• Nie Znaleziono Wyników

Czciciel potęgi

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2021

Share "Czciciel potęgi"

Copied!
322
0
0

Pełen tekst

(1)
(2)
(3)

CZCICIEL POTĘGI

POWIEŚĆ рггег ELIZĘ ORZESZKOWĄ. W j d a w n l e t w o P r t e g l ą d u т j g o a a i • w» g * . 1 Ѳ Э 1 .

(4)

.Дозволено Цензурою, Варшава 14 Января 1891 года.

2 2 5 9 1 7

(5)

Pośród jednej z najżyźniej szych i najpiękniej­ szych rów nin świata, w pobliżu kwitnącego m iasta Sardes, lecz pasmem wzgórz kasztano- weini lasami porosłych z niern rozdzielone, nad błękitnym i złoty piasek toczącym Paktolem , stało domostwo słynnego z rozum u i bogactw, lidyjczyka P yty ona. Nietylko z bogactw był on słynnym , ale także i z rozum u, przez który właśnie stał się najmożniejszym obywatelem L y d y i, tej krainy, wydającej z łona swego, lub w niem zawierającej najcenniejsze płody n a tu ­ r y : w inograd, pszenicę, oliwę i 2łoto. Sław a P y ty o n a rozchodziła się daleko i szeroko: bo od ruchliw ych, przem yślnych, gęsto nad m o­ rzem Egejskiem osiadłych h an d larzy jońskich, do mieszkańców starego E giptu i dalszych je sz ­ cze upalnych płaszczyzn Libii, od wielkiego portu A bydos, przez k tó ry P ersya, jak przez o tw arte okno, spoglądała na Grecyę, do samej Suzy, starej i wielkiej stolicy olbrzym iego Per

Czciciel potęgi 1

(6)

skiego państwa. N a widok prowadzonych przez P y ty o n a a tow aram i obładow anych w ielbłą­ dów, kupcy jońscy niespokojnie i pilnie skupiali w szystką swoją uw agę i biegłość, bo wiedzieli dobrze, iż najprzenikliwszy z nich i najzręcz­ niejszy, w zręczności i przenikliwości Pytyono- wi sprostać nie potrafi; że płynnej jego w ym o­ wie, gibkim ruchom rąk tow ary ukazujących, obfitym a w prost do przekonania trafiającym przedstawieniom i namowom, najbardziej nawet ostrożny i doświadczony um ysł, nie zawsze oprzeć się zdoła. Przyw oził on im indyjskie kadzidła i perły, z różnych wysp zdobywane jedw abie, jak obłok powiewny, z lnów cienkich tkany „bissus", niezrównane w piękności swej h afty frygijskie, kobierce, których barw y i wzo­ ry stanow iły tajem nicę i w yłączną własność, od niedaw na politycznie unicestwionej Babilo­ nii. Przyw oził on im jeszcze wory złotego pia­ sku, wyłowionego w n u rtach P ak to lu i rzecz najrzadszą, najpożądaószą, najdroższą — ogro m ne k ły słoniów, po które w ysłańcy jego u d a ­

wali się aż do ostatnich, znanych pustyń L ibii, do silnych, długo żyjących, niepodległych i nie­ podległości swej dum nie broniących etiopów. Nie z tej przecież ty lk o zam iany drogocennych

(7)

przedmiotów na niezm ierne ilości drachm i sta- terów , powstały bogactwa P ytyona i nie przez nią ty lko one w zrastały. W pobliżu Sardes, nad brzegami P aktolu, posiadał on pola rozle­ głe i niezliczone trzody a w ciemnem w nętrzu niebotycznego Tm olusu, kopalnię złota, któ rą tysiąc niewolników, napełniało nieustannie s tu ­ kam i m otyk i młotów. W szystkim zaś było wiadomo, że żadne pola ta k dobrze upraw io- nem i, żadne trzody ta k płodnem i i żadne nie­ wolnicze grom ady z takim ładem i taką z a ra ­ zem srogością rządzonemi nie były, jak się to działo w dobrach Pytyonow ych. Niegdyś, zda­ wać się mogło, że posiada on sztukę czarodziej­ ską znajdowania się jednocześnie na m iejscach wielu, przeglądania rzeczy oddalonych, odga­ dyw ania nieznanych, mieszczenia i rozw iązyw a­ nia w jednym swoim um yśle m nóstw a naraz zadań i trudności. O dkąd przecież synowie m u podorastali, uczynił z nich sobie pomocników, mniej pewno biegłych od niego, jedn ak gorli­ w ych i czynnych. Miał pięciu synów; czterej starsi budzili ju ż uszanowanie w handlarzach, uniżoną uprzejmość we w sp ółob y w atelach , a strach w niewolnikach. Na jednego ty lk o , najmłodszego, kupcy zarów no jak współobywa­

(8)

tele i niewolnicy spoglądali wcale inaczej niż na tam tych i zdawali się myśleć o nim różne dziwne rzeczy... Jed n ak nie dlatego ty lk o Py- tyona rozum nym zwano, że jak nikt inny bo­ gactw a zgromadzać um iał, lecz i dlatego jesz­ cze, co o bogactwie m niem ał on i mówił. G dy pośród jednego z wielkich rynków miejskich, w Sardes, Celanei lub A bydos, na grzbiecie swego starego, ulubionego, szeroko znanego wiel­ błąda Mosza siedząc, do otaczających go tł u ­ mów, oznaczeniu, pożytkach i potędze bogactwa przem awiał, ludzie rodów różnych i przybysze ze stron wszelakich, słuchali go z zachwyceniem i zadowolnieniem takiem , że aż z ruchliw ych ram ion greków jońskich zsuw ały się fałdy chi­ tonów i chiam id, czerwone czapki drżały na głowach frygijczyków, nad czołami medow, baktryan i asyryjczyków w ykrzyw iały się cięż­ kie, barwiste ty a ry a lidyjczycy, uradow ani i dum ni, na cześc m ądrego współobywatela swego w ydaw ali głośne okrzyki. Nie były to przecież mowy uczone, w spaniałe, ale raczej d o ­ broduszne i wesołe, niemniej coś wyższego nad powszedniość, bo przez um ysł mówcy wy kształ­ tow aną a w serce głęboko m u wrosłą zasadę głoszące. Ten starzec siw obrody, rum ian y , nie­

(9)

wysoki, krzepki, o siwych źrenicach, ogniście błyszczących pod pomarszczonem czołem i w zno­ szący się nad niem ty a rą z oplecionej perłam i purp ury, m ałą, giętką, pomarszczoną ręką od­ rzucał na plecy szerokie rękaw y swego indyj- skiemi wzorami mieniącego się kaftana i raźnie, donośnie, ja k zwykły sobie człek z pospólstwa, głosu nie m iarkując, wolał:

— Na Cybelę silną i płodną, przysięgam! Niech mi ktokolwiek z was pokaże chrząszcza, któregoby jednem postawieniem kopyta nic rozmiażdżył bawół, makolągwę, którejby jed­ nem uderzeniem dzioba nie zam ordow ał ja strząb, zwiędły liść, któregoby nie uniósł na

błędne wędrówki w iatr, kroplę wody, którejby w stronę swojego, nie jej płynięcia, nie porw ała fu la ,—niech mi kto z was, kfórzy przecież zna czną grom adą na mowę moją teraz rozdziawia cie gęby, pokaże jak ąś rzecz podobną a w D e t

w szystko co posiadam wiernie na cztery części rozdzielę i trzy z nich ukazicielow ioddam a j e ­ dną tylko dla siebie i pięciu synów swoich zo­ stawię!

Rzecz prosta, iż wezwaniu tem u n ik t zadość uczynić nie mógł; mówca zaś, drugi ręk.iw sw e go kaftana ku plecom odrzucając, praw ił dalej:

(10)

— Siłą, albo słabością bogowie obdarzyli wszystko, co pod sklepionem niebem, n a p ła ­ skiej ziemi żyje. P łask ą jest ziemia i tylko to co silne tw orzy jej wypukłości, lu b wysokie szczyty. G dyby Tmolus żył i mową w ładał, powiedziałby nam z pewnością, ja k m u jest b ło ­ go na niziny z wysoka spoglądać. Pośród śm ier­ telnych, silni, to szczyty, a słabi —• niziny, l u b też i bagna. Niech mi kto powie, że woli b a ­ gnem być, aniżeli górą! K iedy zaś siła, najw yż­ szego stopnia swego dosięże, w tedy zwie się po­ tęgą i tę P ytyon lidyjczyk czci, bo ona jest m ądrością i pięknością świata. A bogactwo— to mocny słup, na którym stoi potęga, jej lemiesz i miecz, dlatego też P y tyon lidyjczyk bogactwo czci. Bogacz, jak orzeł, buja w szerokich prze­ stworzach, w słonecznym blasku skrzydła ką­ pie i nad rzeszami droonego ptactw a króluje siłą i grozą; biedak, to k ret w podziemnych ciemnościach ryjący sobie ciasne gniazdo i w wie­ cznej trwodze oczekujący, ażali m u w net tego schronienia nie zburzy a jego samego śmiertel. nie w łeb nie ugodzi, rydel ogrodnika. Niech mi kto powie, że wolałby być kretem , niźli orłem?

Raz, gdy siwobrody, rum iany starzec, n a spokojnym, siwym w ielbłądzie siedzący, p y ta ­

(11)

nie to zadał, a niewielkie oczy jego z pod po­ marszczonego czoła od zapału pobłyskiw ały i z tryum fem rozglądały się po tłumie, z tłum u ozwał się głos.

— J a , lidyjczyku, przekładam swoją czarną polewkę, nad twoje tuczone bażanty i swój w ie­ niec laurow y, na olimpijskiem igrzysku zdoby­ ty , nad twoją tyarę z fenickiej p u rp u ry i in dy j­ skich pereł. Biedakiem będąc, nikom u nie pod­ legam i przed nikim nie czuję trwogi; ciebie zaś, bogacza, jeduo słowo twego w ładcy, w proch obrócić może. Lacedemończykiem jestem .

