• Nie Znaleziono Wyników

Było to pod Jeną... : opowiadanie legjonisty

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2021

Share "Było to pod Jeną... : opowiadanie legjonisty"

Copied!
258
0
0

Pełen tekst

(1)

W A L E R Y P R Z Y B O R O W 5 K I

(2)
(3)
(4)
(5)
(6)
(7)
(8)
(9)

WALERY PRZYBOROWSKI

BYŁOTOPODJENĄ...

OPOWIADANIE LEGIONISTY

Z i l u s t r a c j a m i

WARSZAWA

(10)
(11)

I

Szary świt wczesnego sierpniowego poranku się robił, gdym wracał do domu smutny i zgnębiony nadzwyczajnie...

Nigdy nie zapomnę ani tego dnia, 13 września, ani tego roku, 1806, który rzucił mię w szereg naj­

dziwaczniejszych przygód, a życiu mojemu, dotąd bezbarwnemu i szaremu, nadał zgoła inny kierunek. Ale, gdyby mi kto dziś powiedział, że źle się stało tak, jak się stało, zaprzeczyłbym mu jak najmoc­ niej, bo dzięki temu dniowi wziąłem udział w wiel­ kich zdarzeniach świata, widziałem bohatera wieku, przykładałem rękę do olbrzymich prze­ wrotów..,

Otóż tedy wracałem o świcie do domu prawie zrozpaczony. Wiatr chłodny i przenikliwy wył posępnie po pustej ulicy Nowego Światu i przy ^

(12)

mętnem, zachmurzonem niebie, ledwie różowiącem się na wschodzie, oddziaływał bardziej jeszcze przy­ gnębiająco na moją i tak już przygnębioną duszę.

Wypadki bowiem tej nocy, w których ja główną odegrałem rolę, były tak poważne i mogły za sobą tak doniosłe pociągnąć skutki, że było czego się smucić i o czem rozmyślać.

Stało się bowiem to, że obraziłem dość mocno rotmistrza dragonów pruskich, pułku królowej Luizy, który stał podówczas w Warszawie, pana barona Hermana von Hillera, a ten, rozdrażniony do najwyższego stopnia, wyzwał mię na pojedynek i zapowiedział, że mi dziś jeszcze przyśle swoich sekundantów. Nie o pojedynek mi szło i nie oba­ wiałem się go wcale •— bo, jak wszystka młodzież nasza ówczesna, lekceważyłem Niemców i byłem pewny, że Szwaba, którego osobiście znosić nie mogłem za jego pyszałkowatość, obetnę i moresu nauczę — ale o to, że właśnie niedawno pan Jerzy von Köhler, gubernator warszawski, zakazał jak najsurowiej pojedynków, grożąc tym, którzyby ten zakaz złamali, pięciu latami więzienia w Cucht- hauzie. Kara miała być obostrzona znacznie dia tego, któryby swego przeciwnika zabił, albo ciężko poranił.

(13)

Otóż, jeżeli z jednej strony nie miałem wcale chęci zginąć z ręki oficera pruskiego, i to w chwi­ li, gdy dopiero żyć zacząłem i życie uśmiechało się

do mnie wszystkiemi urokami, to z drugiej więzie­ nie w Cuchthauzie także nie było powabnem. Szedłem więc, otulony płaszczem, odczuwając cały smutek budzącego się dnia, sam smutny głęboko, i rozmyślałem, jak mam się zachować wobec tak ciężkiej alternatywy. Nowy (Świat, podówczas mało jeszcze zabudowany, pełen niezabudowanych placó|w, parkanów i walących się ruder, między któremi sterczał ponuro swemi, od niedawnego pożaru okopconemi ścianami, pałac Sułkowskich, był pusty i cichy, żywej duszy nie było na nim widać, a kroki moje rozlegały się donośnie. Mie­ szkałem na Krakowskiem Przedmieściu, wprost kościoła 00. Bernardynów, i miałem dość cza­ su do rozmyślań nad swojem, zgoła niewesołem położeniu.

Jeżeli mię pan Hiller porąbie i zabije, to prze­ cie szk|pdri żebym tak wcześnie umierał. Miałem zaledwie 21 lat i nie chciało mi się jeszcze opuszczać tej ziemi. Jeżeli jia zaś Niemca sprzątnę z tego świata, to trzeba mi będzie pokutować przez pięć, a może i więcej lat w Cuchthauzie w kaj­

(14)

danach. I tak źle i tak niedobrze. CÓŻ tedy robić?

O uniknięciu lub odmówieniu pojedynku mowy być nie mogło i nawet mi to na myśl nie przycho­ dziło. Jakżeby to wyglądało, żebym ja, szlachcic i Polak, cofał się przed bitwą? Coby świat na to powiedział i coby mi własne poczucie mej dumy i godności rzekło? O tern więc nie myślałem wca­ le i zdecydowany byłem stanąć do orężnej rozpra­ wy z rotmistrzem dragonów. Ale szło o to, żeby nie dać się zabić i, porąbawszy Niemca, nie siedzieć w Cuchthauzie. Co do pierwszego byłem prawie pewny, że wyjdę z bitwy cało. Robiłem szablą i szpadą doskonale. U mojego ojca nieboszczyka na wsi w Rudnikach pod Raciążem, służył za ma­ sztalerza stary iŁownacki, słynny rębacz i oczaj­ dusza zawołany. On mię to od dzieciństwa uczył jeździć konno i robić szablą. Nauczył mię mianowicie sławnego młyńca, jak powiadał, wynalezionego przez Dzierżanowskiego, niegdyś szambelana króla Stanisława Augusta, a potem także Barszczanina. Temu młyńcowi nie każdy, chyba wytrawny gracz pojedynkowy, mógł się oprzeć.

(15)

i zje kopę niemieckich pirogów, czy mu łba nie po- kieszeruję — mówiłem sobie.

Gdyby zaś pan rotmistrz von Hiller zażądał spotkania na szpady, to i tą bronią władałem nie- ostatnio. Przez rok blisko brałem lekcye fechtunku na te rożenki od emigranta francuskiego, pana wicehrabiego d'Agout, który osiadł w Warszawie i, nie mając z czego żyć, bo mu Jakobini wszystko zabrali, uczył nas, młodzież szlachecką, bić się na szpady w wielkiej i całkiem pustej sali pałacu Radziwiłłowski ego na Krakowskiem Przedmieściu. Kosztowało to dosyć drogo, bo pan wicehrabia ( nie­ którzy mówili, że wcale nie był wicehrabią i nie nazywał się d‘Agout, ale Nadir i był podoficerem w wojsku króla francuskiego) kazał sobie płacić po dwa talary za godzinę, ale zato wyuczył nas dosko­ nale robienia szpadą.

Nie obawiałem się więc wcale, gdyby panu von Hillerowi przyszła ochota bić się na szpady; postanowiłem przytem zgodzić się na każdą broń, jaką on zaproponuje* Lecz, jak powiadam, szło mi o to, aby, w razie jeżeli Prusaka porąbię, lub na szpadę nadzieję, uniknąć Cuchthauzu. Ale choć myślałem i łamałem głowę na wszystkie strony, nic wymyślić nie mogłem i dlatego byłem smutny

(16)

1 zgnębiony. Niebardzo to miła perspektywa sie­ dzieć w 21-ym roku życia w Cuchthauzie niemiec­ kim i wyjść z niego dopiero po pięciu, albo i ¡więcej latach.

Nie mogąc jednak wymyślić żadnej rady na to, postanowiłem, powróciwszy do domu, zaraz napisać karteczkę do moich dwu przyjaciół i kolegów, bośmy nosili mundur przyjacielski księ­ cia Józefa, a mianowicie do poczciwego Stasia Dębskiego i Tulińskiego, którzy chociaż byli hula­ kami wielkimi, ale mieli takie głowy, że w najcięż- szem położeniu potrafili wyszukać sposób wyjścia. Prócz tego chciałem ich prosić, ażeby mi służyli za

sekundantów.

Ale Bóg zrządził, że nie potrzebowałem niczyjej rady, gdyż znalazłem ją gotową w domu.

Ledwie bowiem wszedłem do siebie, gdy służą­ cy mój, a raczej przyjaciel, gdyż pochodziliśmy

z jednej wsi, byliśmy jednolatki i razem wychowar liśmy się, Grześ, Rozwora nazwiskiem, zerwał się z ławy, na której drzemał w anty kamerze i, ziewa­ jąc a przeciągając się, rzecze:

— Dobrze, że panicz wrócili, bo jest coś nowego.

(17)

Grześ, ziewając straszliwie, tak, że jego twarz ospowata i naga, jak kolano, wykrzywiała się i mar­ szczyła śmiesznie, zdjął ze mnie płaszcz i, nic nie odpowiadając, począł go wieszać i oglądać starannie. Byłem mocno zdenerwowany nocą nieprzespaną i opłakanym pojedynkiem z rotmistrzem von Hille- rem, więc to pogardliwe milczenie Grzesia rozgnie­ wało mię nadzwyczajnie i krzyknę:

— Czemu, kpie jakiś, nie odpowiadasz, kie­ dy pytam?

— O laboga, zaraz kpie! —- mruknie Grześ i, odwracając się do mnie a patrząc mi w oczy swemi wielkiemi wyłupiastemi ślepiami, ozwie się półszeptem: — Będę gadał, żeby wszyscy sły­ szeli? Nie wiedzą to panicz, że i ściany mają uszy, a szewc kuternoga, co nad nami mieszka, jest okrut­ nie ciekawy i zawżdy podsłuchuje... Niech panicz idą do świetlicy, tam pogadamy.

