• Nie Znaleziono Wyników

Boleść i radość : powieść współczesna z angielskiego. T. 3

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2021

Share "Boleść i radość : powieść współczesna z angielskiego. T. 3"

Copied!
252
0
0

Pełen tekst

(1)
(2)
(3)
(4)
(5)

BIBLIOTEKA

najciekawszych

P®w!®id I BwM&sêw»

Tom XLV.

(6)
(7)

BOLEŚĆ I RADOŚĆ

Powieść współczesna

2 A N G I E L S K I E G O

; i

o

LWÓW.

Nakład Spółki Wydawnictwa „Biblioteki najciekawszych Powieści i Romansów.* Czcionkami Kornela Pillera.

Główny skład w k się g arn i G ubrynowleza i Schm idta we Lwowie przy p lacn ów. Ducha 1. 10.

(8)

: O

o o

nU

(9)

przątały duszę wrażliwą Ryszarda Markhama, a właściwie Ryszarda Tyrell, jak go odtąd nazywać będziemy — gdy okręt „Perseverance,“ kierowany już przez sterników indyjskich, sunął zwolna po Hooghly, na której lewym brzegu zakrólowała Kalkuta, stolica Indji an­ gielskich.

Chociaż zakręty rzeki, ocienionej z obu stron lasami, zasła­ niają przed okiem widza zniecierpliwionego miasto pałaców aż

dopóty, dopóki okręt nie zbliży się przynajmniej o milę od miejsca wylądowania, mimo to każdy chwyta spojrzeniem bodaj szczyty wież miastowych.

To też i bohater nasz i młody jakiś oficer, z którym Ryszard zaprzyjaźnił się w drodze, skoro zaświtało, byli już na pokładzie, ażeby co rychlej zajrzeć wież opromienionych pierwszym brzaskiem słońca i kopuł pałacu gubernatorskiego, co mniej więcej 2nali już z rysunków i opisów.

— Już i widać! — zawołał nagle Fred Wharton wskazując na jedne z kopuł wznoszącą się majestatycznie. — Nie powinnoby być chyba dalej jak mila.

— O, mamy jeszcze przeszło trzy mile, — zauważył stary jakiś Indjanin. — To cisza w powietrzu i przezroczość jego tak pana łudzi. Między wybrzeżem a miastem leży Maidoun, ten kal- kucki Hydepark.

Rzuciwszy to postrzeżenie, oddalił się. Nie sympatyzował z ciekawością i nadziejami młodych ludzi. Wrócił do zajęcia, przy którem strawił pół wieku; poszedł więc dokołatać go do ostatka.

(10)

6 Boleść i radość.

— Jak też panu, T yrell, — spytał młody oficer Ryszarda, — czy nie tęskno panu za lądem, aby już raz pewną stopą oprzeć się o grunt?

— Rozumie się, rozumie! — odparł Ryszard, — a jednak wiem, że nie bez żalu pożegnam poczciwy okręt „Perseverance.“ Podczas długiej naszej podróży, przywykłem go uważać za żywe niemal stworzenie. W czasie burzy pod zwrotnikami, gdy wszystkie jego belki trzeszczały, gdy pasował się jak człowiek stękający, i raz zdawał się pochłaniany, to znowu zwycięzki na olbrzymiej grzywie fali, i był doprawdy przyjacielem dla zagrożo­ nego podróżnego i żeglarza — w ówczas dopiero przyszło mi na myśl przywiązanie majtków do swego okrętu; nie dziwię się, bo i ja sam rozstanę się z nim jak z żyjącą istotą.

— W łowach za szczęściem zapomnisz pan wkrótce o poezji żeglugi, — dodał Wharton z uśmiechem.

— Szczęście nie jest jedyną pobudką mojej podróży do Indyj, — odparł Ryszard.

Urwał nagle, bo spotkał się z pełnem znaczenia wejrzeniem porucznika M arsha, który w podróży grał rolę tylko znajomego Ryszarda.

— Pańskie usposobienie, — zaczął znowu Ryszard do mło­ dego swego przyjaciela, — jest więcej jeszcze marzycielskie i do uniesień skłonne. Widziałem pana nieraz chodzącego samotnie po pokładzie i słyszałem dziwne jakieś urywane słowa z ust pańskich, chwilami zaś zapatrywałeś się w gwiazdy, jakbyś je chciał wypytać 0 losy żołnierza. Wolnoż więc pana spytać, jakim cudem pogo­ dzić chcesz to usposobienie marzycielskie z życiem pełnem trudów 1 nieustannej czynności żołnierza?

— Muszę panu odpowiedzieć własnemi jego słowy — za­ wołał Fred Wharton, nieukontentowany może, że śledzono jego kroki i usposobienie podchwycono. — S t a n o w i s k o i s ł a w a n i e s ą j e d y n e m i p o b u d k a m i p o d r ó ż y m o j e j do I n d y j.

Nastała chwila milczenia; znajomi domyśleli się nawzajem, że każdy ukrywa jakąś tajemnicę w piersi.

O pobudkach podróży naszego bohatera wiedzą już czytelnicy dawno, a jakie pobudki miał Wharton, domyślą się może.

(11)

Na miejsce, w którem na okręcie rozmawiali nasi młodzi znajomi, zbliżyło s :ę nagle mnóstwo majtków.

— Za pozwoleniem panów, — odezwał się drugi sternik, czyniąc przygotowania na czele kilkunastu majtków do zarzucenia kotwicy.

Kilkanaście silnych dłoni wzięło się przy odgłosie śpiewu do dzieła, szybko puszczono korbę z liną i kotwica spadła, podróż skończyła się.

W kilka minut obiegło okręt mnóstwo czółen i czółenek, w których tubylcy z owccami i innemi przedmioty na sprzedaż natrętnie się cisnęli, lub też ofiarując swe posługi osobiste.

Kapitan „Perseyerancy,“ stary, doświadczony żeglarz i zna­ jący stosunki kraju, wiedział dobrze, że drobni ci przekupnie to sama hałastra i złodzieje najzawołańsi w Indjach, nie wpuścił też żadnego na pokład. Wymiana więc odbywała się na sznurkach, do których przekupnie przywiązywali swe kosze z towarami, otrzy­ mując w zamian z okrętu próżne flaszki z wody sodowej — artykuł wielce ceniony w Indjach. lub gotówkę od podróżnych.

Wśród tej wrzawy, tumultu, nierozdzielnego od podobnego rodzaju ruchu handlowego, odbiło od brzegu jedno czółno z E u r j- pejczykiem na przedzie siedzącym i zbliżyło się spiesznie do okrętu. Europejczyk ten wszedł na pokład okrętu i przywitał kapitana

załogi uściśnieniem dłoni.

— Nie ma jak cztery tygodnie — zawołał przybyły, — gdyśmy otrzymali listy poczty zamorskiej — to też spodziewaliśmy się przybycia pańskiego nie tak rychło — spiesznie odbyliście podróż! Cieszę się, że pana oglądam w zdrowiu.

— Dziękuję, panie Sanford, — odparł kapitan.

Jakkolwiek Ryszard przygotowany był na to spotkanie, zmięszał się jednak usłyszawszy nazwisko tego człowieka.

Na szczęście, prócz porucznika, nie spostrzegł nikt wzru­ szenia Ryszarda.

Porucznik Marsh zaczął się bacznie przyglądać gościowi przybyłemu z miasta.

Prowadzący int&resa, czyli zastępca domu handlowego Chutnee i Spółka, był to człowiek lat około trzydziestu ośmiu a najwięcej czterdziestu — ujmującej dosyć powierzchowności, o ozem zdaje

(12)

8 Boleść i radość.

się wiedział, bo strój jego nie zrobiłby wstydu najparadniejszym miejscom publicznym Londynu.

Co do wyrazu twarzy, przyznać trzeba, że nosiła cechy inte­ ligencji, choć nie bez pewnego zacięcia zmysłowości i życia wi- doczaie wesołego. Prawdziwego wyrazu zresztą oblicza tego nie­ podobna było prawie pochwycić, tak twarz ta była ruchliwą. Stereotypowy prawie uśmiech nie schodzi! z u st, a oczka małe, niebieskie, latały niespokojnie, chwilami tylko przybierając, w jednem spojrzeniu, przenikliwość wdzierającą zda się aż aa dno serca ludzkiego.

Ponieważ jeden z listów, o których wspomniał człowiek ten kapitanowi, zawierał niektóre szczegóły, tyczące się naszego boha­

tera, streścimy tu zatem odnośny ustęp.

List pochodził od zamożnej firmy Curry i Synów do kolegów tegoż fachu w Kalkucie, a mianowicie do panów Chutnee i Spółka do których adresowany był okręt „Perseverance.“

Po wywodach czysto handlowych o załatwionych saldach, akceptach, zamówieniach indigo i t. p., list tak się kończył:

„Tym samym okrętem posyłam także mego pupila, Ryszarda Tyrell, którego powodzenie obchodzi mię bardzo. Znajomość z nim stać się może dla pana z czasem nie bez pożytku , bo zostanie on właścicielem znacznego majątku i ma wybitną skłonność do stanu kupieckiego i interesów wszelkiego przedsiębiorstwa. Poczytam to za wielką przysługę z pańskiej strony, jeżeli go pan zaszczycisz swemi względami i znajdziesz dlań pult jeden w swoim kantorze, ażeby mógł się wdrożyć w tok interesów' tamtejszych. Na mocy niniejszego mego pisma, proszę o wydawanie mu na jego kwity rocznie sumę sięgającą dwu tysięcy. Nie ograniczam mimo to kredytu jego, i gdyby oznaczoną przekroczył su m ę, możesz mu

pan bez wahania wydać i więcej, mnie obciążając.“

Master Herbert Chutnee odczytał korespondencję szanownego swego kolegi z Anglji dwukrotnie i badał bacznie podpis. Dziwiło go to niesłychanie, że komisant handlowy, posiadający tak ogromne prywatne środki, przybywał aż tutaj z Anglji, i przez|kilka minut był nie tylko zdziwiony, ale i zirytowany nawet.

