• Nie Znaleziono Wyników

Uzupełnienie do czasów krakowskich Adam Lutman

W dokumencie Moje życie (Stron 85-96)

85

Uzupełnienie do czasów krakowskich

86

Pewnego razu Staszek zadzwonił do firmy w sprawie szczo-tek. W telefonie usłyszał nieznany mu głos i natychmiast odło-żył słuchawkę. Po paru dniach dowiedzieliśmy się, że Adam i Rozdolski aresztowani, w fabryce wykryto nielegalne mate-riały, bowiem pod przykrywką fabryki prowadzono tam robo-tę polityczną. Adam, osadzony w więzieniu na Montelupich, zmarł w czasie tortur. Był to mężczyzna wyjątkowo delikatnej budowy, mały, chudy. Nietrudno było go zamęczyć. Żona Roz-dolskiego wydobyła męża poprzez swoje niemieckie znajomo-ści. Bardzo żałowaliśmy Adama. Był chyba najinteligentniejszy z braci. Jego aresztowanie i śmierć miała poważne skutki dla ca-łej rodziny. We Lwowie znaleziono w czasie rewizji listy Adama do Tadeusza (dr Tadeusz Lutman pracował – jak wspomniałam – w Ossolineum). Tadeusza aresztowano i wywieziono do Maj-danka. Słownik biograficzny podaje dalsze jego losy. O ile sobie przypominam, zmarł w jakimś innym obozie koncentracyjnym.

Roman Lutman – przed wojną dyrektor Instytutu Śląskiego – na wieść o aresztowaniu Tadeusza uciekł ze Lwowa do Warsza-wy. Mieszkał na Żoliborzu pod nazwiskiem Wolski. Gdy osiedli-śmy w Warszawie, był codziennym gościem u nas. Również stale zaopatrywał nas w bibułę i wiódł ze Staszkiem długie dysputy polityczne, filozoficzne i in., należał bowiem do niezwykłych erudytów. Przeżył powstanie warszawskie, mieszkał w Krako-wie, a gdy tam zaczęły się łapanki warszawiaków, uciekł do nas na wieś do Sieprawia (Myślenickie). Tam dotrwaliśmy do końca, tj. do lutego 1945 roku.

Do Warszawy jechaliśmy właściwie „w ciemno”. Pamię-tam wyjazd z Krakowa, niepewność na peronach dworca, gdzie zwykle kręcą się niepożądane typy policyjne. Pociąg odjeżdżał wieczorem, szliśmy niepewnie przez perony. Miałam nadzieję, że znajdę tymczasem oparcie u mojej ciotecznej siostry Marysi Domaradzkiej (jej mąż był w oflagu) na Mokotowie, chciałam odwiedzić pp. Kreczmarów i Ossowskich, odszukać Ninę Asso-rodobraj. Wszystko to były niepewne kontakty. Jednakże nie mie-liśmy innego wyjścia. W Krakowie bymie-liśmy spaleni, we Lwowie nie dano mi poznać chęci pomocy.

87 Z pierwszego okresu w Warszawie pamiętam głównie bez-domność i ustawiczny głód. Taki był początek. Marysia okaza-ła się odważna, przygarnęokaza-ła nas, a ze Staszkiem rychło zawarli przyjaźń. Utrzymywała się z handlu mąką i innymi produktami żywnościowymi. Jednego z synów udało jej się umieścić na wsi w jakimś zaprzyjaźnionym dworze, starszy chodził do szkoły w Warszawie. O ile pamiętam, mieszkał w internacie.

Natychmiast zaczęłam poszukiwania pracy oraz mieszkania.

To drugie okazało się znacznie trudniejsze. Pracę znalazł mi p. Je-rzy Kreczmar, podówczas dyrektor tajnego gimnazjum Robotni-czego Towarzystwa Przyjaciół Dzieci na Żoliborzu. Była to szko-ła przedwojenna, z tradycjami, jedyna w Polsce szkoszko-ła świecka.