Uwaga była słuszna. Zresztą wiedziałem z doświadczenia, że Grześ był uparty i że mi zawsze dobrze radził, a przywiązany był do mnie bardzo. Poszedłem więc do mej sypialni, która znajdowała się poza pokojem gościnnym i tam nikt już nas podsłuchać nie mógł. Tu siadłem sobie, zmęczony i znękany, na staroświeckim fotelu,

(18)

jeszcze po moim dziadzie, i czekałem na Grzesia, który coś tam w antykamerze robił, ale nie­ bawem się zjawił i, zamykając starannie drzwi za sobą, rzekł głosem przytłumionym:

— Wczoraj, jak panicz poszli, przy kuśtykał tu stary Sza ja z Przybyszewa i przyniósł pismo.

— Pismo, od kogo?

•— A od kogóżby, jak nie od pana Skal­ skiego ?

'— Od Tadeusza? Bój się Boga, dawaj! Gdzież to pismo?

ów Tadeusz Skalski był moim serdecznym przyjacielem i sąsiadem. Jego ojciec miał ładną wieś, graniczącą z naszą posiadłością. Ja, Grześ i Tadzik chowaliśmy się razem. Stąd serdeczna zażyłość i przyjaźń. A choć Grześ był synem prostego gajowego w naszych lasach i, oczywiście, do pokojów nie był wpuszczany, jednakże na polu, w ogrodzie i w lesie był naszym nieodstęp­ nym towarzyszem i uczestnikiem wszystkich za­ baw i psot naszych* Tadzik Skalski odznaczał się niepodległym charakterem niespokojnem i awantumiczem •usposobieniem. Ledwie też doszedł lat ośmnastu, po śmierci rodziców, którzy

(19)

w tym czasie prawie jednocześnie pomarli, ze­ brał parę tysięcy dukatów, wieś oddał w za­ rząd i pod dozór starego Rozwory, ojca Grze­ sia, i wyniósł się do Włoch, do legjonów. Upłynęło od tego czasu trzy lata, przez które otrzy­ małem od niego parę listów, już sam nie wiem jaką drogą, ale zawsze przez pośrednictwo sta­ rego Żyda Szai z miasteczka Przybyszewa, który nigdy nie chciał powiedzieć skąd i jak te listy dostaje. W pismach tych Tadzik niebardzo się rozwodził nad tern, co robi i gdzie jest; donosił o różnych bitwach, w których brał udział, zachęcał mnie, bym rzucił próżniackie, jak mówił, życie i także wstąpił do legjonów, pisał, że dosłużył się stopnia porucznika i zawsze domagał się, bym mu przez Szaję przysłał pieniędzy, jak najwięcej pie­ niędzy, „bo tu nieraz w Italji głodno, jak się wyra­ żał, szczęściem, że nie chłodno i kamratów też po­ ratować w biedzie trzeba”.

Otrzymawszy taki list, wysyłałem co prędzej Grzesia do Wilkowa ( tak się wieś Tadzika nazywa­ ła), by od starego Rozwory wycisnął co się da gotówki. Grześ tak się gracko spisywał, Że ¡zawsze przywoził po parę tysięcy talarósw, które oddawałem za rewersem Szai, a on je wysy­

(20)

łał do Italji, nigdy, jak powiadam, nie mówiąc jaką drogą i przez kogo.

Otóż teraz ucieszyłem się wielce, gdy mi Grześ powiedział, że Sza ja przywiózł nowy list od Tadzi- ka. Gdym rozpieczętowywał wielką, zabrudzoną i pomiętą mocno kopertę, Grześ rzekł:

— Pewnikiem Tadzik chcą znowuj pieniądzów. Ja już wybrałem się w drogę, a chodem się przez panicza nie wyspał, gotów jestem lecieć do Wilkowa. Jeno nie wiadomo, czy rodzic będą mieli talary, bo urodzaj chybił i Miemcy zboża, dyszę, nie chcą kupować.

Tadzik, oczywiście, jak zwykle, domagał się pieniędzy, ale prócz tego były tam w liście takie wia­ domości, które wstrząsnęły mną do głębi i całkiem nowy kierunek nadały moim myślom.

(21)

II

Przedewszystkiem więc Tadzik nie pisał już z Italji, jak to dotąd bywało, ale z miasta Stras­ burga, gdzie jego legja, zwana teraz legją Północną, stała. Właściwie formowała się ona dopiero, a dowodził nią jenerał Zajączek, a pod nim jenerał Henri, który nosił takie przybrane nazwisko, choć zwał się po prostu Wołodkowiczem, ale że to dla Francuzów było imię trudne do wymówienia, więc przezwał się Henri. O wszystkiem tern Ta­ dzik pisał szeroko i donosił, że sam już w nowej legji otrzymał szarżę kapitana. Najważniejszym jednak był ustęp taki:

„Sztyftujemy się na gwałt, bo wszyscy tu mó­ wią, że będzie wojna a Prusakami. Aż nas tu ręka świerzbi, by tych nieznośnych Szwabów

(22)

prać za wszystko to, co nam złego zrobili. Ani chybi, że ich pobijemy, bo Cesarz nie takich im> carzów już pokonał. Czuj duch tam W Warsza­ wie, bo jeno patrzeć, jak do was zlecimy! I ty- byś, chłopcze, dobrze zrobił, byś, póki wojna nie wybuchnie, do nas się przedostał. Co będziesz gnił w Warszawie pod batem niemieckim! Jeżeli się zdecydujesz, to mi sam przywieź pieniądze, a w Strasburgu pytaj o kwatery legji Północnej. Zmiłuj się, niech Rozwora wszystko sprzeda i jak najwięcej daje pieniędzy. Potrzebuję najmniej ze dwa tysiące dukatów. A więcj do zoba­ czenia!”

Słowa te w pomroku mych rozpaczliwych myśli były jasnym blaskiem, rozwidnieniem o- taczającej mnie nocy. Po co miałem szukać innego wyjścia z tego położenia, kiedy ono wyraźnie przede mną się zarysowało? Jeżeli w pojedynku z Hallerem zostanę zabity, to oczywiście nie ja, ale mój przeciwnik będzie sobie musiał łamać głowę nad tern, jak następstw uni­ knąć; jeżeli zaś ja go porąbię lub zabiję, to nic mi nie pozostaje, jak posłuchać rady Tadzika Skalskie­ go i udać się do legjonów.

(23)

— mówiłem sobie -— uniknę Cuchthauzu i kajdan niemieckich, zerwę z życiem bezcelowem, hu- laszczem i ma(motrawnemn jakie pędziłem w Warszawie, rzucę się w wir wielkich wypad­ ków, orzeźwię się, zahartuję i młodość moją górnie przepędzę. A więc rzecz postanowiona! Hej, Grześ!

— Jezdem, czegój s!ę panicz drą? Przeciec stoję tu cięgiem. I cóż tam Tadzik piszą z Italji? Czy nasi zawżdy (Miemców dobrze kropią? Prawdę rzekłszy, to mi się tu strasznie ckni w War- siawie i pedam paniczowi, pluńmy z przeproszeniem tu na wszyćko i jedźwa albo do Rudnik, albo do Italji do naszych...

— Tak, Grzesiu, zdecydowany jestem jechać do leg jonów.

Duża i ospowata twarz Grzesia zajaśniała wy­ razem nadzwyczajnej radości. Schylił się, objął mię za kolana i prawił:

— A niechże paniczowi Pan Jezus da zdrowie i Najświętsza Panienka Skępska. A toć mię panicz uradował, jakby mi z przeproszeniem samego mio­ du w gębę nakładł. Dopiero to Miemców prać będziemy. Chryste Panie! aż mię łapa swędzi. Ja tu w Wlarsiawie, com, z przeproszeniem, uźrał

(24)

jaką szwabską gębę, tom się musiał odwracać, żeby, czego, Boże broń, jakiego figla brzydkiego nie spłatać. Jużem zdzierżeć nie mógł. Com wyszedł na miasto, to zaraz łapa zaczynała mnie świerzbić, a we wnętrzu aż się wszyst­ ko przewracało ze złości, że użyć jej nie mogłem. I to rzec też muszę, żem dziś w no­ cy strzymać nie mógł, i poszedłem se na Rybaki i tam jednego zołdata niemieckiego poturbowałem, jak się patrzy, unurzałem w błocku i farby mu z pół kwarty puściłem.

Stał cały rozpromieniony, aż wszystkie znaki po ospie czerwono mu się zabarwiły, pięścią wygra­ żał i nogą sobie przytupywał. Jam go, co prawda, nie bardzo słuchał, bom zasiadł do biurka, by napijpać list do starego Kownackiego, który zarządzał mojemi Rudnikami, żeby zebrał co może gotowego grosza i natychmiast mi przy­ syłał. Skończywszy pisanie, zwróciłem się do Grzesia.

— Słuchaj pilnie, co ci powi-em — rzekłem — bo sprawa jest ważna. Musisz jechać do Rud­ nik i do Wilkowa. Od swego ojca w Wilkowie wyciągnij dla Tadzika jak najwięcej pieniędzy, choćby przyszło wszystko, zboże i nawet wszystek

(25)

inwentarz za byle co żydom sprzedać. Moszek z Raciąża pewno kupi. Dość, że masz przy­ wieźć najmniej dwa tysiące dukatów. Rozu­ miesz ?