P y ty o n ,— do sprzeczek nieprzyw ykły, bo lu ­ dności napełniające ry n k i zazwyczaj jednom yśl- nemi z nim były a w dodatku, z tak możnym człekiem któżby się sprzeczać w ażył?— ciekawie zrazu słuchał mowy lacedemonczyka, aż potem śmiechem takim w ybuchnął, że aż na grzbie­ cie swego wielbłąda, zakołysał się we wszystkie strony.

— Cha, cha, cha! śmiał się, cha, cha, cha! Na Sabazyosa klnę się, żem nic jeszcze tak ucie- sznego w życiu swem nie słyszał! W y szczęśli­ wi, wy, mieszkańcy Peloponezu, na którego skalistej powierzchni k u ry nawet jaj znosić nie chcą a którego przestrzeń jedne tylko moje b a ­

(12)

rany s/.czelnie okryćby mogły, szczęśliwsi od nas, obywateli rozległej, żyznej, złotorodnej, potężnej Persyi! Wiem zdaw na, żeście zaro z u ­ m ialcy i pyszałki, pychę swoją poczytujący za siłę, której nie posiadacie ani okruchy. Lecz poczekajcie, poczekajcie nieco, myszy! Na was to najw yraźniej przeznaczenie spraw dzi to, co ja wyznaję, gdy ja k kopyto baw oła kruszy chrząszcza, nasza potęga skruszy wasz^ słabość! Mój w ładca,— niech mu wszystkie dobre d u ch y O rrnuzda, którego jest wyznawcą, przyjaznem i będą!—-nm ie w proch nie zamieni, bom dość r o ­ zum ny, aby go czcić jak ziemskiego boga i dość bogaty, aby w potrzebie być mu użytecznym Lecz wy, zuchw alcy, piśniecie kiedyś w dłoni mocarza, jak m akolągw a piszczy w szponach ja ­ strzębia i wtedy dopiero, lecz już zapóźno, po znacie wolę i zam iary bogów!

Śmiał się i zarazem gniewem płonął, lacede- inończyk zaś, w zgardliwy i obojętny, na bok zszedł, bo wedle obyczaju ojczyzny swojej, to co m yślał i czuł, raz tylko i słowy krórkiem i, zw ykł był wyrażać.

Ale w pobliżu, stało tam także chłopię ateńskie, młode, wątłe, z rozpuszczonemi na białą tiunikę złotemi włosy i złotem strun

(13)

pobłyskującą lirą u piersi. By to to dziecię ubogie, może sieroce, które do kw itnących miast Lidyi przyw ędrow ało z pieśniami i cza­ rem ich zdobywało tu sobie kęs chleba. Kiedy na h ard ą mowę lacedem ończyka odpowiadając, P ytyon słabości greckiej urągał a w ysław iał po­ tęgę persów, m łody ateńczyk palcam i stru n y szczypał, dźwięczności ich próbując a potem, pośród chwilowej ciszy, srebrnym głosem za­ wiódł pieśń o M aratonie, jako tam na atyckiej ziemi, szczupła garść greków mężnych i w ol­ nych, nad wielkiem wojskiem niewolniczych persów, wiekopomne odniosła zwycięztwo. Śpiewał i oczy zachwycone, trochę też szyder- skie, ku Pytyonow i wznosił a różni ludzie, mniej słowami pieśni, niżeli dźwiękami liry i głosem śpiewaka oczarowani, otaczać i uw aż­ nie słuchać go zaczęli. W tem P ytyon zawołał: — Hej, gdzie są słudzy wielkorządcy Lidyi, niewolnika wielkiego króla? Ten malec Świętej Persyi i boskiemu jej w ładcy bluźni, gdy śmie opiewać to m aratońskie zdarzenie, które za wyją­ tek w kronice świata i osobliwe przez bogów w ła­ snych ich praw złamanie poczytywać trzeba! Do więzienia go tym czasem , a potem, na łodzi byle jakiej z powrotem do Aten odpraw ić! H oj­

(14)

nie nagrodzę i przed w ielkorządcą zalecę tych, którzy rozkazu mego usłuchają!

Któżby śmiał nieposłusznym okazać się bo­ gaczowi, który z w ielkorządcą poufale do bie­ siadnego stołu zasiadał a nie był wcale s k ą ­ pym, owszem, szeroko sakwę otwierać um iał wszędzie, gdzie widział tego potrzebę i korzyść.

Ateńskie chłopię, przez uzbrojonych mężów porwane, z ry n k u zniknęło; tłum w osobie Py- ty ona potęgę, której udziela bogactwo, czcił co­ raz głębiej, a P y ty o n sam, sprzęciwieństwa ża­ dnego już nie spotykając, rozchm urzał czoło, pomarszczoną dłonią tkliw ie głaskał grzbiet sw e­ go starego w ielbłąda i znowu raźną, dobrodu­ szną, wesołą m ow ą liczną grom adę słuchaczów

bawił i nauczał.

W ogóle przecież P y tyo n lidyjczyk, wrogiem pieśni nie był, znajdując je miłemi w chw ilach odpoczynku d la ucha i serca; kwiatom , których m iał pełne rozległe ogrody, przypatryw ał się czasem z lubością i w cnotę lu dzką wierzył, m niem ając wszakże, że jest ona, tak jak bogać two, jednym z lemieszy potęgi.

— Łotrom źle się powodzi — pow iadał — w kajdany ich zakuw ają, do ciemnic w trącają i okryw ają hańbą. Ja k drachm a w talencie,

(15)

ta k cnota mieści się w potędzie, lecz ktokol* w iekby jedn ą drachm ę posiadając nie dążył do zgromadzenia talen tu , w ierutnym głupcem byłby.

Może z takiego u p atryw ania korzyści cno­ ty , — może i г innych pobudek, których sam w sobie nie czuł, lecz które niemniej w nim istniały ,— nigdy, w niezmiernie rozległych czyn­ nościach swych handlow ych, ani na jeden obol nie oszukał nikogo, a wszyscy wiedzieli, że w całej L idyi nie było niewiasty szczęśliwszej i wierniej kochanej nad jego żonę, Gorgę, i m ło ­ dzieńców troakliwiej chow anych, nad jego s y ­ nów. Wszakże, ilekroć na wadze sądu jego zje- dnej strony spoczęło bogactwo a z drugiej cno­ ta, łacniej swoją przychylność i wiarę p rzechy ­ lał na stronę bogactwa. Kiedy m u raz w spom ­ niano, że jed nak w niektórych sercach śm ier­ telnych istnieje ten szciyt cnoty, k tó ry zwie się wspaniałom yślną litością zwycięzcy nad zw y ­ ciężonym, czego dowód d a ł wielki C yrus, z roz­ palonego już stosu przyw ołując ostatniego z li- dyjskich królów, Krezusa, i jaknajm ilszego p rzy­ jaciela u swego umieszczając go boku, P ytyon

m yślał długo, potem uśm iechnął się filuternie i z cicha wyszeptał.

(16)

— Skłonnym do w ierzenia, że przebiegły Krezus kilku dobrze przechowanemi kiesami zje­ d n ał d la siebie przybocznych Cyrusa w ten sposób, że w nim tę wspaniałomyślność, nam o­ wami swemi obudzili. G dyby był nie posiadał bogactw, którem i sobie obrońców kupił, na Cy- belę! byłby podówczas na stosie zgorzał, jak sucha gałązka.

Potem je d n ak , poważnie i z nizkiem schyle' niem głow y dodał, raczej popraw ił się.

— Cyrus zresztą, przyjaciele moi, potężnym mocarzem b y ł ; wszystko więc, cokolwiek bogo­ wie najlepszego wymyślili i stworzyli, w nim mieścić się musiało.

Jakkolw iek Pytyon cenił bogactwo przeważ­ nie za to, że zadaw alnia ono dum ę i pożądanie władzy człowieka, jed nak nie gardził też wcale i wszelkiemi rozkoszami, których dostarczać ono może. Niegdyś, w dalekich i długich w ędrów ­ kach, mężnie i w ytrw ale znosił on głód i p ra ­ gnienie, skw ary i tru d y a lata młodości spędził, wraz z małżonką swoją, częścią pod wędrowne- mi nam iotam i, częścią w wielce skromnem , z n ie­ zgrabnych bierwion skleconem domostwie. Od kąd przecież ze znacznej już poojcowskiej spu ścizny uczynił m ajątek prawie bajecznej wiel­

(17)

kości i oparł go na niewzruszonych podstaw ach, siedlisko jego zasłynęło po świecie ze w spaniało­ ści swojej budow y i z nagrom adzonych w niem skarbów sztuki, zarówno greckiej ja k wschodniej.

Grecka i wschodnia sztuka budow nictw a, g re­ ckie i wschodnie kam ienie i metale, łączyły się w domostwie P ytyona, wznossącem się u stóp wzgórz kasztanowych. Ściany jego, obyczajem sąsiedniej Frygii, sk ład ały się z odłamów skał, które tysiączne grom ady niewolników, kosztem niezm iernych trudów rozłupyw ały młotam i i w różne kształty ociosane spajały silnym ce­ mentem. Na tych ciemnych i różnowzorych ścianach spoczywał płaski dach z miedzi koryn- ckiej, tę posiadającej własność, że w blasku sło­ necznym płonęła jak roztopione złoto, a szero­ kie ze wszech stron obiegające je tarasy wspie­ rał tłu m kolum n, z dostarczonych przez jońskie wyspy, białych i żółtych m arm urów . Te samu m arm ury, z asyryjskiem i malowanemi cegłami zmieszane, tw orzyły szerokie i wspaniałe wscho- dy, i wysokich tarasów spuszczające się ku ro z ­ ległym traw nikom i ogrodom. Najprzezroczyst- sze ze szkieł, obficie przez fenicyan i n a wyspie Lesbos w yrabianych, w spiżową oprawę ujęte, nakształt wody w szczelinach skalnych, świeci

(18)

ły w głębi wązkich, ze skały w ykutych nisz, a po tarasach, traw nikach, ogrodach, u stóp wschodów i u rzeźbionych z cennego drzewa, lu b z metalów kutych drzw i, rozsiadały się ciężkie, srogie lu b tajem nicze, spiżowe lu b m a r­ murowe lw y, sm oki, sfinksy.