Tam uczyłam historii i łaciny w niższych klasach. Lekcje odbywa-ły się w maodbywa-łych grupach w prywatnych mieszkaniach rozsianych po całej Warszawie. Łaciny uczyłam w budynku szkoły pożar-niczej na Żoliborzu. Sekretariat szkoły mieścił się na poddaszu pierwszej kolonii przy pl. Wilsona. Funkcje sekretarki (i organi-zatorki zajęć) pełniła Fela Zeltzer, szwagierka Teodora Duracza85, znanego przed wojną obrońcy komunistów przed sądami polski-mi. Duracz zginął rozstrzelany przez Gestapo, jego żonę i córkę zesłano do Oświęcimia.

Z Felą zawarłam bliską przyjaźń. To ona wprowadziła mnie w konspiracyjne środowisko Żoliborza. Słuchaliśmy odczytów np. Bieńkowskiego86 (późniejszego ministra oświaty w PRL) o sy-tuacji wojennej, z nasłuchu radiowego. Zebrania odbywały się w mieszkaniu pp. Bobowskich. Bobowski – malarz, zginął w ja-kiejś akcji, przyjmowała nas wdowa po nim.

Nasza sytuacja mieszkaniowa była fatalna. Nie mogłam w nieskończoność obciążać Marysi naszą obecnością. Chcia-łam mieszkać na Żoliborzu. Przygarnęli nas na krótko pp. Da-żwańscy, rodzice mojej przedwojennej koleżanki. Tymczasem

85 Teodor Duracz (ur. 1883 – zm. 1943) – adwokat, działacz komunistyczny.

Członek PPS, PPS-Lewicy, KPP, PPR. Uczestnik rewolucji bolszewickiej. Agent wywiadu radzieckiego.

86 Władysław Bieńkowski (ur. 1906 – zm. 1991) – publicysta, socjolog, po-lityk (w latach 1956–1959 minister oświaty). Dyrektor Biblioteki Narodowej (w latach 1948–1956).

88

pertraktowałam o pokój na Ochocie. PP. Dażwańscy wymówi-li nam przytułek z dnia na dzień. Miewymówi-li oni dwu synów w AK.

Bali się przetrzymywać niemeldowanych ludzi (i do tego „Żyda”).

Było to zrozumiałe. Po co mieli nadstawiać własną skórę. Wyszli-śmy więc na ulicę, kierując się na Ochotę, gdzie miałam zamiar zamieszkać.

W tramwaju przyczepił się do Staszka szmalcownik. Wysiadł z nami na przystanku, panowie weszli do bramy, zażądał okupu.

Nie mieliśmy. Pertraktowałam z nim, by udał się z nami na Żo-liborz i obiecywałam przynieść pieniądze. Staszek został z nim w uliczce obok pl. Inwalidów, ja pobiegłam do prof. Ossowskie-go i do Romka Lutmana. Dali mi nieco złotówek. Pamiętam, był marzec, padał śnieg z deszczem, zimno, chlapa, już się ściemnia-ło. Przybiegłam zdyszana na Plac i nie zobaczyłam ani Staszka, ani szmalcownika. Wpadłam w rozpacz, wołając głośno Staszka.

Byłam w szoku, trzęsłam się ze strachu. Staszek usłyszał moje wołanie, wyszli obaj. Pieniędzy tyle, ile żądał szmalcownik, nie miałam. Jednakże zadowolił się wręczoną sumą. Zostaliśmy wol-ni na ulicy. Dokumenty nam zabrał. Nie wiedzieliśmy dokąd pójść. Pozostawał nocleg na jakiejś klatce schodowej przed go-dziną policyjną. Udaliśmy się na III kolonię żoliborską, tam bo-wiem miałam przyjaciół. No i zaszyliśmy się w kącie na najwyż-szym piętrze. Tymczasem wieść o naszych przygodach dotarła do przyjaciół. Siostra p. profesor Ossowskiej, Irena Kurowska, wyruszyła na poszukiwania w klatkach schodowych. Nie pa-miętam dokładnie, czy to ona właśnie nas przygarnęła, czy też Nina Assorodobraj. Nina mieszkała wraz z rodziną u p. dr Zofii Podkowińskiej. W tym mieszkaniu również przebywała p. Irena Sawicka87, aktywny członek PPR. Mieszkanie było przeludnione, część osób spała na podłodze. Tam nas przygarnięto, nakarmio-no, uspokojono. Nazajutrz byliśmy znów u Marysi.

