DZIEŁA
DZIEŁA
Tom
VIII-WARSZAWA.
NAKŁADEM I DRUKIEM JÓZEFA UNGRA, przy ulicy Nowolipki, № 3.
Дозволено Цензурою.
Powasffl, Charaitery, Życiorysy i Podróże.
XXI.
POWIEŚĆ
0 PIĘKNEJ KASZTELANOWEJ 10 RYCERZU WĘGIERSKIM.
Zwiedzając niedawno rozwaliny Tyczyńskiego zamku, który niezawodnie był jednym z największych i najwspa nialszych na Koronę i Litwę, wypytywałem przedewszyst- kiem o ową wieżę, gdzie, jak podanie głosi, surowa i nie- przebaczającawładza naczelników rodziny trzymała w wię
zieniu pannę pysznego domu Tyczyńskich. Wszakżepoda
nie przechowane w księgach kronikarzy wygasło w pa mięci ludu. Nikt mi też nie umiał wskazać tej wieży.
Trzeba było z niektórych szczegółów,—mianowicie z napo mknienia, żeuwięziona panna z okienka więziennego opowia
dała podróżnym przechodzącym lub przejeżdżającym około
zamku swoje bezwstydy, jakby mszcząc się na sławie dobrej pysznego rodu,—utworzyć sobie przynajmniejdomysł,
iż tą wieżą, jak najmniej dostępną, jest jedna z dwóch pozostałych od strony wschodniej, a zwieszających się nad stromą pochyłością, dziś zasianą stuletniemi jodłami,
które patrzącemu na nie z daleka wydają się być zastępem
olbrzymich rycerzy idących do szturmu. Jeżeli uwięziona
panna nie znalazła w życiu mściciela, coby rozsadził te
mury, tedy po śmierci burze i niepogody, ząb czasu i buj-ność roślinna, mszczą się bez ustanku nad miejscem jej
LUOTAnT SIEMIEŃSKIEGO?
kary, źe niezadługo, podobnie jak zgasło imię Tęczyńskich, i z Tęczyna ledwo kupka gruzów zostanie.
Z wlepionem okiem w jedno ważkie okienko baszty, w które wyobraźnią moją wprawiłem bladą i pięknątwarz
pokutującej, rozmyślałem nad całą tą historyą, wpraw
dzie skąpą w szczegóły, za to bogatą w rys charakterys
tyczny i obyczajowy dawnych naszych przodków.
Przykład ten pokazuje, źe uczciwej sławy domu prze strzegano jak oka w głowie, źe członek rodziny kalający swe gniazdo, karany bywał prawem patryarchalnem, słu- źącem ojcu lub starszemu w rodzie, a karany nawet na gardle, jeżeli sprawa była gardłową.
Tego rodzaju przykłady zdarzać się musiały dość często: raz, że natura ludzka zawsze ułomna, powtóre, źe
w dawniejszych czasach, kiedy surowy obyczaj panował,
żadnawładza, prócz duchownego spowiednika, nie śmiała
mieszać się w sprawy potężnego pana. Dzieje wszakże
niewiele przechowały podobnych zdarzeń, a to z powodu, że dokonane w tajemnicy, pozostały tajemnicą na zawsze.
Jedno chyba podanie, i to najczęściej zmącone, umie nie
kiedy wygadać jaką krwawą tragedyę, spełnioną ze
wszyst-kiemi ostroźnościami towarzyszącemi zbrodni. Przypomi nam sobie, jak w jednej ze starych kamienic krakowskich,
będącej własnością możnej i znakomitej rodziny, pokazy
wano mi salę, gdzie w przeszłym wieku miała się dokonać krwawa egzekucya na pannie z tegoż rodu, która zapaław
szy niepowściągliwą miłością ku jakiemuś mężczyźnie nie równej z nią kondyeyi, odpokutowała zbytek affektu stratą
głowy. Aczkolwiek wszystko odbywało się w wielkiej ta
jemnicy, jednakowoż to i owo na wierzch węyszło. I tak powiadano mi, iź ksiądz, którego sprowadzono z zawiąza- nemi oczyma, dla wysłuchania spowiedzi delikwentki, wi
dział niewiastę w śmiertelnej koszuli, klęczącą na środku
izby, wprawdzie zamaskowaną, lecz ile wnosił po białej
delikatnćj płci, długich miękkich włosach i wysmukłej
kibici, piękność musiała to być niepospolita i jeszcze w sa mym kwiecie. Jakaś dumna postać męzka z surowym wzrokiem, kat czekający z obosiecznym mieczem na ski nienie tej postaci, wszystko to tłómaczyło mu przygotowra-
POWIEŚĆ O PIĘKNEJ KASZTEL. I O RYCERZU WĘGIERSKIM. 5 nie do okropnej katastrofy, której wszakże nie mógł być świadkiem, bo zawiązawszy mu oczy wyprowadzono go tym
samym sposobem jak wprowadzono. Ksiądz jednakże miał tyle przezorności, że wschody policzył i znak jakiś zostawił na poręczy, co potem naprowadziło go na odkrycie całej
tajemnicy i tłómaczyło pokazywanie się jakiegoś ducha w pałacowym gmachu, ilekroć jakie nieszczęścielub śmierć miała dotknąć właścicieli jego.
Przebiegając myślą te i tym podobne zdarzenia, snu-
jące się po mojej głowie, siedziałem sobie pod jodłą i wpa trywałem się w zwaliska, które wyobraźniaodbudowywała, zaludniała staremi postaciami, starem życiem, i tworzyła sceny niby z walter-skockich romansów.
Na tern wspaniałem tle, mającem pewną rzeczywis tość, łatwo dzierzgały się obrazy fantastyczne i barwne, szkoda tylko, że nikłe, bo tworząc je, śniłem więcej niż wierzyłem w prawdziwość moich osób i zdarzeń. Jeżeli cię
podanie lub historya nie wspiera, trudno żebyś mógł wie rzyć w to, co wymarzysz, chyba że nie dbasz o zwierzch nią szatę życia, a tylko ścigaszidee. Nieszczęściem, nie mając upodobania w ideach przystrojonych we fraki, kon-tusze lub peruki, gniewałem się na głuche milczenie kro nik i podań, i dziwiłem, dla czego życie zamkowe nie za
mieniło się w jaką fantastyczną klechdę potulnego miesz
kania chatki? Dochodząc przyczyn, składałem to już na
ubóztwo fantastyczności naszego gminu,—gdy tuż za mną ozwał się chrypliwy głos kobiecy, proszący o jałmużnę. Obejrzałem się: była to zgrzybiała staruszka oparta na kiju, która pomrukując swój zwykły pacierz, wyciągała rękę po wsparcie. Sięgnąłem po grosz do kieszeni, a ra
zem zapytałem, czy nie wie co o tym zamku i jego daw
nych panach? Zwyczajem prostactwa zaczęła opowiadać,
jako za jej pamięci część murów była mieszkalną; potem
coś o ekonomie, o proboszczu bredzić; a nakoniec, że sły
szała od swojej babki, jako ten zamek spustoszyli jacyś żołnierze, i znowu wpadła na zwykły przedmiot o skar bach i o jakimś mieszczaninie z Chrzanowa, który zna lazłszy wielkie pieniądze, nagle się zbogacił. Pozwoliwszy jej sięwygadać, wcisnąłem znowu kilka groszy do ręki,
6 DZIEŁA LUCYANA SIEMIEŃSKIEGO.
i zapytałem, czy nie słyszała przypadkiem o jakiej pani, którą tu więziono za rozpustne życie w jednej z tych
baszt?
— Za mojej pamięci, proszę jegomości — odrzekła
źebraczka,skrobiąc się w głowę —nikogo tu nie więziono,
bo nie było gdzie; ale słyszałam ja o takiej bistoryi od nie
boszczki kmotry mojej Wojciechowej, co to sługiwała po
dworach i umiała długie, długie historye prawić, kiedyśmy
kądziel przędły, źeśmy nieraz na dobre pousypiały, a tu nie było i nie było końca. Takiej drugiej nie znajdziesz pono dzisiaj, jak nieboszczka Wojciechowa; bo i cóźby po niej, kiedy chłopy nasze, a nawet baby mają się za mąd rzejszych i chcą słuchać tylko o tern, co kto przynie
sie z kolei od Trzebini lub Krzeszowic!
— Widzę wam z oczu matko — rzekłem uśmiechając
się do niej—że Wojciechowa musiała was poduczyć takich gadek. Ot, wiecie co: mnie się nudzi czekać na mego to
warzysza, co chodzi z fuzyjką po boru; siadajcie kolo mnie, i gadajcie co pamięć przyniesie— już ja was dobrze opatrzę w imię boże.
— Kiedy jegomość tak gwałtem każę—odpowiedziała sadowiąc się na ziemi—niech to i tak będzie; ale dalibóg,
nie wiem od czego zacząć?...
— Zaczniejcie od czego się wam podoba.
— Aha! Jegomość pytał, czy nic nie słyszałam o ja kiej królewnie, co się kochała w swoim dworaku? Oj! ko
chali się bardzo; ale król ino się dowiedział, oboje ka
zał pozabijać.