N a widok tego niezmiernego gm achu, ateń- czyk, z łona przyrody genialnym a rty stą w y­ szły, uśm iechnąłby się lekceważąco i w zgardli­ wie; lecz m ijający go azyaci z krajów różnych, szeroko od zachwycenia rozw ierali oczy i nizko przed nim pochylali głow y. Nie było w nim tej boskiej poezyi m yśli i uczuć, k tó ra z głazów najgrubszych w ykuw a i u p lata arcydzieła h a r ­ monii, wzniosłości i gracyi; lecz z ogromnej, ciężkiej, ciemnej, a przecież blaskam i płonącej jego całości, w oczy i duszę każdego patrzącego biły i w powietrzu unosić się nad nią zdaw ały dw a w yrazy, będące nazwam i dw u ideałów i pana tego gm achu i A zyi: bogactwo i potęga!

(19)

O bardzo wczesnej porze, bo przy pierw ­ szych brzaskach św itania, ze wschodów Pytyo- nowego dom u zstąpił m łody mężczyzna i przez szerokie traw niki, potem przez pola, oliwnemi drzew am i zasadzone, dążył ku kasztanowym wzgórzom. Od białej, do kolan tylko sięgającej i czerwonym pasem przewiązanej sukni, silnie odrzynała się ciemna śniadość jego odsłoniętych ram ion i nagich nóg, w lekkie ty lk o sandały obutych. M ała czerwona czapka frygijska osła­ niała zaledwie wierzch jego głowy, bogato kru- czemi włosy okrytej, a jask raw ą swoją barw ą uw y d atniała śniadość jego podłużnej tw arzy i czarną aksam itność źrenic. B ył bardzo m łody, nie zdaw ał się mieć więcej lat nad dwadzieścia, a w wysmukłej jego postaci i w wszystkich jej r u ­ chach, z niewieścim praw ie wdziękiem łączyło się coś nakształt marzycielskiego lenistwa, lub do wszystkiego n a ziemi zniechęconej obojętno­ ści. Powoli, obojętnie, przechodził mimo

(20)

wyła-m ających się ze zwyła-m roku ciężkich lwów spiżo­ wych i tajemniczo bielejących sfinksów, na nic z tego, co otaczało go nie patrząc, owszem, z d a ­ jąc się niechętnie od codziennie spotykanych widoków odwracać i niecierpliwie od nich się oddalać. Im dłużej szedł, tem więcej przyśpie­ szał kroku i ze wzrokiem utkw ionym daleko, pragnął, zda się, co najprędzej zajść jaknajdalej. Szybko też przebył wielki łan oliw ny i jeszcze parę stadyów pomiędzy drzew am i perskich śliw i rozwieszonemi śród nich splotam i brzoskwiń uszedłszy, upraw ne pola opuścił i na jedno z k a sta n o w y c h wzgórz wstępować zaczął. Tam , na znacznej wysokości, u brzegu leśnej zarośli, pod szeroko rozpostartem i gałęźmi, stała szeroka ła ­ wa m arm urow a, z wezgłowiem naśladującem łagodną i wielkouchą głowę słonia. Na tej ławie m łody lidyjczyk w yciągnął swoje gibkie, d eli­ katne członki, ram iona nad głowę zarzucił i w tej leniwej postawie powolnem spojrzeniem toczył dokoła. Śniade jego ciało, czerwony pas i czapka, jaskraw o wśród zm roku odbijały od śnieżnej białości ław y, która wraz z nim i na tle gęstej zieleni wznosiła się wysoko nad całym rozległym i w rozmaitość barw , kształtów i linij bardzo bogatym brajobrazern.

(21)

Było to w miesiącu, który po grecku zwał się A n t h e s t e r i o n , czyli pierwszy miesiąc kwiatów. Istotnie, św iat płynął morzem kw ia­ tów. Po wzgórzach, które od wschodu otaczały rów ninę szeroko rozw artem półkolem, puszyste, biaław e kiście gęsto o kryły kasztanowe lasy; w rozległym , zw anym po persku rajem , ogrodzie, który za ciężką, w ielką, w tej ch\' iii uśpioną m asą Pytyonowego dom u, wspinając się na wzgórza i wraz z niemi falując, zdaw ał się być zawie szonym w powietrzu, pod wyniosłemi w achla­ rzam i palm , u stóp rozłożystych platanów i tigu- sów, wśród ciemnych oyprysów i m irtów; łan y tulipanów ognistą czerwienią płonęły przy śnież­ nej białości narcyzów i wszelkiemi barw y, z nie- zliczonemi ich odcieniam i, mieniących się róż i hyacyntów . Na równinie, nad traw nikam i peł- nemi fiołków, kw itły śliwowe i m igdałow e drzewa; tu także, я za ostatniego z kasztanowych wzgórz, b łękitny, szeroki, poważny, ja k b y z po­ siadanych w sobie bogactw d um n y , w ypływ ał

Paktol, brzegami wód swych m uskał oliwne i brzoskwiniowe sady, z pomiędzy gęstych w in­ nic spływ ał na wielkie łąki i znikał u ostatnie go kresu w idnokręgu, u kresu przeciwległe­ go stronie, śród której jak olbrzymi mglisty

(22)

cień tylko w idzialny, wznosił się złotodajny i źródło złotodajnej rzeki w sobie zawierający Trnolus. Z tąd, ta najwyższa z gór lidyjakich, w ydaw ała się cieniem olbrzym im , ciężkiemi i dziwnemi w yżłobieniam i swemi szeroko uście- łającym północny skłon nieba, siną m głą owia­ nym i u szczytu świecącym siwizną wiecznego śniegu. Ten cień olbrzym i panow ał nad całym widzialnym ztąd światem bardzo zdaleka ; bli­ żej zaś, zupełnie widoczny i w yraźny, wznosił się nad nim , u szczytu najwyższego z kasztano­ w ych wzgórz umieszczony posąg Cybelli. Było to miejsce święte, na którem w dniach oznaczo­ n y ch , ku czci bogini płodności i uciech cieles­ n y c h , kapłani i kapłanki odbyw ali procesye i orgie. Nie b y ła to grecka P a lla d a , z hełmem m ęztwa nad czołem a ptakiem mądrości u stóp, ani A rtem ida d u m n a i dziewicza, ani naw et A frodyta zm ysłowa, lecz łagodna i jaśniejąca wdziękiem. B yła to bogini Azyi, ogromna, cięż ka, z piersią olbrzym ią i groźną postawą. B iała ja k śnieg, bo z paryjskiego m arm u ru w ykuta, etała na wozie przez cztery lw y, równie ja k ona, ogromne i srogie, ciągniętym i brzemieniem ewojem, zarówno ja k swojego wczu i zaprzęgu zdaw ała się przytłaczać służące jej za piedestał,

(23)

zielone i gęstemi liśćmi kwiatów obwieszone wzgórze.

W szystko to, w m iarę przem ijania m in u t, co­ raz więcej w ypływ ało z szarego zmierzchu i w si­ naw ym , a coraz jaśniejszym świcie sfało zdjęte tą zaklętą nieruchomością i ciszą, któ ra poprze­ dza wejście jutrzenki. Całe to niezmierne bogac­ tw o barw i kształtów w ydaw ało się martwem, lu b w kam iennym śnie pogrążonem. Najlżejsza woń nie mieszała się w powietrzu ze świeżością niezupełnie jeszcze minionej nocy i poblizkiej wody; najlżejszy dźwięk, albo szelest nie mącił m ilcztn ia jn ajsła b szy połysk nie świecił nigdzie. W iatry , w oczekiwaniu na wschód słońca, cicho do ziemi przypadły, ptaki w gęstwinach spały i rosa nie padała jeszcze z okrytego biaław ą krepą nieba. W tem , na stoku wzgórza, niedale­ ko spoczywającego na szerokiej ławie lidyjczy- ka, lecz w takim kierunku i oddaleniu, że spo- strzedz i usłyszeć tego nie mógł, zam igotał po­ śród zieleni pierwszy dnia tego srebrzysty błysk i ozwał się pierwszy słaby szelest. Zarazem, bia­ ła ręka w złote pierścienie zdobna rozchyliła gę­ stw inę gałęzi i na skraj lasu wyszła m łoda dziew­ czyna, jednem zaokrąglonem ram ieniem trz y ­ m ająca na głowie w ysm ukły dzban srebrny,

(24)

20 CZCICIEL POTĘGI.

a drugiem , przyciskająca do piersi pierzasty więź kasztanowych kwiatów. Suknię m iała b ia ­ łą k rótką, szyję, ram iona i część nóg odsłania­ jącą, poniżej piersi, w zorzystym pasem przepasa

n ą , a ta k przezroczystą, że naw et bardzo gęste- mi fałdam i swemi, nie u k ry w ała zupełnie a tła ­ sowej i karm inam i młodości mieniącej się biało­ ści jej ciała. Bardzo biała, wysoka, lekka, z ko­ roną kasztanow ych w arkoczy nad zgrabną gło­ w ą, w złotych pierścieniach, naram iennikach i kolcach, ze srebrnym dzbanem na głowie i p ę­ kiem kwiatów u piersi, u skraju lasu stanęła i wnet niespokojne wejrzenie zwróciła ku nie­ dalekiej ławie. Jednocześnie na tw arz j -j o k rąg­ łą, zarum ienioną, prawie dziecinną, w ytrysnął w yraz radości, szczerym uśmiechem rozlał się po policzkach i ustach a nam iętnym ogniem b ły ­ snął w oczach. Z za wielkich uszu m arm urow e­ go słonia dostrzegła frygijską czapkę i na tle nieruchom ej, milczącej przyrody, stała się obra­ zem świetnego, wesołego, szczęśliwego życia. Ze szczęśliwą, sw aw olną m yślą w oczach i uśm ie­ chu, n a palcach drobnych stóp bez najlżejszego, szelestu stąpając, zbliżała się do ław y a gdy o parę zaledwie kroków od niej się znalazła szybko, z m cham i rozbawionego dziecka dzban

(25)

z głowy zdjęty na ziemi umieściła i pęk kaszta­ now ych liści zanurzywszy na chwilę w napeł­ niającej go wodzie, lekkiem wstrząśnieniem ra ­ mienia na tw arz nieruchomo spoczywające­ go lidyjczyka rzuciła deszcz kropel. Jednocze­ śnie nad głową m u zabrzm iał świeży, ja k wio­ sna i młodość, śmiech, Lidyjczyk ani powstał, ani nawet poruszenia żadnego nie uczynił, ty l­ ko z nagłym uśmiechem na zamyślonej przed­ tem tw arzy, zcicha w ym ów ił:

— M elissa!