Pierwsze doświadczenie ze szmalcownikiem było dla mnie ogromnym zaskoczeniem. W Krakowie ten proceder nie był mi

87 Irena Sawicka (Scheur-Sawicka), pseud.: Ewa, Pierwsza Irena, Stefa, Te-resa (ur. 1890 – zm. 1944) – archeolog, pedagog, działaczka oświatowa i komu-nistyczna.

89 znany. Tam panowały inne stosunki. Warszawa rozbuchana kon-spiracyjnie, kwitnąca pokątnym handlem, margines społeczny żerujący na nieszczęściu Żydów – wszystko to wprawiało mnie w popłoch. Tym bardziej że życie kupowało się za pieniądze, a myśmy ich nie posiadali. Zawiadomiłam ojca, prosząc, by przy-jechał do mnie. Na razie poratował mnie pożyczką finansową, bym mogła oddać dług szlachetnym ludziom, którzy uratowali nam życie.

Gorliwie pracowałam na tajnych kompletach. Znalazłam wreszcie lokum przy ul. Gdańskiej 2, u p. Hoffmanowej. Tam był istny dom wariatów. Jej dzieci: Rysio i Anka konspirowali. Ry-sio w AK szkolił się na oficera, Anka pracowała jako łączniczka i (zdaje mi się) kolporterka prasy. Prasę dostawałam przeważ-nie od p. Sawickiej. Staszek prawie przeważ-nie wychodził z domu. Nie mieliśmy pieniędzy na nową wpadkę. Na Żoliborzu mieszkał też Roman Lutman, pod pseudonimem Wolski. Był codziennym gościem u nas. Gdy biegałam po Warszawie udzielając lekcji, pa-nowie dyskutowali sprawy wojenne i polityczne. Staszek często gotował mi zupę na żelaznym piecyku i gdy wracałam głodna, zupa dymiła w garnku.

Pogubiłam się nieco w chronologii wydarzeń okresu war-szawskiego. Wynika to na pewno z ustawicznej bezdomności.

Moje miejsca „zamieszkania” zmieniały się z dnia na dzień, by-wałam u Marysi Domaradzkiej, na Żoliborzu i znów u Marysi.

Bywałam po prostu wszędzie i nigdzie. Przed powstaniem war-szawskim Staszek przesiadywał w suterenie u p. Dobrzańskiej (na leżaku), a ja pętałam się, gdzie się dało. Musieliśmy wszyscy opuścić mieszkanie p. Hoffmanowej i jej dzieci, ponieważ u Ry-sia nastąpiła wpadka. Chłopcy nakryci przez Gestapo w jakimś mieszkaniu w Warszawie uciekli zanim nadjechał wóz policyjny, ale ich dokumenty pozostały w rękach Gestapo. Rysio zatelefo-nował, byśmy natychmiast opuścili mieszkanie. Co też uczyni-liśmy. P. Hoffmanowej było o tyle łatwiej, że miała wiele znajo-mości w Warszawie, mnie i Staszkowi trudniej, bo jego nikt nie chciał przetrzymywać. Lala Dobrzańska (żona przedwojennego sędziego Sądu Najwyższego) z pobudek chrześcijańskich odstą-piła Staszkowi suterenę.

90

Zanim jednak to wszystko się stało, mieliśmy po drodze dru-gie wydarzenie ze szmalcownikami. Było lato 1944 (być może czerwiec?), upał. Z powodów, których sobie nie przypominam, mieszkaliśmy czasowo u Marysi i trzeba było gdzieś się podziać.

