• Nie Znaleziono Wyników

O pokoleniu ani–ani i albo–albo

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2021

Share "O pokoleniu ani–ani i albo–albo"

Copied!
13
0
0

Pełen tekst

(1)

Zygmunt Bauman

University of Leeds

(2)

Jak cytować: Bauman, Z. (2017). O pokoleniu ani–ani i albo–albo. Forum Oświatowe, 29(1), 35–47. Pobrano z: http://forumoswiatowe.pl/index.php/czasopismo/article/view/569

How to cite: Bauman, Z. (2017). O pokoleniu ani–ani i albo–albo. Forum Oświatowe, 29(1), 35–47. Retrieved from http://forumoswiatowe.pl/index.php/czasopismo/article/view/569

Wspaniała to Szkoła – wiedza, w jaką wyposaża adeptów oświaty, by ją, zgodnie ze swym powołaniem, przyszłym swym uczniom przekazali, jest najwyższej jakości; a  przykład spełniania powołania nauczyciela i  wychowawcy, jaki im własną pracą ta Szkoła daje, jest najwyższego kalibru. A jest przecież Dolnośląska Szkoła Wyższa także i wielkim warsztatem badawczym, wiecznie na pełnej parze, i kuźnią rzetelnej wiedzy o naszym, kłopotliwie niekonsekwentnym w swych ustaleniach, a zarazem nieznośnie zatwardziałym w swych przywarach, świecie. Oto przyczyna zakłopota-nia i onieśmielezakłopota-nia, jakie mnie ogarzakłopota-niają, gdy mam wystąpić tu właśnie – przema-wiać do kadry i studentów jednej z najlepszych szkół wyższych w kraju, zwracając się do słuchaczy, którzy z problemami, o jakich mam zamiar tu mówić, na co dzień się zmagając, wiedzą o nich z pewnością więcej niż mówca, a i lepiej ode mnie potraią dawać sobie z  nimi radę. Proszę Państwa z  góry o  przebaczenie, jeśli stwierdzicie, że to, co w mym wykładzie wartościowe (jeśli coś takiego w nim było...), było wam już znane, a znów to, co było dla was nowe, niewarte było poznawania. No i przepra-szam z góry za to, że więcej będzie w tym, co powiem, pytań niż odpowiedzi...

O dwóch kwestiach zamierzam w tym wykładzie mówić. W pierwszym przypad-ku, pragnę podążyć drogą przetartą przez przenikliwe pionierskie studia profesora Zbigniewa Kwiecińskiego i podzielić się z państwem paroma wielce ogólnymi, nie-stety, obserwacjami, dotyczącymi dokonujących się aktualnie, na  naszych oczach i  przy naszym świadomym czy mimowolnym udziale, zmian w  roli granej przez system edukacji w stwarzaniu i odtwarzaniu uprzywilejowań i upośledzeń społecz-nych. W drugim zaś chcę dorzucić parę uwag do tematu innej zmiany: a mianowicie zmiany, by tak rzec, morfologicznej w środowisku, w jakim nauczycielom i wycho-wawcom przychodzi dziś pracować w wyniku rozszczepienia procesów życiowych na  dwie, wielce od  siebie różniące się sfery – zwane online i  oline, lub bardziej po kumotersku „w webie” i „w realu”.

W  raporcie, zatytułowanym Pas de rentrée pour les „Ni-Nis” (Nie ma powrotu/ dochodu dla tych, co „ani w uczelniach, ani w pracy”), „Le Monde” opisało już dwa lata temu historię 17-letniego Yetzela Decerry’ego, żyjącego z  rodzicami w  północ-nym Meksyku, jednego z działaczy powstałego w 2006 roku Ruchu Wykluczonych ze Szkolnictwa Wyższego. „Nie ma dla mnie miejsca w szkołach publicznych, nie stać mnie na prywatne, nie ma też dla mnie pracy” – tak Decerra opisuje los własny i se-tek tysięcy swoich rówieśników. Państwowe uczelnie, choć niekoniecznie prywatne, są na bardzo wysokim poziomie, jednak jest ich niewiele (z 122,75 tys. kandydatów ubiegających się o miejsce na Narodowym Autonomicznym Uniwersytecie w Mek-syku dostało się zaledwie 10,3 tys., a  w  skali ogólnokrajowej jedynie jedna trzecia zdających może liczyć na przyjęcie). Spośród 28 mln młodych Meksykanów w wieku

(3)

od 15 do 29 lat aż 19 mln nie uczęszcza do żadnej szkoły, a 7,5 mln bezskutecznie szu-ka pracy. Ruch Wykluczonych, w którym działa Decerra, walczy o miejsca na wyż-szych uczelniach dla 200 tys. ubogich, lecz palących się do nauki młodych ludzi.