Dziewczyna poskoczyła i w pełnej swej k ra­ sie, przed nim stanęła,

— Jakże lękałam się, o Diloramie, że cię dziś tutaj nie z n a jd ę! — zaw ołała. — Je d y n a to cicha godzina, w której we dwoje z sobą być możemy! droga godzina! boska godzina!

Mówiąc to, na szerokiej ławie.obok niego u sia­ d ła i pieszezotliwemi rucham i białych dłoni, ze śniadego jego czoła ocierała krople wody, któ- remi go przed chwilą była zrosiła. W tedy i on podnosząc się nieco, ram ieniem swem ją otoczył i długo oboje, z upojeniem na siebie patrzyli. Koralowe jej usta, drżąc, szeptały :

— Jakiś ty piękny, Diloram ie i ja k i mnie m i ły ! Każdego ran a biegnę do ciebie, ja k łania

(26)

do źródła, aby na dzień cały napoić się tobą i na nieodstępnego towarzysza duszy, wziąść sobie słodki twój o b ra z ! Kiedy nadejdzie bło­ gosławiona chwila, w której twój ojcieo, P ytyon, odda ci mnie na małżonkę, nic już rozłączać nas nie będzie. Ale teraz, m atka tw oja, Gorgo, srogo mię przez dnie całe w oddaleniu cd ciebie trz y ­ ma i do różnych zapraw ia robót, które ja, wdzięczna sierota, spełniam pilnie, lecz często łzam i tęsknoty za Diloram em moim oblew am . Tylko poranki, ty lk o te wczesne, drogie p o ra n ­ ki są szczęściem mojem!

Diloram nie mówił nic, ale wzrok, coraz wię­ cej zachwycony i płomienny przesuwał po oży­ wionych rysach i pięknych kształtach dziew­ czyny, której kibić obejmowało jego ram ię. Na- koniec, żartobliwie na suknię jej ukazując, prze­ mówił :

— Ten b is s u p , ta k kosztowny i przez was ulubiony, źle strzeże tajem nic niewieścich! P o ­ znaję, żeś przed chw ilą kąpała się w Pa- ktolu....

Меііэза spojrzeniem po własnej powiodła po­ staci. Istotnie, pyłki złotego piasku toczonego przez P aktol świeciły gdzieniegdzie na obnażo­ nych jej ram ionach i za przezroczystą osłoną

(27)

gukni. Zaśm iała się wesoło, ale wnet od sposobu, w ja k i na nią patrzał D io ra m tak cała spłonę­ ła, że od czoła do stóp różowe cienie rozpłynęły się po alabastrach jej ciała. Chciała rzec także coś żartobliwego, ale nie mogła, bo D iloram ją mocno do piersi swojej przycisnął. Nie broniła się, owszem, oba ram iona zarzuciła mu na szy­ ję i drżąca, płonąca, gibka, jak powój do to ­ poli, do wysm ukłego młodzieńca przylgnęła. Teraz, obie ich głowy spoczywały na głowie słonia, łagodnie m arm urow em i oczami zdającej się ku nim spoglądać, a usta, to łączyły się po­ całunkam i, to drżały zaledwie dosłyszalnym szeptem.

Świat zaś stał jeszcze w błękitnaw em świtaniu, nieruchom y, bez dźwięków i blasków, a o k ry ­ wająca wzgórza i rów ninę gęstwina zieleni i kwiatów, zdaw ała się być kolebką tej upalm j sielanki młodości i wschodu.

Pierwsza Melissa podjęła głowę, z której warkocze brązow ą strugą na plecy jej spłynęły i kibić swą z uścisku kochanka uw olniła. Nie był to srom dziewiczy, który ją z upojenia zbu­ dził, bo miłość dla D iloram a przenosiła w niej wszystkie inne uczucia, ale właściwa niew ia­ stom przebiegłość nasunęła jej m yśl, że w tej

(28)

chw ili właśnie najłatw iej od ukochanego o trzy ­ mać może to, czego pragnęła, a czego on jej d o ­ tą d odm aw iał zawsze. T a m yśl trochę podstęp­ na, a trochę swawolna z za rzęs spuszczonych świeciła jej w oczach, kiedy ramieniem o w ez­ głowie w sparta, poważnie mówić zaczęła:

— Jeżeli praw dą jest, że kochasz m ię, Dilo- ram ie, czemu tak często s m u tn )m i zam y ślo ­ nym bywasz? W iele ju ż razy pytałam cię o to, ale jak dziecko zbywasz mię zawsze żartem , lub odpowiedziami, którym uw ierzyć nie mogę. Czy mniemasz, że mię ta skrytość nie boli? P ocałun­ ki twoje nie są mi zupełnie słodkie, bo za niemi połowę swojej duszy przedeinną ukrywasz. Nie jestem, Diloram ie, dzieckiem, ani niewolnicą i miłość moja ma dum ę, którą nieufność obraża!

Słowa te, zgasiły na tw arzy D iloram a miłosne płomię i pow lekły ją chm urą praw ie ponurą. Z odw róconym od kochanki wzrokiem, milczał. O na zaś, coraz żywiej i zarazem żałośniej nalegała.

— Bo i czegóż ci w dom u twego ojca i w gro­ nie twojej rodziny niedostawać może? Posiadasz wszystko, co żywi i pieści usta, oczy i serce. Posiadasz to, czegom ja nie posiadała n ig d y : rodziców i braci, a n ik t ci żadnej krzyw dy nie

(29)

w yrządza. Posiadasz naw et wolność, bo odkąd z tajemniczej wędrówki swojej powróciłeś, ojciec nie rozkazuje ci nio i żadnym udziałem w za­ rządzie dóbr swoich i dalszem ich powiększa­ niu, ciebie nie obarcza. Posiadasz nakoniec m i­ łość moją i wkrótce m a nadejść dzień naszych zaślubin.... Czegóż więc nie dostaje ci jeszcze? Czego więcej pragnąć możesz?

Po chwili m ilczenia, nie patrząc na n ią , chm urnie o d rz e k ł:

— P ragnę ciebie jed n ą wziąść i odejść ztąd daleko.... gdziekolwiek... byle na inną drogę i do innego życia!...

Melissa splasnęła w dłonie.

— Takim był mój dom ysł! - zawołała. —Nie darm o, trzy lata tem u, zniknąłeś nagle z domu i po dw uletniej nieobecności, wróciłeś dopiero przed rokiem. Ten lekarz jo ń sk i, Chileas, któ­ rego do chorej m atki twej przywiózł był wów­ czas P ytyon, powiadał, że duszę masz niespo­ kojną i że cię w ś .iat pociągnął ja k iś uczony ateóczyk, z k tórym poznałeś się w Sardes. Z a ­ pam iętałam to sobie dobrze i m yślałam nieraz, że cię znowu niespokojna tw oja dusza w daleki św iat ciągnie. Powinieneś jednak pam iętać o tem, ile ciężkiej zgryzoty zniknięcie twoje sprawiło

(30)

twej matce, która z żalu po tobie w ychudła w tedy, postarzała i odtąd już zdrowia nie odzy­ skała nigdy. Pow inna też cię dla P ytyona je­ dnać wielka dobroć, z którą obszedł się on z to- bą, gdy powróciłeś. Żadnych nie czynił ci w y­ rzutów , tylko, gdy schyliwszy się przed nim , kolana jego objąłeś, z radości, że cię odzyskał, zapłakał. Bardzo dobrym jest ojciec twój, Dilo- rarrtie, d la ciebie, dla mnie, d la wszystkich...

— Jesteś dzieckiem brata jego, Melis?o, więc opieki swojej udzielając tobie, P ytyon okazał tylko przyjaźń dla krw i własnej — chm urnie przerwał Diloram.

Ale Melissa w zapale swej mowy, na przerwę tę nie zwróciła uwagi i mówiła d a le j:

— Drobną dzieciną, osieroconą po ojcu i m a t ­ ce, wziął on mnie do dom u swego i byłam mu odtąd zawsze najulubieńszą córką. Dwaj sy n o ­ wie jego, Bubares i Toraks, wielkie m ajątki wzięli wraz z żo nam i; dwaj inni, dlatego ża­ dnej niewiasty nie poślubili dotąd, że Pytyon dla nich i oni d la sam ych siebie dość bogatych i dostojnych małżonek wynaleźć nie mogą. T o­ bie zaś, gdyś mu tylk o miłość swą dla mnie w y­ znał, mnie sierotę ubogą, z jego tylko łaski wszystko mającą, bez w ahania zaślubić pozwo­

(31)

lił. O, wdzięczriam m u tik , że często wdzięcz­ ność łzam i try sk a mi z serca! I tego nie rozu­ miem, Diloramie, ja k mogłeś wówczas opuścić tak dobrego ojca i ja k możesz teraz znowu opu­ szczenia go pożądać!