— Będę go musiał zaprosić chyba do siebie, — mruknął master Chutnee, — przynajmniej zaprosić. A jednak...

(13)

Ponieważ angielscy kupcy w Indjach słynni są z gościnności, musimy więc dodać tu taj, co za przyczyna czyniła pana Chutnee tak markotnym, że mu przyszło okazać gościnność.

Herbert Chutnee, człowiek blisko sześćdziesięcioletni, ożenił się był niedawno z młodą dziewczyną, zaledwie dwudziestoletnią, a piękną do-tego. Była ona sierotą po rodzinie angielskiej, która jej wszelako nie zostawiła majątku. Jak większa część starych mężów, mających młode żony, ulegał jej nie tylko we wszystkiem, ale był także i zazdrosny o nią jak drugi Otello.

Jedno tylko słowo w liście korespondenta uspokoiło poniekąd pana Chutuee. Opiekun nazwał pupila swego „młodzieńcem,“ pan Herbert Chutnee zatem zdecydował się nareszcie i wydał rozkaz, ażeby przygotowano dla młodzieńca pokój w jego domu. Zastępcy zaś swemu kazał niezwłocznie, skoro okręt stanie w zatoce, udać się na pokład, ażeby sprowadzić c h ł o p c a na ląd stały.

— Apropos, — odezwał się master Sanford pomówiwszy chwilę z kapitanem, — pan przywiozłeś nam także jakiegoś chłopca.

— Co takiego? — spytał kapitan *Perseverancy" spoglą­ dając na naszego bohatera.

— No, pytam o chłopca, nazwiskiem Tyrell, którego posłał do nas siary Curry.

Szkoda, że mówiący nie postrzegł w tej chwili sarkastycz­ nego uśmiechu osoby, o której mówił.

— Oto masz pan przed sobą p a n a T jrell, — rzekł kapitan z przyciskiem na „pana.“ — Będę miał zaszczyt przedstawić paca jemu.

I zbliżyli się obaj ku miejscu, gdzie stali Ryszard i Wharton, i gdzie dopełniono ceremonji przedstawienia.

— To bo widzę nie chłopiec, — pomyślał Sanford podając rękę Ryszardowi skwapliwie.

Czytał on także list szefa wielkiej londyńskiej iirmy i wie­ dział, ile to ten domniemany chłopiec będzie miał do puszczenia rocznie; pan Sanford tedy postanowił mu ułatwić puszczanie, gdyby młody chłopiec życzył sobie tego.

Bohater nasz, ośmnastoletni w chwili przybycia do Indyj, miał już jednak wszelkie pozory dorosłego mężczyzny, słusznego

(14)

10 Boleść i radość.

wzrostu, barczysty, poważnie zamyślony — nie wyglądał więc wcale na chłopca.

Master Sanford powziął od pierwszej chwili sympatję dla młodzieńca, jedna tylko rzecz zastanawiała go, a mianowicie, po­ dobieństwo do kogoś, kogo już gdzieś znał czy widział dawniej. Na szczęście jednak, nie mógł sobie przypomnieć osoby owej, podo­ bnej do Kyszarda.

— Pozwolisz pan, — odezwał się Sanford niedbale, — że zawiozę go do starego. Mówię o panu Chutnee, prowadzącym inte- resa z opiekunem pańskim, — dodał postrzegłszy, że Ryszard nie zrozumiał go. — Hooker poszle za nami rzeczy pańskie.

— Bardzo mi przyjemnie zająć się tern, — odparł kapitan zwróciwszy się do ludzi i wydawszy rozkaz stosowny co do prze­ wiezienia rzeczy.

Krótkie było pożegnanie naszego b hatera z Whartonem i resztą podróżnych. Z porucznikiem pożegnał się przedtem jeszcze we cztery oczy. Z otuchą w sercu wsiadł do czółna, a następnie stanął nogą pierwszy raz na obcej i nowej sobie ziemi.

Na brzegu czekał kabryolet na dwóch kołach, do którego zaprzężony koń o chrapach rozdętych, małej główce a szerokiej piersi, słowem koń rasy arabskiej, tak się już zniecierpliwił, że miejscowy dorożkarz, zwany tam S y c e e, zaledwie zdołał go utrzymać.

— Wsiadajcie panowie! — zawołał właściciel kabryoletu. Za chwilę siedzieli Sanford i bohater nasz w wózku.

— Podaj mi lejce, — rzekł master Sanford do chłopaka hindostańskiego.

Ruszyli i pomknęli jak strzała, Sycee zaś poszeił zwolna piechotą.

Cudowny był poranek, łagodny, jaki zwykle bywa w listo­ padzie po czteromiesięcznej słocie, kiedy upały nie są już tak dokuczliwe.

Pomimo, że ważnemi myślami zaprzątniony był młody nasz b ohater, sprawiała mu jednak wiele przyjemności ta nowa dlań droga po nad brzegiem Hooghly. Był to dlań świat zupełnie nowy, z nowemi widokami, pyszną, imponującą wegetacją, czarodziejsko piękną.

(15)

Droga niebawem skręcała się od brzegów w m iasto, wiodąc przez Maidoun, park poło tony miedzy miastem i brzegiem rzeki. W miejscu tern zatrzymał master Sanford konia, ażeby nastręczyć Ryszardowi widoku , odsłaniającego się na wybrzeża umajone pa­ górkami o silnej wegetacji olbrzymich drzew i krzewów, poprze- rzynanych dolinami.

— A! piękny widok! — wyszeptał Ryszard.

— I ja to mówię! — zawołał master Sanford, — chociaż widziałem to już tyle razy, że nie zwracam prawie uwagi na te piękności. Powaby okolicy znanej dobrze, mają wiele podobieństwa do powabów kobiety.

— Nie rozumiem pana, — rzekł Ryszard.

— Przestają być ponętnemi dla nas, — dodał master Sanford.

— Jakaż poziomość! — pomyślał młody człowiek.

— E, to jeszcze naprawdę niewinny chlopczyna, — pomyślał znowu zastępca domu handlowego, bo zdawało mu się, że domnie­ many dowcip jego, powinien był wzbudzić śmiech serdeczny.

— To arabskiej rasy kod, nieprawdaż?— spytał Ryszard. — Tak jest.

— Piękne, zgrabne zwierzę.

— Wiele ma podobieństwa do kobiet tego kraju; powierz­ chowność ujmująca.

— Nasze angielskie bieguny nie miałyby, zdaje mi się, w Indjach szczególniejszego powodzenia, — zauważał Ryszard umyślnie nie zwróciwszy uwagi na owe porównanie niesmaczne.

— Mylisz się pan pod tym względem, — odparł nowy to­ warzysz Ryszarda popuściwszy lejc koniowi. — Wyższość fol- blutów angielskich tak dobrze jest znaną i uznaną, że ich tu w ’naszych wyścigach nie dopuszczamy do biegu. Pan, ziaje się, jesteś amatorem koni.

— Jestem w samej rzeczy. — A czy jesteś pan i znawcą?

— Znam się tylko na tern, w czem znajduję upodobanie. — Ja zaś jestem znawcą — rzekł master Sanford ode­ zwawszy się znowu. Nie oszuka mię nikt; próbowali tego niektórzy, ale nie udało się im. Oczywiście, że będziesz pan także własne

(16)

12 Boleść i radość.

konie utrzymywał. Mając takie środki jak pan, byłoby śmieszno­ ścią posługiwać się palankinami lub najmować dorożki, co zresztą uchodzi tylko chyba młodym komisantom lub nieostrzelanym kadecikom.

— Będzie to dla mnie największą przyjemnością — ciągnął znowu po chwili — służyć panu ile możności. Gdybyś sobie pan życzył, mógłbym go zapoznać z towarzystwem bardzo miłem mło­ dych ludzi. Rozumie się, że trzeba by mieć się na baczności w ich towarzystwie.

— Czemuż to?

— Niektórzy z nich grają na niezmiernie wysokie stawki. — Ja nie grywam wcale — odparł Ryszard.

— No, to kupując konie — zaczął znowu master Sanford — nie zaszkodzi jak największa przezorność. Nie masz nic bardziej zwodniczego jak powierzchowność konia. Nawet ludzie, których weksel na giełdzie wart jest miljon r u p i j — rupia moneta złota wschoduio-indyjska wartości 15 złr. — nie robią sobie skrupułów przy sprzedaży konia oszukać rodzonego brata. Słuchaj pan mojej rady i nie kupuj nigdy konia od przyjaciela, lub kupując, nie czyń tego bez porady przyjaciela.

— Rozumie się, pod warunkiem, że przyjaciel jest znawcą — rzekł z humorem Ryszard, którego gawęda ta bawić zaczęła.

— Rozumie sie.

— I że przyjaciel ów zdarzy się przypadkiem poczciwszy od przedającego — dodał Ryszard w tym samym tonie.

— Hm! — oczywiście.

Gdy zajeżdżali przed dom kupca, w duszy pana Sanforda poczęły kiełkować wątpliwości, ażali można w samej rzeczy uwa­ żać przybysza młodego z A n g ljizatak niedoświadczonego chłystka, jak mu się to z razu wydało? Czas to okaże.