Grześ drapał się po kołtunowatej głowic i mówił:

— Rozumiem. Co nie mam rozumieć. Jeno nie wiem, czy mi się to uda. Rodzice strasznie są ską­ pi, ale jak trzeba, to trzeba, a przecie to nie ich, jeno Tadzika. Tadzik jest dziedzicem i rodzic słuchać muszą.

— To jedno. W Rudnikach oddasz to pi­ smo Kownackiemu, powiesz mu, że jadę do legjo- nów i niech daje pieniędzy co może.

— A ile?

— Ile będzie mógł. Jeżeli nie ma goto­ wych, niech sprzeda zboże, a pieniądze być muszą.

— Dobrze, już ja przycisnę Kownackiego, jak się patrzy.

— Przedewszystkiem — ciągnąłem dalej — trzymaj język za zębami i nikomu, oprócz Kownackiego, nie gadaj o tern, że jadę do legjonów, bo wiesz, że Prusaki surowo tego zabraniają.

(26)

— Toć ja wiem i co mam gadać. Ale jak» że to, panicz sami chcą jechać do tych tam lagonów, beze mnie?

— Skądże ci to do głowy przyszło? Jakżebym ja mógł sam jechać? Pojedziemy razem.

— Ano... bo mi się tak widziało niby z mowy panicza. No Ino! już ja Kownackiego przycisnę, a jakby mi się kto ze dwora pytał, na co paniczowi trza pieniądzów, to mu rzekę, że się żenimy z hrabianką i koniec»

— Najlepiej nic nie gadaj — zaśmiałem się — i nie pozwalaj, żeby ci się pytano. Co komu do te­

go, na co ja potrzebuję pieniędzy?

— Pewnikiem, że tak7 ale zawżdy ludzie są cie­ kawi, osobliwie dzieuchy.

— Więc się z dziewuchami nie zadawaj. A teraz jeszcze jedno. Wracaj jak najprędzej. Dziś mamy wtorek, musisz być z powrotem najpóźniej we czwartek. Bo trzeba ci to po­ wiedzieć, że mam pojedynek, tylko nie wiem jeszcze kiedy...

— Pojedynek? A z kim?

>— Z Niemcem, rotmistrzem Hillerem... Wiesz, ten taki nadęty, z rudym łbem i wąsami.

(27)

— Będę. — A na co?

— Nie wiem jeszcze. Może na pałasze, a może na szpady.

— Hm! dobrze to, że panicz Miemcowi łba na­ kręci, ale bez to ja jechać nie mogę.

— Dlaczego? co ty gadasz?

—* Latego, że ja samego panicza' w takiej przy­ padłości ostawić nie mogę. Miemiec jest krzepki i

pleczysty, a panicz chuderlawy i niewiadomo, co komu Pan Jezus przeznaczy.

V -, Ha! ha! ha! *— roześmiałem się — więc myślisz, że mię Niemiec zmoże?

— Hm, czy ja wiem? Ale tu nijakiej pewno­ ści niema. My, chłopy, choć się też czasami kłonicami bijewa, to rozmaicie bywa. Zawżdy ten lepszej szy, co ma krzepę, a chocia panicz pałaszem dobrze śmigają, pewności tu nijakiej niema.

— Więc cóż?

-— A to, że ja nijak jechać do Rudnik nie mo­ gę i panicza samego nie ostawię.

— Jużcić, prawdę rzekłszy, i jabym wolał, żebyś ty był przy mnie w takim ważnym terminie, ale myślę, że to sie da pogodzić. Ty jedź

(28)

na-tychmiast, śpiesz co masz sił, koni i pieniędzy nie żałuj i koniecznie wróć we czwartek, ja zaś posta­ ram się, że pojedynek odłożymy do piątku.

— Piątek jest dzień feralny. — Ha, to trudno!

— Lepiej bić się w sobotę.

— Zapewne... wreszcie zobaczymy. Postaram się o odłożenie pojedynku do soboty.

— A jak się ¡Miemiec nie zgodzi, bo to... Nie skończył, gdyż w antykamerze rozległ się głos dzwonka.

— Ktoś idzie! — zawołałem. — Pewnie sekun­ danci Hillera. Do licha, strasznie mu śpieszno! Ale to lepiej, bo odrazu wiedzieć będziemy, czego się trzymać mamy. Biegnij, otwórz im i wprowadzić ich do bawialni! Ja tam zaraz przyjdę, tylko się trochę ogarnę. Trzeba tych iohmościów przyjąć jak należy.

W rzeczy samej byli to sekundanci Hillera, obaj opięci w swe dragońskie mundury, wypro­ stowani, jakby kij połknęli, śmieszni w swych poważnych minach i surowym wyglądzie. Skłonili

się lekko i wymienili swe nazwiska. Jeden z nich wysoki, jak tyczka, chudy, jak szkielet, z wąsikami

(29)

rotmi-śtrzem w tym samym, co i Hiller, pułku dragonów królowej Luizy i nosił szumne miano barona T-eutel- fourga von Hildensheim. Drugi, maleńki, kusy, pę­ katy, biały i rumiany na twarzy, jak panienka, był

rudy i zaledwie dopiero wąsiki mu się puszczały pod nosem. Nazywał się graf von Lossowitz i był porucz­

nikiem w tymże samym pułku dragoński^n. Obaj tworzyli ze sobą śmieszną i zabawną parę.

Wymieniwszy swe nazwiska, oświadczyli stojąc, w jakim celu przybyli. Mówili po francusku, bo wier dzieli, że ja po niemiecku nie umiem.

— Odrazu domyśliłem się, z czem przybyliście, panowie — rzekłem. — Gotów jestem dać panu von Hillerowi wszelkie, Jakiego zażąda, zadośćuczynie­ nie.

— Wymagamy — począł piskliwym głosikiem pan jgraf von Lossowitz •—j ażeby pan przeprosił pana rotmistrza von Hlillera i to przeprosił p u b liczr

nie.

—' Daruje pan — odrzekłem — ale tego nie u* czynię.

— W takim razie bić się pan musi. ■— Owszem, bić się będę.

— Na pistolety.

(30)

pewny, że przyjdzie mi się pojedynkować na szable lub szpady, nigdy zaś na pistolety, zwłaszcza, że bar­ dzo liczne w owym czasie pojedynki w Warszawie zawsze odbywały się na broń białą. Zmieszało mię to trochę, ale nie było rady, rzekłem więc:

— Sądziłem, że walczyć będziemy na pałasze, ale skoro panu Hillerowi podobają się pistolety, nie mam nic przeciw temu.

— Strzelać panowie będziecie dopóty, dopóki je ­ den z przeciwników nie padnie.

— Jak się panu podoba.

—■ Pojedynek odbędzie się w piątek, gdyż rot­ mistrz von Hiller musi dziś z rozkazu swego jenera­ ła jechać do Torunia w interesie służbowym i wróci dopiero we czwartek wieczorem.

Propozycja ta ucieszyła mię mocno, gdyż odpo­ wiadała moim pragnieniom. Grześ mógł więc jechać, pieniądze przywieźć i być obecnym przy pojedynku. Udałem jednak, że mi się to nie podoba i z miną kwaśną rzekłem:

— Mniemałem, że panu von Hillerowi pilniej jest zmazać we krwi mojej uczynioną mu obrazę...

— Graf von Lossowitz — ozwie się na to gru­ bym basem milczący dotąd rotmistrz baron Teutel- burg von Hildensheim — wyjaśnił powody, dlaczego

(31)

pan von Hiller zmuszony jest odłożyć ukaranie zuch» walstwa pańskiego do piątku. Dla pana winno to być pociechą: będziesz żył parę dni dłużej.

Nie podobały mi się te słowa. Przybrałem groźną postawę i rzekłem:

— Racz pan te uwagi schować dla siebie i nie zapominaj, że znajdujesz się w moim domu. Nie nadużywaj swego bezpiecznego położenia, bo u nas gość w dom, Bóg w dom. Co się tyczy odłożenia wal­ ki do piątku, niech i tak będzie, tylko skoro panowie tego żądacie, pozwólcie, że i ja postawię moje żąda­ nie

— Masz pan do tego wszelkie prawo — zapisz­ czał porucznik von Lossowitz.

—i U nas piątek uchodzi za dzień feralny, więc żądam, by pojedynek odbył się w sobotę. Ma rotmistrz Hiller swoje interesa, które chce do piątku załatwić, mam i ja także, których nie załatwię wcześniej.

Nie myślałem — ozwie się basem- baron Teu-telburg __ by w XIX wieku jeszcze istniały takie przesądy, jak dnie feralne. Prawda, że w tym kraju... Ani słowa więcej! — zawołałem i, patrząc groźnie, spytałem: >— Czy panowie zgadzacie się na

sobotę?

(32)

Lossowitz i po chwili dodał: — Tak, zgadzamy się Co do warunków, miejsca i czasu pojedynku, racz: pan wskazać nam swych sekundantów, byśmy się mof Ii z nimi ostatecznie umówić.

— Za parę godzin będą u panów. — Czekamy więc.