Wymyśliłam, byśmy udali się do Podkowy Leśnej i tam wynajęli na krótki czas pokój w pensjonacie. Staszek, który miewał świetne intuicje, nie zgadzał się na to, jednak – doprawdy – nic innego nie przychodziło mi na myśl. Pojechaliśmy. On zachowywał się jakby szedł na skazanie. I rzeczywiście. Zaledwie wysiedliśmy i przeczy-taliśmy ogłoszenie o wynajmie, chcieliśmy wpierw zatelefonować pod wskazany numer, czy istotnie jest wolna kwatera. Weszliśmy do jadłodajni i podeszliśmy do telefonu. Otoczyło nas czterech mężczyzn, wyprowadziło na ulicę i zaczęło bić Staszka w okrutny sposób. Stałam z boku, przyglądając się tej scenie. Nie wiedziałam, jak go bronić, oczekiwałam, że mnie też spotka lanie po twarzy.

Jednakże jeden z mężczyzn odprowadził mnie na bok i rozpyty-wał cośmy za jedni. Prowadziłam rozmowę w lekkim tonie (gra-łam komedię), nieco zalotnie. Prosi(gra-łam, by nakłonił swych towa-rzyszy do zachowania spokoju, dobijemy targu. Mój rozmówca przedstawił się jako kupiec z Łodzi. Nie posiadałam grosza przy duszy, jeno piękne futro karakułowe mamy, które przed niedaw-nym czasem zdołałam przywieźć z Krakowa. Zażądano gotów-ki, obiecałam futro, byle tylko wrócić po nie do Warszawy. Jeden ze szmalcowników był [z] Niemcem, o ile pamiętam SS-manem.

Bił jak zwierzę, z pasją, lubością. Nie człowiek! Groził wyłupie-niem oka scyzorykiem, pewny bezkarności. Nie płakałam, byłam cała spięta, myślałam tylko o ratunku, ocaleniu Staszka. Za pośred-nictwem „kupca” z Łodzi rozpoczęły się pertraktacje. Ponoć uwie-rzono w moją aryjskość i to miało stanowić okoliczność łagodzącą.

Zgodzono się na wyprawę do Warszawy po futro. Wysiedliśmy z kolejki, Staszek pilnowany przez dwu panów, ja oddzielnie w in-nej części wagonu przez jednego („kupca”). Po drodze toczyła się rozmowa na temat przyczyn zamieszkiwania z „Żydem”.

Namowy, by go porzucić, skoro pozostawanie razem grozi mi śmiercią. Odpowiedziałam szczerze (i jakże naiwnie w tej sy-tuacji), że go tak kocham, iż nie mogę pozostawić go samego. Wy-siedliśmy w Warszawie, dwie riksze zawiozły nas do mieszkania

91 Marysi (mnie ze stróżem) i Staszka do nieznanego mi mieszkania na Mokotowie, gdzie miało być dostarczone futro lub gotówka.

Oddawałam futro, a jeszcze szły targi, bym to spieniężyła. Była noc, po godzinie policyjnej, gdzie miałam spieniężać futro. Ubła-gałam, by się zgodzono na karakuły. Mój „anioł stróż” oddalił się z łupem. Zostałam sama, niemal pewna przegranej. Myślałam z rozpaczą, że teraz straciłam bezpowrotnie ukochanego. Minęły długie godziny. Zjawił się Staszek nieco zawiany. Szmalcownicy ugościli go kolacją i zgodnie z umową, zabrawszy futro, odsta-wili do domu (do Marysi przy al. Niepodległości) nakarmione-go, całego i zdrowego. Radość nie miała granic. Jednakże naza-jutrz skoro świt trzeba było opuścić mieszkanie, byliśmy bowiem pewni, że będą nas szukać celem zyskania dalszego okupu. Tak też zrobiliśmy. Gdzieśmy się podziewali, już nie pamiętam. Ma-rysię nachodzono kilkakrotnie w naszej sprawie. Nie wydała, bo nie wiedziała, gdzie przebywamy, zresztą ona nie była strachli-wa, ale rezolutna.

Najdłużej jednak przemieszkiwaliśmy u p. Hoffmanowej.

Ona nie wytrzymywała nerwowo aktywności swych dzieci.

Często bywała pijana. Zarabiała wypiekiem ciast (pysznych).