Master Chutnee, postrzegłszy oczekiwanego gościa, nie bardzo miłego doznał wrażenia. Dziwił się w duchu, jak mógł stary jego przyjaciel, szanowny korespondent Curry, nazwać młodzieńcem i chłopcem kompletnego prawie z wejrzenia mężczyznę. Master Chutnet bowiem widział w przybyłym męża, jeżeli nie co do lat, to co do osoby i żałował w duszy, że ofiarował mu skwa­ pliwie tak gościnne u siebie przyjęcie.

(17)

Przyznać jednak musimy staremu panu Chutnee, że nie okazał niechęci, przeciwnie, przyjął Ryszarda serdecznie i polecił swemu K a h n s u m a h czyli rezydentowi, ażeby zaprowadził młodzieńca do przygotowanego już pokoju, gdzie i kąpiel już nań czekała w pogotowiu.

Pani domu został Ryszard przedstawiony dopiero, gdy po­ dano przekąskę, według zwyczaju bowiem w Indjach, kobiety wychodzą ze swoich przywatnych pokojów bardzo późno. Ku wiel­ kiemu zdziwieniu swemu, postrzegł Ryszard, nie jak wnioskował z wieku gospodarza, kobietę w wieku średnim, ale bardzo młodą, piękną, spoczywającą na sofie w pobliżu otwartej werandy.

Na poduszce u nóg jej siedziało dziecko jakiegoś tubylca Indjanina i wiązało równianki z kwiatów, na które niekiedy młoda dama raczyła spojrzeć, w głowach zaś damy stał a y a h (dwo­ rzanin) w malowniczym stroju wscholu i wachlarzem z piór po­ wiewał lekko nad głową spoczywającej wpółsennej damy.

— Zamoro — odezwał się master Chutnee — przychodzę z gościem na któregośmy czekali, ażeby ci go przedstawić.

Młoda kobieta nie ruszywszy się nawet, wyciągnęła tylko rączkę małą i podawszy ją gościowi, życzyła mu powodzenia w Indjach.

Ryszard Tyrell nie widział jeszcze w życiu swojem tylu wdzięków, tak małym zasobem sztuki podniesionych. Jedyną ozdobą lekkiej sukni muszlinowej, był pączek kwiatu karmazynowego na piersi, gdzie skrzyżowały się fałdy przeźroczystej sukni. Zdaje nam się zresztą, że było to dosyć odpowiednie, pączek ten bowiem stanowił kontrast na białej jak alabastry piersi.

Twarz młodej małżonki pana Chutnee, należała do rzędu typów, w których zakochany był i celował R afael, malując je na każdym obrazie.

Wyraz tej twarzy, gdy była spokojną, wydawał się chłodny. Mało kto dopatrzyłby w tych z przyzwyczajenia na wpół przy­ mkniętych oczach, uczucia i namiętności, które wszelako wrzały w głębi. Niktby też był nie pomówił delikatnej tej istoty, o mięk­ kich koralowych ustach, że w sercu jej tli uczucie poświęcenia, energja — uczucia, które mogły wybuchnąć na jedno słowo, za jednem spojrzeniem.

(18)

14 Boleść i radość. V

Wielkim darem natury, nie każdemu danym , był jej głos czarujący, cichy, łagodny jak szmer strumyka a dźwięczny.

— Jak eż wrażenie sprawia na panu ten kraj? — spytała. — Nie miałem dotychczas chwili swobodnej policzyć się z wrażeniami i analizować j e — odparł młody człowiek. Wszystko dla mnie nowe i osobliwe.

— Chcesz je pan analizować? — powtórzyła młoda dama kładąc nacisk na to słowo. To tak pauom właściwe! Ale dla czego chcecie koniecznie analizy? Wszelkie miłe wzruszenie tak znikome jak te kwiatki. Roztargaj je pan, a uruk zniknie.

— Woń kwiatów nie trwa nad gadzinę — odezwał się Ry­ szard skromnie.

— Więc — cóż ?

Oczy pięknej kobiety po raz pierwszy spoczęły na młodzieńcu i oblały go ogniem, który zagrzewa fantazję.

— Mojem życzeniem byłoby, ażeby uciechy moje zostawiły mi coś, przy czem serce zatrzymaćby się mogło.

Cichy, srebrny śmiech uleciał z ust Zamory, mimo to nie było w uśmiechu tym szyderstwa.

— Serce! — powiedziała jeszcze z uśmiechem — a cóż to panowie o sereu wiedzą?— Mężczyźni, to egoistyczne stworzenia.

— Nie są takimi wszyscy, spodziewam się. — Wszyscy! — odparła dama z przyciskiem.

Tu przerwał kupiec pogadankę, przypominając, że Tyrell ma listy polecające do złożenia, a między innemi, jeden także u gubernatora posiadłości angielskich w Indjach, że zatem czas pożegnać się. Sześćdziesięcioletniemu małżonkowi nie podobała się prawdopodobnie prelekcja o sercach.

— Listy! — odezwała sio znowu Zamora potrząsnąwszy nie­ cierpliwie ręką — ach! tak, rozumiem — kawałeczek papieru, którem jeden nudziarz poleca względom innego nudziarza swą ofiarę skazaną na nudy także. Cieszy mię jednak, że pan masz list polecający do gubernatora — dodała zwracając się znowu do Ryszarda. — Odeszlij pan ten list.

— Czy nie byłoby to ubliżającem ?

— Bynajmniej, a co ważniejsza, byłoby bardzo wygodnem. Znany mi cały mechanizm etykiety w takich sprawach. Zo taniesz

(19)

pan za to zaproszony na nudny śmiertelnie objai i na bal. Przy­ pomina mi to, że na dniu dziesiątego tego miesiąca ma się odbyć jeden z balów. Cieszę się naprzód, że będę mogła przedstawić pana pięknościom Kalkuty.

— Zdaje mi się — rzeki master Chutnee nieśmiało — że nie miałaś chęci być na balu.

— Doprawdy? — spytała Zarnora obojętnie. — Ale z pewnością tak było.

— Być więc może, żem się inaczej namyśliła — odparła rozpieszczona kobieta przywykła do tego, że życzenie jej jest prawem niewzruszouem. — Mówiła mi zresztą lady Bell Fourreau, że to będzie najświetniejszy bal tego roku.

— Zdawało mi się, że nie lubisz przepychu? zauważał mąz. — I to prawda — odparła młoda żona rozglądając się po pokoju. Wystawność, to rzecz kosztowna.

Stary mąż przygryzł wargi.

W tej chwili wszedł do pokoju sługa, ażeby oznajmić panu przybycie gości. Na dole czekali sir Charles Fourreau, pułkownik —

porucznik Da«lish, i wielu innych panów. — Zdaje mi się że powinienem ich przyjąć.

— Oczywiście, że musisz ich przyjąć — odparła Zarnora. Sir Charles ma mi zapewne coś powiedzieć od lady Bell lub od kochanej Lilii.

Imiona te obiły się bohaterowi naszemu o uszy pierwszy raz w życiu.

— Idź więc — ciągnęła piękna kobieta — a znając słabość swego męża, który kochał ją nierozumnie, dodała zaraz: i zabierz z sobą pana Tyrell.

Oblicze pana Chutnee rozpogodziło się znowu.

— Nie może się zdarzyć lepsza sposobność przedstawienia go panu Charles — odezwała się znowu pani. Panie Tyrell, ręczę że zabranie znajomości z pułkownikiem, sprawi panu wielką przyjemność, pan go polubisz, pan musisz go pokochać, bo to taki prostoduszny, serdeczny żołnierz. Nie dziwię się wcale żonie jego, że podobał się jej sir Charles więcej, niż niejeden z tych bezbar­ wnych, słodkich śmiałków, którzy i teiaz jeszcze jej nadskakują. Małżonek jej pomyślał w duchu, że młoda jego żona, od

(20)

16 Boleść i radość.

Mady nią była, ani razu nia odezwała się jeszcze z takrozumnem zdaniem.

— A Dawlish? — spytał Ryszard chcąc okazać zaintereso­ wanie się przyjaciółmi domu, o których mówiła pani.

— O, o tym nie potrafię panu nic powiedzieć, — odparła dama. — Chutnee nie sympatyzuje z nim, nie zapominaj pan jednak, że mniemanie męża o tym panu , nie jest bynajmniej wskazówką, z którejby można wywnioskować o mojern przekonaniu. Wszystkie kobiety twierdzą, że jest przystojnym mężczyzną.

Kupiec znowu zagryzł usta.

— I jestże takim w samej rzeczy? — spytał.

— O! bardzo piękny, — odpowiedziała Zarnora, — tak piękny jak i mój piesek ulubiony, Tiny. Nieprawdaż, że i ty piękny jesteś? — dodała figlarnie.

Psina usłyszawszy, że wymówiono jego imię, wyskoczył z mię- kiego posłania w werandzie i zaczął skakać i szczekać radośnie.

— Tak, mój maleńki, dobrze już, dobrze, Tiny; no, idź że połóż się znowu.

I znowu wyciągnęła maleńką, delikatną, dziecinnej prawie---^ małości rękę, której bohater nasz dotknął się z lekka i udał się z gospodarzem do salonu, gdzie czekali sir Charles Fourreau i reszta gości.

Master Chutnee miał wielkie zachowanie i w najwyższych nawet towarzystwach Kalkuty, wielki bowiem majątek i wpływ w świecie handlowym, jednały mu wpływowe stanowisko.

*

* *

— Widziałeś pan tedy moją żonę, — odezwał się kupiec wychodząc z Ryszardem z pokoju, — i zdaje mi się, że polubiła pana niezwykle.