To rzekłszy, skłonili się sztywnie i wyszli. Byłem więc bardzo rad z takiego układu i mog­ łem śmiało wysłać Grzesia. Mógł teraz dłużej o je­ den dziień zabawić, co było rzeczą ważną, ze względu na konieczność dostania poważnej sumy pieniędzy. To też w godzinę potem Grześ już pędził ekstrapocz

(33)

III

Wszystko więc jak najlepiej się ułożyło, z wyjąt­ kiem tego, że Hiller nie na pałasze, jak przypuszcza­ łem, ale chciał pojedynkować się na pistolety. Strze­ lałem wprawdzie dobrze, ale w takiej walce zręczność i siła nic nie znaczyły, a wszystko zależało od wypad­ ku. Tem gorzej dla mnie było, jeżeli Hiller źle strze­ lał, gdyż tacy zwykle byli najgroźniejsi. Jednakże wa­ runki takie przyjąć musiałem, przyjąć należało, by Niemcowi pokazać, że Polak niczego się nje lęka. Po­ wziąłem też zaraz mocne postanowienie, jakiekolwiek warunki pojedynku ułożą nasi sekundanci, nie szczę­ dzić życia tego zuchwalca i wpakować mu w łeb kulę,

a potem zmykać do leg jonów.

Ubrałem się też zaraz i pobiegłem do Tulińskie- go i Dąbskiego, by ich poprosić na świadków

(34)

czeka-Jącej mnie walki śmiertelnej. Mieszkali oni razem, bo byli wielcy przyjaciele, na ulicy Miodowej, w do­ mu, należącym jeszcze niedawno do sławnego ban­ kiera Teppera. Godzina była dość wczesna, to też za­ stałem* obu w łóżkach. Zdziwili się wielce moją ran­ ną wizytą, a Tuliński wołał:

— Do paralusza, Józiku (bo tak mi było na imię), co się stało, żeś już o godzinie dziewiątej na nogach? Wprawdzie u Ojców Pijarów na Żoliborzu uczono nas, że a u r o r a m u s i s a m i k a*), ale ty, o ile wiem z muzami nie masz nic do czynienia... Cóż więc się stało, do króćset?

i— Mnie się widzi — dodał Dąbski, przeciągając się i ziewając straszliwie — że on wcale w nocy nie spał. Cóż, zgrałeś się i potrzebujesz pieniędzy? Toś źle, brachu, trafił, bo my oba z Frankiem ostatkami

gonimy.

— Stuliłbyś paszczękę — ozwie się na to Tuliń­ ski — ziewasz, ziewasz, jakbyś mnie chciał połknąć./ — Udławiłbym się, bo ty, jak ryba, nie masz kości, jeno same ości...

— To też gotówem ci ością stanąć w gardzieli. Do zaś do Józika, to jeżeli w rzeczy samej zgrał się

(35)

i pieniędzy potrzebuje, to mu ich dać należy. Cóż- bo to znowu byłby za obyczaj, żeby szlachcic szlach­

cicowi nie miał dopomóc? Pójdziemy do tego łotra nad łotrami, Szulima Kleina, i pożyczymy...

-—. Dziękuję ci, Franek -— rzekłem do Tulińskie- go — ale pieniędzy nie potrzebuję. Daleko ważniej­ sza sprawa sprowadza mię do was.

Stach Dąbski, usłyszawszy to, zerwał się, usiadł na łóżku i zawołał:

— O! do licha, cóż to takiego?

Opowiedziałem im tedy wszystko, co mi się tej nocy przytrafiło i jakie miałem zajście z rotmi­ strzem von Hillerem: że ten wyzwał mię na pojedy­ nek, że przysłał mi sekundantów, którzy domagają się, by walka odbyła się na pistolety, że proszę ich, to jest Dąbskiego i Tulińskiego, by zaraz udali się do barona Teutelberga von Hildensheim, gdzie i pan hrabia von Lossowitz czeka, i umówili się na osta­ teczne warunki pojedynku.

Wysłuchali tej opowieści mojej z wielką uwa­ gą, a gdym skończył, Tuliński wyskoczył z łóżka, jak oparzony, i zawołał:

— Do paralusza! A to pyszna gratka! Posie­ kasz Niemca na zrazy;.

(36)

— Kiedy pojedynek ma być na pistolety — od­ rzekłem.

—Prawda! Hm... wiesz co, Józik, to głupia sprawa. A nuż on cię zastrzeli?

— Ha, to trudno... Ale może Bóg da, że ja go zastrzelę.

Dąbski, który dotąd leżał w łóżku i milczał, wi­ docznie nad czemś głęboko rozmyślając, teraz ode­ zwał się:

— Jeżeli go ty, Józik, zastrzelisz, to pójdziesz do Cuchthauzu i Niemcy w kajdany cię zakują. Niech djabli wezmą, piękna perspektywa!

— To też właśnie — rzekłem — chcę się z wa­ mi naradzić, co mam robić w razie, jeżeli Hillera zastrzelę, by uniknąć kary.

Tuliński, który był chłop ogromny, poczciwy z kościami, ale niebardzo mądry, stanął na środku po­ koju, rozszerzył rozpaczliwie swe długie ręce i

zawo-— Dalibóg, nie wiem i nic ci poradzić nie po­ trafię.

— Ba! — syknął Dąbski, leniwie podnosząc się z łóżka — nowinę nam powiedział. Któż u djaska szuka u ciebie rady? Ale ja myślę, Józik, że jeżeli łał:

(37)

Niemca zastrzelisz, o co się modlić nie przestanę, to nic ci nie pozostaje, jak uciekać.

— Prawda! — zawołał Tuliński — że mi też to do głowy nie przyszło. Dasz fugas chrustas do two­

ich Rudnik i Niemcom figę pokażesz.

•—• Już ty, Franek, lepiej nie gadaj, bo co ruszysz konceptem, to jak martwe cielę ogonem. Pamiętasz, jak ci ks„ Koperski gadał u Pijarów, że mowa jest srebrem, a milczenie złotem? Otóż, trzymaj się zawsze tej zasady, a zostaniesz mędrcem.

Tuliński zrobił zdziwioną i nadzwyczaj śmieszną minę i zawołał:

— Niech skisnę, jeżeli wiem, czego on chce. Sam radzi, żeby Józiek uciekał, a gdzież ma uciekać, jak nie do Rudnik, do siebie?

►— Właśnie, że to byłaby najgłupsza rzecz, ja­ koby zrobił.

.— Dlaczego?

— Dlatego, że Rudniki, tak jak Warszawa, są ri>d nanowaniem pruskiem i Niemcy wnetby go tam znaleźli.

— Prawda! — zawołał Tuliński, uderzając się pięścią w czoło — że ini też to zaraz do gło­ wy nie przyszło. Ale skoro Józik nie może do

(38)

Budnik uciekać, to gdzież u paralusza się schroni? — To jest właśnie rzecz, nad którą poważnie zastanowić się wypada <— zauważył Dąbski.

Wltedy powiedziałem im, że mam zamiar ucie­ kać do leg jonów i tam pod sztandarami polskiemi szukać schronienia przed prawami i prześladowa­ niem pruskiem. Myśl ta obu nadzwyczajnie się podo­ bała; Tuliński nawet oświadczył, że on to samo zrobi, tylko,, że teraz, nie ma pieniędzy, przycz-em zapytał:

*— A ty, Józik, masz-że talary? Bo przecie bez grosza nie dostaniesz się do legionów...

— Zdaje mi się, że będę miał. Posłałem już Grzesia do Rudnik po pieniądze.

—• No, bo jeżelibyś nie miał, to od czegóż jest ten łotr Szulim Klein? Zaręczymy za ciebie i wydu­ simy z lichwiarza jaki jeden lub dwa tysiączki.

— Zdaje mi się, że nie będzie tego potrzeba. Tu opowiedziałem im, jakie poczyniłem przygo­ towania, że ponieważ pojedynek ma się odbyć w so­ botę, więc Grześ będzie miał czas dopaść do Rudnik, zebrać co się da grosza i wrócić przed terminem walki, tak że ja stanę do niej przygotowany na wszelkie wypadki.

(39)

Dąbski ubierał się i słuchał tego sprawozdania mojego, wreszcie rzekł:

— Wszystko to dobrze, ale należy teraz obmy­ ślić samą ucieczkę, mam bowiem nadzieję, że Hille- ra, którego serdecznie nienawidzę, poczęstujesz kul­ ką.

— To się wie! .— zawołał Tuliński. — Jużby chyba sprawiedliwości nie było na ziemi, gdyby Jó- zik miał zginąć z ręki szwabskiej.

— Rozmaicie bywa — odrzekł Dąbski — człek strzela, Pan Bóg kule nosi. Otóż co do twojej, Jó- zik, ucieczki, to myślę, że najlepiejby było, żebyś mógł dostać od Kohlera pasport, ale jest to rzeczą trudną, prawie niemożliwą. Spróbować jednak nie zawadzi: kto wie, może się uda. Pójdę ja do księcia Jó­ zefa i pogadam z nim o tern ; choć on nie lubi kła­ niać się Niemcom, ale nosimy jego mundur przyja­ cielski i powinien nam w potrzebie dopomóc.

—- To się wie! Powinien dopomóc! — zawołał Tuliński. — I ja z tobą, Stachu, pójdę. Cóż, u para- lusza, od czegóż się jest księciem! Bądź spokojny, Józik, pasport mieć będziesz. A nie, to zrzucam mun­ dur i nie chcę znać księcia. Niech dyabli wezmą wszystkich książąt!

(40)

Tuliń-skiego, ruszył tylko ramionami i tak dalej ciągnął: — Wszakże trzeba być przygotowanym na to, że pasportu nie dostaniesz. Otóż moja rada jest ta­ ka: uciekać musisz do Galicji^' Byłeś się za Pilicę do­ stał, już będziesz bezpieczny. A nie jest to znowu rzecz tak trudna przeprawić się pjrzez Pilicę. Ani Prusacy, ani cesarscy granicy zbyt ściśle nie pilnu­ ją.

