pisze w r. 1839: “nie słychać dzwonków zimowych jak w Warszawie i innych miastach stołecznych; dotąd bowiem ani jednej publicznej dorożki miasto nie posiada".

    ...Ulice przemianowano. Nie tak się za wieku starego nazywały: Dzisiejsza Bramowa - dawniej Przyrynek. Dzisiejsza Rybna - dawniej Mennicza, Lipowa zwała się Grabową, Namiestnikowska - ulicą Maryi Panny, Królewska - to Przedmieście Korce, Aleje Racławickie zwano ulicą Warszawską.

    ...Kompleks budynków wieńcem otaczający górę zamkową nie tylko był poza jurysdykcją miasta Lublina, ale nawet miał osobnego wójta, którego wójtem podzameckim (że to na Podzamczu) zwano. Ostatniego wójta mianował tam Stanisław August. A jeszcze przypomnieć warto, że Podzamcze i herb miało własny:

łeb barani bez rogów, pod złotą koroną.

    Ot, drobiazgi, drobiazgi.

DOLA ROŚNIE

    Na Białorusi mówią: "ty śpisz, a dola twoja rośnie". Otóż tak. Dola rośnie, mijają lata. Kiedyś, w sto lat po nas, ze wzruszeniem będą nowi ludzie oglądali ślady naszego czasu. Historia Polski urośnie, nowymi faktami obciążona, dzieje Lublina wzrosną razem z nią. W zimowy wieczór, w subtelnym blasku neonowych lamp będą wówczas chodzili po Lublinie, jak dziś, młodzi entuzjaści. Zatrzymają się na ulicy: "To tędy Beliniacy wjeżdżali do miasta witani kwiatami, to w murach tej szkoły zrodził się strajk 1905 roku, to tu urzędował Rząd Republiki Ludowej, to tu Piłsudski, wielki Marszałek, przemawiał wśród sztandarów i tłumów".

    I z pożółkłych gazet, z wystrzępionych dokumentów zbierać będą nowe drobiazgi, o ludziach i murach, o rzeczach, których już nie ma, o duszy starego miasta.

WSPOMNIENIE 1

    Wiosną z ulic nieba wzbijają się słupy bladego światła. Na wilgotnych placach, w przezroczystym powietrzu trwa ta blada jasność, opływa kamienice, tramwaje, pomniki i wodotryski. A najbledsze są ranki przytulone do białawego nieba, smutne, ospałe, monotonne.

    Paryż jest sobą dopiero w nocy, gdy płoną zielone i złote neonowe litery i fantazje:

gdy czarny asfalt zdaje się rozwijać elastycznie jak sprężyna spod kół samochodów, a głośniki przed gmachami kin przepełniają powietrze muzyką.

    Teraz jest ranek, jest półsmutne światło. I krzyki na rogach ulic: „L’Ami du Peuple”!, „L’Intransigeant”! Chodniki połyskują srebrnawą wilgocią. Policjanci w pelerynkach mieszają się z tłumem, który płynie podwójnym nurtem: w prawo i w lewo.

    Przez bladą jasność, szmer gromad i turkot pojazdów przebija się śmieszny głos trąbek tramwajowych, przypominający dziecinne piszczałki.

    Nieskończony potok twarzy. Miliony odbić własnej postaci w zwierciadlanych witrynach magazynów. Chaos, nudnawe niebo i chłodne piekło Paryża. Piekło – to chyba podziemie? Tak. W podziemiach mkną setkami wagonetki metra, kolejki elektrycznej, natłoczone ciżbą największą. Wśród białych, oszklonych ścian widnieją głowy drżące od stuku kół, ręce trzymające się sztab, pasków rzemiennych i wieszaków, ręce z papierosami, ręce w rękawiczkach, ręce z gazetami francuskimi, angielskimi, włoskimi i polskimi. Twarz Murzyna lśniąca jak asfalt obok jasnowłosej midinetki, fez żołnierza kolonialnego przy zmiętym, bezkształtnym kapeluszu tragarza. Jadą do pracy, do biur, do fabryk, składów, sklepów i koszar. Jadą na dworce, za miasto, pod zamkniętą w kamienie Sekwaną lub gruntem obciążonym kościołami, a ciągle pod chłodnym piekłem złego miasta Paryża.

    W tunelach tlą się czerwonawo żarówki, przechodzą sznurem reklamy Dubonneta, potęgując monotonię podróży. Zalane oślepiającym światłem przystanki drgają ruchem ludzkich mas, huczą zgrzytem wind i ruchomych schodów, zioną zmieszaną wonią ciżby ludzkiej i taniego mydła.