Po tym wstępie przygotowawczym, opowiedziała mi staruszka historyę niezmiernie romantyczną; osoby tylko
wprowadzone były oczywiście wzięte ze świata bajek
wschodnich, chociaż upewniała mię na końcu, że to się działo bardzo dawno, i gdzieś niedaleko Krakowa... Póź niej; gdym bajkę tę spisał sobie z pamięci i zacząłrozwa żać układ i charaktery działających osób, przekonałem
się, że to było jedno z prawdziwych zdarzeń zmącone tylko
i przekręcone naleciałościami różnych czasów. Oczyściwszy tedy nvę-ą perełkę z błota i kurzu, podaję ją jako misterny odłamek, wygrzebany z ruin Tęczyna, z tem zastrzeżeniem,
POWIEŚĆ O PIĘKNEJ KASZTEL. I O RYCERZU WĘGIERSKIM. 7
że chcąc jćj nadać barwę więcej swojską, musiałem z kró
lem i królową wziąć rozbrat, a natomiast prawdopodob
niejsze nazwy wprowadzić. Mniemam, iż sama rzecz nie na tćm nie straci. Posłuchajcież onćj powieści:
Za dawnych czasów, w zamku stojącym na górze porosłej gęstym borem, mieszkał potężny pan Nawój, wo jewoda, podobno sandomierski, zawołany rycerz, a przy-
tćm wielce roztropny i surowy mąż, który jako i sam był
bez zmazy, tak i na drugich zmazy nie cierpiał. Owoż, Nawój chował przy sobie synowicę, wdowę po kasztelanie
sandeckim, imieniem Świętosławę, która była córką brata jego ś. p. Pakosława, także swojego czasu zawołanego
rycerza. Ta pani kasztelanowa, trzymając liczny dwór,
fraucymer, giermków, sług, żyła na pańską stopę, zajmu jąc połowę obszernego zamku. Wszystko też biło przed
nią czołem: raz dla wielkiej bojaźni i czci, jaką miano ku
panu wojewodzie, po drugie przed jej wielkim majątkiem
odziedziczonym po ojcu i po mężu. Jakoż na całą Małopol
ską nie było bogatszej nad nią partyi, coby tyle dzierżyła
włości i posiadała taką moc klejnotów i sreber. Używała
też we wdowieńskimswymstaniewszelkichrozkoszy, jakich niewiasta wysokiego rodu i hojnie uposażona od natury
dozwolićby sobie mogła bez obrazy czci i sławy; była bo
wiem i młodą,i piękną, i ukształconą, a uchodząc za wzór
niewiasty, w wielkiej adoracyi u wszystkich, a mianowicie u pana wojewody oczko w głowie, który roił sobie na
pewne, że przez nią zajdzie w wysokie párentele, i jeszcze szerszych wpływów nabędzie niż te, które już posiadał
w senacie i obozie.
Zdarzyło się, iż pan wojewoda na rotmistrza przy- dwornych pancernych zaciągnął był pewnego rycerza, na zwiskiem Isztwan, który przyszedł z Węgier, z dobrem za leceniem, jako wypróbowany w różnych okazyach. Był
to młodzian wielce przystojny, dobrego gniazda, otarty na dworach i szukający zawsze lepszego towarzystwa, przez co popadł w wielkie łaski u wojewody. Jak to zwykle
bywa, kiedy się mieszka pod jednym dachem, ów rotmistrz
Isztwan przechodził nieraz koło tej części zamku, w któ rej mieszkała Świętosława, chociaż ta część miała swój
8 DZIEŁA LUCYANA SIEMIEŃSKIEGO.
osobny dziedziniec, osobną bramę i prawie oddzielna była od reszty gmachów. Przechodząc, trafiało się, źe zastawał ją w oknie,i ona spojrzała na niego, on na nią; spojrzenia się
zmieszały, i rycerz zakochawszy się w niej na zabój, tak umiał swój affekt pokazać, źe i piękna wdowa pomiarko-wawszy co się w nim dzieje, poczęła równąż ku niemu pałać miłością. Skłonność, wzbierając jak wody na wiosnę,
doprowadziła ich do tego, źe zaczęli sobie wzajemne posy ła# upominki: on skromne, ale mówiące, ona bogate,
i również wymowne. Nie obeszło się przytem i bez tajem nych schadzek, gdzie wszystko sobie powiedzieli co mieli powiedzieć, aź w końcu nie wystarczyły już słowa. Zwy czajnie, jak zakochani na ślepo, nie umieli pilnować ta jemnicy swych uczuć, ani z całą ostrożnością widywać się,
zapominając, źe miłość jak błędna owca, a nieprzyjaciel
jak chytry lis, krąży do koła i wietrzy. Gdy tak tedy nasz Węgrzyn, oszołomiony miłością, wchodził i wychodził
z mieszkania kasztelanowej w godzinach bardzo podejrza nych i z obyczajem niezgodnych, doniesiono o tern panu
wojewodzie, który dobrze doniesiciela stukał, i wierzyć nie chciał, żeby się jego faworyt takiego zuchwalstwa
dopuścił.
W ten sposób rzeczy stały, gdy do pana wojewody
przyszły listy, wzywające go na jakiś sejm czyzjazd pa
nów koronnych. Kazał więc śpieszne poczynić przygoto
wania do podróży, zadysponował wspaniałe kolebki i wo
zy, konie i rzędy sute, wyznaczył orszak dworzan z od
działem drabantów, który miał mu towarzyszyć, aoraz okazałość pańską na sejmie utrzymywać. Wszakże nim w drogę wyruszył, przywołał Isztwana, i rzekł do niego:
Wyjeżdżam w sprawach koronnych; waszmościa
na mojem miejscu zostawiam, poruczając bezpieczeństwo
zamku i wszystko co w nim jest. Ostrzegam, miej się na oku; albowiem doniesiono mi, źe z moją synowicą, panią
kasztelanową sandecką, zaszedłeś w jakieś poufalne prak tyki; acz nierad dajęucho i wiarę takim konszachtom, wszelako proszę waści, sprawuj siętak, aby coś podobnego
POWIEŚĆ O PIĘKNŹ J KASZTEL. I O RYCERZU WĘGIERSKIM^
Na to Isztwan:— Miłościwy mój panie! przekonacie się, że w tem nie ma i za szeląg prawdy. Ów, który mię podać cliciał u miłościwego pana w podejrzenie, widać, iż
zamyślał z łaski mię pańskiej wysadzić. Niech wiem kto
on jest, a pójdę z nim na ostre i ofałsz przekonam.
Kiedy tak Isztwan wyparł się i uniewinniał, woje woda dodał:—Jako uczciwy i prawy rycerz, spodziewam
się, żeś mię zrozumiał. Więcej nie mam co dołożyć, krom źe tu panem jesteś pokąd z sejmu nie wrócę; pamiętajże tak się tu sprawiać, iżbym nie krzywdował w niczem.
— Miłościwy panie, stanie się po twojej woli;—
od-rzekł Isztwan.
Tymczasem wojewoda wyruszył z całym taborem, a Isztwan w’ziął dowództwo nad zamkiem. Wprawdzie
jeden dzień, drugi i trzeci zszedł mu tona ćwiczeniu rycer-skiem, to na jakiejś wyprawie przeciw łotrzykom podgór skim zastępującym kupcom na drodze, to wreszcie na roz
myślaniu, czy puścić zaczętą miłostkę w niepamięć, czy
znowu brnąć dalej. Ale taki ogień raz rozniecony w sercu, nie byle czem da się ugasić; chodził więc znowu do pięk
nej swej pani, z razu ostrożnie i chyłkiem, potem już bez wszelkiego względu na zakaz wojewody i na oczy zaz drosne, śledzące go na każdym kroku. Można powiedzieć, żejeszcze gwałtowniej poddał się miłości, która go uło wiła w swoje sidła; cały czas u nóg Świętosławy przepę dzał, która białą swą rączką gładziła krucze kędziory gło
wy kochanka, spoczywającej na jej kolanach. Najgorzej
tem sobie zaszkodził, źe przyjął od niej srebrny pas rycer
ski, i nosił go otwarcie, jakby na świadectwo złośliwym
językom. Owoź kiedy pan wojewoda powrócił z sejmu, natychmiast mu doniesiono, źe rycerz węgierski nie prze
stał uczęszczać na dwór pani Świętosławy, źe chełpi się jej podarunkami, i źe o tem nietylko gadają ludzie za
mkowi, ale i całe sąsiedztwo.
Usłyszawszy to wojewoda, rozkazał pilne mieć oko
na Isztwana, a nawet straż postawił, aby czatowała, gdy
się uda na nocną schadzkę. Isztwan, nie wiedząc o ni
czem, dopatrzon był, jak w czasie nocy wszedł do kom
10 DZIEŁA LUCYANA SIEMIEŃSKIEGO.
który zwoławszy straże, kazał niemi szczelnie ową część
zamku obstawić i pod żadnym warunkiem Isztwana nie wypuszczać. Kiedy to się stało, zawołał do siebie krew
nych przesiadujących na jego dworze, i wyłożywszy o co chodzi, pytał o radę. Jedni taką podawali, drudzy inną-
Tymczasem gdy się miało ku świtaniu, a Isztwan zabierał
się do wyjścia, spostrzegł i usłyszał drabantów stojących gęsto do koła domu. Wrócił więc do swojej pani i opo
wiedział co się święci. Pani pobiegła do okna, a otwo-reywszy je, zawołała:
— Co to ma znaczyć? Precz mi z tą strażą! ja tu żadnćj nie potrzebowałam i nie potrzebuję straży!
Słowa te stały się wyrokiem jej śmierci, Gdyby była nie pokazywała się w oknie, nie spotkałby jej okrutny ko
niec; albowiem pan wojewoda, dbały o cześć i sławę swo
jej synowicy, już jedną zfraucymeru nasadził z poleceniem,
żeby panią swą ostrzegła o tern co zajdzie. Gdy zaś mu doniesiono, że przysła do okna i wartom precz odstąpić kazała, postanowił, jako mądry i o sławę domu dbały mąż,
ukarać ją przykładnie. Przyzwał więc starszego nad
dra-bantami i rzeki do niego:
— Pójdziesz mi do mieszkania pani kasztelanowej, a zastawszy ją z Węgrzynem, posmczesz oboje na drobny mak!
Drabant ów, starzec, co jeszcze panią Świętosławę,
kiedy była dzieckiem, nosił na ręku, odrzekł:
— Miłościwy panie mój, spełnię co kaźesz na nim, ale nie na niej. Przebacz, wszakże krwią moich panów
ręki nie zbroczę. Na to wojewoda:
— Więc idź i spraw się z nim!