— Prawda! — zawołał Tuliński, znów pięścią bijąc się w czoło — że mi też to odrazu nie pizyszło'

a do głowy. Po licha ci pasport niemiecki! Wielka mi historja za Pilicę się przedostać! Ileż to razy my­ śmy tam w Galicji bywali bez żadnych pasportów. Pies ci się nawet nie spyta.

— I ja tak myślę — zauważył Dąbski — wsze­ lako ostrożność zachować należy. Dlatego radził­

bym, ażebyś nja plac pojedynku przybył zupełnie przygotowany do podróży z pieniędzmi w kieszeni i z bryczką czekającą na ciebie. Nie od rzeczy nawet będzie, jeżeli każesz co parę mil rozstawić konie, tak żebyś w ciągu dwu do trzech godzin znalazł się za Pilicą. Czy mię rozumiesz?

— Rozumiem doskonale i tak zrobię.

— Oczywiście, jeżeli zostaniesz zabity, czego jednak nie przypuszczam lub będziesz raniony, co

(41)

jest możliwem, wszystkie te przygotowania i zamy­ sły w łeb wezmą. Na wszelki wypadek zrób testa­ ment.

- Masz tobie! — zawołał Tuliński — testa­ ment ma robić! Bój się Boga, Stachu, co ty pleciesz ? Któż to umiera w takim młodym wieku? A przytem odbierasz Józikowi odwagę...

— Człowiek rozumny i prawdziwie mężny wszystko naprzód przewiduje —• odparł spokojnie Dąbski i po chwili zapytał:

— A gdzie ma się odbyć pojedynek?

*— Nie wiem —■ odrz-ekłem — to wasza, sekun­ dantów rzecz. Sądzę, że najlepiej będzie na Biela­ nach.

Dąbski zrazu nic nie odrzekł, potem nagle ude­ rzył się w czoło i zawołał:

— Do licha!... no!... żeby też o tern zapomnieć. — Co takiego?

— A wszak za Pragą zaraz zaczyna się grani­ ca austrjacka. Po co rozstawne konie, po co niebez­ pieczna ucieczka ku Pilicy, kiedy w pół godziny za Prajgą można być już w Galicji. Otóż, braciszku, po­ jedynek musi się odbyć za Pragą, w lasku koło Sa­ skiej Kępy; to będzie najlepiej, bo stamtąd w kwa­ drans już będziesz za granicą. Wprawdzie straże

(42)

tam są baczniejsze, ale powiesz, że jedziesz do Mi­ łosny, lub gdzie tam do krewnych

— A jak się sekundanci Hillera nie zgodzą na Pragę ?

— Dlaczego się nie mają zgodzić? Nie widzę zresztą żadnego powodu ukrywania przyczyn, które nam każą wybierać lasek za Pragą na miejsce spot­ kania. Chociaż to Prusaki, ale bądź co bądź ludzie honoru. Z pewnością się zgodzą.

— Niechnoby się nie zgodzili! <— zawołał Tuliń- ski — ze mną-by mieli do czynienia. I bądź, Józik, pewny, że jeżeli cię ten Hiller zabije, to ja go wyzwę na rękę i posiekam na zrazy. No! już ja go urzą­ dzę!

— Nie wielka to dla mnie będzie pociecha! — zaśmiałem się i przyznałem, że Dąbski ma zupełną rację, żądając, by pojedynek odbył się w lasku za Pragą, Wprawdzie baczność straży pogranicznej pruskiej była tam znacznie większa, ja zaś będę prze­ kradał się w dzień biały, ale to już trudno i liczyłem na to, że sobie talarami otworzę drogę. Przytem wie­ le osób z za kordonu austrjackiego jeździło do War* szawy, jako do najbliższego miasta i w ostateczno­ ści ja za takiego jegomościa mogłem uchodzić, lub też udawać, że do krewnych, pod Mińsk lub Kałuszyn,

(43)

jadę, a chociaż zwykle w takidi razach wymagano na granicy t. zw. „pasu”, przypuszczałem, że najlep­ szym „pasem“ będzie talar srebrny, lub też tłoma- czenie, że zostałem nagle wezwany do śmiertelnie chorego przyjaciela lub krewnego i nie miałem cza­ su wyrobić sobie żądanej przepustki.

Potem mówiliśmy już o samych warunkach po­ jedynku. Uwiadomiłem moich sekundantów, że stro­ na przeciwna zażądała, ażeby walka była śmiertelną, żebyśmy z Hillerem dopóty do siebie strzelali, do­ póki jeden z nas nie padnie, i że ja na ten ostry wa­ runek się zgodziłem.

— Nie mogłem inaczej postąpić, skoro oni tego żądali, bo gdybym się nie zgodził, gadaliby Szwaby, że się ich boję.

— Tak... oczywiście -— mruknął Dąbski — nie mogłeś inaczej postąpić, ale warunki są ciężkie. Ha! obaczymy. Siedź-że tutaj i czekaj na nas. My póje- dziemy do tego pana barona Teufelburga czy Teu- telburga i ostatecznie ułożymy warunki spotkania.

— Tylko, proszę was, trzymajcie się ostro, że­ by nie wyglądało, iż tchórzymy.

— Bądź spokojny — odrzekł chłodno Dąbski — damy się Niemcom we znaki

(44)

iż Franek Tuliński ich się boi. Jak mi się zresztą spo­ doba, to obu tych sekundantów wyzwę i uszy im o- betnę.

—• Ani mi się waż tego robić! — zawołał surowo Dąbski — żadnych awantur, przynajmniej w tej chwili, bo tu idzie o Józika.

Tuliński mruknął coś niechętnie, zarzucił płaszcz na plecy i wyszli. Z sypialni obu mych sekun­ dantów przeniosłem się do ich gościnnego pokoju, który wychodził na ulicę, by nudny czas oczekiwania skrócić sobie przypatrywaniem się ruchowi miej­ skiemu. Byłem dość smutny, ale zrezygnowany. Nie pragnąłem wcale śmierci Hillera, ale chciałem sam żyć, by pójść do legjonów i zarabiać sobie na sławę pod największym wodzem świata.

Czekałem dobre dwie godziny, aż zjawili się moi sekundanci. Byli obaj w bardzo kwaśnem uspo­ sobieniu. Tuliński klął i odgrażał się na Niemców, a Dąbski uwiadomił mię, że pojedynek ma być śmier­ telny, że strzelać będziemy, idąc do barjery, na pięt> naście kroków, i że strona przeciwna zgodziła się na to, by walka odbyła się w lasku pod Grochowem, że czas pojedynku godzina szósta rano w sobotę.

(45)

IV

Późno w nocy z czwartku na piątek wrócił Grześ nietylko z pocieszaj ącemi nowinami, ale co ważniej sza, z pieniędzmi. Dla Tadzika przywiózł niespełna

trzy tysiące talarów, dla mnie dwa tysiące trzysta. — Więcej nijak nie mogłem wydusić od Kow­ nackiego — mówił Grześ —a i tak tysiąc pięćset ta­ larów musieliśmy wziąć na cyrograf od Mośka z Rar ciąża. Niech wciurności chycą żyda! Na lichwę dał. Ale cóż robić! Jak trzeba, to trzeba ima to niema nijakiej rady.

—. A cóż Kownacki?

— A cóż! Krzywił się i skrobał po łysej łepety­ nie i gadał z początku, że on nijakich pieniądzów nie ma i nic nie da, że panicz straśnie dużo wydają w WJarsiawie, a on nie chce, żeby Rudniki żydy albo

(46)

śwaby wzięli. No, co robiący, rzekę mu tedy na osob­ ności, że my, niby ja i panicz, jedziemy do leg jonów prać Miemców i że na taką wielgą drogę, bo to aż do zamorskich krajów, trza nam huk pieniądzów. Tedy stary, kiej to usłyszy, zara się udobruchał i peda: „Ano kiedy tak, to co inszego. Co mam w dómu, to dam, a resztę trza, mówi, dopożyczyć od Moszka. Szelma żyd zedrze, ale już nijak inaczej być nie mo­ że. Więc, co robiący, zara posłał po żyda... Ale, ale, ja tu gadam, a jakże z tym pojedynkiem?

— Odbędzie się w sobotę.

— W sobotę? Ano to dobrze, bo to dzień Mat­ ki Boskiej. Górą nasza! Kiej w sobotę, to pewnikiem panicz Miemca zakantuje. Ale ja muszę iść do ko­ ni.

— Do jakich koni?

— Ano naszych. Przecie ja z Rudnik przyje­ chałem naszymi końmi. Dwa /łochate, te.J panicz wie... wałachy, a jeden kary, po kobyle, co miała na łbie gwiazdkę.

— A pocóżeś ty brał konie?

— Jakto po co? Po to, żeby na nich jechać. Po co my mamy wynajmować, kiej mamy swoje i wó­ zek też, dobrze okuty, a lekki, nikiej panienka. A i to też, jeżeli panicz Miemca uśmiercą, to trza dobrze

(47)
(48)
(49)

zmykać, żeby nas nie ćhycili. A już nasze konie, jak se wypoczną, będą śmigały, nikiej wiatr. Stary też Kownacki sam kónie i wózek opatrywał, bo to dro­ ga wielgaśna i między Angielczykami trza też dzie­ dzicowi pokazać się, że my nie byle jakie Miemce, ale polskie chłopy. Tak gadał Kownacki i dobrze ga­ dał.