    Mignęły stacje Les Halles, Palais d’Eau. Oto ludne przystanki przy dworcach kolejowych, oto przystanek Père Lachaise. Kolejka podziemna wypada na wiadukty nad ulicami. Pejzaż miejski z lotu ptaka: dachy, kominy, dymy, pruje kolejka ostro jak łódź motorowa falę. Wreszcie przystanek, wysoko na drugim piętrze żelaznej, masywnej konstrukcji. Rue Chevaleret.2

    Przez chwilę stoję na tej wysokości ogłuszony ciszą. Przedmieścia nie słychać zupełnie. Łoskot pociągu zgasł w dalekim tunelu.

    Przez kraty, przęsła, obłoki przewleka się światło łagodne, blade jak chora dziewczyna. W ulicy Chevaleret bezbarwna pogoda i smutek. Domki przeważnie jednopiętrowe, przy oknach żaluzje szare i zielone, tynk poobijany. Takiego przedmieścia nijakie słońce nie rozweseli. Cóż, że za domami ogródki, jeśli na nich leży dym, a drzewa zza płotów wysuwają się jak mogą. Tęsknią do ucieczki, choć nigdy nie będą zbiegami.

    Zza kępy nieco większych drzew widać dzwonnicę kościółka, który przypomina wioski słodkiej Francji. Podwójne oblicze zegara białe jest jak to słońce paryskiej

wczesnej wiosny.

    Pusto.

    Postukuje sabotami po bruku ślepy dziad żebrak, prowadzony przez małą dziewczynkę. I jeszcze – ogrodnik pcha dwukołowy wózek z jarzynami. I jeszcze – duży, szary kot przemyka się wzdłuż ścian. Oczy ma złote.

    W głębi na narożniku przecznicy-zaułka stoi dom trzypiętrowy. Jest jeszcze bardziej szary i surowy niż otaczające go mniejsze budynki. Kilkadziesiąt okien zupełnie jednakowych, płaszczyzny muru koszarowe, nijakie. Na górnym gzymsie, w tympanonie, w pośrodku, symetrycznie, duży, prosty krzyż.

    W tym domu pod krzyżem, w przytułku św. Kazimierza dokonał żywota tragiczny geniusz polski, Cyprian Kamil Norwid.

    Stoję w ulicy zasypanej pustką i białawą, nieruchomą światłością. Patrzę, patrzę na dom bolesny. Gdzieś na piętrze miał Norwid izdebkę – a którą? już nawet nie wiadomo – i tam dogorywał na gorzkim łaskawym chlebie. Może modlił się przed Madonną Towiańskiego w kościółku św. Seweryna? Może w wędrówkach błądził na wybrzeża, na cmentarz Père-Lachaise, gdzie pod kamieniem grobowym dawno już uspokoił się Słowacki. Może siadywał w ogrodach Luwru, wśród młodzieńczych posągów i szmeru fontann.

    Ale na pewno z okna swojego azylu widział Sekwanę łamiącą brzegi w zawiłych skrętach, na pewno monotonię jego dni w rytm ujmowały gwizdy lokomotyw. Bo po drugiej stronie ulicy Chevaleret za niskim murem rozłożyły się tereny kolejowe, składy, remizy. W dzień słychać tu miarowe uderzenia młotów, donośny głos żelaza, a nocą lokomotywy syczą w obłokach pary, koła dudnią na zwrotnicach.

    Teraz jest tak samo i tak samo rozpływa się to w pustej i głuchej ulicy. Z bistro przez drzwi szklane przebrzękują akordeony. Na wieży kościółka bije godzina.

Godziny, tygodnie, lata spalał się Norwid.

    A potem? Skromny, nędzny grób w Montmorency, na cmentarzu biedaków. Poeta wielki, człowiek wielki, życiem zmęczony, spoczął wraz z dziesięcioma ubogimi. Głaz na wspólnej mogile przycisnął go ciężko. Na płycie wyryto nazwiska, daty śmierci, krótkie objaśnienia. Przy jednym nazwisko: b. kapitan wojsk polskich, przy innym – inwalida. O nim nie pisano tak czy inaczej, litery głoszą: NORWID, a obok nich fałszywa data śmierci.

    Wiem. W Montmorency rokrocznie, na wiosnę, odprawia się nabożeństwo za Polaków, śpiących tam snem wiecznym. Pokrocznie mówi się: Norwid. Spoglądające n ator kolejowy okna szarego przytułku mówią smutniej i więcej.

3

    Nie mogę odejść od tych murów. Jeszcze godzina i godzina. Okna. Pustka. Głos lokomotyw, harmonia zgłuszona, dzwon. Okna. Któreż z nich?

    Po dwunastej zagrzmiał tłum. Paryż wdarł się na przedmieście. Robotnicy, wracając na obiad, szli gwarnie, raźno, zwycięsko. Szli tłumem, jak na bulwarach, kołysali się, jak w metro. Gwar tutaj?

    Odchodzę.

GWARA ULICY LUBELSKIEJ