Jakoż poszedł, a pan wojewoda zawołał drugiego
drabanta, Karwata, i rzeki do niego:
— Pójdziesz i potniesz synowicę moją, kasztelanową
sandecką, w kawałki!
Ów Karwat drabant odrzekł:
— Wola twoja miłościwy panie spełni się.
POWIEŚĆ O PIĘKNEJ KASZTEL. I O RYCERZU WĘGIERSKIM. 11
Gdy zaś pierwszy drabant zapukał do jej sypialnej
komnaty, zapytała: — Czego chcesz?
Drabant odrzekł:
— Miłościwa pani, otwórz! Mam spełnić rozkaz mo
jego pana.
Kasztelanowa kazała mu otworzyć. — Miłościwa pani, gdzie Isztwan?
— Jaki Isztwan? odparła pani.
— Nie ma co się wypierać, miłościwa pani — rzekł drabant:—pan mój wie, że on tutaj; posłał mię, żebym się z nim sprawił. Przeto nie zatrzymuj mię, by jeszcze go
rzej nie wypadło.
Kasztelanowa na to:
— Przecie wiesz, że tu nie ma żadnego mężczyzny. A drabant znowu:
— Jeśli go nie wydacie, miłościwa pani, zaszkodzicie sobie i jemu.
Słysząc tę jego mowę Świętosława, wskazała ada
maszkową oponę i rzekła:
— Tam jest.
Drabant podniósł oponę i rzekł:
— Rycerzu, pan mię przysyła do ciebie z rozkazem.
Isztwan zaś: — Mów: z jakim?
A drabant:
— Pójdziemy na osobność, nis chcę, by mię sły szano.
Jakoż weszli do osobnej izdebki, i drabant tak zaczął: — Musisz umrzeć rycerzu, umrzeć bez ratunku!
Isztwan wstrząs! się, pobladł i mówi:
— Czyjuż nie ma sposobu wybawić mię od śmierci?
Drabant na to:
— Żadnego, wola pańska niezmienna.
I rycerz zaraz ukląkł przed drabantem, ręce wzniósł
do nieba, poczem schylił się i wziął szczyptę pyłu z pod
łogi i do ust włożył, a zakrywszy oczy rękoma, aby na
Dra-12 ' '" 'dzieła łucyana siemieńskiego.
bant machnął mieczem, i odcięta od tułowia potoczyła się głowa.
Drugi zaś drabant, jak się rzekło, Karwat, naprawio
ny przez wojewodę, aby tak samo obszedł się z synowicą, wszedł do sypialnej komnaty, i rzekł:
— Miłościwa pani! z polecenia pańskiego mam także sprawić się z wami.
Na to w srogiem przelęknieniu zawołała Świętosława:
— Gadaj co masz do mnie! On zaś:
— Rozkaźcie wszystkim niewiastom precz odejść. Pani skinieniem ręki wyprawiła swoje służebne z kom
naty. Gdy wyszły, drabant zamknął drzwi na klucz, do
był miecza i rzekł:
— Miłościwa moja, musicie ginąć.
Ona to usłyszawszy, krzyknęła przeraźliwie i rzuciła się ku oknu, jakby chciała uciekać.
— Nie uciekajcie, miłościwa pani! ucieczka nie zba
wiłaby was. Kogo mój pan przeznaczy na śmierć, tego już nic nie zbawi na ziemi.
A ona łamiąc ręce w rozpaczy:
— Jak to! więc pan twój cbce się zmazać krwią włas
nej synowicy? Drabant na to:
Snadź tak postanowił—śpieszcie się.
-A- podły oprawco!—mówiła dalej—miałźebyś odwagę targnąć się na kasztelanową, na panią tylu imion,
na córkę hetmańską, na bezbronną niewiastę!?
— Robię co mi rozkazano; dla tego odpuść mi to mi
łościwa pani, co robię niechętnie.
— Dam złota, klejnotów, wszystko co mam. — Nie wezmę.
— Więc nie ma żadnego ratunku dla mnie?
— Żadnego.
bwiętosława uklękła przed obrazem Boga Rodzicy
i zaczęła mówić następujące słowa;
, n^dybyś żył, dostojny mój i rycerski ojcze, nie do
puściłbyś córce swej ginąć tak podłym zgonem; ale kiedy
POWIEŚĆ O PIĘKNEJ KASZTEL. I O RYCERZU WĘGIERSKIM. 13
twe, o Przenajświętsza Panno Maryo, duszę moją i duszę
dzielnego młodzieńca, który z przyczyny mojej musi cier
pieć i ginąć niewinnie; błagam cię również, o Matko litości
pełna! wesprzćj mię mocą swą przenajświętszą, i nie daj w chwili, gdy śmierć haniebnąponiosę, zachwiaćsięi upaść na sile, iżby dusza moja, jak dusza męczennicy, mogła swobodnie w znieść się na łono Syna Twego i spocząć w cie niu Jego łaski na wieki! Zaprawdę, grzeszny mój żywot, jak żywot ułomnego człowieka, aleśmy oboje niewinni grze
chu, zaktóry śmierć ponosimy.”
Poczćm obróciwszy się twarzą do oprawcy, który
obnażony miecz trzymał nad jej głową, rzekła:
— Kiedy mię własna nieroztropność przyprawiła o tak rychły koniec, pozwólcież mi przynajmniej zebrać cokol
wiek myśli i tyle czasu zostawić, abym mogła odmówić
trzy Ojcze nasz i Zdrowaś Marya.
Oprawcy zebrało się na litość, więc skinął głową i rzekł:
— Módlcie się, ale prędko.
Świętosława, zalewając się gorącemi łzami, wciąż wzywała imienia Maryi, i wciąż z trwoga spoglądała na rękę dzierżącą miecz nagi. Gdy się tak pomodliła przez chwilę, oprawca zapytał: czy koniec już?
A ona:
— Nie, jeszcze. Żołnierz na to:
— Jak widzę, nie możecie się prędko rozprawić z Pa
nem Bogiem; dla mnie wystarczyłaby i czwarta część tego. A pani zawodząc i łkając:
— O biedna moja główko, na coś ty przyszła! Ślepa
miłości, czemuś mię zawiklała w swe sidła, że teraz duszę
wyprawiasz na tamten świat, a ciało ze skalanćm imieniem na tym zostawiasz padole! O bodajbym nigdy nie była ro
dziła się, kiedy nie używszy nawet życia, przychodzi je
stracić tak marnie!
Oprawcy zdawały się za długie te lamentacye, więc niecierpliwiąc się, rzekł:- Mów Ave Maria!
Drabant machnął mieczem, i piękna jej główka poto
u . dzieła lucyana siemieńskiego.
Pan wojewoda kazał oba te ciała złożyć w jedną
trumnę i zamurować w grobach familijnych, wszakże bez
żadnego monumentu i napisu.
Obesławszy potem pismem wszystkich członkówpotęż nego domu, doniósł imo nagłem zejściu synowicy swojej
a wdowy po kasztelanie sandeckim.
Dał jeszcze wojewoda surowy rozkaz dworzanom, by
nikt pod ciężką winą nie ważył się mówić o tem zdarze
niu—i nikt mówić nie śmiał, chyba gdzie w zakątku chatki wieśniaczój głucha wieść, powtórzona z bojaźnią* zmieniła
się powoli w cudotworne podanie, a w końcu w bajkę,
z której odgmatwałem coś niby podobnego do prawdy,
w obec posępnych i głuchych zwalisk lasem porosłego
XXII.
PANNA
RESPEKTOWA.
I.
W staroświeckim pałacyku, na jednej z cichszych
i ustronniej szych ulic Warszawy, mieszkała około roku
18.... podeszła matrona, wielce poważana od wszystkich,
co ją znali. Nazywano ją powszechnie panią podczaszyną.
Była to osoba starej daty, znająca doskonale czasy i ludzi
z epoki króla Poniatowskiego, przytem mająca się dobrze, zawsze jednostajnego humoru, lubiąca wiele mówić, zresz tą nabożna i miłosierna. Od śmierci pana podczaszego
wiodła życie bardzo osobne i ciche; nie wychodziła, chyba
do Ś-go Krzyża na mszę, a u siebie przyjmowała tylko kilka osób, odwiecznych przyjaciół, którzy mieli przywilej
grywać z nią po złotówce do puli w maryasza. Nie sto
sując się do nowomodnych wymysłów, punkt o drugiej
jadła obiad, o piątej piła kawę, o ósmej zastawiano wie
czerzę, a o dziewiątej już była w łóżku. Słowem nietylko
obyczaje, ale nawet ubiór zachowała staroświecki; nowe
figury błyszczące na scenie świata, bynajmniejjej nieobcho
dziły; wołała godzinki odmawiać niż czytywać gazety lub
słuchać brukowych nowin. Będąc z natury cokolwiek wie- lomowną, trzymała sobie od czasu swego wdowieństwa