— Bardzo jest łaskawą, w samej rzeczy, — odparł Ryszard. — I piękna, — dodał zazdrośny małżonek wlepiwszy wzrok niespokojny w młodzieńca.

— Tak, bardzo piękna! — zawołał Ryszard. — Prawdziwie, nie widziałem piękniejszej w życiu.

(21)

Po chwili zarumienił się, zażenowany mimowolnie uniesieniem i dodał:

— Nie powinienbym byl może odzywsć się z takiem zdaniem. — Czemużby nie ? — spytał gospodarz udając wesołego, choć w istocie bardzo nie rad temu w duszy.

— To może wydać się zarozumiałością....

— Czy to skromność, czy przebiegłość? —• spytał master Chutnee w duchu.

— Jestem bowiem tak młody jeszcze — dodał Ryszard. Ostatnia ta uwaga rozprószyła złowrogie podejrzenia i obawy kupca; zaczął nabierać przekonania, że pupil starego jego przyja­ ciela i korespondenta nie będzie tak niebezpiecznym domownikiem jak z razu obawiał się. Utwierdzało go w tern przekonaniu postą­ pienie żony pełne taktu, gdy się domyśliła, że pozostanie z mło­ dym nieznajomym, dotknęłoby niemile męża i sama nie życzyła sobie tego.

Sir Charles Fourreau i reszta zebranych w salonie gości, powitali serdecznie przedstawionego im młodzieńca, przybywają­

cego z Anglji. Jeden Dawlish tylko przyjął go dosyć ozięble, zasłyszał już gdzieś bowiem o zaprzyjaźnieniu się w podróży Ry­ szarda z Fredem Wharton.

— Młody pewien oficer, który przybył dopiero do mego pułku — odezwał się baronet, sir Charles, podając rękę Ryszar­ dowi — mówi o panu z entuzjazmem. Spodziewam się i ja , że znajomość nasza zamieni się w przyjaźń.

Major Plinlimmon, któremu męska postawa i znalezienie się niewymuszone Ryszarda podobało się niesłychanie, zaprosił go, by zechciał nazajutrz zjeść objad u stołu oficerskiego.

__ Szkoda, że pan nie jesteś wojskowym — zauważał Dawlish, któremu zdawało się, że trzeba choć dla pozoru odezwać się z czemś do świeżo przybywającego z kraju.

_ O ! to prawda - - nieodżałowana szkoda — dodał major Plinlimmon spoglądając z upodobaniem na dorodnego młodzieńca. __ Master Tyrell jak się spodziewam, znajdzie dla siebie otwarte podwoje i u ekscelencji — rzekł mr. Chutnee nienawidzący

Dawlisha — pomimo nawet, że nie jest wojskowym. — Tak pan sadzi ?

(22)

18 Boleść i radość.

— Młody mój przyjaciel przywiózł listy pdecające.

— Których wartości nikt lepiej od pana nie oceDi — odparł Dawlish.

— Były to nie tylko same listy handlowe — ciągnął kupiec, korzystając z każdej sposobności byle tylko dopiec „przystojnemu“ Dawlishowi. Znałem niejednego, który zadowolniony był jeżeli wy­ stępował po trzydziestoletniej służbie w armji indyjskiej z takim dochodem, jakim rozporządzać może nasi młody przyjaciel wcho­ dząc dopiero w życie. Listy, które ma do jenerał-gubernatora, po­ chodzą od naczelnego wodza i od prezydenta spółki wsehodnio-

indyjskiej. * *

Porucznik Dawlish zagryzł usta i przyszło mu na myśl, czy nie opłaciłoby się doprawdy wejść w stosunek przyjaźni z naszym bohaterem.

Niebawem rozeszli się goście zamożnego kupca.

— Powiedz mi też pan, jak mu się podobali nowi znajomi? spytał master Chutnee. Bo co do pułkownika, to postrzegłem, że zyskał pańską sympatję.

— Jest to w moich oczach wzór angielskiego gentlemana — odparł Ryszard.

— A major?

— Szczery, ale zdaje mi się, że prędki i choleryk.

— Pan oceniasz charaktery dosyć trafnie i przenikliwie — rzekł gospodarz. Pozostał nam tylko jeden jeszcze.

— O tym ostatnim nie wyrobiłem sobie jeszcze jasnego po­ jęcia — odparł Ryszard z namysłem. Widocznem było, że nieko­ rzystne wywarł na nim wrażenie ten ostatni.

Nieprzyjemnego jakiegoś a nieokreślonego uczucia doznał Dawlish, dowiedziawszy się, że brat Alfreda Whartona, wstąpił do tego samego pułku; przez kilka dni nie spuszczał z oka młodego oficera. Postępowanie jednak świeżo przybyłego, nie mogło obudzić podejrzenia. Był on prawie uprzedzającym, gdy z obowiązku służbo­ wego wypadło mu czasem zamienić słów nie wiele z Dawlishem. N a tern jednak kończyło się ich zetknięcie z sobą.

Fred nie zdradził się nigdy słowem, ni spojrzeniem, że myśl jego zaprząta się przeszłością. Uczucia jego zdawały się być uto- pionemi w niezgłębionej otchłani, zatarte o nieszczęsnym wypadku

(23)

wszelkie wspomnienie, które tlało nieugaszone w głębi serca. Tyran niegdyś szkoły, byłby wolał widzieć raczej niecierpliwość, niepokojenie się Freda w obecności swojej, Fred Wharton tymcza­ sem odzywał się bardzo ostrożnie, chłodno. Sztuczna ta obojętność byłej ofiary Dawlisha, nieznośną dlań była i wstrętną a prze­ rażającą.

— Przeklęty mruki — powtarzał Dawlish często będąc sam ze swemi myślami. Obecność jego wznowi dawną historję i narobi mi nieprzyjemności. Gdyby tylko odezwał się wyraźniej z tern co tai w sobie, to wiedziałbym jak postąpić.

Fred Wharton jednak milczał właśnie jak skała, obaw ał się bowiem, że przedwczesne odezwanie się nie pozwoliłoby mu pomścić śmierci brata. Oficerowie pułku dowiedziawszy się o co chodzi, byliby poczytali wszystko za igraszkę chłopięcą, za wypadek nie­ szczęsny i przyznali słuszność byłemu tyranowi szkolnemu i nie dopuścili do żadnego zadośćuczynienia.

Trzeba więc było starać się o wywołanie niesnaski w inny sposób a przedewszystkiem w taki, by Whartonowi, który widział w nieprzyjacielu swym prostego mordercę, nie mogli byli nic zarzucić.

Po pewnym przeciągu czasu, wydało się Dawlishowi, że ostro­ żność Freda jest chyba prostem tchórzostwem i znowu pewniejszy siebie, żył dalej bez troski.

— Chłopak dowiedział się zapewne, że jestem najlepszym strzelcem w pułku— rzekł dodając sobie odwagi Dawlish— i dla tego niezawodnie postanowił unikać awantury i nie czynić nawet wzmianki, by nie wywołać czego. Wymażę go więc z rubryki nie­ bezpiecznych mi ludzi.

Łatwiej tak jednak powiedzieć, niż zrobić. Przypadek, jak nazywał bezdusznie czyn swój okropny, stał mu ciągle żywo przed oczyma. Dręczył go niejednokrotnie we snach i płoszył nieraz z ust żart na poły wypowiedziany pośród licznego towarzystwa, szczególniej gdy spostrzegł, że przenikliwy wzrok Whartona spo­ czywał na nim. Wzrok ten bowiem przypominał zamordowanego Alfreda oczy.

W tydzień może po przybycia do Kalkuty, dostał Ryszard zaproszenie na śniadanie oficerskie. Gdy wstawano od stołu, jeden

(24)

20 Bo eść i radość.

z oficerów zaproponował przechadzkę do ujeżdżalni, ażeby wypró­ bować się w strzelaniu do tarczy.

Była to sposobność, której gorąco pragnął Dawlish, chcący wprawą swą w strzelaniu do celu zatrwożyć Freda. Poparł więc projekt ten gorliwie.

Urządzono na prędce tarczę, do której strzelanie rozpoczął tra ­ fnym strzałem choleryczny wallijczyk, major Plinlimmon, co go wprawiło w przedziwny humor.

— Zdaje mi się — zawołał wystrzeliwszy — że i pan panie Dawlish nie pogardzisz tak celnym strzałem?

Dawlish uśmiechnął s ię ; rozgniewało to widocznie majora, bo poczerwieniał cały jak karmazyn.

— Pewnie że nie — dodał skwapliwie Dawlish, opatrzywszy się, że uśmiech jego był wcale nie na miejscu.

— Mam jeszcze, sir, pewną i silną rękę — zauważył major spojrzawszy gniewnie na Dawlisha.

— Nadzwyczajnie pewną, przyznaję sam panie majorze — odparł zagadniony.

— Bardzo mię cieszy, że i pan podzielasz to przekonanie. Co rzekłszy odwrócił się major gniewnie.

Dawlish kazał sobie podać talję kart i wyjąwszy asa koero- wego, podał go jednemu z ludzi usługujących, ażeby przybił go w pośrodku tarczy.

— W to pan nie trafisz żadną miarą — odezwał się któryś z oficerów.

Strzelano z odległości trzydziestu kroków.

— Tak pan sądzisz? — odparł zarozumiały strzelec uniósł­ szy pistolet i wymierzywszy.

Z ust wszystkich obecnych, z wyjątkiem Freda i Kyszarda, wydarł się okrzyk podziwieuia, kula bowiem przeszyła sam środek karty.