W kuchni spała wraz ze swym psem, którego nikt nie wyprowa-dzał na skwerek. Pies sadził kupy na środku kuchni. Okropnie brzydziłam się tej brudnej, cuchnącej kuchni.

Działy się tam – jak wspomniałam – dziwne rzeczy. W sąsied-nim pokoju odbywały się szkolenia wojskowe teoretyczne, potem Rysio znikał w Puszczy Kampinoskiej na ćwiczeniach wojsko-wych. Matka chodziła bez życia, Anka snuła się półprzytomna.

Z naszych okien widzieliśmy pętlę tramwajową przy ul. Gdańskiej (wówczas tramwaje nie kursowały na Bielany).

Jednego razu wyniesiono trupa z tramwaju i przykryto gazeta-mi. Leżał do wieczora. Kto i kiedy zabrał zwłoki – nie wiadomo.

Na Bielanach znajdowały się koszary wojskowe. Stamtąd gruby, starszy sierżant (może innej rangi?) prowadził Niemców każde-go ranka na ćwiczenia. Śpiewali „Mein schöner Heimatland… ich will dich lieben bis in den Tod”88.

88 Powinno być: „Wir ziehn ins Weserland, ins schöne Heimatland, ich will dich lieben bis in den Tod”.

92

Na rogu ul. Gdańskiej i Słowackiego, tuż pod naszym do-mem, był mały placyk targowy. Wąskie przejścia między kratami ułatwiły zamach na oficera Niemca. Co się później działo, trud-no opisać. Niemcy szaleli, szukając sprawców zamachu. Oto-czyli nasz blok, grożąc wyprowadzeniem wszystkich mężczyzn.

Na ulicy rozpoczęła się strzelanina, formalna bitwa. Niemcy ustąpili (pewnie było ich zbyt mało). Odetchnęliśmy z ulgą. Nasi mężczyźni pozostali w domach.

W bloku przy Gdańskiej 2 mieszkało wiele ludzi. M.in. młod-sza siostra mojej koleżanki szkolnej ze Lwowa, niejakiej Lublińskiej.

Udawałam, że jej nie poznaję, by się nie bała, że ją zadenuncjuję (Żydówka). Jednakże ona sama mi się przypomniała. Podobnie zachowałam się na pl. Wilsona na przystanku tramwajowym.

Obok mnie stała Marta Steiger z Blanką – obie znane mi ze Lwowa Żydówki. Jednakże – widocznie były pewne mojej dyskrecji – bo-wiem serdecznie mnie pozdrowiły pytając, czy je poznaję. Padły-śmy sobie w ramiona. One opiekowały się córeczką Haliny Gór-skiej (rozstrzelanej we Lwowie przez Gestapo) Krysią. Ogromnie cieszyłam się, że żyją, walczą o życie, tyle we mnie było przyjaźni i radości w stosunku do ludzi w trudnej sytuacji życiowej.

Po wojnie Staszek dowiedział się, że dozorca bloku przy Gdańskiej donosił Niemcom o ukrywających się Żydach. Podob-no i my byliśmy na jego liście. Pewnego dnia przyszli do niego żołnierze z podziemia, odczytali mu wyrok śmierci i zastrzeli-li w łóżku. W ten sposób uniknęzastrzeli-liśmy nowej wpadki, zapewne śmierci w Treblince.

Zamach na Kutscherę89. Byłam wtedy na Starówce, a potem chyba na Wilczej, gdzie miałam prywatne lekcje. W naszym blo-ku piętro wyżej przyprowadzono rannego w zamachu. Rysio nie-co uspokoił się, przyczaił, odwiedzał kolegę. Od p. Hoffmanowej wiedzieliśmy, co się stało. Pogrzeb Kutschery wprawił w popłoch Stare Miasto i trasę, a raczej mieszkańców trasy pogrzebu. Wszyst-kich wyganiano z domów, nie informując o celu tego zarządzenia.