pannę respektową, której pierwszym obowiązkiem było
16 DZIEŁA LUCYANA SIEMIEŃSKIEGO.
Owa panna respektowa, nieodstępująca jej ani na krok jeden, stała się prawie niezbędną przyjaciółką, najdroż
szym sprzętem w całym domu. Czy to na mszy, czy
w staroświeckiej landarze w łazienkach, czy przy kominku,
widywano je nierozłącznie. Panna Kunegunda miała od wszystkiego klucze, a nawet od szkatułki i sekretarzyka. Był to egzemplarz czterdziestoletni, wysoki, chudy jak
szczapa, z ruchami mężczyzny, z grubym organem; złośli
wi powiadali, ze panna Kunegunda używała brzytwy, ale
nie jestem tego zdania, bajka zapewne ztąd urosła, że ge
sty, czarny meszek pokrywał jej wierzchnią wargę. Sło wem, tiudno było znaleźć szpetniejszą i nieznośniejsza to warzyszkę. Pani podczaszyna, osoba drobnego składu, wie szała, się zwykle u ramienia panny Kunegundy, nazywając
ją pieszczotliwie swoją duszką, klejnocikiem, perełką, ida
jąc, się wodzić za nos niemiłosiernie. Panna Kunegunda posiadała najobszerniejsze zaufanie, tak wdomowych jak in nych spławach; wiedząc zas, ze podczaszyna nie przepo- mniała o niej w testamencie, nie zaniedbywała wyjeżdżać
publicznie i prywatnie z niezmiernem przywiązaniem i affe- ktem do swojej dobrodziejki, za każdą o niej wzmianką
zwracając w górę oczy przy wtórze głębokiego westchnie
nia. Nie obwijając w bawełnę, ale rzecz jasna, że panna Kunegunda, a nie podczaszyna, była rzeczywistą panią do
mu. Bo kiedy podczaszyna wcisnąwszy się w kącik swo jej sofy,, robiła podług zwyczaju pończoszkę, lub odma
wiała lóżaniec, panna Kunegunda tymczasem szastała się po całym domu z ogromnym pękiem kluezów za pasem» trzaskała drzwiami, beształa sługi, z kucharzem kłóciła się
o obiad, targowała z kupcami, odbierała rapporta od eko
nomów i raty pieniężne od dzierżawców; ludzie jej nie cier
pieli i bali się jak szatana. Jednakże władczyni nasza
niezawsze pojawiała się w tak groźnej postaci; trzeba ją było widzieć w godzinie obiadowej, kiedy się kompania' zebrała, z jaką skruszoną minką i jak niziutko kłaniała się każdemu, jak trzymała się zawsze na boku, i jak to niby trzech zliczyć nie umiała. W kościele nikt żarliwiej
nie modlił się od niej i niżej oczu nie spuszczał; a nieraz,
po-"~pANNA RESPEKTOWA. 17 bożną, usnąć w ciągu kazania, panna Kunegunda trącała ją czemprędzej włokieć i srodze się tem gorszyła. Zresztą
podczaszyna rada nierada musiała tylko unosie się nad
domowemi przymiotami swojej respektowej; dzięki rygoro wi, jaki zaprowadziła między służącymi, cały pałacyk wy glądał jak pieścidelko, nigdzie nie zobaczyłeś ani pyłku kurzu, ani plamy; wszędzie wymyto, wywoskowano, a sprzę ty starannie ustawione, a bielizna stołowa białajak śnieg, jadła dostatek, a wszystko smacznie zrobione i przyzwoicie podane. Czegóż więcej potrzeba, aby zostać królową rząd nych gospodyń? Podczaszyna, choćto nie szpaczkami kar miona, poznawała się jednak na niektórych ułomnościach panny Kunegundy; chociaż właściwie była to jedna z tych istot, które w calem życiu tylko na dobrćm umieją się poznać, a złego nie rozumieją, woląc je znosić niż roz trząsać i ważyć. Zresztą nawyknienie miało na nią wpływ niezmierny; wszak to od lat piętnastu, codzień panna Ku negunda oddawała jej „dzień dobry,” codzień piły z sobą kawę, chodziły na mszę i na spacer; nawyknienie było tak
wielkie, że choć panna Kunegunda ofuknęła czasem
podcza-szynę, staruszka stuliła tylko uszy, i nócąc po cichu jakąś
odwieczną aryjkę z Aksura, udawała, że jej gderań nie
słyszy.
Nienowe przysłowie o dzbanie sprawdziło się na na szej respektowej; dziwnym zbiegiem wypadków, wykryło się, że pomimo długoletniego ślepego zaufania, oszukiwała wszystkich, a mianowicie swoją panią i dobrodziejkę; albo wiem nietylko utworzyła sobie stały dochodzik z pienię
dzy przeznaczonych na potrzeby domu, lecz nadto a conto
testamentu, przywłaszczała sobie to suknię, to bieliznę,
a nawet niektóre klejnociki. Zwykle bezkarność ośmiela; otoź i ona posunęła swą śmiałość aż do zagrabienia pary
kosztownych kolcówbrylantowych, które od dawna spoczy wały w jednej kryjówce sekretarzyka. Podczaszyna po strzegłszy szkodę, domyśliła się sprawcy, lecz nie chciała
w ręce sprawiedliwości oddawać tej, którą tak długo szla- chetnćm obdarzała zaufaniem, dość jejbyło oddalić niegodną
z oczu i pamięć jejwygluzować zserca. Potemzdarzeniu zna
lazła się na nieszczęście tak samotną i opuszczoną, że
18 dzieła lucyana siemieńskiego.
biednej staruszce nieraz aż przychodziło do płaczu, i mimo całej swej pobożności, nie przestawała narzekać na kapry sy losu, który nie ma nawet względu na słodką, acz zgub
ną ułudę.
Jeden z zażyłych przyjaciół pani podczaszyny, niegdyś
szambelan na dworze króla Stanisława, zastawszy ją pew
nego dnia w smutkach i kłopotach po stracietowarzyszki, usiłował wesprzeć radą i pociechą. „Nieszczęście—mówił on, —jakie cię kochana kuzynko dotyka, byłoby nieodżałowane
i nie do naprawy, gdyby dusza podobna twojej, miała wątpić, że jest jeszcze cnota i poczciwość na świecie. Acz
kolwiek nierzadko zdarzają się istoty przewrotne i chytre,
niemożna też przeczyć, aby poczciwych i wiernych ludzi nie było. Potrzebapostarać się o inną towarzyszkę; nie brać pierwszej lepszej co się nawinie, ale też i niezbyt przebie
rać. Jeżeli cię raz oszukano, nie idzie za tem, aby miano oszukać powtórnie.”
Na to podczaszyna: „Sądzę, że waszmość mój szam-
belanie, mówisz jak książka; lecz coż pomoże, kiedy sobie poradzić nie jestem w stanie? Nie wiem do kogo się tu udać w tym interesie. Chybabyś, drogi łaskawco, sam się
potrudził, i to tu, to owdzie wypytał, czy kto nie wie o ja kiej osobie z dobrą konduitą, coby mię przynajmniej mogła w prowadzeniu domu wyręczyć.”
Szambelan przyrzekłszy święcie robić co będzie mógł,
lubo niewiele był z temi stosunkami obeznany, jednakże tyle sprawił, że w parę dni nowa towarzyszka weszła
w dom podczaszyny. Nie upłynęło sześciu tygodni, a już podczaszyna obdarzyła ją calem swem zaufaniem i przy
jaźnią, będąc z natury tyle łatwowierną’i lekką, o ile dob
rą. Nieszczęście jednak chciało, że po drugich sześciu tygodniach trzeba było imościance drzwi pokazać. Otóż i drugi powód do zmartwień! Podczaszyna jakiś czaś prze
bierała jeszcze w kilku pannach, i ciągle trafiając, jak to mówią, z deszczu pod rynnę, straciła nakoniec zupełną od wagę. Aż żal było widzieć tę poważną matronę samotną
w kościele, na przechadzce, nieumiejącą Sobie dać rady z regestramii rachunkami, a w wieczórsiedzącą samą jedną przy kominku z założonemi rękoma i spuszczoną głową.
PANNA RESPEKTOWA. 19 Najcięższą ze wszystkich dolegliwości była dla niej samotność; zdrowie jej, zawsze delikatne, pogorszyło się
widocznie, i jakbyczarna melancholia nawiedziła jej umysł,
zwykle taki wesoły i żartobliwy.
Zapomniałem nadmienić, iż podczaszymi nie była tak samotną w świecie, jakby się zrazu zdawało. Syn jej je dynak, pan Stanisław, trzydziestoletni mężczyzna wcześnie
obrawszy zawód wojskowy (bo i włoskie kampanie odby wał), stał pod tę porę o mil trzydzieści od Warszawy
z pólkiem ułanów, w którym miał stopień rotmistrza. Biedna matka, widząc się tak opuszczoną, wyprawiła
do niego list, opisujący mu swoje utrapienia i zaklinający,
aby czemprędzej przybywał i radził.
Pan Stanisław, który był bardzo dobrym synem, po
dał prośbę o uwolnienie kilkomiesięczne od służby, i nie
bawem otrzymał je. Lecz na nieszczęście, okolica gdzie stał
garnizonem, obfitowała w dziwnie urocze i powabne twarzy czki. Właśnie plątał się był romansik bardzo tkliwy mię
dzy naszym dziarskim ułanem a jedną z takich czarodzie jek, która, ilekroć przyjeżdżał z ostatniem pożegnaniem, zawsze umiała odjazd o jeden dzień odwlec, i tak odwle kali i ostatnich pożegnań było bez końca.
Tymczasem podczaszyna rozchorowała się. Przyszedł szy na świat z wesołym humorem, nie mogła pogodzić się ze smutkiem, który dla niej istotną chorobą się stawał. Lekarz domowy tracił głowę; inni lekarze jeszcze mniej wiedzieli coradzić.
— Opuśćcie mnie moi panowie!—mówiła cierpiąca,— dajcie mi raz zamknąć oczy. Wszystko, com kiedy kocha
ła, opuściło mnie, więc też niewarto troskać się o to ży cie, które drugich tak mało obchodzi.
W całym domu osiadł jakiś smutek ponury, a razem
zagęścił się największy nieład i niedbalstwo. Słudzy, wi dząc, że ich pani niedługo pociągnie, a nie spodziewając się żadnej puścizny, zaczęli źle służyć i niedbać o nią.
Pokoje niegdyś tak świeże, meble takie czyste, przypadły brudem i kurzem.
DZIEŁA LUCYANA SIEMIEŃSKIEGO.
— Och, moja Kundziu!—wołała niekiedy podczaszy-
na, — och, czemu cię tutaj nie ma, dałabyś się we znaki tym hultajom.