— Jak mi honor miły, trafił nienagannie I — zawołał major zapominając w uniesieniu o gniewie.

Dawlish oglądnął się z miną tryumfującą, dopóki wzrok jego nie spoczął na Fryderyku, ale — czy go zmy3ły łudziły?

Fred uśmiechał się wyzywająco. Uśmiech ten zabolał Da­ wlisha jak ukąszenie gadziny.

(25)

— Może — odezwał się Dawlish wskazując na drugi nabity pistolet — zechce i pan Wharton pokazać nam także co umie?

— O, chętnie — odparł młodziutki oficer biorąc w rękę re­ wolwer — jeżeli pan sobie życzysz — i owszem.

— Ależ nie rewolwerem! — zawołało kilku oficerów— tyra niepodobna, abyś pan był w stanie celnie trafić.

— Zobaczymy — brzmiała krótka odpowiedź.

Fred Wharton wypalił sześć razy z kolei. Gdy pierzchła lekka chmurka dymu, ozwał się chóralny śmiech głośny, na karcie bowiem postrzeżono tylko jedną ciemną plamkę jaka była- po pier­ wszym wystrzale, sądzono więc, że strzały Whartona poszły kędyś

na wiatr.

— Młody nasz, kochany przyjacielu — odezwał się major Plinlimmon — to nie w ten sposób zupełnie nieprawidłowy po­ winno się strzelać. Poproś pan Dawlisha o kilka lekcji.

Dawlish skłonił się, oświadczając gotowość swoją pod tym względem.

— Pan to raczej bierz lekcje! — zawołał pierwszy kapitan pułku z przeciwnego końca ujeżdżalni. W życiu mojem nie zda­ rzyło mi się widzieć jeszcze czegoś podobnego.

Niezmierne było zadziwienie wszystkich obecnych, gdy kapi­ tan oświadczył, że wszystkie strzały Whartona wbiły tylko głebiej kulę wypaloną do celu przez pierwszego Strzelca, czyli, że wszystkie sześć padły szczelnie w jedno miejsce nie zboczywszy ani na linję. Wydało się to tak nieprawdopodobnem, niezwykłem, że wszyscy oficerowie rzucili się oglądać tarczę, by sprawdzić twierdzenie kapitana.

Major ujął dłoń Whartona wynurzając swe pochwały z do­ datkiem, że człowiek taki jest zaszczytem pułku.

— Musiałeś się pan chyba od kolebki ćwiczyć — zawołał major.

— Przeciwnie — odparł Fred — przed czterema latami nie miałem nawet pistoletu w ręku.

Dawlish zbladł nagle jak chusta. Przed ,tylą laty właśnie miała miejsce śmierć Alfreda, budziło się więc w nim na nowo podejrzenie, że przecie grubo się mylił lekceważąc sobie milczą­

(26)

22 Boleść i radość.

cego młodzieńca i postanowił od tej cbwii, bądź co bądź mieć się ua baczności.

— To w samej rzeczy cudownej pewności strzały — zaczął Dawlisb. Master Wharton, jak się zdaje, obędzie się bez moich . lekoyj.

— A tak się zdaje bezwątpiania — zauważył major z przy­ ciskiem.

Teraz Fred skłonił się z uśmiechem ironicznym.

— Zbiera mię wielka chętka iść z panem o zakład — dodał Dawlish.

— Będzie mi bardzo przyjemnie — rzekł Fred Wharton. — O tysiąc rupij.

— Zakład, jaki pan sobie życzysz.

—#Pan odebrałeś przedziwne wychowanie — zawołał major Piinlimmon nie mogąc zapomnieć o celnych strzałach.

— Matka, i to wdowa panie majorze zajmowała się wycho­ waniem mnjem — odparł Fred.

— Musiała to być niepospolita dama — rzekł przełożony — która pojęła tak doskonale obowiązki swe względem społeczeństwa, ojczyzny i obrońców jej, wojska.

Powoli zaczęli oficerowie rozchodzić się. Młodsi śmieli się serdecznie z zabawy tak niezwykłej, starsi jednak zamyślali się poważnie. Obudziło się w nich podejrzenie, że scena między mło­ dymi dwoma oficerami, to coś zagadkowego i łamali sobie oczy­ wiście głowy nad rozwiązaniem tej wielce zawiłej zagadki.

W duszy Ryszarda podejrzenie to odzywało s:ę jeszcze gło­ śniej, postanowił jednak nie wyrywać się ze zdaniem i zaszedłszy do mieszkania swego przyjaciela, ciągle myśląc o scenie w ujeż­ dżalni — zagadnął go tu dopiero:

— Kontent jestem, żeś pan temu zarozumialcowi, Dawlishowi przytarł trochę rogów.

Fred uśmiechnął się w milczeniu.

— Nie chciałbym pokłócić się z panem — dodał Ryszard. — O, możesz pan bez obawy.

— Jakto?

— Bo tylko przeciw j e d n e m u człowiekowi na święcie mógłbym być zniewolonym wystąpić i zużytkować wprawę, której

(27)

byłeś pan świadkiem a której nabyłem długiem ćwiczeniem — od­ parł Fred.

— A tym jedynym człowiekiem, jak się domyślam, to Dawlish ?

Wharton nic nie rzekł na to.

— Pojąć tego nie mogę —• zawołał znowu Ryszard, na któ­ rym milczenie to niemile sprawiło wrażenie — dla tego wypowie­ dzieć muszę, choćbym się miał narazić na utratę przyjaźni pańskiej* Nie nabywałeś pan przecie szatańskiej tej wprawy w celu... Ni»... nie... Wybacz mi, żem pana tak niesprawiedliwie obwinił w duszy.

— W jakim przecie celu, zdaje się panu. nabywał podobnej wprawy Dawlish? — spytał Fred Wharton.

— Pobudki jego nie mogą bvć wcale usprawiedliwieniem pańskich — zauważył Ryszard. Byłoby to z pańskiej strony wiel- kiem zaślepieniem. Fryderyku, wierz mi pan, że tak coś oburza­ jącego i straszliwego jest w zamiarze twoim, iż chwilowa rozwaga trzeźwiejsza, jestem przekonany, odwiedzie pana od powziętego zamiaru. Jeżeli on wyrządził panu krzywdę, to zdaj pan tę sprawę czasowi, przyszłości, której wszyscy odpowiedzialni jesteśmy. Dla czegóż chcesz pan młodość swoją zatruć ciężkim grzechem a umysł szlachetny obarczyć pamięcią zbrodni ?

— Nie starałem się dotychczas o wywołanie niesnaski, o danie mu powodu — zaczął miody wojownik głęboko poruszony. Ale przygotowany jestem na to.

— Nabywszy w p r a w y s k r y t o b ó j c y ! — zawołał Ryszard z wyrzutem.

Wharton porwał się nagle z miejsca i począł żywo poru­ szony biegać po pokoju. W duszy biednego młodzieńca wrzała gwałtowna burza.

— Pan nie masz nawet pojęcia, jaką niczem niezgojoną ranę zadał mi ten człowiek! — zawołał biedny młodzieniec głosem zmienionym. — Miałem brata, jedynego brata, przyjaciela, uko­ chanego brata, a ten człowiek, Dawlish, zamordował go!

— Zamordował g o ! — powtórzył Ryszard przerażony nagle. — Zabił go za to, źe brat mój bronił mni*.

— To wezwij pan sprawiedliwości prawa.

(28)

24 Boleść i radość.

oficer. — To panu się zdaje, że to była p spolita zbrodnia, którą by mogło prawo dosięgnąć? Nie, to była walka, zwykła walka uczniów w zakładzie szkolnym. Alired słabe miał piersi... lecz nie, nie żądaj pan odemnie okropnych tych szczegółów — dosyć, że umarł, a ja pozostałem sam na święcie. Gdyby Dawlish okazał był choć współczucie, ubolewanie, gdyby był uczul, co każde serce ludzkie czuć zdolne, ha! w takim razie zdaje mi się, byłbym mu w stanie przebaczyć. Alfred przebaczył mordercy nim skonał. Od owego to dnia zacząłem się ćwiczyć w sztuce, w której do­ prowadziłem do doskonałości, a co mi pan właśnie wyrzucasz. W pierwszej chwili skakało mi serce z radości na myśl, że położę trupem mordercę...

— Ażeby zostać i samemu mordercą?

— Tak, ta k ! to byłoby morderstwem, — rzekł dysząc Fred. — O, jakżem szalony! środek, który mi się zdawał wiodącym do zadośćuczynienia, zniweczył je, bo nieprzyjaciel nie miałby równej szansy ze mną. Chciałem zagłuszyć to odzywające się w głębi serca przekonanie, ale napróżno... bo sumienie ostrzega, a rozum stwierdza. Tak, nierówne siły - - to rzecz i walka ohydna.

— Zaniechasz pan więc tej myśli i zamiaru? — spytał Ryszard chwyciwszy za rękę przyjaciela. — Jestem przekonany, że nie dopuścisz się występku, dusza jak twoja nie zdolna do tego!...

— Masz słuszność, — odparł po chwili Fred ocierając pot kroplisty z czoła. — Jeżeli nie będę przezeń zagabnięty obrazą, któraby mię usprawiedliwiła i w oczach pańskich, to nie ma się czego obawiać z mojej strony.

— Bogu-ż dzięki! — zawołał Ryszard. — Rozum odniósł zwycięztwo nad namiętnością. Wierz mi pan, że ja czuję głęboko krzywdę pańską i czuję, ile cię to kosztowało, szanuję więc i kocham pana za to.

— Nie chwal mię pan, — mruknął Fred Wharton.