Istotnie, łzy potoczyły się po jej policzkach i tak wymownie spraw y P y ty o n a przed ser­ cem syna jego broniły, że szybkim ruchem pod­ niósł się on na ławie i w yprostowany, z brw ią zsuniętą i popędliwym żalem w oczach, zaw ołał:

— Ja k mogłem go opuścić! O, nie przez pu­ stotę dziecinną, ani d la m arnych uciech to uczy­ niłem ! O tem, co mię podówczas z pod jego d a ­ chu w ygnało, nie mówiłem nikom u, prócz nie­ go i dlatego to on odtąd obdarzył mię wolno­ ścią, którą. Alelisso, za część szczęścia mego po­ czytujesz. Teraz wiedz i ty , że oddaliłem się w tedy od zadania, które mi spełniać rozkazy­ wał a którego przyrodzenie moje znieść nie m o­ gło. Szesnaście lat zaledwie ukończyłem, kiedy rozkazał mi on, abym u boku doświadczonego ju ż Bubaresa, dozorował niewolników, dobyw a­ ją c y c h złoto z wnętrzności Tm olusu. Ż adna fan- tazya, Melisso, nie wynajdzie tego, na com ja wówczas patrzył. W podziemnym chłodzie, w wiecznej ciemności, tylko dym nem i św iatłam i

(32)

lam p rozpraszanej, tysiąc ciał nagich, od pracy nadludzkiej zczerniałych, od spadającej na nie chłosty zakrw aw ionych, uderza tam m łotam i w cieknące wilgocią, okryte pleśnią, skały. Nic tam nie słychać oprócz stukania młotów, świstu biczów, grubego krzyku dozorców i cichych j ę ­ ków, szemrań, przekleństw uciśnionych. Silny Bubares, z podniesioną głow ą stał nad wszystki­ mi, groźby i chłosty spuszczając na starszyznę, która ze zdwojoną przez strach zaciętością osy­ pyw ała niemi najniższych. J a zaś, łzam i zrazu zalany, z piekielnej tej czeluści uciekałem na j a ­ sne pola i ja k skrzyw dzone a nic nierozum ieją- ce dziecko, cicho skarżyłem się słońcu. Raz prze­ cież, szalonym gniewem zdjęty, z rąk jednego z okrutników w ydarłem bicz i sm agnąłem go nim po obliczu, tak że całe krw ią się zalało. Bubarea zgrom ił mię za to, aT o ra k s wyszydził, ja zaś ojcu do stóp upadłszy, błagałem , aby mię, z tego podziemnego państw a ciemności i m ąk, w yb a­ wił. Wówczas P y tyo n rozgniew ał się i głośno zapytyw ał bogów, za ja k ie winy u k arali go sy­ nem tak ze wszelkiego rozum u obranym ? Ale gdy m atka zaczęła płakać nad moją zgryzotą i ukazała m u moje lica w ychudłe i zeszczuplałe członki, dłonią po włosach mi powiódł i rz e k ł:

(33)

„Będziesz odtąd u boku Fredegunda uczył się tow aram i handlować w Sardestt. J a k Bubares w w ydobyw aniu złota zT m olusu, a Toraks w do- górowaniu trzód i pola, tak Fredegund biegłym już był w sprzedaw aniu płodów ziemi i drzew. W ogrom nych składach zboża i owoców, które P y ­ tyon w Sardes posiada, chłost, jęków, przekleństw i męczarui nadludzkich nie było. W zam ian, zgiełk, ścisk, targi zacięte, przez chciwość wzniecane sprzeczki, od wczesnych ranków do późnych zmroków panow ały tam nieustannie. Od rana do zm roku, F"edegnnd drżącemi od pożądliw o­ ści palcami, rachow ał greckie, perskie i egipskie pieniądze; to samo czynili pomocnicy jego, to samo tłum nie przybyw ający do składów kupcy. Nic tam słyszeć nie było można, oprócz w ym ie­ nianych wag, m iar, cyfr i nic widzieć, oprócz przelewających się strum ieni ziarn pszenicznych, cieczy oliwnej, pieniędzy złotych, srebrnych i m iedzianych. Powietrze gęstera tara było od etęchłego pyłu zboża, woni oliwy i ckliwego za­ pachu metalów, a napełnione wrzaskiem ta rg u ­ jących się tłum ów i obrazem tw arzy tak od n ie­ pokojów i żądz rozpalonych i wykrzywionych, że ilekroć przybliżały się ku sobie, m niem ać było można, że pragną nawzajem gryźć się i po ­

(34)

żerać. T u miasto żalu i gniew u, których w w nętrz­ nościach Tm olusu doświadczałem, opanowały mię nieznośniejsze od ta m ty c h : n u d a i ohyda. G dy Fredegund zwierzał mi dozór nad niewol­ nikam i mierzącymi oliwę, lub zboże, m yśl moja u laty w ała od obecności i po szerokich przestwo­ rach morza, albo po szczytach gór niedostęp­ nych, albo po dzikich, lecz w olnych pustyniach błądziła. Dziwne dźwięki, ry tm y , strofy niesły- szane nigdy pow staw ały mi w głowie i tak zagłu­ szały szum przesypyw anych ziarn i szmer le ją ­ cej się cieczy, że o m iarę i wagę zapytany, oble­ wałem się rum ieńcem w stydu, lu b w ybuchałem przekornym śmiechem, bom o nich nie wiedział nic. Ilekroć zaś, pomiędzy sprzedającym i a k u ­ pującym i w ybuchała sprzeczka, a mnie do roz- trzygnięcia jej posłano, przez w ykrzykiw ane mi w same uszy żądania i zarzuty śmiertelnie znu dzony, często też, n ad kupującym biedakiem litością zdjęty, tow ar za najlichszą sprzedawa­ łem cenę, a na w yrzuty czynione mi przez Fre- degunda odpowiadałem tylko ukazaniem mu moich pleców, bom corychlej i wielkim pędem ze składów uciekał.... Przy tem w spom nieniu o przekorach i p so tacja^ ^ p g d y ś w ojcowskich składach w yrządzanych, opowiadający rozchm u­

(35)

rzy ł brw i ł uśmiechał się prawie swawolnie. Uśmiechała się też z psot D iloram a i nadarem ­ nego gniewu F redegunda Melissa, a ceoło ko­ chanka całując, w ołała:

— O wszystkiem tem wiedziałam ju ż potrochu, ale teraa dopiero otw orzyły się zupełnie moje oczy! Cóż d alej? ptak u mój, co stało się dalej?

D iloram pocałunkiem za pocałunek jej zapła­ ciwszy, m ów ił:

— Fredegund przed ojcem mię oskarżył, a te n , srożej niż przedtem zawiedziony i roz­ gniewany, na prośby i łzy mej m atki już nie zważając, d la uk arania mię i zmężnienia, znowu m i w tmolu?iowe podziemia, pod tw a rd ą dłoń B ubaresa wracać rozkazał. Darem nie błagałem i m atk a w staw iała się za m n ą , aby mię przy podsłonecznej roli i nad łagodnem i trzodam i ustanow ił; zaw istny Toraks oddaw na ju ż m iej­ sce to zajął i pomocnika, w którym chęć współ­ zawodniczenia z nim podejrzyw ał, znieśćby nie m ógł, a wiele pożytecznym będąc ojcu i ogrom ­ n ych dostarczając m u zysków, z łatwością opo­ rem swoim prośby moje i m atki zwyciężył. W tedy potajemnie do Sardea wróciłem i ztam- tą d , w towarzystwie pewnego ateńczyka, d lą którego nauk i rozmów wielką powziąłem m i­ łość, oddaliłem się w świat szeroki...

(36)

Melissa dłoń po kruczych jego włosach prze­ suwając, rzekła:

— G dybym eto dni mówiła, opowiedziećbym nie mogła, ja k ą po sobie pozostawiłeś żałość. Gorgo zwyczajem swoim krzątając się po domu i tysiące spełniając robót, noce spędztiła w pła­ czu, chudła, aż też srodze na zdrowiu zapadła. Pytyon na weze strony rozsyłał za tobą gońców, kiesy złota i najwspanialsze d ary przyrzekając tem u, kto cię znajdzie, silny Bubares na wieść o twojem zniknięciu zapłakał, F redegund z S a r­ des do dom u przybiegłszy, biadał i ręce łam ał, że się okazał zbyt srogim dla ciebie.

— Nawet przebiegły i o ojcowskie łaski n aj­ dbalszy, W am ik, przez czas jakiś w głębokie w padał zadum y, nad tem zapewne ja k b y w y ­ naleźć cię, rozmyślając. Jeden tylko Torake sm utku nie okazyw ał żadnego, rad prawie, że władzy nad ukoehanem i jego trzodam i i rolą, nikt z nim dzielić nie będzie. J a zaś, m ała ieezcze dziewczynka, czułam przecież srogą po tobie boleść i często wśród nocy, do sypialni twej m atki się w kradłszy i dziecięcemi rękoma mocno ją objąwszy, wraz z, n ią płakałam ....

— Żałuję, żem was wszystkich tak srodze zm artw ił — głosem zgłębi serca idącym , odrzekł

(37)

po chwili D iloram — lecz gdybym wzajemnie tych, co m nie kochają, nie kochał, byłżebym w rócił? W róciłem i znowu...

Umilkł, a Melissa, patrząc m u w chm urne oczy, zap ytyw ała:

— Co znaczy to : znowu? Przecież ci teraz P y ty o n ani tm olusowej kopalni stróżować, ani w Sardes tow arów sprzedawać nie rozkazuje? W obawie pewno, abyś raz jeszcze, ok rutny ewawolniku, nie zniknął i d u z dom u i oczu, ob­

chodzi się on z tobą tak ostrożnie, ja k grubo- ręki strzelec z pochwyconym przez tr a f ptakiem rajskim. Więc cóż znaczy t o : znowu ?