Pewnego dnia, kiedy zdawało się, że ostatnia godzina dla niej wybije, z niemałym podziwem domowych, podnios
ła się, odsunęła pawilon i włożyła okulary. W ręku miała list, który jej przyniesiono. Odpieczętowawszy go,
ujrzała ołtarz przyjaźni, a na nim dwoje serc płomiennych
i innych parę emblematów. Charakter był starannie ufor
mowany, choć duży. Było to powinszowanie nowego roku,
w tych wyrazach:
„Jaśnie Wielmożna Pani i osobliwa Dobrodziejko!” „Biorę pióro, ażeby w imieniu całej mojej rodziny złożyć jw. pani życzenia nowego roku, który, oby ci
szczęście przyniósł i czerstwe a długie lata. Wszyscy jednego ci życzymy i o jedno Boga najwyższego prosimy.
Dowiedzieliśmy się, że jw. pani dobrodziejka nasza jesteś cierpiącą, ale mamy nadzieję, że dobry Bóg modły nasze wysłucha i że cię zachowa. Przy tej sposobności mama posyła jw. pani świeżego masła i powideł. Ode mnie zaś, jako od chrzestnej córki, chciej jw. pani przyjąć pudełko śliwek na rożenkach, które sama urządzałam. Zo-staję jw. pani z największym respektem i przywiązaniem.
Najuniżeńsza sługa
Magdalena Snopkiewiczówna.” Podczaszyna odczytawszy list, posłała czem prędzej prosić do siebie szambelana, któremu podyktowała odpo wiedź. Nikt w domu nie wiedział, co się święci, lecz gdy posłaniec ze wsi odjechał z nią, nasza chora stała się spo
kojniejszą, a w parę dni znowu tak wesołą i zdrową jak
za dobrych czasów.
II.
Pan Snopkiewicz, był tosobie szlachcic podlaski. Uro
PANNA RESPEKTOWA. 21
umierać. Był to poczciwy, pracowity dzierżawca na jednej
z wiosek podczaszyny; za młodu sługiwał u nieboszczyka podczaszego, a zebrawszy cokolwiek fortuny, poszedł na
dzierżawę.
Zawołany gospodarz, w rodzaju tych, co wiedzą, że w lecie ciepło, a w zimie zimno, i po czemu żyto lub psze
nica się płaci, nigdy krokiem nie ruszał się z domu, chyba
do najbliższego miasteczka na jarmark, gdy potrzeba było
kupować bóty i kożuchy dla parobków. W Warszawie
był razy dwa przed laty dwudziestu kilku, jakoż zawsze od wielkich uroczystości dawał opowiadania swych wrażeń z tej osobliwej podróży. Zresztą jako dobry sąsiad, po
czciwy ojcieci mąż, sprawiedliwy dla ludzi pan, powszechny
miał szacunek, i aczkolwiek w porównaniu z drugimi chu
dy pachołek, miał przecięź takie poważanie, że i z boga
tych dziedziców niejeden miałby był sobie za szczęście
ustąpić część majątku za kęs poczciwej sławy pana Snop kiewicza.
Pani Snopkiewiczowa, zawołana gospodyni na parę mil do koła z najwcześniejszych kurcząt, z mnóztwa indy
ków wyprowadzanych na targi, z prześlicznych płócien
i motków, z serków owczych i wybornegonabiału, w po czciwości wcale nie ustępowała swemu małżonkowi. Za
młodu byłato zapewne rzadko dobrana para; on barczysty
i rosły z zawiesistym wąsem, ona mało co niższa z
kwit-nącemi policzki i tą błogosławioną okrągłością ciała, która znamionuje najczęściej łagodny i spokojny umysł. Obopól
nyszacunek złączył ich oboje; za młodszych chwil mówili
sobie: „kochańciu i kochanko”—dziś poważniejsi: „jegomość,
ejmościuniu.” Z tego zespolenia się serc państwa Snopkie wiczów wyroiło się gęste plemię: sześciu rosłych synalów, jeden w drugiego jak dęby. Wszyscy udali się ku pocie
sze rodziców a zazdrości sąsiadów. Dwóch średnich słu
żyło w wojsku, czterech zostało się na gospodarstwie przy
ojcu, każdy posiadał osobny departament; ten pilnował go
rzelni, ów roli, inny jeździł z dostawami, a najpiśmienniej-
szy trzymał regestra i załatwiał sprawy z urzędem. Nad
22 DZIEŁA LUCYANA SIEMIENSKIEGO.
Dla uzupełnienia tego familijnego obrazu przyszła na
świat istota maluczka, zdrowa i świeża jak poziomka: by
ło to siódme dziecko państwa Snopkiewiczów, Magdalena,
którą nazywano Madziunią.
W porze naszej powieści, Madziunia miała dopiero
szesnasty roczek: nosek troszkę zadarty, usta koralowe, od krywające w uśmiechu dwa rzędy bieluchnych ząbków,
cera prawdziwie wiejska, rączki jak utoczone, staniczek
wcięty, przedstawiały w niej obraz uroczy i wesoły; dla tego też była źrenicą w oku całej rodziny, przedmiotem pieszczot rodzicielskich i braterskich nadskakiwali. Stary ojciec ilekroć zmartwił się czem w gospodarstwie, zawsze wołał Magdusi, aby go pieszczotami i figlami ze złego hu moru wyleczyła; lekarstwo zawsze skutkowało, przeto raz w raz mawiał: „Opatrzność na moją pociechę musiała mi zesłać tę dziewczynę; zdaje mi się, że i na śmiertelnem
łożu potrafiłaby mię w dobry humor wprowadzić.”
Madziunia wyręczała w gospodarstwie swą matkę,
która, aczkolwiek czerstwa i silna, usunęła się trochę na stronę, ażeby jedynaczkę za wczasu ułożyć w tryb gospo darski, — i miała słuszność, bo choć Madziunia odebrała dość staranne wychowanie, żeby mogła pomyśleć i o jakim urzędniku z komissyi wojewódzkiej, jednak pani
Snopkie-wiczowa uważała za pierwszy warunek zrobić z niej dob
rą i rządną gosposię, coby się znała i na kuchni, i na ' chowie drobiu, i na nabiale,—zgoła, na wszystkiem jak
ona sama. Wracając się do wychowania, trzeba wiedzieć, że państwo Snopkiewiczowie mieli jakąś krewną w blizkiem mieście, która trzymała pensyon panienek, tam tedy po długich naradach odważyli się oddać Magdusię. Po trzech latach pobytu w mieście, wyuczyła się nieźle pisać i czy
tać po polsku, cokolwiek geografii, jeszcze mniej historyi,
za to mitologię grecką i rzymską znała na palcach. Wró ciwszy do domu po skończonej edukacyi, była wyrocznią okolicznych szlachcianek, zwłaszcza kiedy wpadła na tekst jowiszowych awantur. Z księdzem proboszczem miewała nawet dysputy w niektórych geograficznych trudnościach. Słowem, miłe to stworzenie znalazło sposób być razem
pannTkespektowa.
i kochaną, i podziwianą, co jest rzeczą nadzwyczaj trudną na świecie. ,r _ . . ,
Wiadomo czytelnikom naszym, że Magdusia była chrzestną córką podczaszyny, i że to właśnie od niej był
ów list z powinszowaniem nowego roku, który ją niemało
kosztował pracy, nim został ułożony i księdzu proboszczo
wi do approbacyi podany. Owoż w skutek tego listu, po czaszyna przypomniawszy sobie Magdusię jako zgrabną
i ładną dzieweczkę, a przytem wychowaną przez poczci
wych rodziców, postanowiła wyprosić ją sobie u ojca i wynieść do godności przyjaciółki i towarzyszki.
Pewnego dnia, kiedy pan Snopkiewicz, żona, wszyst ka dziatwa, czeladź i w dodatku ksiądz proboszcz groma
dą wylegli na dziedziniec, przypatrując się, jak pastuch
dorzynał najlepszego wołu, który był nagle zachorował,
i kiedy robiono różne wnioski i spostrzeżenia o przyczynie
tak nagłej choroby, a pan Snopkiewicz wylewał zły humor
swój na niedbalstwo pastucha, który go ,o stratęnajlepsze
go roboczego wołu przyprawił, zdarzyło się, iż właśnie
jednokonnemi saneczkami wjeżdżał przez wrota wracający
z Warszawy umyślny posłaniec.
— A jaka tam droga? zapytał pan Snopkiewicz.
— Jak po stole, odpowiedział umyślny,
— A pani podczaszyna jak się miewa?
— Ponoś niedomaga.
— Masz jaki odpis?
Tu posłaniec wyjął z za nadrza chustkę, i rozwinąw
szy takową, podał list panu Snopkiewiczowi, który obej
rzał go tylko z wierzchu, zakręcił się niby za okularami,
a spostrzegłszy proboszcza, wręczyłmu i prosił, aby głośno
przeczytał. ’ Po odczytaniu pierwszych wyrazów starzec
przerwał:
— Cóż się to roi naszej pani! wydzierać mi moją
Magdusię, moje najmilsze dziecko! O! nigdy na to nie po
zwolę....
Na ten wykrzyk poczciwego ojca, zbiegła się cała
rodzina i zagrzmiał chór wykrzykników. Magdusia tylko
stała cokolwiek na boku, nie śmiejąc ani się ruszyć, ani
DZIEŁA LUC YANA SIEMIENSKIEGO.
cliwila głębokiego milczenia. Ksiądz proboszcz pierwszy głos zabrał, obchodząc z razu z daleka, powoli zbliżał się do rzeczy, i zręcznie,’ zaczął wyliczać wszystkie korzyści,
jakie mogą spłynąć na Magdusię, jeżeli przyjmie
propozy-cyę pani podczaszyny.
— Nie należy zapominać moi państwo, mówił pro
boszcz, że podczaszynie winniście substancyę waszą, że nietylko dobrą panią okazywała się dla was, ale przyja
ciółką i prawie zaciągnęła obowiązki pokrewieństwa, trzy
mając wam do chrztu świętego to dziecię. Trzebaż jej czem-kolwiek okazać pamięć i wdzięczność. Do kogoż się miała udać w strapieniu i osieroceniu swojem, jeżeli nie dotych, którym zawsze świadczyła i o których przychylności ma
tak dobre rozumienie? Zresztą miejcie wzgląd i na to, że
się dziecku nielada los otwiera; a ty panie ojcze i matko
możecie się nie kłopotać o posag.