Ludzie wyobrażali sobie, że to wysiedlenie. Pchali więc wózki z ba-gażami, zabierali z domów najpotrzebniejsze rzeczy. Pędzono ich

89 Akcja Kutschera – udany zamach żołnierzy AK na dowódcę SS i Policji na dystrykt warszawski Franza Kutscherę, dokonany 1 lutego 1944 roku.

93 przed siebie. Panowało zamieszanie, a Niemcom szło o opróżnienie domów na trasie konduktu żałobnego, by uchronić hitlerowskich dygnitarzy przed ewentualnym zamachem. Tramwaje nie kurso-wały na tej trasie. Musiałam z Wilczej iść pieszo na Żoliborz i w ten sposób stałam się świadkiem paniki ludności tej części Warszawy.

Bywałam w niezbyt dobrym stanie nerwowym. Także ota-czające mnie okrucieństwo prowadziło do dewiacji psychicz-nych. Nieznane mi przed wojną uczucie okrucieństwa w stosun-ku do wroga, chęci zemsty, nienawiści, teraz przybierało formy dość monstrualne. Lubiłam iść krok w krok za oficerem niemiec-kim w czapie z zadartym denkiem, wpatrywać się w jego tłusty kark (były to chłopy wysokie, potężne) i wyobrażać sobie z przy-jemnością, że go tnę żyletką i po jego karku spływa obficie krew.

Czasem miewałam przywidzenia. Jednego razu np. na Żolibo-rzu minęłam ciężarowe auto; pod plandeką ujrzałam siedzących na ławkach mężczyzn w mundurach, wśród nich jeden cywil. Wy-dawało mi się, że to mego Staszka gdzieś wiozą i nigdy się nie do-wiem, co się z nim stało. Biegłam za samochodem, wołając Staszka.

Wóz przemknął szybko i zniknął. Biegłam do domu, wpadłam zady-szana wprost w objęcia Staszka, nieco zdziwionego moim stanem.

Uczucie zagrożenia, bezsilności, a przede wszystkim upodle-nia, zdeptania człowieczeństwa. Po przygodach ze szmalcowni-kami płakałam właśnie z powodu deptania człowieczeństwa, godności drogiego mi człowieka.

Sprawa honoru – tak silnie wpojona mi przed wojną – była mi naczelną zasadą życia także i po wojnie. W czasach komuny również najbardziej bolało mnie to, że nie będąc partyjną, należa-łam do obywateli drugiej kategorii.

Wracam jednak do relacji okupacyjnych. Cofnę się do powsta-nia w getcie. Wówczas wędrowaliśmy ze Staszkiem z Mokotowa na Żoliborz przez plac Krasińskich, obok owej słynnej karuzeli.

Za murem było piekło. Z okien wyskakiwali lub padali od strza-łów ludzie. Nasza bezsilność, udawanie, że nie widzimy co się dzieje, że nie ma nas (tchórzostwo), gdy w ruinach na ul. Święto-jańskiej90 (czy Bonifraterskiej) jęczał ranny Żyd i nic nie mogliśmy

90 Świętojerska (przecznica Bonifraterskiej) – jest na Starym Mieście, poza terenem getta.

94

pomóc, nie mając własnego kąta ani grosza. PP. Ossowscy byli ogromnie przygnębieni sytuacją w getcie. Owa Wielkanoc nie była wcale radosna. Dymy płonących domów getta otulały mia-sto. Groza wiała stamtąd. Bałam się myśleć o dramacie tam się rozgrywającym.

Na Żoliborzu wpadła grupa studentów socjologii odbywają-ca zajęcia na tajnym komplecie. Znów groza wśród nas. Nie pa-miętam z jakiego powodu otoczono blok, gdzie mieszkała Nina Assorodobraj z rodziną. Ninę wyprowadzono na podwórze i – wydawało się, że te wyprowadzone z mieszkania osoby gdzieś wywiozą. Jednakże łapanka miała jakieś inne cele. Pozwolono Ninie wrócić do mieszkania p. Zosi Podkowińskiej. Nazajutrz zaniosłam jej na znak radości dużego lizaka. Byliśmy częstymi gośćmi w tym mieszkaniu. Przebywały tam niezwykłe kobiety (Irena Sawicka, Zosia, p. Lala z Wisią, ciocia Tachna, no i Nina), zawsze gotowe do pomocy, mądre, dzielne, dodawały otuchy i miałam tam złudne poczucie bezpieczeństwa. Ciocia Tachna przyrządzała świetną pieczeń z koniny. Naszym pożywieniem też była często konina. Szczególnie pyszny był smalec koński, przypominający smalec gęsi. Na III kolonii Żoliborza mieszkało sporo Żydówek. Znałam je wszystkie i lubiłam. Marylę Trzciń-ską wywieziono do Ravensbrück. Przeżyła. Wróciła po wojnie do swej córeczki Krysi.