— Nie myślę paaa wcale chwalić, — odparł Ryszard. — Dobry duch pański, który poszepnął ci dobrą radę, ten ma prawo opiewać to zwycięstwo.

Jakkolwiek dla uniknienia podejrzeń Sanforda, Ryszard umówił się z Marshem, iż spotykać się będą w towarzystwach jako jedynie

(29)

znajomi, wszelako umieli tak zręcznie umawiać się o schadzki, że widywali się nieraz niepostrzeżeui we cztery oczy. Stykanie to było niezbędne dla porozumienia się w sprawie, dla której Ryszard przybył do Indji. Spotykali się więc najczęściej wyjeżdżając wierz­ chem nad brzegi Hooghly, w klubach lub salonach, gdzie przyj­ mowano obudwu.

Master Bently nie mógł wybrać lepszego stróża i doradcy dla swego wnuka. Marsh bowiem należał do rzędu ludzi, których zawiedzione nadzieje wielu rzeczy pouczyły, ale nie odebrały im wiary i nie napełniły serca pogardą; którzy także nie bardzo ceniąc w duszy towarzystwa pośród których się kręcą, idą tam jednak z oczyma otwartemi i oceniają należycie tok wypadków.

Przyjaciel taki był w samej rzeczy nieoszacowanym dla człowieka młodego, skorego do uniesień i uniesieniami nieraz w pierwszej chwili powodującego się.

Wieczorem dnia tego, w którym miała miejsce scena powyżej opisana, spotkał się Ryszard z Mentorem swoim jak się umówili, nad zatoką rzeki, przeciwko świątyni indyjskiej, poświęconej bóstwu Szewa, leżącej dziś w gruzach.

Słońce rzucało ostatnie promienie na fantastyczne ruiny byłej świątyni, której cienie olbrzymie, przedłużone promieniami zacho­ dzącego słońca, sięgały aż wybrzeży.

— I cóż, Ryszardzie, — odezwał się były porucznik dra­ gonów, oglądnąwszy się wprzód przezornie, — czy wpadłeś pan już na co, masz mi co powiedzieć ?

— Na nieszczęście nic jeszcze.

— No, ale spodziewam się, że uczęszczasz pan regularnie do kantoru pana Chutnee?

— Nie było dnia, odkąd przybyłem, bym kilku godzin nie przesiedział w kantorze, — odparł Ryszard, — pomimo to nie zdołałem jeszcze pochwycić wskazówki najmniejszej.

Marsh skrzywił się nieusontentowany.

— Sądzę przecie, że nie posądzisz pan mię o obojętność? — zawołał Ryszard.

— Chyba takiem samem prawemmógłbym pana i o zbrodnię jaką podejrzywać, — odparł porucznik Marsh. — Jeżeli jestem nieza- dowolniony i zniecierpliwiony, to przypisz pan to tej okoliczności,

(30)

26 Boleść i radość.

że od dawna patrzę i spostrzegam, jak fałszywie rządzą tym wspaniałym krajem.

— Nie rozumiem pana.

— Indje znajdują się w przededniu wielkich przewrotów. Krajowi temu zagraża wielka burza, wybuch straszny, w obec którego powiew samumu morderczego poczytać można za ochła­ dzający powiew zefiru, a pomimo to, pomimo, że widzą złowróżbne oznaki, rządzący postępują jak ślepi. Pan nie wierzysz słowom moim i uśmiechasz się niedowierzająco na moje proroctwa, a jednak nie ja pierwszy odgrywam tu rolę Kassandry. Jedyna na­ dzieja, która mię ożywia, to tylko, że z zadania swego nas do­ tyczącego prywatnie, wywiążemy się zanim przyjdzie do wybuchu. Musisz pan, — dodał po chwili, — starać się o ściślejszą zażyłość z Sanfordem, niż to było dotychczas. Zgódź się pan na jego projekt i wynajmij sobie dom osobny. Przez to wejdziesz pan w stosunki z Al Moorsdem, posiadaczem domu, który panu stręczy Sanford do wyna.ęcia.

— Obetnie to uczynię, skoro mi pan tak radzisz, — odpo­ wiedział Ryszard, — chociaż nie domyślam się korzyści ze zna­ jomości z kupcem indyjskim.

— Jeżeli popełniono łotrowstwo, to właśnie ten nie kto inny jest panem tej tajemnicy, — odparł Marsh. — Pozbierałem szcze­ góły — oczywiście bardzo oględnie postępując — o charakterze tego człowieka. Jak większa część tubylców, jest to człowiek nie­ zmiernie skąpy, a uczciwy tylko o tyle, o ile zniewalają go do tego ustawy. Jestto słowem jedna z tych pijawek, która wyzyskuje świeżo tu przybyłych ludzi. Niejeden. którego włos przyprószyła już dziś siwizna, pokutuje jeszcze za to , że usłuchał bezintere­

sownych niby podszeptów Al Moorada.

— Taki człowiek zdolny być musi istotnie do każdej zbrodni, — zauważył Ryszard.

— Wiedząc jednak o tern , com panu powiedział o charak­ terze jego, nie masz się czego obawiać, — dodał porucznik.

Na słowo o b a w i a ć , Ryszard zarumienił się.

— Nie bierz pan fałszywie powiedzenia mego. — dodał Marsh, — ja mówię o obawie, jakiej doznaje serce o swój honor, uczciwość i nieskalaność, gdy się zetknie po raz pierwszy z ko­

(31)

nieczności z egoizmem, występkiem i chciwością — myślę o owej nuturałnej całkiem odrazie młodzieńczego umysłu, który mając wy­ górowane a zawsze pojęcia szlachetne, drętwieje na widok ohydy. Ale wracajmy już do Kalkuty — tymczasem zaś zm eńmy przed­ miot pogadanki, bo tamto wcale nie było miłe, o czem musieliśmy mówić z konieczności.

— Powiedz-że mi pan, coby tu mogło władzę Anglji złamać ? — spytał Tyrell wracając do przedmiotu poruszonego mimochodem przez porucznika. — Zdaje mi się , łe przecież nie zniewieściały azjata. W walce, dajmy na to , mógłby być chjba ołowiem wobec stali.

— Zapominasz pan, — mówił M arsh, — że i ołów, gdy roztop:ony, może się stać straszną bronią. Mówiłem zresztą, że potęga Anglji może tu być zachwianą, ale nie złamaną. Obawiam się nieszczęść i łez, jakie niesie walka, ale nie jej rezultatu. Zresztą wracając do naszych spraw osobistych, muszę się pochwał ć, że szczęśliwszy byłem od pana.

— Czy zrobiłeś pan jakie odkrycie?

— Tak, niby — mogę to zaledwie nazwać lekkim śladem, niteczką,'ba, włoskiem ledwo dostrzeżonym, — przerwał porucznik Marsh. — Nimeśmy opuścili Anglję, dziadek pański uwiadomił mię, że zaginione papiery były wymieniane przez jedne z tutej­ szych firm indyjskich handlarzy, a mianowicie Mozę, Hafaz i Al Moorad.

— No, tak.

— Czy nie postrzegłeś pau którego z tych nazwisk, figu­ rujących w księgach przedsiębierstwa handlowego pana Chutnee?

— Nie.

— Przeglądałeś pan jednak książki z uwagą? — Jak najstaranniej, — odparł Kyszard.

— Z byłej spółki wspomnianej trójki, żyje jeszcze tylko naj­ młodszy, a mianowicie Al Moorad i ten właśnie jest ścisłym przy­ jacielem Sanforda.

— Męczy mię też Sanford, abym u tego właśnie wynajął dom! — zawołał T y rell. — ja jednak nie zgodziłem się dotych­

czas na to. Tu, gdzie mieszkam obecnie, bardzo mi wygodnie. — Nie wątpię o tern bynajmniej, — odparł porucznik krótko.

(32)

28 Boleść i radość.

— Ale to nie ma nic do rzeczy. To co panu poradzę w tej chwili, musisz wykonać co do joty ulegając konieczności, której niekiedy ulegać musimy wszyscy, choć obawiam się, źe tym razem przyj­ dzie to panu bardzo ciężko.

— Z pewnością, że nie, jeżeli to pan, szanowny przyjacielu, uznasz za dobre.

— Musisz pan tedy zabrać znajomość z Al Mooradem i mieć go ciągle na oku.

— Zrobię jak pan radzisz, — odparł nasz bohater z we­ stchnieniem.

*

* *

Stało się jak przewidziała pani Chutnee: Ryszard oddawszy list polecający gubernatorowi, otrzymał zaproszenie na bal. Były to pierwsze jego kroki, które stawił już poniekąd jako człowiek w społeczeństwie, i przyznać trzeba, że wystąpienie w świecie po raz pierwszy, nie mogło być świetniejsze. Czy krok ten był za­

równo i korzystnym, okaże się później, na nieszczęście bowiem, moralność w Indjach bardzo jest wątpliwą, a zarzut ten zrobić można płciom obojga.

Nie można jednak przyjmować tego za regułę bez wyjątku. Wiele cór Albjonu, pomimo, że przybywszy do tej cieplarni zbytków i rozpusty, narażone są na wielkie pokusy, mimo to, powtarzamy, wychodzą zwycięsko i świecą zaletami duszy, cnotą i prostotą, co je świętemi czyni w ojczyźnie.

Wystąpieniu temu Ryszarda w sferze bezwątpienia najwyższej w Kalkucie — przyglądało się dwóch ludzi z zawiścią, a ludźmi tymi byli Sanford i Dawlish.