Stary słuchał perory w milczeniu i tylko wąsa po
dkręcał a głową kiwał; matka tuliła główkę Magdu- si do piersi i łzy na nią roniła; bracia stali na uboczu i radzili po cichu. Po całej okolicy rozleciała się, pioru
nem wieść o wyjeździe Magdusi do Warszawy; jedni za
zdrościli jej świetnego losu, drudzy cieszyli się inni na
złe wróżyli, a wszystkie przyjaciółki dzień w dzień zjeż dżali się z powinszowaniem i pożegnaniami. Z tern
wszyst-kićm, lubo rzecz była na stole, pan Snopkiewicz bił się z myślami po całych dniach i nocach, ciągle posyłając po
proboszcza, z którym roztrząsano wszystkoie pro i contra;
stanęło nakoniec po całotygodniowych rozprawach, długich
wahaniach się, płaczach i błogosławieństwach, że Magdusia
pojedzie do Warszawy.... Serce matczyne stawiło jeszcze
opór cichemi łzami; bracia nie mogli się zgodzić,i jak bo
ży dzień spór wiedli, czy ma jechać, czy nie; wszystkiemu położył koniec ojciec, który przypomniawszy sobie, jako w początkach gospodarstwa wyzdychało mu bydło, a do tego nieurodzaj dotknął, tak, iż nie było czem zapłacić dzierżawy, litościwa podczaszyna nietylko zwolniła go z rocznej summy, ale nadto zapomogla setką obrączko
wych dukatów. Argumentbył wymowny i niezbity, zwłasz cza dla serc wdzięcznością tkniętych; ustąpiła oppozycya,
PANNA RESPEKTOWA. 25 i zaraz w całym domu zaprzątnięto się około przyborów do wyjazdu Magdusi.
Któż odwiezie ją do stolicy? Wielkie pytanie, wielka rozprawa między panem ojcem i panią matką. Warszawa!... Ten wyraz ma coś solennego, coś przerażają cego, coś uroczego, coś niepodobnego jak sen dla poczci
wych domatorów. Pan Snopkiewicz proponował z razu: —Jejmość kochańciu odwieziesz dziecko. Jejmość odpowia
dała:—Jak jegomościuniu każesz; ale jak ja się tam obrócę,
kiedym nigdy nie widziała Warszawy?
— Masz wasani słuszność — zabłądziłabyś... Co tam ulic! a Żydowstwa!... Zarazby co skradli, lub otumanili.... Gdyby tak z naszym arendarzem? Cóż ty na to? On, to zna
Warszawę na palcach, jeździ przynajmniej cztery razy do
roku....
— Nieźleby to wypadło, odeprze jejmość, jednak ja koś....—choć niby Herszko poczciwy Żydzisko, nie wypada łoby dziecko nasze przez niego w dom takiej paniposyłać...
Cóż, jak się jegomości zdaje....
— Prawda! przez Żyda, własne dziecko, jakby towar jaki, to nie ma sensu.... Już trzeba będzie opuścić gospo
darstwo i młockę, a samemu ruszać, trudna rada.... Nie
prawda duszko?....
— O to nie miej kłopotu jegomościuniu, dzieci cię
zastąpią; a lepiej się stanie, gdy za dzieckiem przemówisz słowo u pani i sam w ręce ją oddasz.
Zaczęto zatem robić przybory na drogę dla jego
mości. Gdy dzień wyjazdu nadszedł, zajechały przed ga nek szerokie łubiaste sanie tęgą trójką fornalską zaprzęż-
ne. Tego dnia wszystka robota przy gospodarstwie ustała;
a mnóztwo z sąsiedztwa przyjaciółek Magdusi zjechało się
na pożegnanie. Cały dom był w poruszeniu; wynoszono węzełki po węzełkach; w jednych była garderoba Magdusi, w drugich wiktuały na drogę. Już jegomość wdział na siebie wilczurę i włożył na głowę ogromną lisią kapuzę, kiedy Magdusia otulona różnokolorowemi chustkami, że
tylko jej nosek było widać, żegnała się po kolei z matką,
braćmi, domowymi i przyjaciółkami, wśród nieskończonych szlochów, błogosławieństw i przestróg. Na samym końcu
26 DZIEŁA LUCYANA SIEMIENSKIEGO.
wystąpił ksiądz proboszcz, a wziąwszy ją za rękę, miał śliczną przemowę o jej nowym zawodzie, o niebezpieczeń stwach i pokusach światowych. „Córko moja—mówił on —
źyj wniewinności i bojaźni Boga, staraj się o miłość u ludzi, a otrzymasz w tern życiu pociechę wewnętrzną, a w przyszłem nagrodę.”
Przemowa ta wzruszyła obecnych do głośnego płaczu,
wszyscy ściskali i błogosławili odjeżdżającą, matka przy
biegła raz jeszcze, przycisnęła do serca, cośchciała powie
dzieć, ale łkanie nie dało jej dokończyć; padła więc na ławkę i zakrywszy oczy w głos szlochała....
Jegomość przeżegnawszy swoich, dawszy kilka pole
ceń względem gorzelni i młocki, już zasiadał w saniach
i wołał na Magdusię, aby się śpieszyła, bo na nocleg nie
zdążą. Magdusia wydarłszy się z objęć tylu serc przy chylnych, stawiała już nogę w saniach, kiedy nagle, tuż
prawie, rozległ się płacz żałosny jakby dziecięcy... Wszyscy obrócili się ciekawi kto to taki? aż spostrzeżono szesnasto letniego Michasia, studenta ze szkół łukowskich, a syna
właścicielki sąsiedniego przysiółka. Michaś dowiedziawszy
się o wyjeździe Magdusi, przybiegł ją także pożegnać. Dzieci te chowały się zawsze razem; razem uczyły się czy tać, razem czas wakacyj spędzały na zabawach i igrasz kach, a ztąd wzrosło z latami osobliwie przywiązanie między nimi. Magdusia na dziewczynę szesnastoletnią więcćj rozwinięta i już patrząca wyżej, traktowała Micha
sia jak dziecko, lecz taki zawsze lubiła pustować z nim
i przypominać sobie dziecinne swawole. Michaś znowu, nieśmiały i wstydliwy studencik, lubo kochałją jaksiostrę,
bał się z razu należeć do uprzywilejowanej kompanii, któ
ra jążegnała, i tylko przyczajony w kącie patrzał na cały
ten obraz, lecz kiedy ujrzał ją wsiadającą do sanek, prze mogło uczucie, wybiegł z za węgła, rozbeczał się na głos, a Magdusia wzruszona podała mu obie ręce i rzekła:
— Bądź zdrów Michasiu! nie desperuj, zobaczy my się!
Chłopak uchwycił jej dłonie, przycisnął do twarzy, jakby chciał ucałować, lecz odbiegła go siła, i puścił je
PANNA RESPEKTOWA. 27 całe łzami oblane, sanki tym czasem ruszyły po skrzypią
cym śniegu....
III.
Chcieć opisywać podróż do Warszawy odbywaną po
wybornej sannej drodze, ze wszystkiemi szczegółami po
pasów, noclegów, rachunków z karczmarzami, na końcu
przygodę z urzędnikami kabakowymi na rogatce od Pragi, byłoby to wkraczać w przywilej poczciwego pana Snop
kiewicza, który mu służył przez lat dziesiątek, przywilej
opowiadania każdemu, kogo spotkał, lub przyjmował u sie bie, trzeciej i ostatniej wycieczki do stolicy Królestwa. Dla tego wybaczą czytelnicy, że wszystko pominę, aż do chwili, gdy podróżni nasi przybili do portu jednego z ma łych zajezdnych domów na przedmieściu. Pan Snopkie
wicz dopatrzywszy, aby koniom dano dobre miejsce przy
żłobie, kazawszy poznosić tłomoki do izby najprzód wytar
gowanej, przebrał się sam w granatowy kontusz, nałożył tejże barwy czapkę zczarnym barankiem i wziąwszy trzci nę z dużym kutasem, naglił na Magdusię, aby czemprędzej
toaletę swoją kończyła. Wyszedłszy oboje na miasto, po różnych dopytywaniach się, przybyli do pałacyku pani pod-
czaszyny, którego wesoła i elegancka powierzchowność mi łe zrobiła na dziecięciu wrażenie. Zdawało się, że podcza-
szyna przyjazd ich odgadła przeczuciem, bo ledwie weszli do sieni, już staruszka sama naprzeciw nich wybiegła,
Magdusię pochwyciła w ramiona i uściskała, jakby własne
dziecko, a pana Snopkiewicza,kiedy jej się skłonił do ko
lan i rękę całował, cmoknęła w łysinę.
— Witajże ojcze! witaj córko! Chodźcie, siadajcie!
mówiła uradowana podczaszyna: możebyście co przejedli? Kawę niech podadzą!... Napijcie się dobrej kawy.
I starego posadziła przy kominku, a Magdusię przy sobie na sofce, głaskała ją i pieściła, wypytując czy ją sobie zachowała w pamięci, czy bardzo tęskni do do
2g~ ' DZIEŁA LUCYANA SIEMIEŃSKIEGO.
się na odpowiedź jak mogła, lecz uwaga jej ciągle była
rozrywana widokiem wspaniałych salonów; dziwiły ją
niemało ogromne wzorzyste kobierce, a najbardziej lustra
od góry do dołu, ’które jej zgrabniuchną postać po kilka
naście razy odbijały. Niemniejszego wrażenia doznała
w słodkićm i uprzejmćm obejściu się podczaszyny; dobór wyrazów, przytem zniżenie się do prostoty dziecka, wyraz dobroci i łagodności malujący się w każdym ruchu sta roświeckiej matrony, były to rzeczy, o jakich ani słyszała
na wsi, gdzie prostoduszna rubaszność panuje w miejsce grzeczności i dobrego wychowania wielkiego świata. Przy
bystrem swem pojęciu, zaraz odgadła Magdusia, że mówi
z istotą zupełnie inną od znanych dotąd, a że miała ową
powszechną zdolność w młodych do naśladownictwa, więc po godzinnej pogadance z podczaszyną, już schwyciła jej
ton i usiłowała kształcić się podług wzoru, jaki jej się
stawiał. Wiejska sztywność i nieśmiałość ustępowały po woli, i dziewczę coraz swobodniejsze przybierało ruchy
i przytomniej zaczęło odpowiadać; w końcu rozgadała się na dobre i tak ubawiła staruszkę, że ta kładła się od śmiechu, przysięgając, że już nie pamięta nawet, kiedy
była w tak różowym humorze.