Zam iast bezpośredniej odpowiedzi, D iloram z a p y ta ł:

— Czy wiesz dla czego P ak to l złoty piasek w wodach swoich toczy ?

— Nie — odpowiedziała Melissa — w ielu rze­ czy ju ż mig nauczyłeś, ale o tem nie mówiłeś nigdy.

D iloram , po chwili nam ysłu, opowiadać za­ czął :

— Nad F r y g ią , daw no tem u, panow ał król, Midasem zw any, którem u bogowie w zam ian oddanej im ważnej przysługi, przyrzekli

(38)

nić wszelkie żądanie, jakieby zaniósł przed ich oblicze. U radow any Midas zażądał bogactwa ta k wielkiego, jakiego dotąd nie posiadał żaden śm iertelnik, a bogowie przyrzeczenia swego do­ trzym ując, wszystko, czegokolwiek dotknęła Mi- dasowa stopa lu b ręka zmieniali w złoto. Złote- mi b ryłam i kładły się przed nim n a misach n aj­ wytworniejsze ja d ła , złotemi strugi płynęło w p u h ara ch wino, tw ard e pokłady złota, miasto miękkich kobierców słały się m u do stóp i w złotą skorupę przem ieniały się szaty, które- mi chciał przyoblekać ciało. Zrazu uszczęśliwio­ ny nad m iarę, Midas chciwi э olbrzym ie skarbce napełniał ty m drogocennym m etalem , ale w krót­ ce śm iertelnie zgłodniały, spragniony, zbolały i jednostajnością widoków znudzony, ręce ku bo'gom w yciągnął i b łag ał: „Pozwólcie mi, o po­ tężni, pastuchem być, albo kopaczem ziemi, b y ­ lebym łask ę, którą sobie w yjednałem u was, u tr a c ił! ” Bogowie w tedy, litością nad ty m nie­ zm iernym głupcem zdjęci, rozkazali m u, aby w ykąpał się w P ak to lu , a gdy to uczynił, w y­ szedł z rzeki obm yty z przekleństwa złota, k tó ­ re natom iast wzięła w siebie rzeka i odtąd, na falach swoich toczyć je zaczęła...

(39)

Opowiadanie to rozpoczynał z uśmiechem, lecz ukończywszy je, w yprostow ał się, na ławie usiadł i ram iona ku górze wznosząc, zaw ołał:

— Jakkolw iek nigdy nie żądałem od bogów bogactwa, jestem ja k Midas, gotów zawsze do b ła g a n ia ; „pozwólcie mi, o potężni, pastuchem być, albo kopaczem ziemi, bylebym tylko do koła siebie nie słyszał c ią g le : „złoto! złoto! złoto! bądź pochwalone, złoto! przybądź, o złoto! Z ło­ to miłosierne, ty zmywasz w iny i zbrodnie śm ier­ telnych! Złoto wszystkomogące, ty dajesz potę­ gę! Potęgo, na złocie i sile oparta, tyś najw spa­ nialsza i najżarliwszej miłości godna ze w szyst­ kiego, co pod sklepieniem nieba, na płaskiej zie­ mi istnieje! hym n y i peany na cześć złota i po­ tęgi wyśpiewują tu wszyscy i wszystko, n a ­ w et gniotące ziemię ściany tego dom u, naw et dach jego, który pod prom ieniam i słońca zapa­ la się złotym pożarem. Całe życie P ytyona, G or­ gi i czterech ich synów, ja k kadzidło płonie na ty m o łta rz u ; a moja dusza, ty m hym nom i ofia­ rom odpowiada krzykiem : kłam stw o! i dusi się w złotej niewoli. Niegdyś, dziecię nieświadome, anim wiedział, anim rozum iał dlaczego żal i wściekłość budziły we mnie męki kujących złoto niew olników a nud ę i ohydę ta rg i i spory

(40)

rynkow e. W tej dw uletniej dopiero wędrówce otw orzyłem oczy na światło, a to, co było nie­ w yraźnym głosem mego geniusza-stróża, stało się moją w łasną m yślą i wolą...

Zagorzał cały, śniada tw arz stanęła m u w ru ­ mieńcach, a czarne oczy w blaskach gniewu i b u n tu . Melisgę, to uniesienie, które po raz pierwszy w nim w idziała, trw ogą i żalem zdję­ ło. Drżąca i tak jak on zarum ieniona, miękko przylgnęła m u do piersi.

— Nie mogę twojej rozpaczy obojętnie znieść, Diloramie — łagodnie szeptała; — nie w mojej mocy świat dla ciebie odmienić, ale m niem am , że od tego, co nienawiść tw oją obudzą, oddalić się możesz w taki sposób, że i serca tych, którzy kochają cię nie zranisz i sam będziesz mógł po­ stępować w edług własnej m yśli i woli. Kiedy mię ju ż zaślubisz, poprosimy P y ty o n a, ab y nam część niedużą pól i trzód swoich wydzielił, wzniesiemy domek taki, któregoby brzem ię nie p rzygniatało ziemi, a dach nie płonął złotym pożarem i tam żyć będziem zdała od Tm olusa i P aktolu, od tłuszczy gnębionych niewolników, od wszystkiego, co ci, mój ptaku, skrzydła w ią­ że i strzałą tkw i w piersi. V\tedy dni twoje po­ płyną w spokoju i wolności i będziesz mógł

(41)

uskutecznić każdy d o bry zam iar, który ci twój geniusz-etróż poszepnie. Kim je st ten geniusz- stróż twój, D iloram ie? Gdzie przebyw a? ja k się nazyw a ?

Może zajęty nasuniętą, mu przez nią m yślą pytań jej nie słyszał, może też na nie odpowie- dać nie chciał, lecz z niew ym ow ną miłością we wzniesione ku niem u oczy jej patrząc, wzajem z a p y ta ł:

— Chciałabyś opuścić w spaniały dom Py- tyona i mieszkać w dolinie, góram i przed świa­ tem ukrytej, cienistemi platanam i zarosłej, któ- rąbym ja, w łasnem i rękom a i z pomocą kilku życzliwych sług u p raw iał, w tedy gdy tybyś trzody doglądała i tk a ła odzież dla mnie i dla siebie?...

Nie dając m u dokończyć, z wybuchem po­ wracającej wesołości, zaw ołała:

— O chotnie! o, jak ochotnie, poszłabym tam za to b ą! Gorgo mię od dzieciństwa do gospo­ darskich robót zapraw iała. Kocham dobre zwie­ rzęta; w ielbłądy i konie tw ego ojca głos mój rozpoznają, b aran y do ręki mej idą, a tkać umiem prędko i ślicznie...

U spokojona ju ż i rozw eselon a, w id ząc też że z jego tw arzy m iłość jej i łago d n ość s p ę d z iły g n iew i cierpienie, za p y ta ła z n o w u :

(42)

— Nie powiedziałeś jeszcze, jak im był cel twojej w ędrów ki? gdzie byłeś, d rogi?

Przez chwilę w ahał się i m ilczał, potem je ­ d nak odpow iedział:

— W A tenach.

A kiedy w yraz ten w ym aw iał, pochylił głowę tak, jak ktoś, oddający czetauś dla niego święte­ m u, pokłon głęboki.

— Czemu tak nizko głowę pochylasz, nazwę tego greckiego m iasta w ym aw iając? — Z ap ytała zdziwiona Melissa.

Miękkim głosem o d rzek ł:

— Bo tam na żywe oczy ujrzałem praw dzi­ wą piękność i wolność...

Poważnie Melissa zastanow iła się n ad sło­ w am i tem i. W idać było, że dzisiejsza rozmowa z kochankiem budziła i rozszerzała jej um ysł z przyrodzenia żyw y i pojętny. M iała znowu coś powiedzieć, o coś zapytać, lecz nagle, jakiś w idok zatrzym ał n a sobie wzrok jej po prze­ strzeni błądzący i zadziwiony zachw yt w niej obudził. N aprzód nieco pochylona, w yciągnęła ramię i palcem w skazując na szczyt najwyższe­ go ze wzgórz kasztanow ych, z a w o ła ła :

— P atrz, patrz, D iloram ie! ja k dziw ną po­ stać przybrała teraz w ielka b o gini!

(43)

D iloram zwrócił spojrzenie w ukazyw anym mu przez nią kierunku.

Od czasu gdy zaczęli rozmawiać z sobą, w przyrodzie zaszły zmiany, postępem dnia sprowadzone. Lekkie obłoki, białą krepą p rzed­ tem osłaniające niebo zniknęły a błękit jego pociemniał i zaifkrzył się od smug różowych, które z za kasztanow ych wzgórz w ytryskały. Powietrze stało się tak przezroczystem i łag o d ­ ną światłością napojonem, że w oddali w y­ raźnie rozpoznać się daw ały olbrzym ie kształty Tm olusa, ja k białą chm urą zwieńczone śnieży­ stym szczytem, n ad którym , na kształt ofiarne­ go dym u, zawisł lekki obłok ze złota i fioletu. Wszystkie te blaski b y ły oznaką wejścia ju trz en ­ ki i po nich tu ty lk o odgadnąć je było można, bo wschodni skłon nieba uk ry w ał się za wzgó­ rzam i. Najszerszą zaś i najbogatszą sm ugą swych świateł poprzedniczka słońca oblała panujące nad całą rów niną w yobrażenie Cybelli i dziwną istotnie n ad ała jej postać. Przedtem , w m glistem św itaniu, m ajaczyła ona tylko bielą swoich m arm urów i ogromem k ształtó w ; teraz, na tle poświęconego jej lasu oderzaęła się z doskonałą wyrazistością najdrobniejszych naw et linij i n a j­ subtelniejszego ich wyrazu. O grom na, ciężka,

(44)

«piersią tak olbrzym ią, że wszyscy zda się śm ier­ telni zawisnąć u niej i pokarm życia ssaćby z niej mogli, stała ona z ram ionam i wyciągnie temi u cugli lwów, jak b y bieg i zażartość ich podniecać, a kotam i swego wozu świat miażdżyć chciała.