Pierwszego dręczyła prosta zazdrość, pomimo bowiem wielo­ krotnych usiłowań z jego strony, nie udało mu się nigdy złamać albo choć nagiąć ducha kastowości i wcisnąć się w wyższe sfery.

Tu mimochodem dodamy, że Indjanie nie są jedynym na­ rodem, w którym przeważa duch kasty.

Co do Dawlisha, to ten w pierwszej chwili zaraz poczuł nie­ wytłumaczoną antypatję dla Ryszarda, a odraza ta wzmogła się

(33)

jeszcze, gdy Dawłish dostrzegł przyjaźni pomiędzy Ryszardem Tyrell i Fredem Wharton.

Co do pana Chutnee, ten nie mógł się dotychczas zorjeuto- wać. Gdyby bowiem pupil szanownego korespondenta jego z Anglji, zyskiwał dobre przyjęcie i robił furorę w towarzystwach, stawałby się tern samem niebezpiecznym bardzo młodzieńcem, gdyby zaś z drugiej strony nie bywał nigdzie, zostawałoby mu znowu za dużo swobodnego czasu i siedziałby oczywiście w domu, u paaa Chutnee. A tego właśuie nie życzył sobie sześćdziesięcioletni małżonek dwu­ dziestoletniej żony.

Piękna Zamora była jedyną osobą, którą wszystko to bawiło tylko, gdy innych dręczyło lub napawało serce goryczą. Ryszard Tyrell podobał się jej, podobał się jako młodzieniec nie wymu­ szony i bez pretensji, wolen zresztą od nieznośnej chełpliwości młodziuchnych oficerów angielskich i wielu dandysów miejscowych. Odezwania się zresztą Ryszarda, nawet gdy chwalił, były proste, szczere, nie przecukrzone komplementami, z czem odzywano się zawsze do młodej i pięknej kobiety.

Prosimy jednak, ażeby nie brano dwuznacznie tego, co tu mówimy o zajęciu się Zamory Ryszardem. Była to jedynie sym- patja jakby siostry, sympatja całkiem naturalna równego prawie wieku a zatem zgodnych wyobrażeń, przekonań, wykształconego gustu i sądu o rzeczach nie powszedn ch — słowem przyjaźń bez iskierki namiętności. Niepodobna jednak zaprzeczyć, że i taka przyjaźń, już dla samej różnicy płciowej, może stać się niebezpie­ czną przez węża edeńskiego, który ukrywa się niejednokrotnie i w pośród najpiękniejszych kwiatów.

W prostocie nieskażonego umysłu i serca, cieszyła się Za­ mora tern jedynie, że będzie najbliższym świadkiem pierwszych wrażeń, jakie poruszą umysł młodzieńca u wstępu w świat po raz pierwszy; że mu pomoże wyrobić sobie pogląd pewien stały na świat i ludzi, a może nawet stanie się powiernicą myśli jego. To tylko przejmowało duszę jej, dzieeięcą niemal radością.

— Muszę p: na zaprezentować mojej kochanej łady Bell — zawołała Zamora w dniu, w którym Ryszard otrzymał zaproszenie na bal — a i Lilii także.

(34)

30 Boleść i radość.

— Któż to je st, jeżeli pani. łaskawa powiedzieć mi — lady Bell? — spytał skromnie Ryszard.

— To najdoskonalsza istota pod słońcem — zawołała entu­ zjastka — równie dobra jak piękna. Wszyscy ją kochają. Jestto pierwsza piękność Kalkuty, bo żadna inna nie da się z nią po-- równać.

— Co pod tym względem, daruje pani, że ośmielę się wy­ razić powątpiewanie moje — rzekł młody człowiek tak bez ogródki, że pana Chutnee jakby żądło ukłóło, postrzegł bowiem lekki ru­ mieniec na twarzy żony w chwili, gdy usłyszała ten komplement. A niepokoiło to tembardziej starego, gdy, o ile sobie przypominał, dawniej nie dostrzegł nigdy podobneg) rumieńca na twarzy żony, choć odbierała daleko śmielsze komplementa.

Prawdę powiedziawszy, to i nie było powodu do zarumienienia się, bo młodzieniec odezwał się z pośrednią pochwałą, bardzo skromnie, wystarcz&ło to jednak, ażeby w sercu starca obudzić wiecznie tlejącą zazdrość. Ryszard zauważył dawno, że pani Chu­ tnee była niesłychanie drażhwą, patrzał też na nią, szanował i podziwiał, jak się podziwia kwiat jaki osobliwszy lub brylant nie­ zwykły. Pewność, że była żoną, rugowała z serca młodzieńca wszelkie uczucie gorętsze.

— Opisałaś jak wygląda i jaką jest lady Bell — rzekł po­ ważny małżonek usiłując zwrócić rozmowę na inny przedmiot — nie odpowiedziałaś jednak na pytanie pana Tyrell, kto właściwie jest lady Bell.

— To twoja wina Herbercie — odparła pani domu, Pozwa­ lasz mi bowiem zawsze pleść bezmyślnie. Aha, otóż lady jest, córką hrabiego Clayton a małżonką pana Charles Pourreau, puł­ kownika dragonów.

— Tego pięknego, marsowej postawy mężczyzny, któremu pan Chutnee przedstawił mię?

— Właśnie tego — odparł kupiec.

— Ponieważ są bezdzietni, wzięli więc na wychowanie bardzo Tą dziewczynę i wychowują ją nie jak obce, ale własne dziecko.

■zęba panu wiedzieć, że dziwne okoliczności dały im w ręce downe dziecko.

(35)

— Ludzie mówią nawet — dodał kupiec — że Lilia jest córką pułkownika.

— Ach, śmieszna plotka — zawołała pani. — Czemu drogie dziecię ?

— Bo gdyby tak było, to lady Bell nie kochała i nie sza­ nowałaby tak swego męża, jak kocha...

Master Chutnee uradowany był w duszy, że żona jego wie­ rzyła w tę niezłomną miłość i szacunek kobiety młodej dla męża 0 wiele starszego.

— Przechodzi to wszelkie pojęcie — ciągnęła dalej mistress Chutnee — jakie zaufanie bez granic istnieje pomiędzy temi mał­ żonkami. O lady Bell, jako kobietę pełną talentów, znaczenia 1 miłego, dystyngowanego obejścia się — ubiegają się wszystkie towarzystwa tutejsze. Wejdź pan w pierwsze lepsze kółko, gdzie tylko obecną jest lady Bell, to przekonasz się, że najgodniejsi, najrozumniejsi mężczyźni chwytają chciwie każde jej słowo, lubują się jej widokiem. Gdy się zbliży przypadkiem mąż jej, sir Charles, to uśmiechnie się tylko, skinie uprzejmie głową i odchodzi. O obo­ jętności jednak udanej lub o zazdrości, ani mowy niema.

Doświadczeńszy trochę od Ryszarda, byłby się poznał natem i rozróżnił, że lady Chutnee wymówiła słowo z a z d r o ś ć z silniej- szem przyciskiem, Ryszardowi wszelako wydało się to całkiem naturalnem, że pułkownik nie był zazdrośnym, z tej prostej przy­ czyny, iż był mężem. Młodzieniec pojmował zazdrość kochanka, nie mógł jednak pojąć zazdrości męża o żonę.

— A czyż owa młoda Lilia doprawdy jest tak cudownie piękną? — spytał znowu bohater.

— Bezwątpienia — odparła Zamora. Skromna i bez pretensji. Ku niej pociąga już nie ta siła czarodziejska, właściwa jej opie­ kunce, ale powab jakiś nieopisany, chwytający za serce prostotą. Musisz pan strzedz dobrze swe serduszko — dodała z uśmie­ chem — bo pisałam już do lady Bell i zaangażowałam Lilię do pierwszego tańca z panem.

— Czy to komedja tylko, czy naprawdę obojętność? — spytał się pan Chutnee w duchu.

— Spodziewałem się — rzekł Ryszard odpowiadając — że dostąpię honoru puszczenia się w pierwszy taniec z panią.

(36)

32 Boleść i radość.

— Ja prawie nie tańczę— odparła Zanaora. Nie wymawiam się wcale, ale w ciągu wieczora znajdziesz pan jeszcze sposobność przetańczenia z raz i ze mną. Jestem starą, zamężną kobietą.... Niech to panu jednak nie odbiera nadziei powodzenia, jeżeli pierwszego kadryla przetańczysz ze mną.

— Nie — niepodobna patrzeć na to przez palce — pomyślał znowu stary mąż. Muszę pozbyć się z głowy tego młodego czło­ wieka. Nieznośnie mi zaczyna dokuczać obecność jego w moim domu.

Sanf rd, zastępca domu handlowego, żywił te same życzenia co i szef jego i z tych samych pobudek. Pan Sanford zakochał się na śmierć w żonie swego szefa — zakochał się, jak sam nazywał tę namiętność, chociaż, gdyby spytano panią domu, czy zna gorą­ cego wielbiciela, byłaby sobie nie przypomniała nawet o egzystencji jakiego pana Sanforda w kantorze swego męża. Wyrafinowany jednak rozpustnik, intrygan t, upatrywał już w Ryszardzie rywala, tern niebezpieczniejszego, że mieszkającego pod jeiuym dachem. Wielce go więc ucieszyło pytanie szefa, gdy wrócił z pokojów do kantoru, czy nie odezwał s ę kiedy master Tyrell z życzeniem pro­ wadzenia domu na własną rękę.

— Nie wspomniał o tem nigdy, sir, — odparł Sanford, — i zdaje mi się nawet, że nie ma wcale chęci zmieniać mieszkania.

Kupiec przygryzł usta.