Stałym naszym gościem przy ul. Gdańskiej był – jak wspo-mniałam – Roman Lutman. Z ramienia Rządu Londyńskiego utrzymywał nadal Instytut Śląski. Zaproponował Staszkowi opracowanie historii ustroju Śląska. Płacono mu za to 300 zł mie-sięcznie, co wystarczało na opłacenie mieszkania p. Hoffmano-wej i dla mnie stanowiło wielką ulgę. Zresztą moje lekcje w 1944 roku były tak rozbudowane, że wystarczało nawet na kupno ma-sła i białego chleba. Chodziłam wprawdzie w podartych butach, ale odżywialiśmy się nieco lepiej. Raz nawet otrzymaliśmy pacz-kę żywnościową od Jędrusia Kłodzińskiego, a raz dali znać o so-bie wujostwo Staszka, przysłali nam cukier buraczany własnego domowego wyrobu.

Nieco chaotycznie teraz opowiadam o naszym bytowaniu.

95 Staszek potrzebował książek naukowych do opracowania hi-storii ustroju Śląska. Ktoś znajomy skierował mnie do prof. Herb-sta91, zatrudnionego w Bibliotece Uniwersytetu Warszawskiego.

On zawierzył mi i wypożyczył na własne nazwisko książki. Sta-szek rozpoczął więc intensywną pracę. Przepisywanie na ma-szynie można było zrealizować, gdy pożyczył mi własną maszy-nę prof. Ossowski. Historia ustroju Śląska ukazała się drukiem po wojnie nakładem Instytutu Śląskiego w Katowicach, którego dyrektorem nadal był Roman Lutman.

Praca naukowa była dla Staszka ogromnym dobrodziej-stwem. Spędzał czas albo w towarzystwie Lutmana, a przeważ-nie sam, oczekując na mój powrót z lekcji. Miał więc określony cel, zorganizowany czas i to mu pozwalało przetrwać długie go-dziny samotności.

***

Wśród osób, u których miewałam azyl, była też odnalezio-na przeze mnie w Warszawie moja kuzynka Lidka Wilczyńska--Lorentowiczowa. Lidka skończyła Politechnikę Lwowską, była chemikiem. Pracowała w szkolnictwie jako nauczycielka chemii.

Mieszkali na Czerniakowskiej, w brzydkim mieszkaniu w starej kamienicy. Lidka bardzo serdecznie odniosła się do mnie. Mój mąż ich nie odwiedzał. Wówczas unikał wychodzenia z domu z uwagi na szmalcowników. Jednakże w razie konieczności miał u kogo nocować. Pożyczałam też ciekawe książki od pp. Loren-towiczów (np. Kucharzewskiego „Od białego caratu do czerwo-nego”). Mieli oni małego, bardzo nieznośnego synka, do któ-rego Lidka nie miała za grosz cierpliwości. Dzieliła się ze mną np. ziemniakami, których nadmiar posiadała w piwnicy. W cza-sie powstania warszawskiego jej mąż zaginął (pewnie poległ).

91 Stanisław Herbst (ur. 1907 – zm. 1973) – historyk wojskowości, miast i kultury nowożytnej. Po zakończeniu II wojny światowej pracował w Biblio-tece UW. Profesor Uniwersytetu Warszawskiego i WAP. Prezes PTH (w latach 1956–1973).

96

W dokumencie Moje życie (Stron 85-96)

Powiązane dokumenty