W opływ ających je św iatłach ruchom ych, paszczęki lwów zdaw ały się we wściekłem chra­ paniu rozwierać, grzyw y ich płonąć i każdym

rozw ianym włosem w powietrzu igrać. Oblicze zaś bogini, wielkie i w ydęte, wraz z g rą przesu­ wających się po niem św iateł, unosiło się n ad przestworzem to srogie i ponure, to dum ne i zwy- cięzkie, aż prom ień jeden, od innych gorętszy po ustach jej zaigrał i w ym alow ał na nich uśmiech lubieżny. Z ty m uśmiechem długo ju ż pozostała i w tedy rzecby można, że swemi lwa- wi i kołam i gotowa ludzkość zmiażdżyć, p ra ­ gnęła ją zarazem całą, w szale żądzy, do swej olbrzymiej piersi przycisnąć. T ak n ad kwiecistą rów niną i budzącemi się pośród niej cichemi szmerami w iatrów , wznosiła wysoko obraz d u m ­ nej potęgi, druzgoczącego podboju i cielesnej płodności i rozkoszy.

Melissa, naprzód cała podana, ze wzrokiem wlepionym w Cybellę i napełnionym g ro zą, n a ­ bożnie szeptała:

(45)

— O, wielka b o g in i! Potężna, hojna bogini, m odlącym się do ciebie, darów swoich nie skąp, ziemi naszej daj żyzność a trzodom płodność. O, straszna bogini, błogosław wnętrznościom skrzyń i kies, a łonom niewiast i wielbłądzic nuezych!

Tak ją nauczono modlić się w dzieciństwie, tę modlitwę i teraz pow tarzała, podziwem i grozą zdjęta dla wyłonionego z mgieł św itania n a j­ wyższego bóstwa swojego k ra ju i rodu. Lecz z zapomnienia o obecności, obudziło ją ściśnienie ręki D iloram a tak silne, że aż ból przez nie spraw iony uczuła i głos jego przyciszony, a je ­ dnak popędliwy, którym nad głową jej prze­ m ów ił:

— Nie m ódl się do Cybelli, Melisso, nie b ła ­ gaj o pełność kies i płodność w ielbłądzic bogi­ nię, któ ra nic nad nie droższego nie d a je ! P o ­ słuchaj tego, co ci opowiem, posłuchaj... posłu­ chaj!...

Cybelli lękała się a D iloram a kochała; nic też dziwnego, że od przejmującego trw ogą obrazu bogini odw róciła się natych m iast a do piersi kochanka przytulona, w tw arz mu w patrzona, cała zm ieniła się w słuch. D iloram zaś mówić z ac zął:

(46)

— Przedtem , nim z towarzyszem moim u d a ­ łem się do Aten, zwiedziłem H ipajpę, jedyne miasto lidijskie, w którem siedlisko sobie obrali kapłani nauki Zoroastra, stróża wiecznego ognia. Nie ogień oni czczą, ja k o tem nieświadom i utrzym ują, lecz pod postacią jego pierw iastek wszelkiego dobra na ziemi: O rm uzda. Słysza­ łem już b y ł dawniej o ty m dobrym i jasnym duchu, toczącym w alkę z A rym anem , duchem ciemności i złości, i ta to właśnie wieść zasłysza­ na, pociągnęła mię ku H ipajpie. A tarw ow ie, kapłani O rm uzda, przyjaźnie mię przyjęli, a gdy dokoła świętego ognia zasiadłszy i płom ię jego wonnem drzewem podsycając, objawiali mi t a ­ jemnice swej w iary, piłem ją duszą tak, ja k śle­ piec pije oczami nagle m u objawione światło dnia. Dowiedziałem się wtedy, czyj to głos prze> mawiał we mnie, kiedy okrucieństwa i chciwo­ ści znieść nie mogłem, do czego zm ierza przezna­ czenie moje i czyim sługą jestem ...

Zam yślił się i na chw ilę u m ilkł, ale Melissa, zaciekawiona i uszczęśliwiona tem , że n ajsk ry t­ sze m yśli swe z nią podzielał, przynaglała go do mówienia.

— Mów, p taku mój! śpiewaj, słow iku! — m i­ łośnie i z prośbą szeptała.

(47)

Więc mówił dalej:

— N a początku b y ła ciemność, lecz powstał O rm uzd i geniuszowi Mitrze słońce na sklepione niebo wprowadzić rozkazawszy, stw orzył św ia­ tłość; naprzeciw zaś O rm uzda podniósł się A ry- m an, rozproszone ciemności zgromadził i św ia­ tłości stworzonej przez O rm uzda wypowiedział wojnę. A ry m an jest duchem złym a hufce jego składają się z Dewów, duchów zawiści, chciwo­ ści, zem sty i krzyw dy. W ojskiem dobrego i j a ­ snego O rm uzda dowodzą geniusze Ameszaspan- ty, którzy dają blask słońcu, czystość wodzie, cień lasom a sercom ludzkim dobroć i spraw ie­ dliwość. A ry m an stw orzył śmierć i O rm uzd zwyciężyć jej nie mógł, lecz posłał geniuszów Jazadów , aby dusze, z ciał um arłych wyszłe od­ bierali Dewom i wiedli je na sąd A m eszaspanty B achm ana, który im wstęp do Ormuzdowego ra ju otwiera, lu b gdy za życia A rym anow i słu ­ żąc obciążyli się w inam i, w królestwo A rym a- nowe strąca. A ry m an w śm iertelniku każdym umieścił Dewa, aby w nim żądze rozkoszy i zło­ ta wzniecał i m yśli zemsty, nienawiści, krzyw ­ d y obudzał. O rm uzd wnet każdej duszy przy­ d ał geniusza-stróża, któ ry Ferwaszem zwie się i przemawia do niej głosami dobroci i spraw ie­

(48)

dliwości. Kto słucha Dewa, ten jest żołnierzem, do hufców A rym anow ych najętym za rozkosz i złoto; lecz kto posłusznym okazuje się Ferw a- szowi, ten sługą O rm uzda zostaje. Każdy z nas ma w sobie Dewa i Ferwasza i w każdym dw a te duchy, ciemności i św iatła, złości i dobroci,

toczą z sobą walkę. Wszystko zresztą na ziemi

d otąd jest w stanie w alk i; geniusze powstają przeciw Dewom, ludzie dobrzy przeciw złym, zwierzęta drapieżne przeciw łagodnym , zima przeciw wiośnie, śmierć przeciw życiu. I długo jeszcze słudzy O rm uzda padać pod ciosami A ry ­

m anow ych hufców a Dewy i niewolnicy ich tryum fow ać będą, aż przyjdzie czas...

Tu znowu przerw ał mowę, natchnieniem roz­ płom ienioną tw arz k u słuchaczce swej pochylił, łagodnie p y ta jąc:

— Czy słuchasz mię, Melisso? czy rozumiesz? Lecz odpowiedzi usłyszeć nie potrzebował, bo w yczytał ją w oczaah kochanki, z nam iętną ciekawością w niego utkw ionych i w zachwyco­ nym uśmiechu, który rozchylał jej usta. W ięc na niebo, coraz gorętszemi blaskam i okryw ające się ukazał i mowę swoją kończył.

— Lecz przyjdzie czas, w którym w alka dw u pierw iastków, trzym ających rządy nad ziemią

(49)

ustanie, bo pierwiastek dobry i ja sn y zwycięży. Ziemia od krańca do krańca zadrży, gdy ogniem w ybuchną góry a strum ienie roztopioną mie­ dzią popłyną. O rm uzd z hufcam i swoich Ame- szaspantów, Jazadów i Ferwaszów zasiądzie na wysokościach, aby sądzić A rym ana i sługi jego; A ryraan pokonany i przelękły, obliczem przed nim padnie, o zlitow anie błagając a dobry i j a ­ sny O rm uzd, pokonanem u wrogowi swemu i w szystkim zastępom, które m u posłuszne były , przebaczy. W tedy, po Czynewadzie, zło­ tym moście, pomiędzy niebem a ziemią zaw ie­ szonym, wstępować zaczną wszyscy śm iertelni, których ziemia od początku swego w idziała: dobrzy i źli, niewinni i obarczeni zbrodniam i, ci, którzy oblewali się łzami i ci, którzy kąpali się w rozkoszach. D obry O rm uzd wszystkim przebaczy i dla wszystkich w nieskończoną wieczność popłyną niezmącone czasy mewinne- ści, pokoju i szczęścia.

Skończył, a potem d o dał ty lk o :

— Tej ja w iary wyznawcą jestem. O rm uzda sługą postanowiłem być. Osądź, czy mogłem słuchać modlitwy twej do Cybelli — i milczeć?

Nie odpowiedziała nic; patrzała jeszcze na ten p u n k t przestrzeni, gdzie przed chw ilą ukazyw ał

(50)

on jej, pomiędzy niebem a ziemią zawieszony, oczom śm iertelnych niewidzialny, m ost nadziei, łaski i powszechnego zbawienia. Jakieś szerokie, rozległe przestw orza rozw arły się przed jej wzrokiem, u jrzała ja k ą ś długą, daleką jak wiecz­ ność drogę; serce jej mężniało, rosło i zarazem uczuwało w niem nadzieję i wdzięczność dziw ­ nie słodką, a tak wielką, że wszystkie d otąd przez nią zaznane dziewczęce nadzieje i wdzięcz­ ności, zm alały i zbladły ja k drobne lam py przed słońcem.