— Rzecz dziwna, dosyć bogaty, by mu starczyło na to. — To prawda! — zawołał zastępca szefa, — zdaje się jednak, że mu tu musi być bardzo dobrze, i że się czuje szczę­ śliwym !

Słowa te rzucone nie bez celu, wywołały pożądany skutek, Sanford postrzegł, że kupiec drgnął mimowolnie.

— Tak, tak, — odezwał się nareszcie po chwili master Chutnee. — Naturalnie, że mnie to nie uchodzi zwracać uwsgi jego, jakby to było grzecznie z jego strony, gdyby się domyślił i poczytał pobyt swój w moim domu tylko jako tymczasowy. Mogłoby mię to narazić na nieporozumienia z szanownym moim przyjacielem i korespondentem, panem Curry; ale pan mógłbyś mu udzielić dobrej rady.

(37)

— Oczywiście, iż życzę sobie tego, — odparł szef, — pod tym jednak warunkiem, byś pan nie mięszał mnie do tego.

— Rozumie się, że o tem ani słowa, — dodał master Sanford.

— Głupiec sta ry ! — zamarmotał, skoro oddalił się master Chutnee. — Zazdrośny, chociaż dotychczas nie ma wcale przy­ czyny. Naturalnie, że niepodobna przewidzieć, czy długoby jeszcze nie miał powodu do zazdrości, gdyby młodzieniec ten pozostał nadał w domu. Żona jego jest wrażliwą — bo niepodobna, aby mogła pozostać nieczułą; trudno bowiem przypuścić, żeby to miłość skłoniła ją do tak nieodpowiedniego wiekowi wyboru męża. Że jest niewinną, nawet i w myślach, to nie ulega wątpliwości. A do tego dumna i kapryśna, dziwnie kapryśna. Gdyby mi się tylko udało rozdmuchać w ogień podejrzenie starca, poróżnić go z nią, doprowadzić do katastrofy, to już reszty dokończyłaby złość i zawiść. Ciekawym dla czego względem mnie nie obudziło się w nim nigdy podejrzenie.

Ostatnie słowa zdradzały aż nadto wyraźnie śmieszną pró­ żność i zarozumiałość zastępcy handlowego. Te to uczucia niedo­ rzeczne narażały go na wydatki rozliczne, na co mu zaledwo wy­ starczały środki jego. To także odsłania charakter człowieka niski i dowodzący, że w rzeczy, którą on nazywał sercem, nie mogła powstać nigdy miłość.

Czego jednak nie dokazała miłość, to dokazywała żądza i zimne obliczenie.

Sanford wiedział, że kupiec zamożny, żeniąc się, zapisał żonie znaczną część majątku swego, i że w razie jego śmierci, przypadła by jej także reszta. Otóż śmierć męża lub shańbienie żony, mogły, jak obliczał, stać się dlań zyskiem.

Odpowiednio więc do otrzymanej wskazówki, zaraz nazajutrz, skoro Ryszard pojawił się w kantorze, zaczął go wybadywać, czy mu się podoba życie w Kalkucie i co sądzi o społeczeństwie na gruncie indyjskim?

— Dotychczas za mało znam miasto i społeczeństwo — odparł Ryszard.

— Byłeś pan przecie raz zaproszony do stołu oficerskiego — rzekł Sanford.

(38)

34 Boleść i radość.

— Nie przeczę.

— Zostałeś pan także zaproszony na bal do gubernatora? — Ten bal ma się dopiero odbyć.

— Ani słowa, i jak pan sam powiedziałeś, nie miałeś prawie czasu i sposobności dotychczas, ażeby zapoznać się z życiem tutej- szem. Wszystko to jednak przyjdzie panu łatwiej, skoro raz urzą­ dzisz się pan należycie.

— Z czem mam się urządzić?

— Myślę o urządzeniu domu dla siebie samego. Bo rozumie się, że nie wypada panu zapraszać do siebie kawalerów, dopóki pan mieszkasz w domu pana Chutnee, a nie możesz pan także przyjmować zaprosin nie przyjmując nikogo u siebie.

Ryszarda zastanowiło to , że master Sanford zagabnął go już po raz drugi w tej samej materji.

— Ofiarowałem już panu raz usługi moje pod tym wzglę­ dem — dodał Sanford. Daruj pan, jeżeli i teraz znowu narzucam się z gotowością służenia mu.

— Dziękuję panu — rzekł Ryszard — ale doprawdy wcale nie mam ochoty zmieniać mieszkania, a co do towarzystwa o któ- rem pan mówisz, to mię ono nie obchodzi. Nie wiem zresztą czy nie dałoby się — nie obrażając nikogo — i tutaj urządzić wszystko tak, jakby tego potrzeba się okazała.

— Mnie się zdaje, że n ie — odparł Sanford gniewnie, odpo­ wiedź bowiem młodzieńca wydała mu się odgrywaniem komedji.

— Powinien się przecie domyśleć u djabła — pomyślał zachmurzony Sanford, — że master Chutnee, najmajętniejszy ku­ piec w Indjach, n ie w y n a j m u j e p o k o j u .

Ryszarda oblicze pałało, jakby je pryskiem obsypał, jakkol­ wiek bowiem nie znał jeszcze świata, to nie był ograniczonym do tego stopnia, by się nie domyśleć, że zastępca pana Chutnee nie poważyłby się nastawać tak natarczywie na wyniesienie się jego z domu kupca, gdyby ten ostatni sam nie upoważnił do tego pełnomocnika swego. Jeżeli zaś nie upoważnił, to już niezawodnie dał niedwuznaczne skinienie.

Była to dlań prawdziwa niespodzianka, czuł się nawet tro ­ chę obrażonym, że uciekano się aż do takiego środka, ażeby się

(39)

go pozbyć. Sobie zaś czynił wyrzuty, że postępuje bez taktu, że nie zna świata, bo powinien był domyśleć się sam.

— Dziękuję za uprzejmość — odezwał się Ryszard po chwili — i przyjmuję pomoc pańską, bo w samej rzeczy nie mam pojęcia 0 tern, co mi potrzebne będzie do urządzenia domu.

— Rzecz bardzo prosta — dom w pobliżu placu artyleryj­ skiego — dwa salony, pokój jadalny, sypialnia, łazienki i do tego pięciu lub sześciu ludzi do usługi...

— Aż tylu? — zawołał Ryszard zdziwiony.

— Kawaler nawet nie może w Indjach obyć się bez tylu sług — odparł master Sanford. Najprzód potrzebny panu l'ransum ah czyli rezydent, dwóch k e lm u rg a ro w czyli posługaczy stołowych 1 kamerdyner; nakoniec musisz pan mieć jednego s ir d a r a , któryby pamiętał o oświetleniu wieczór całego domu, p h u s tie g o czyli nesi- wodę i sycee czyli dżtkeja do koni. Co do sirdara, prowadzącego rachunki...

— Hola! dosyć — rachunki sam sobie prowadzić mogę. — Panicz więc skąpy — pomyślał pełnomocnik a potem dodał głośno: Czy prędko życzysz pan sobie urządzić się?

— Jak najprędzej — odparł Ryszard. Daję panu nieograni­ czone pełnomocnictwo.

Pan Chutnee dowiedziawszy się o skutku przemówienia San- forda, cieszył się w duszy, że tanim kosztem pozbywa się z domu niebezpiecznego rywala.

Było to rano, w dniu, w którym miał odbyć się bal, gdy wśród rozmowy, odezwał się Tyrell, że wynajął sobie dom nieda­ leko placu artylerzyekiego i spodziewa się, że gospodarz wyświadczy mu honor i nie odmówi zaproszenia na pierwszy objad.

Z oblicza Zamory wyczytać było można, że wiadomość ta jest jej niemiłą.

— Czy myślisz pan nas opuścić doprawdy? — spytała. — Nie godzi się nadużywać dłużej gościnności — odparł młodzieniec— gościnności, wyznaję ujmującej i wielce miłej. Być może, iż pozostanę w Indjach i przez lat kilka i znajdę bezwąt- pienia znajomych i przyjaciół, których będę musiał przyjmować także u siebie.

— A tutaj nie możesz ich pan przyjmować?

Cytaty

Powiązane dokumenty

The aim of the research included in this article is to indicate the possibility of using synthetic measurement to recognize spatial disparities of the natural environment on the

— Ależ i owszem : ja tylko przez wzgląd na nią zachowuję rzecz w tajemnicy: mężczyźni są ogólnie dyskretniejsi, więc wam, rozumie się mogę bez skrupułu

Gdy sędzia przyszedł doń z prośbą o paszport dla córki, przyjął go bardzo uprzejmie, zauważył, że Kazia dobrze robi, wydalając się- z kraju na czas jakiś, że

ży, raz jeden tylko, jeszcze za życia ojca, był przez kilka dni w Warszawie. Stolica oczywiście zrobiła na nim imponujące wrażenie, chociaż jeszcze wówczas nie miał

Tekst Beaty Garlej Koncepcja warstwowości dzieła literackiego Romana Ingardena ujęta w perspektywie ontologii egzy- stencjalnej i jej konsekwencja koncentruje się na

Znacząco większy odsetek zgonów mężczyzn w stosunku do kobiet stwierdzono w przedziale wie- ku 21-30, odnotowano bowiem 71 przypadków zgo- nów mężczyzn a tylko 4 przypadki

Niech zawsze znajdzie się czas choć na krótką modlitwę i niedzielną Eucharystię, aby Jezus wypełniał swą siłą Wasze serca. Z

Niech zawsze znajdzie się czas choć na krótką modlitwę i niedzielną Eucharystię, aby Jezus wypełniał swą siłą Wasze serca. Z