Pan Snopkiewicz wcześnie odszedł do swojej gospody, chcąc rzeczy przysłać Magdusi, która została nanoc zpod czaszyną; dziewczę wigc gawędziło jeszcze jakiś czas, lecz
znużone drogą, oczka zaczęło mrużyć i głowę chylić na sofę, co postrzegłszy staruszka, wTzięła ją za rękę, zapro wadziła do bardzo ładnego pokoiku, pocałowała w czoło,
i rzekla odchodząc: —Wypoczniej sobie moje dziecię, póki
sama zechcesz,ja cię nie każę budzić.
Po odejściu podczaszyny, weszła garderobiana i za
częła ją rozbierać. Magdusia, przywykłszy w domu sama, robić swoją toaletę strasznie byłazaambarasowaną, miano wicie, gdy służąca uklękła i zaczęła jej rozwiązywać trze
wiki. Jednakże pół śpiąca, dała wszystko z sobą zrobić.
Już była położyła się, kiedyraz jeszcze otworzywszy oczy
rzuciła wzrok przelotny po swoim gabineciku i ze zdziwie niem spostrzegła złocone meble i ogromne lustro, nad
któ-"^"paNNA'respektowa. __ _ _____ rem rzeźba wyobrażała parę amorków, i tak maiząco amoi
kach i lustrach, usnęła przyj emnemi sny ukołysana.
Na wsi zwykle skoro świt wstają; nasza wieśniaczka
obudziła się nazajutrz równo z ptaszkami. Pierwsze spój rżenie rzuciła na zwierciadło, i powitała wdzięcznym uśmie
chem swoją powabną twarzyczkę. Niebawem nadeszła garderobiana i przygotowała jej wszystko do ubrania;
w dużej srebrnej miednicy była woda do mycia, myaełka
pachnące, różne perfumy i wódki, i wszystko czego najwy
bredniejsza elegantka zażądać może. Magdusia wstydziła
się wstępną swą toaletę odprawiać w przytomności słu
żącej, więc oddaliwszy ją, jak dziecko zaczęła się w wo
dzie pluskać, mydełkami nacierać i oblewać wonnoś
ciami, a co chwila zaglądać w zwierciadło. Właśnie z
mi-łem zadowoleniem przyglądała się swej łabędziej i białej
szyjce, która pod migdałową mączką jeszcze bardziej zbie
lała, gdy wtem drzwi się otwarły na oścież, i wszedł
piękny mężczyzna w mundurze ułańskim... Magdusia krzyk
nęła przeraźliwie i poskoczyła schować się za pawilon.
Ułan, który już był w pokoju, cofnął się ku drzwiom,
wybąknąl: „Przepraszam—myślałem,że tu nikogo nie ma,”—
a chociażułan, zarumienił się po same uszy. Magdusia także
spiekła raczka—i na tern koniec przygody.
IV.
Na tym biednym świecie, rzecz arcy trudna i niemiła
dla wszystkich, a mianowicie dla młodych podlotków, jest
utrzymanie się w granicach rozsądku. Być rozsądnym,
lub rozsądną, kosztuje dużo pracy i umartwień, gdy prze
ciwnie do głupstwa najłatwiej się przychodzi, byłeś sobie
popuścił wodze. Homer powiada, że Syzyfus był najmędr
szym z ludzi, a jednak poeci każą mu ustawnie wtaczać
ogromną skałę na szczyt góry, z której zawsze spada na
biedaka, aby ją wtaczał na nowo. Nie wątpię, że przez
tę allegoryę starożytni wyobrazili sobie mądrość. Bo
czemźe zaiste jest mądrość, jeżeli nie ową skalą, którą
30 DZIEŁA LUCYANA SIEMIENSKIEGO.
nie zapominajmy, źe od chwili, kiedy się nam z rąk wy mknie, nikt nam nie policzy długich lat strawionych na jej
dźwiganie; przeciwnie zaś, niech głupi zrobi przypadkiem coś mądrego, wszyscy go pod niebiosa wynoszą. Głup stwo wcaleniejest Syzyfowymkamieniem, lecz raczej bańką
mydlaną, która unosi się przed nami ubarwiona kolorami
tęczy. Zdarza się, źe bańka niekiedy pryśnie i zabryzga oczy, lecz natomiast tworzy się inna, którą aby utrzy mać w powietrzu, dość jednego tchnienia.
Filozoficzne te uwagi mają dowieść, iż nic nie było
dziwnego, że się Magdusia zajęła cokolwiek dziarskim ułanem, który tak niespodzianie naszedł ją przy gotowalni;
służą one niemniej do ułagodzenia zbyt ostrych zdań, z jakiemi mógłby kto przeciw niej wystąpić. Wiemy, że jeśli miłość wmiesza gdzie swoje trzy grosze, nie potrze
buje niczyjej pomocy, ani protekcyi; miłość sama sobie ra dzi; zamykaj, nie zamykaj drzwi, zawsze się wśliźnie. Tym
razem miłość wśliznęła sięprzez okno. Zobaczymyjakim spo
sobem.
Ów piękny mężczyzna w mundurze ułańskim byłpan
Stanisław syn podczaszyny, który po wielu trudnościach,
wyplątawszy się z romansu, pędem wiatru, a raczej sanek, przyleciał do matki. Przeznaczenie tak chciało,aby gabine-
cik Magdusi był w jednern skrzydle pałacyku, a mieszka
nie ułana w drugiem skrzydle, zupełnie okno w okno, i w niewiększem oddaleniu nad trzydzieści kroków. Mag dusia zwykle obiad jadła z podczaszyną i już całe poobie- dzie do nocy spędzała w jej towarzystwie, lecz od rana
do południa ciągle siedziała u siebie. Ze zaś pan Stani
sław cały ranek także spędzał w pokoju swoim, przeto
Magdusia najbardziej lubiłu szyć przy oknie i często gęsto
spoglądać na sąsiada.
Sąsiedztwo od wiek wieków bywało przyczyną róż
nych nieszczęść; nic masz nic niebezpieczniejszego, niż piękna sąsiadka, nawet i brzydka, gdyż patrząc na nią ciągle, prędzej lub później upatrzymy w niej, że nie jest
tak szpetna, jak się wydaje. Sąsiedztwo pana Stanisława groziło dla sgiwuMagdusi wielkiem niebezpieczeństwem. Ileż to raż^'Ż po\z;i firanki, unosiła się nad jego
PANNA RESPEKTOWA.
miękkiemi i połyskuj ącemi włosami, które gładził przy oknie! ileż myśli nastręczał ten pokrętny wąsik, po
którym uroczy się rozpromieniał uśmiech! a taż pieis sze roka, ta figura*wcięta, tak przecudnie wydająca się w ułańskim mundurze! Możemy sobie wyobrazić, jakiemi
złotemi snami kołysało się biedne dziewczę w chwilach samotnych godzin! co tam zamków brylantowych, co
tam scen najczulszych, że i największy romansby ich nie objął!
Pan Stanisław zwykle obiadował u nurtki, potem
wychodził na miasto na cały wieczór, że zaś Magdusia nigdy nie mogła usnąć, póki nie wrócił, więc czekała przy
bycia jego zawsze w swojem oknie; dlategonierazułan nasz wracając o późnej godzinie, ą widząc światło u niej, mó wił przechodząc przez dziedziniec: „Cóż to się znaczy, że
to dziewczę nie śpi?” Dziwne pytanie, dziwna niedomyśl-ność! Jakże mogła usnąć, nie powiedzawszy mu w sercu:
dobranoc! Zdarzało się czasami, że ułan gładząc sobie wąsy, lub zawiązując chustkę przy oknie, rzucił na Mag- dusię spojrzenie roztargnione, które ją przeszywało aż do samej głębi; w takim razie dziewczyna natychmiast od wracała główkę i wołałaby skonać na miejscu niż ten wzrok wytrzymać. Takiemi to urojeniami stroiła ona sa motność swoją; lecz w salonie wcale było inaczej. Siedząc obok podczaszyny, usiłowała zachować powagę, skromność
i słuchać niezmordowanie opowiadań staruszki. Gdy pan
Stanisław do niej przemówił, odpowiadała przytomnie
i trafnie, lecz co najosobliwsza: bez najmniejszego pomiesza
nia iwzruszenia. Niechże tu kto wytłómaczy cotam się dzieje w głowie szesnastoletniej! Miłość jej, że tak powiem, za mykała się w jej pokoju;znachodziłają wchodząc do niego, a zostawiała wychodząc.
Można wnosić nareszcie, że obecność i widok podcza
szyny powinien ją był robić uważną i dawać wiele do myślenia, albowiem dość było spojrzeć na damę wyższego świata, aby widzieć przestrzeń dzielącą biedną Magdusię od syna podczaszyny. Kto inny niż ona wpadłby był w rozpacz z tego powodu, albo wyleczyłby się z namięt ności, przewidując jej koniec, lecz Magdusia nigdy nie
DZIEŁA LUCYANA siemieńskiego.
dbała do czego ją ta miłość doprowadzi; i zaiste jestże
próźniejsze zapytanie niż to, które zwykle rozkochanym
zadają; Na co ci ta miłość?—Na co? o dziwni ludzie!—ażeby
kochać.