W rzeczy samej wózek był doskonały, nowiu­ teńki i mógł najdalszą drogę wytrzymać; konie mło­ de, silne i wytrwałe, i nie wątpiłem, że gdy sobie od­ poczną przez dzień i noc, będą śmigały, jak wiatr“, według wyrażenia Grzesia, pod warunkiem, że wó­ zek nie będzie zbytnio obciążony. Ale pod tym względem nie było żadnej obawy. Postanowiłem bo­

wiem nic nie brać prócz trochę bielizny, starej dzia­ dowskiej szabli, pistoletów i prochu. W ogólności przyznać musiałem, że tak Kownacki, jak i Grześ, doskonały mieli pomysł co do owych koni i wózka. Mnie to nawet do głowy nie przyszło, ale byłem też czem innem zajęty.

Nakoniec nadeszła sobota. W przeddzień umó­ wiliśmy się z Dąbskim i Tulińskim, że przyjadą po mnie powozem odkrytym, że zabiorą ze sobą zacne­ go doktora Bergonzoniego i że weźmiemy swoje pi­ stolety.

(50)

— Tylko bądź gotów, bo przyjedziemy po cie­ nie o wpół do szóstąj. Wypada, żeśmy byli pierw­ si na placu — mówił Dąbski. — A wyśpij się do­ brze, żeby ci ręka nie drżała, i nie myśl o śmierci, ale o zwycięstwie.

— I będzie zwycięstwo — dodawał Tuliński — bo ehybaby świat się do góry nogami przewrócił, że­ by Niemiec miał zastrzelić szlachcica polskiego.

Dziwna rzecz, ale nie miałem najmniejszej na­ wet obawy; zrezygnowany byłem na wszystko, spa­ łem doskonale i gdy mię Grześ obudził o piątej, ze­ rwałem się rzeźki i prawie wesoły.

Dzień robił się prześliczny i z poza Wisły wzno­ siło się wspaniałe, jasne, złote słońce. Ubrałem się szybko. Grzesiowi kazałem do upakowania jeszcze wczoraj wózka zaprząc moją dzielną trójkę, jechać za nami i ukryć się gdzie w lasku; gdybym Niemca postrzelił, miałem zaraz siadać na wózek i uciekać do t. zw. Galicji, która wtedy, jak wiaidomo, zaczy­ nała się tuż za wsią Grochowem. Grześ uzbroił się także w parę krucic i gdy moi sekundanci z dokto­ rem Bergonzonim nadjechali, ruszyliśmy natych­ miast ulicą Bednarską ku mostowi.

Z pewnym smutkiem i żałością spoglądałem na ukochane mury Warszawy, w których parę najpięk­

(51)

niej szych lat mego życia przepędziłem. „Kto wie, ja­ ki mię los czeka — mówiłem sobie >— może j-uż wię­ cej Warszawy nie ujrzę, może wrócę do niej tru­ pem, a może, jeżeli żyć będę, już nigdy nie wrócę” . Wzrokiem więc i w milczeniu żegnałem się z kocha­ ją Warszawą, a Dąbski tymczasem mówił:

— Józik, jak dojdziesz do m-ety, nie czekaj, tyl­ ko bierz Niemca na cel, mierz mu w brzuch i pal. Dlatego ci radzę, byś mierzył nisko, że najlepsze na­ wet pistolety górują. Dobrzeby było, żeby los wy­ padł na naszą broń; ¡ale jeżeli będzie przeciwnie, opatrz starannie pistolet, czy kurek lekko chodzi i muszka na lufie czy cel zasłania. W każdym razie, powtarzam, mierz nisko — w brzuch lub w piersi, a z pewnością kula, jeśli trafi, sam łeb szwabski roz­ bije. Wiesz, że mówię to z doświadczenia, bom prze­ cie nieraz się pojedynkował

— A jeśliby cię, czego Boże broń, Niemiec za­ strzelił — prawił Tuliński — bądź pewny; że ja two­ ją śmierć pomszczę. Będę jednego Szwaba po dru­ gim wyzywał i zrazy z nich robił.

Tak rozmawiając, przejechaliśmy Pragę, jeszcze w owe czasy na pół w gruzach leżącą i wydostaliśmy się na gościniec, wiodący do Grochowa. Zdała, po na­ szej prawej, czerniał ów lasek sosnowy, w którym

(52)

pojedynek miał się odbyć. Wielkie mgły włóczyły się po polach od strony Wisły i Saskiej Kępy, a od czer­ wonych wrzosów czerwieniały rowy przydrożne, ży­ wej duszy nigdzie widać nie było i cisza senna niw jesiennych unosiła się nad nami.

•— Zdaje się, że będziemy pierwsi — rzekł Dąb- ski, oglądając sdę dokoła.

Ledwie jednak to wyrzekł, gdy z pośrodka zabu­ dowań praskich wysunęły się dwa powoziki, a bły­ szczące pod słońce mundury świadczyły, że nasi

przeciwnicy jadą. Śpieszyli oni bardzo, mimo to o kilka minut wcześniej przybyliśmy na plac walki, z czego Dąbski był nader zadowolony, ano i ja także. Przeciwnicy nasi, wysiadłszy ze swych dwu powozi- ków, ukłonili się nam grzecznie, a sekundanci zaraz odmierzyli plac i poczęło się losowanie, z czyich pi­ stoletów mamy strzelać. Tym razem los mnie sprzy­ jał, co dobrą było dla mnie wróżbą, bo najprzód zna­ łem doskonale moją broń, wiedziałem jak niesie i jak należy z niej mierzyć, by trafić do celu.

Miejsce, na którem miała się odbyć ta nasza walka śmiertelna, stanowiła niewielka, na kilkadzie­ siąt kroków długa, a wąska polanka, dokoła obrosła Igęstym zagajnikiem sosnowym. Wymierzono plac,, ustawiono nas naprzeciw siebie i na komendę: raz,

(53)

dwa, trzy! mieliśmy ruszyć, dojść do mety na pięt­ naście kroków i strzelać. Stałem spokojny i chłodny; upatrywałem tylko, czy Grześ nadjechał, ale niebar wem dostrzegłem z boku jego płową czuprynę, twarz ospowatą i wlepione we mnie drobne, siwe, ale by­ stre jego oczy.

Dąbski, szepnąwszy mi do ucha swą radę, bym, przyszedłszy do mety, nie czekał, tylko odrazu dał ognia, oraz żebym mierzył nisko, klasnął trzy razy w dłonie i na to hasło ja i von Hiller ruszyliśmy wol­ no, ale spokojnie ku mecie. Nie wiem, jaka tam była moja postawa, choć Tuliński mię później zapewniał, że „miałem minę Sobieskiego“, ale rotmistrz von liiller, przyznać to muszę, wyglądał dzielnie i spo­ kojnie. Przyszedłszy do mety, przez chwilę mierzy­ łem, po tern dałem ognia. W odpowiedzi na mój strzał rozległ się krzyk:

— Ach! Herr Je...

I z poza dyma ujrzałem Hillera leżącego na wznak na ziemi, konwulsyjnie rzucającego rękami i nogami, z krwawą pianą na ustach. Sekundanci jego skoczyli podnosić rannego, podbiegł ich lekarz i Ber- gonzcni, zrobił się zamęt, urywane słowa. Niebawem z.iawił fcję i Grześ, zajrzał przez ramię otaczających Hillera i, zbliżywszy się do mnie, szepnął:

(54)

— Paniczu, uciekajwa! On tam jeno zipie. To samo mówił Dąbski:

— Dostał kulą w piersi. Zdaje się, że żyć nie będzie. Niema czego czekać. Ratuj się, Józik!

Nadszedł też poczciwy Bergonzoni i na moje py­ tanie, jak się ma ranny, rzekł:

— Źle. Kula uwięzła gdzieś w piersiach. .— Ale czy żyć będzie?

*— Bardzo wątpię. Rana, o ile się zdaje, jest śmiertelną. Sądzę, że za parę godzin skona. Oto sku­

tki waszego głupiego honoru. Młode życie zmarno­ wane, przerwane...

Gadał tam jeszcze zacny stary doktór, alem ja go już nie słuchał i, pożegnawszy się z Dąbskim, któ­ remu poleciłem, by moje sprzęty oraz meble sprze­ dał, a pieniądze odesłał mi do Strasburga, usiadłem z Tulińskim, który mię chciał koniecznie do granicy odprowadzić, na bryczkę i pędem wyjechaliśmy z nieszczęsnego lasku. Grześ powoził, konie były dzielne, nakarmione do syta, wypoczęte, to też lecie­ liśmy, jak strzała, tylko chmury kurzu za nami się wznosiły. Tuliński zacierał ręce z radości, że taki był szczęśliwy, jak mówił, wynik pojedynku, ja zaś byłem

(55)

bardzo smutny. Zawsze to miałem życie człowieka na sumieniu...

— Czego się smucisz, Józik? — wołał Tuliński — jednego szwaba mniej, tern lepiej. Masz zasługę, żeś uwolnił od niego ziemię. Odprowadzę cię do gra­ nicy; może da Bóg, że na komorze spotkam jakie­ goś znajomego urzędnika. Przecie ja tu często jeżdżę do Kuflewa, do państwa Mańkowskich, i znam tych tam Szwabów na granicy. Nie przyszło mi to dawniej do głowy, ajle teraz sobie przypomniałem i jeno patrzeć, jak to samo, co i ty, zrobię. Czego ja tu kisnąć mam w Warszawie? Pojadę do siebie na wieś, pogadam z ojcem i frunę do* legionów za tobą i, da Bóg, jeszcze razem prać będziemy Niem­ ców, że aż wióry polecą! Aleś też dzielnie strzelił, niech ci to pan Bóg nagrodzi. Szwab się nie wyli­ że. Ha! Ha! dopieroż to będzie huczek w Warszawie, jak się dowiedzą. Köhler będzie się wściekał ze zło­ ści, a ty im figę pokażesz!