Słońce też już za kasztanowemi wzgórzami wschodziło, a ukośne jego promienie snopam i k ład ły się po wzgórzach i równinie, złotem m a ­ lując cieniste spody lasu i ogniem przepajając liczne barw y kw iatów. Na kw iatach, traw ach, drzewach, deszczem dyam entów zaświeciła rosa; ptaki obudziły się i wielkim chórem zaśpiewały w lasach, ogrodach i sadach; na dalekich łąk ach zam ajaczyły różnobarw ne trzody i stad a; łag o ­ dne w iatry pow iały delik atn ym liściem oliw ­ nych i puszystem i kiśćmi kasztanow ych drzew . Kam iennie przed godziną śpiąca rów nina, zaki- piała blaskam i, barw am i, dźwiękam i i zmiesza­ ną wonią tysiącznych roślin, k tó ra ja k z olbrzy­ miej kadzielnicy z niej w ybuchnęła i rozlała się

(51)

w powietrzu, pod same zda się roziskrzone sza­ firy nieba.

Diloram w stał i rgkg Melissy w dłoni swej ściskając, w y m ó w ił:

— M ódlm y sig !

Potem głośno mówić zaczął m odlitw g, którą wyznawcy O rm uzda zw ykli byli w itać wschód słońca:

— „M odlę sig całem , pełnem sercem, czysto­ ścią myśli, czystością słowa, czystością czynów. Oddajg sig wszystek dobrej myśli, dobrem u sło­ wu, dobrym czynom. W yrzekam sig wszelkiego złego. Oddajg sig w opiekę A m eszaspantom , chwalić ich m y ś lą , słowem i czynem p rzy rze­ kam . Niechaj ciało i dusza moja poświęcone b ę ­ dą duchow i dobra i światłości. W ołam go peł­ nością i czystością serca.

„Zbawienie O rm uzda spraw iedliw em u, który czystym jest. Chcę sig trzym ać świgtego praw a O rm uzda, któ ry walczy z A rym anem . Lecz o, Ormuzdzie, jeżeli człowiek rozgniewa sig m y­ ślą, mową albo uczynkiem , a upokorzony woła k u tobie, abyś mu był przyjaznym , uczyń to ty świgty, ty wielki, ty najdoskonalszy, jako ja przyjacielem bgdg człowiekowi, który mig obra­ zi, a o przebaczenie do m nie zaw o ła! ”

(52)

Melissa głośno pow tarzała za nim słowa mo­ d litw y , a gdy skończyli, spojrzenia ich utonęły w sobie z w yrazem nietylko ju ż tej miłości, która uściśnień i pocałunków pożąda, ale i tej, która z porozum ienia i zgody um ysłów , ciepłym strum ieniem przyjaźni i zaufania w ypływ a.

T ym razem jednak, D iloram pierwszy spo­ strzegł na w idnokręgu coś, co go od rozmowy z kochanką oderwało.

— P atrz, Melisso — dalekie winnice i łąki ukazując, rzekł —- jeżeli wzrok mię nie m yli,

to ojciec mój z Kelanei w raca...

— A t a k ! — zaw ołała dziewczyna — rozpo­ znaję naw et Mosza, na którym jedzie P y ty o n , starego, dobrego Mosza, a za nim pięknego, młodego w ielbłąda, niedawno przez W am ika w y ­ branego z trzody... Otóż i słudzy P ytyona za nim jadący ...

Istotnie, z za dalekich winnic stopniowo się w ynurzające objuczone wysoko pietrzącemi się ciężaram i w ielbłądy długim sznurem rozciągały się n a łąkach, śród których rozpoznać było można w oddaleniu największein stada pasą­ cych się koni, bliżej zaś ogromne trzody krów i baranów . Zresztą w wielkim pytyonow ym d o ­ m u, ruch także budzić się zaczął, z okien po­

(53)

w iały purpurow e lu b śnieżne zasłony, po scho­ dach i tarasach, przebiegali niewolnicy, na g ło ­ wach i w rękach niosący kosze, misy i dzbany, pełne owoców, mięsiw i w ina. Znać już i ztam- tą d dostrzeżono wracającego z podróży pana dom u i na przyjęcie go śpieszne przygotow ania czyniono. Kiedy D iloram i Melissa, ze wzgórza zbiegłszy i szybko przebywszy śliwowe i oliwne sady, przed domem stanęli, u stóp schodów znaleźli ju ż na powitanie małżonkę wybiegłą, Gorgę, i w pobliżu jej stojących trzech synów P y ty o n a; przez gońca bowiem przysłanego z drogi wezwrani, B ubares z tmolusowej kopalni, a Fredegund z Sardes, wczoraj przybyli. Ta chęć zgromadzenia do koła siebie całej rodziny, którą przez swe poselstwa objawił b y ł P y tyo n , zapow iadała spraw ę ważną i niezw ykłą, to też wszyscy spoglądali w stronę powolnie kroczą­ cych w ielbłądów z takiem natężeniem wzroku, że nadejścia D iloram a i Melissy nie spostrzegł nikt. Dziewczyna stanęła w pobliżu kobiety, nad której chudą, pomarszczoną tw arzą w zno­ sił się zawój wysoki i żółty, a której suknię

z kwiecistej, perskiej m ateryi, od szyi do stóp

o k ry w ał biały fartuch. D iloram wmieszał się pomiędzy braci, a dalej nieco, pod ciemnemi

(54)

ścianami dom u i pośród zdobiących je kolum n, grom ady niewolników, różnemi barw am i ciał i rysam i oblicz objaw iające pochodzenie z róż­ nych stron i rodów, stały w postawach pełnych pokory i trwogi takiej, że u wielu pobladły usta, oczy innych n ab rały w yrazu nieprzytomności, a inni jeszcze, w przedwczesnym pokłonie do samej ziemi pochylili głowy. Synowie P ytyo n a przed ojcem trwogi nie czuli, niem niej i nimi w ładał w tej chwili niepokój. Silny Bubares czerwoną swą czapkę wciąż po kruczych i k rę ­ tych włosach przesuw ał; ogrom ny Toraks w nie cierpliwości łam ał swe żylaste, ogorzałe ręce, wysoki lecz giętki F red egu nd , drżącą nieco rę ką głaskał ru d ą brodę. Co znaczyło to nagłe wezwanie ich tu taj ? Czy P y ty o n w swej podró • ży nowe źródła zysków w ynalazł i pragnie 0 nich z doświadczonym i ju ż synam i pomówić? Czy też może, — strzeż i broń ich od tego, Cy- bellol — o w łasnych jakich stratach i zawie­ dzionych rachubach dowiedzieć się m ają? Jed n a tylko Gorgo w tej chwili nie lękała się niczego 1 nie niepokoiła się niczem ; chude i spracowane ręce na białym fartuchu splótłszy, w yglądała ona m ałżonka z uśmiechem, k tó ry w yraz nie­ opisanej słodyczy rzucił na zestarzałe jej lica

(55)

i w czarnych, zmęczonych, głęboko zapadłych oczach zapalił łagodny ogień. Lecz trw oga i n ie ­ pokój innych nadarem nem i się okazały. Ju ż w dźwięku głosu, któ rym P ytyon zdaleka zawo ła ł: „w itajcie!“ zabrzm iała niezw ykła wesołość, a gdy nakoniec oczekujący dostrzedz mogli zbliska jego siwobrode, okrągłe, rum iane obli cze, ujrzeli na niem rozlaną radość tak ą, że aż try sk ała m u ona z oczu, uśm iechu i każdej p r a ­ wie zmarszczki policzków i czoła, nad którem iskrzyła się w słońcu w zorzysta ty a ra . W cza­ sie, gdy w ielbłądy w dalszym szeregu n ad ch o ­ dzące, nie w yłączając tego, n a k tóry m jechał syn Pytyonow y, W am ik, tru d n em i usilnem p o ­ ciąganiem rzemieni, u głów ich przyw iązanych, do przyklęknięcia zmuszano, stary Mosz, d ob ro ­ wolnie i powoli zgiął swe kościste, niezgrabne ko lana i w ydał przytem dźwięk wpół radosny, a w półżałośny,zdający się do zgrom adzonych mó­ wić: „ witam was! o, jakże jestem zm ęczony!“ Z grzbietu tego doświadczonego i pieszczonego zwierzęcia, P ytyon, przez synów wspom agany, ale z rześkiemi ru chy zsu n ął się na ziemię i na przód, tkliw ie p o g ła sk ił dobrego Mosza, potem, dotknięciem dłoni do głów i policzków powitał chylących się przed nim kornie członków swej

Cytaty

Powiązane dokumenty

Wizyta w Lubli- nie wiąże się z promocją polskiego wydania jego książki.. Dzieła translak- cji dokonało

2. Napełnij foremki - serduszka masą gipsową nich sznureczki zawinięte w pętelki. powierzchnię masy i odstaw, aż całkiem twarde. Trwa to ok. Twarde serduszka wypychaj z

Wpisz w tabelkę po 5 rzeczowników, które są nazwami pokarmów, ubrań i narzędzi.. Rzeczowniki oznaczające

W odróżnieniu jednak od uznanych przedstawicieli tej dyscypliny, którzy zajmowali się zresztą wyłącznie naukami ścisłymi i przyrodniczymi, przemiany uprawiania

Są jednak dobra (lub usługi), z których korzystać może każdy, nie płacąc za nie. Klasycznym przykładem może być oświetlenie ulic w mieście. Niepodobna wykluczyć przechodnia

Nauki i Współpracy z Zagranicą Uniwersytetu Gdańskiego oraz z działalności statutowej Wydziału Filologicznego Uniwersytetu Gdańskiego.. © Copyright by Uniwersytet

Prezentowana książka ma dla nas szczególne znaczenie – została bowiem pomyślana jako upominek urodzinowy dla Pani Profesor Zofii Głombiowskiej, wybitnej neolatynistki i

Podejście oparte na ocenie nielekowych technologii medycznych przez pryzmat opłacalności ekonomicznej uwzględniającej koszty cyklu życia oraz efektów zdro- wotnych jest korzystne