Magdusia codziennie za pierwszem oczu otwarciem,
wybiegała z łóżka i odsłaniając firanki u okna, patrzała czy u pana Stanisława okiennice otwarte. Jeżeli były za mknięte, znowu się kładła, usypiając lekko jak ptaszek na
gałęzi i budząc się za pierwszem skrzypnięciem. Wten czas wstawała na dobre, i wziąwszy ranny szlafroczek
otwierała okno i wychylała się, jakby chcąc się dowie dzieć czy pogoda na dworze. Po czerń stawiała przy oknie zwierciadło i rozczesywała piękne swe warkocze.
W niewiadomości swojej nie zrozumiała tego, że wyćwi czona zalotnica pokazuje się wtedy tylko, gdy jest w stro
ju zupełnym. Zakryta zwierciadłem, czasami zerknęła oczkiem, lecz je zaraz spuszczała, gdy pan Stanisław pa
trzał. Ugładziwszy włosy, kładła ranny czepeczek i brała książeczkę od modlenia, i wtenczas niewiadomo, czy wię cej myśli biegały zaokno, czy do Nieba... Jeżeli piła kawę u siebie, co się często zdarzało, więc za wchodzącą słu gą, która takową przynosiła, wlatywał angielski wyżełek pana Stanisława, ujęty przez Magdusię różnemi przysmacz-
kami.
Z nim dzieliła się śniadaniem, szczoteczką gładziła mu długie uszy, pieściła, głaskała, a niekiedy i pocało wała w główkę, zwłaszcza jeżeli okno było otwarte i kto
patrzał...
— I byłaż to roztropna dziewczyna?—Zapewne, że roz
tropna, uczciwa i niewinna. — Ależ te wyraźne zaloty? —
Miłość musi się przez coś objawić.—A gdyby pan Stani sław poznał się na tein i chciał korzystać z jej skłonności? — Natenczas, byłaby mu niezawodnie dała odkosza.
Dziwne to serce szesnastoletnie! nikt powiedzieć nie może czego mu się zachciewa.
V.
Tak stały rzeczy przez całą wiosnę i lato, aż pew nego dnia podczaszyna długą miała rozmowę z synem,
PANNA RESPEKTOWA. 33
-Odtąd często przebijała jakaś tajemnica w ich słowach, i zawsze coś niezrozumiałego dla Magdusi. Wkrótce po
tem rzekła podczaszyna do niej: „Moje dziecko, niebawem zobaczysz rodziców; pojedziemy na jesień dó Brzozowa.
Brzozów był to staroświecki dworzec, o małe ćwierć milki odległy od wioski, gdzie rodzice Magdusi mieszkali.
Podczaszyna rzadko tam bywała. Więc ów nagły wy
jazd, owe tajemne rozmowy z panem Stanisławem dawały wiele do myślenia rozkochanej dziewczynie.
Nazajutrz rano po przyjeździe podczaszyny do Brzo
zowa, cała rodzina Snopkiewiczów przybyła złożyć jej swój hołd i uszanowanie, ale jak to mówią nie z próżnemi rękoma, albowiem przybyły z nim kosze wybornych owo
ców, plastry miodu, słoiki konfitur, kurczęta i inne wiej
skie delicye. Podczaszyna przyjęłate ofiary ze znaną swoją
dobrocią i uprzejmością, że zaś pamiętała również o przy
chylnej sobie rodzinie, więc każdemu z jej członków sto
sowny podarek przywiozła z Warszawy. Obie strony były
zarówno uszczęśliwione, lecz nadewszystko ojciec, matka
i bracia nie posiadali się z radości, gdy nadbiegła
Magdu-sia śliczna, wesoła i zdrowa jak rybka. Po długich uścis-
kaniach, łzach tajemnie otartych i wykrzyknikach, glos
zabrała podczaszyna, wychwalając jej łagodność, rozsądek,
dobre sprawowanie się, które to pochwały dziewczynie,
i tak już rumianej od mocnych całusów, jeszcze większego
napędziły rumieńca. Pani Snopkiewiczowa przypatrując
sic eleganckiemu strojowi Magdusi, z wielkiem swem zado
woleniem powiedziała na głos, że jeszcze nigdy nie wi
działa jej tak ładnej.
— Co prawda, to nie grzech, wtrącił ojciec—wyład
niałaś mi waszeć o sto procent.
— O, że ładne dziewczę, to nie ma wątpliwości! ode
zwał się przy drzwiach głos, który ją przeszył do głębi du
szy; był to głos wchodzącego pana Stanisława.
W tej chwili przez drzwi otwarte od sieni, spostrze
żono młodego chłopaka, który nieśmiało zaglądał i znowu
się chował—był to ów Michaś studencik. Jako przyczepka
towarzyszył rodzinie Snopkiewiczów, lecz odwaga odbiegła
go w sieni. Podczaszyna spostrzegłszy go, zaprosiła pięk-
DZIEŁA LUCYANA SIEMIEŃSKIEGO.
nie i ośmieliła. On też czapeczkę miętosząc w ręku, oddał niezgrabny ukłon.
-— Michaś przyszedł cię także zobaczyć,—rzekła pani Snopkiewiczowa—podziękujże mu Magdusiu.
— Toś ty nie zapomniał o mnie? mówiła dziew czyna podając mu rękę.
— Póki życia nie zapomnę—odrzekł po cichu, cały
drżący i zarumieniony, poczem zakręcił się ku drzwiom, i jak kot z pęcherzem zmykał przez rowy i płoty.
Po oddaleniu się Snopkiewiczów, Magdusia sama Jea na przechodziła się po szpalerowej ulicy, powtarzając do siebie półgłosem: „Więc on powiada, żem ładna? cóż jemu do tego? jaka - śmiałość nazywać kogo ładnym w obee
wszystkich?—ja nie mam odwagi w oczy mu spojrzeć, a on
z najzimniejszą krwią powiada, żem piękna? Zdajemi się?
że powiedzieć dziewczynie: Piękną jesteś,—wychodzi prawie
na jedno co zrobić wyznanie...”
Nad tą myślą zastanowiła się Magdusia i zaczęła głę
boko roztrząsać, co to jest wyznanie miłości, albo oświad czenie się. Wiele już o tern słyszała, a jednak rzetelnej,
jasnćj nie mogła zdać sobie sprawy. Czy dość powiedzieć
dwa słowa: kocham ciebie? I toż miałoby oświadczenie stanowić? Dwa proste słowa i nic więcćj? Magdusi zda wało się, że oświadczenie uroczystsze być musi,że do tego
potrzebna jakaś tajemnica, jakiś osobny język, jakieś cza ry pełne niebezpieczeństw i uroku. Biedaczka, zkądże
miała wiedzieć, kiedy w życiu nieczytała żadnego romansu prócz kilku kartek poszarpanej Magellony?
Porównywając pamięcią każde słówko, każde znale zienie się pana Stanisława względem niej, nie mogła przy
puścić, żeby jej uczuciem gardził, lecz się na niem nie po znawał. Cóż na to robić? Nieraz poddawała się losowi, to znowu wpadała w niecierpliwość. Najobojętniejsze zda rzenia stawały się dla niej powodem do wielkiej radości lub zmartwienia. Grzeczne słówko, lub chwilowe spojrze
nie Stanisława upajało ją szczęściem na cały dzień; prze
ciwnie, jeżeli przechodząc przez pokój nawet na nią me spojrzał, jeżeli idąc spać nawet jej głową nie kiwnął, je
PANNA RESPEKTOWA. 35
całych nocach dochodząc przyczyny, czem zarobiła na
jego niechęć.
Były znowu dni, kiedy wpadała w zwątpienie o swo
jej piękności; upatrywała w sobie zmianę, albo co gorsza rozbierając każdy rys, chciała mieć nosek dłuższy i rów niejszy, oczy większe, brwi bardziej łuczaste. Innego zno
wu razu budziła się w nićj pycha niewieścia; stojąc przed zwierciadłem, wzruszała tylko ramionami, dziwiąc się obo jętności pana Stanisława. Wpadłszywstan rozpaczy i roz
czarowania, burzyła gładko uczesane włosy, mięła czape czek i kołnierzyk, ubierała się w najbrzydszą suknię; zno
wu kiedy nagle duch podobania się zawiał, bez przyczyny
stroiła się w suknie świąteczne i chciała być piękną na
przekór zawistnemulosowi.
Przepraszam czytelnika za tyle różnych drobnostek
dziecinnych, lecz trudno opowiadać inaczej, kiedy boha
terka moja była dzieckiem.
Pewnego dnia podczaszyna była zaproszona na obiad
w sąsiedztwo; pan Stanisław i Magdusia towarzyszyli jćj.
Jak zwykle u nas, obiad był późno, potem kawa, więc już
pod wieczór wracano do Brzozowa. Magdusia z
podcza-szyną zajmowały głąb powozu; pan Stanisław siedząc na
przodzie, z początku ożywiał rozmowę, lecz w końcu oparł
głowę i zdrzymał się. Podczaszyna poszła za jego przy
kładem. Wieczór był cokolwiek chłodny, rozłożono zatem
salopę, która przykrywała Magdusię i podczaszynę. Pierw
sza wcisnąwszy się w kącik, siedziała cicho, nie usypiając
bynajmniej, owszem pełna niespokojności, czy pan Stani
sław usnął lub nie. Jeżeli czasami promyk księżyca wcis
nął się do powozu, odważyłasię zakaszlać lekko; lecz pan
Stanisław był nieruchomy. Po chwili wychyliła głowę
i spojrzała na pole; myśl o długiej podróży ma tyle podo
bieństwa z myślą o długiej miłości, iż widząc blask księ
życa i szerokie pola, zapomniała, że podróż niebawem się
skończy, i przymknąwszy oczy, zaczęła marzyć, że tak
z panem Stanisławem podróżuje za granicę, gdzie do
Włoch lub Szwaj caryi; to marzenie tyle inszych słodszych
napędziło marzeń, iż dał się im porwać zupełnie, i przy