Tak gadał Tuliński, zacierał ręce, śmiał się gło­ śno, a Grześ pędził, jak szalony. Przejechaliśmy la­ sek, wieś Grochów i zdała widać już było pod lasem, koło karczmy Wawer, słupy graniczne.

— Jedź wolno — rzekłem do Grzesia — żeby nie myśleli, że uciekamy.

(56)

— Ej, paniczu — oz wie się na to Grześ — le* piej pono będzie, jak weźmiemy się na prawo i zje- dziemy z drogi na pola.

— A to na co? >

—• Na przełaj przez rżysko ominiemy tych tam szwabów. Nie widzę nijak, by mieli konie, a choćby i mieli, to naszych nie dogonią i przez żadne­ go niebezpieczeństwa wyjedziemy sobie za szwabską granicę.

— Hm! — rzekłem, oglądając się dokoła — może ty i dobrze radzisz. Las niedaleko, a byler śmy się dostali do lasu... Jak myślisz Franek?

Ale Franek Tuliński nic nie odpowiedział, tyl­ ko, przyłożywszy rękę do oczu, dla zasłonięcia ich od wprost padających promieni słonecznych, patrzał czegoś pilnie na zabudowania komory, pogranicznej i kręcących się koło nich urzędników i żołnierzy.

— Jest Miller! jest! — zawołał nakoniec. >— Co za Miller? — zapytałem.

— A ten mój znajomy urzędnik. Przejedziemy spokojnie. Powiem mu, że jedziemy do Kuflewa, bo pani Mańkowska, a moja kuzynka, jest chora, więc się śpieszymy i nie mieliśmy czasu wystarać się o p as. Trudno, trzeba kłamać, kiedy inaczej nie można. Zresztą Niemiec jest łapownik. Wsadzę

(57)

mu w garść parę talarów i wszystko będzie dobrze. — No, to już ja mu dam te kilka talarów — rzekłem.

Tuliński, dotąd bokiem siedzący, zwrócił się ttagle do mnie twarzą i zapytał:

— A dlaczegóż ty masz dawać? —- Bo to ja uciekam, nie ty.

Głupstwo! Ty jedziesz do legionów, po­ trzeba ci pieniędzy, a ja co? ja, zbijam bruki po Warszawie i zi Niemcami się kłócę. Daj pokój, braciszku, za nic nie pozwolę, żebyś ty miał płacić. Zresztą, jeżeli ci o^ to idzie, to daj w mo- jem imieniu te parę talarów jakiemu biedakowi na­

szemu w leg jonach.

Ustąpiłem, bo miał za sobą rację, ale zrobiłem mu uwagę, że skoro powie urzędnikowi, że udaje się do Kuflewa, to będzie musiał jechać ze mną za­ granicę i nie wróci zaraz do Warszawy.

— Ha! Jużcić zaraz nie wrócę. Odprowadzę cię jeszcze parę mil i pożegnam. Najmę jaką fur­ mankę i wieczorem będę u siebie.. Wracając, po­ wiem Millerowi, że pani 'Mańkowska ma się lepiej i że ty tam zostałeś jeszcze na parę dni. A może, kto wie, puszczę się do Kuflewa... Co mi to szkodzi!

— W każdym razie, jak się dowiedzą, żeś mi 49

(58)

ułatwił uciecizkę, mogą cię pociągnąć do odpowie­ dzialności.

— Drwię sobie z tego! Co mi zrobią? A zresztą dla uniknięcia kłopotów, jak tylko wrócę do Warszawy, pakuję się i uciekam do siebie na wieś, gdzie póty będę siedział, aż burza minie.

Tak rozmawiając, dojechaliśmy do komory, gdzie na dziedzińcu stał już ów Miller i, zobaczywszy Tulińskiego, kłaniał mu się grzecznie i uśmiechał dobrotliwie. Tuliński, ze swej strony, żywo zeszedł z bryczki, pobiegł do urzędnika, przywitał się 2

nim głośno, poczem wziął go pod rękę, odprowadzi! na bok i, gadając coś, a wskazując na mnie oczyma, wsunął mu w łapę srebrne pieniądze. Niemiec skło­ nił się, machnął ręką i rzekł:

w- Gut! Gut!

Tuliński pożegnał się z nim, skoczył na bryczkę : krzyknął:

— Jazda!

W parę minut potem byliśmy już za kordonem, w Galicji, wolni i swobodni.

(59)

V

Tak więc szczęśliwie wydobyłem się z rąk pru­ skich. Że byłem z tego zadowolony, czyż potrzebu­ ję mówić? Grześ, który widocznie miał pewne obawy, czy uda nam się pirzejechać granicę, i do­ tąd zachowywał głębokie milczjenie, teraz, gdyśmy już byli za kordonem i komory pruskiej nie było wi­

dać, bo ją zasłonił przed nami stary i gęsty las Wawerski, odetchnął sobie głęboko, konie, pędzące nieomal cwałem, wstrzymał, i dozwoliwszy im po­ suwać się lekkim truchcikiem, obrócił się do nas i rzekł:

— No, już nam tera śwaby nic nie zrobią. Prawda?

— Prawda.

(60)

— Czego?

*— Ano, niby panicz nie wiedzą. Pewnikiem u panicza dygotało na wnętrzu.

<— Nic mi nie dygotało.

—« Ale! niby ja nie wiem. Ale ju tera wszyć- ko dobrze. Po prawdzie, to te Śwabiska strasznie są głupie. Bo przeciec musieli na komorze słyszeć strzelanie. Po lesie to się rozlegało, nikiej pioru­ ny biją, a oniby nie słyszeli? I jak cbaczyli nas ja­ dących, toć przlecie musieli zmiarkować, co się tu święci. A oni udali, że nic nie wiedzą i puścili nas.

— Udali, bo wzięli pieniądze. Czyś tego nie widział? — zapytał Tuliński.

— Nie widziałem!

— Hm! zdaj'e mi się, Grzesiu, żeś ty trochę tchórzem podszyty — dodał Tuliński.

i— Ano... patrzałem jeno na konie, ale teraz w legjonach Śwabów prać będziewa, Matko Prze­ najświętsza!

Ja słuchałem tego wszystkiego w milczeniu i choć byłem bardzo zadowolony, żeśmy się tak szczęśliwi-d wymknęli, jednakże z drugiej strony smutno mi było, żem śmiercią Hillera okupił mo­ ją wolność i możność przedostania się do legjonów.

(61)

Zawszeć ten Hiller, choć Niemiec, był człowiekiem. Ale powoli i ten smutek rozproszył się z mej du­ szy. Otwierała się teraz przede mną szeroka dro­ ga życia czynnego i sławy, i powoli tern tylko zajt mować się począłem, o tern tylko myśleć. Skończył się jeden ustęp z mego istnienia i zaczynał nowy, całkiem odmieny od poprzedniego. Uśmiechała mi się przyszłość wielka, zgoła inna od tego robaczy­ wego i marnego życia, jakie dotąd pędziłem w War-, szawie, i byłem szczęśliwy. To, co marzyłem nie­ raz w krótkich i rzadkich chwilach w Warszawie, teraz spełniało się i to mię napawało radością, unie­ sieniem, nadzieją.

Poczciwy Tuliński odprowadził mię aż do Gar­ wolina. Gdyśmy, dobrze koło południa, zatrzymali się w tern miasteczku dla odpoczynku i popasu, Tu­ liński rzekł:

— Józik, tu cię pożegnam. Trzeba wracać do Warszawy i dowiedzieć się, co się tam dzieje. Ale to nie na długo. Tylko patrzeć, jak to samo, co i ty, zrobię. Jeno się z ojcem zobaczę.

— I dobrze zrobisz. Mnie aż lżej na sercu, żem porzucił, Warszawę i inne życie rozpocznę. Ale, Franek, jak powrócisz do Warszawy i prze

(62)

patrzysz wszystko, napisz-że mi zaraz, co się tam stało i co mówią.

— Chętnie pisać będę, ale najprzód nie jest rzeczą bezpieczną posyłać pod twoim adresem listy. Niemcy izobaczą, list przeczytają na poczcie i mogą mi narobić ambarasu. A potem dokądże ja pisać będę? gdzież cię moje listy znajdą? przecież ty w jednem miejscu siedzieć nie będziesz?

i— To prawda, ale ja myślę, że najlepiej adresować do Strasburga, do Tadzika Skalskie­ go. Jak przyjadę do Strasburga, do nikogo in­ nego, tylko do niego się zgłoszę, bo jego jed­ nego znam, i list, jeżeli będzie, odbiorę. Tam więc pisz.

>— Dobrze! Napiszę zaraz, jak wrócę i przepy­ tam się o wszystko.

i— Może Bóg da, że rana Hillera nie jest śmiertelną. Ucieszyłoby mię to bardzo, boć mieć na sumieniu życie człowieka, zawsze jest ciężko.

— Głupstwo! Ty się tern nie martw, bc to sensu za grosz niema. Jak wstąpisz do le-

gjpfoów i wielki Napoleon poprowadzi was na Szwabów, to niejednego Niemca życie będziesz miał na sumieniu.

— Ta, ale to będzie wojna. 54

(63)

— A tutaj by-ł pojedynek, według- wszel­ kich reguł przeprowadzony. Wszak i Hiller mógł cię zastrzelić ?

•— A mógł.

— Widzisz! Jeżeli się tak nie stało, to dlatego, że Pan Bóg tak chciał. Jednem sło­ wem, niema o czem gadać. Go do Hiłłera, wątpię, żeby się wylizał, choć te hycle, Niemcy, mają twardą duszę, ale dostał kulą w sarnę piersi i pewno mu tam kiszki podziurawiła.

•— W piersiach przecie kiszek niema. — A cóż jest?

— Płuca.

— To u nas, a u Niemców z pewnością jest inaczej. Oni wcale nie mają płuc, jeno kiszki i żołądek. Płuca to rzecz szlachecka, gdzieby jpaa u Szwabów mogły być płuca! Jeszczem też o tem nie słyszał, żeby różne Angielczyki miały płuca.

•— Co ty też pleciesz, Franek?

•—• Wcale nie plotę, bo wiem jak to jest. SaoT doktór Bergonzoni, który też jest Wło­ chem, sQzyt Ptiszpańczykiem^ mów# mi o tem, a cn się przecie zna na tych rzeczach. Ale

(64)

mniejsza z tem. Gadaj no, gdzie ty myślisz prze­ prawić się przez Wjsłę ?

— ¡Myślę, że najlepiej będzie w Puławach. I ja tak myślę i dobrze zrobisz, jeżeli wstą­ pisz; ido jksjjędia Adama Czartoryskiego.

— Kiedy ani ja jego, ani on mnie nie zna. — To nic ¡nie znaczy. Szlachcic jesteś i masz prawo wszędzie, gdzie ci się żywnie spo­ doba, wstępować.

— Co też ty gadasz, Franek? jakże to można kogoś nieznajomego najeżdżać!

— Do Puław wszyscy wstępują. Nikt się temu nie dziwi. Taki już jest obyczaj.

*— A po cóż ja tam mam wstępować? ■

— Po to, żeby się pokłonić księciu jene­ rałowi, a potem on ci może dać listy, żeby cię wszędzie przez kraje cesarskie przepuszczono. On jest przecie feldmarszałkiem cesarskim i jego pismo

tyle znaczy, co samego cesarza.

'—4 Hm... dobrzeby to było, ale,..

— Niema żadnego ale... Wstąpić musisz i powinieneś. Jedziesz bez paszportu i lada jaki urzędnik cesarski może cię zatrzymać i zapy­

tać: „A dokąd to waćpan? Pas masz?“

Cóż mu powiesz? A jak będziesz miał pismo 56

(65)

książęce, to mu zaraz pokażesz i Niemiec dudy ,w miech i przepuści cię natychmiast i jeszcze ci się kłaniać będzie do kolan. Obaczysz, że tak będzie. Ja to wiem. Dąbski gada, że ja głupi, a ja więcej wiem od niego. Powiadam ci, Józik, że do Puław, do księcia feldmarszałka wstąpić trzeba koniecznie.

— Jużcić dobrze radzisz, ale jakże to zrobić? Sam przecie, nieznajomy nikomu, nie 'mogę wprost pójść do księcia i powiedzieć mu: Da­ waj, mości panie, pismo, bo jadę do legjonów. żeby mię miał kto zarekomendować, to co innego..,.

— Czekajno... jeno się zastanowię, że mi też to zaraz do głowy nie przyszło. A przecie tam jest nasz dobry znajomy, Leoś Dembowski... Ale co tam Leoś! A książę Dominik Radziwiłł? Pamiętasz, jakeśmy to, dwa lata temu, konno wjeżdżali po schodach jego pałacu na Krakowskiem Przedmieściu ?

— Pamiętam doskonale.

— A więc oni obaj są w Puławach, bo to tam książę feldmarszałek jest jakimś ich opieku­ nem, czy coś podobnego. Nic nie pytaj, zjeżdżaj wprost do pałacu, do księcia Dominika, albo Lo osia Dembowskiego, opowiedz im wszystko, a

(66)

oni ci już całą sprawę załatwią. Będziesz miał pismo i przejedziesz bezpiecznie przez wszystkie kraje cesarskie, a nikt cię nie ośmieli się zaczepić nawet. No co? nie dobrze radzę?

W istocie, dobrze, i tak zrobię.

— A widzisz, choć Stach Dębski gada, że ja mam głowę do pozłoty, to jednak pokazuje się, że ja mędrszy od niego. Czy on-by ci tak poradził? Nadąłby się, jak pruski lancl- rat, mruczał pod nosem, krząkał, niby to coś prawił, a radyby nie dał i wszystkie jego słowa funta, kłaków nie byłyby warte. Już wy oba- czycie, że Tuiiński wysoko jeszcze pójdzie i wszyst­ kich was zadziwi.

— życzę ci tego z całego serca.

Takeśmy sobie gadali, a rada poczciwego Franka wydała mi się ze wszech miar dobra

i postanowiłem z niej skorzystać. Mając pi­ smo czy listy księcia Czartoryskiego, mogłem całe państwo Austryackie przejechać. Do sa­ mego księcia łatwo było isię dostać przy po­ mocy Dominika Radziwiłła łub Leosia Dembow­ skiego, których znałem dobrze, bośmy nieraz w Warszawie razem swawolili, konno do sal na pierwszem piętrze w pałacu na Krakowskiem

(67)

Przedmieściu, tuż przy kościele OO. Karmeli- tów, wjeżdżali, z; pistoletów strzelali w wielkiej sali balowej tegoż pałacu. Obaj byli młodzi, rówieśnicy moi i chłopcy jak najlepsi. Przeko­ nany byłem, że zrobią, wszystkq, co będzie można, byle mi dopomóc. A przytem, mówiąc szczerze, rad byłem poznać ów pałac, splendor i wogółe życie puławskiej o kjtórem dziwy1 opo­ wiadano w Warszawie, i pamiętam, gdyśmy słuchali tego nieraz, aż zazdrość nas brała, że się tam tak pięknie bawią, kiedy my w War­ szawie często z nudów nie wiedzieliśmy, co robić i czego się chwycić. Pamiętam, jak przy­ jechał z Puław młody Izydor Krasiński i jak nas' cały wieczór bawił opowiadaniem sztucz­ nej wojny, jaką urządzono w Puławach: jak zbudowano na łasze1 wiślanej foirtece i jak całe towarzystwo męskie, podzieliwszy się na partje, zobywało i broniło fore«y. Za poci­ ski służyła woda, którą z sikawek się oblewa­ no, a damy, siedząc na umyślnie urządzonej /estradzie, 'przypatrywały’ i isięi tej zabawie i zwycięzców wieńcami zdobiły. Opowiadał nam Krasiński mnóstwo innych szczegółów, a myśmy zazdrościli, bo w Warszawie tego wszystkiego

(68)

nie było — co najwyżej bale Pod Blachą u księcia Józefa, pikniki w Jabłonnie lub w Wilanowie. Wszystko to oczywiście nie mogło się równać z za­ bawami puławskiemi.

Rad byłem więc to wszystko bliżej poznać i dlatego postanowiłem posłuchać rady poczci­ wego Franusia Tułińskiego i jechać do Puław. Lękałem się tylko, żeby mię czasem pusta i zabawom poświęcone życie puławskie nie porwało i nie utrzymało u siebie; ale nie wątpiłem, że się nie dam i do legjonów jaknaj prędzej puszczę. Od czegóż wola? — mówiłem sobie.— ■Wszak jestem mężczyzną i wstydby było, gdy­ bym stale powziętego zamiaru natychmiast nie wykonał. A przytem do czegóżby to było podobne, żebym nieznajomy dotąd księciu Czartoryskie­ mu osiadł na rezydencji w Puławach i cudzy chleb jadł za darmo. Wprawdzie opowiadał nam Krasiński, że takich rezydentów w Puławach było mnóstwTo, ale byli to przeważnie lalbo osobiści przyjaciele księcia, albo starcy — a ja przecież ani do jednych, ani do drugich nie należałem.

Pożegnałem się tedy zj Frankiem, który wynajął sobie bryczkę żydowską i ruszył do

Cytaty

Powiązane dokumenty

Program Gospodarczy Rządu &#34;Przedsiębiorczość—Rozwój—Praca”, Narodowy Plan Rozwoju 2004—2006, a także w innych średnio i długookresowych dokumentach

Zastanów się nad tym tematem i odpowiedz „czy akceptuję siebie takim jakim jestem”?. „Akceptować siebie to być po swojej stronie, być

Na podstawie dowolnego źródła napisz, co oznacza tytuł utworu, do czego się odwołuje i jaki związek ma on z treścią utworu.. Opisz, jakie kolejno gry zaplanował

Po drugie, choć rozkład liczby na czynniki pierwsze jest algorytmicznie nieosiągalny, to sprawdzenie, czy jakaś liczba jest pierwsza jest dużo prostsze: istnieją algorytmy

Wcześniej nie [było wiadomo], to było pewne zaskoczenie, że to w Lublinie się w zasadzie zaczęło. Data i miejsce nagrania

27 , ale ponieważ własnością cystersów został dopiero w 1432 r., wskutek zamiany z kanonikami z Trzemesz- na, zatem nie stanowił konkurencji w momencie powstawania miasta

Gdyby Basia oddała Asi swój muchomor z najmniejszą liczbą kropek, to wtedy u niej byłoby 8 razy więcej kropek niż u Asi.. Oblicz,

Natomiast gdy natęże- nie bólu przekracza 6, należy wdrożyć do leczenia in- dywidualnie dobrane analgetyki opioidowe z III stop- nia drabiny analgetycznej.. 2 Nieracjonalne