Kilka tysięcy kilometrów od  Meksyku… Opracowany przez grupę ekspertów na zlecenie polskiego rządu raport informował, że już w maju 2010 roku młodzi lu-dzie w wieku od 18 do 34 roku życia stanowili aż 50% polskich bezrobotnych, połowie z nich zaś jeszcze nigdy nie udało się zdobyć jakiegokolwiek zatrudnienia. A na prze-strzeni ostatnich dwudziestu lat liczba studentów w Polsce uległa podwojeniu, zaś liczba absolwentów uczelni wyższych zwiększyła się przeszło 2,5-krotnie. Wynagro-dzenie 60% młodych ludzi pochodziło już wtedy z prac okresowych lub dorywczych, co pozbawiło ich zarówno szansy na postęp w karierze, jak i jakiejkolwiek gwarancji trwałości zatrudnienia, a większość z tych robót chwilowych była znacznie poniżej zdobytych przez nich ciężkim trudem kwaliikacji i uprawnień, a zatem i uzasadnio-nych ambicji życiowych.

Meksyk, Polska... Nie wyjątki to, lecz reguła. Zjawisko przybiera dziś rozmiary prawdziwie globalne. Młodzi ludzie w wieku od 16 do 25 lat stanowią dziś 17% lud-ności Planety, ale 40% ludzi bez pracy... Składają się oni na najbardziej wykształco-ne, a  zarazem najbardziej bezrobotne pokolenie w  dziejach świata. W  Grecji 30% młodych posiada dyplomy uniwersyteckie, a 70% daremnie szuka posad, jakie uza-sadniałyby wieloletni wysiłek włożony w  ich zdobycie. W  Hiszpanii odpowiednie liczby wynoszą 40% i 60%. We Francji niemal dwa miliony młodych zalicza się dziś do kategorii „ani-ani”, z których 900 tys. zaprzestało, jak doniósł ostatnio „Le Mon-de”, poszukiwania zatrudnienia: zniechęciła ich daremność starań, dziesiątki podań o pracę pozostałych bez odpowiedzi. „Po co się wysilać, skoro prawdopodobieństwo sukcesu jest zerowe?” – pytają.

Po raz pierwszy od zakończenia wojny dobiegają zewsząd w Europie, i nie tylko w niej, wieści o „nadprodukcji” inteligencji – o młodych ludziach o wysokich umie-jętnościach i rosnących oczekiwaniach, którzy stają wobec raptownie kurczących się szans; o  młodych ludziach z  perspektywą długotrwałego bezrobocia lub godzenia się na prace dorywcze i grubo poniżej ich umiejętności i ambicji. A jako że uczelnie i miejsca pracy to jedyne dwie kładki, przerzucone nad grząskim gruntem, oddzie-lającym przytulne dzieciństwo od wyzwań dorosłego życia, nie dziw, że nabrzmiewa wśród młodzieży gorycz krzywdy i odtrącenia, bycia niechcianymi i „bez przydziału” w broniącym im wstępu a obojętnym na ich losy społeczeństwie. Pierwsze to po woj-nie pokoleto po woj-nie, które, miast wzorem swych poprzedników traktować punkt dojścia swych rodziców jako zaledwie punkt startu do lepszego i z roku na rok ulepszanego własnego życia, staje wobec groźby społecznej degradacji... Gniew, jaki dziś tu i ów-dzie wśród młotu i ów-dzieży wybucha, miał dość czasu, by spęcznieć do  wybuchowych rozmiarów. By się przenośnią Jurija Łotmana, tallińskiego kulturologa, posłużyć – sytuacja niczym na polu minowym: wiadomo, że wybuch nastąpi, tyle że nie sposób przewidzieć, kiedy, gdzie i z czyjego dotknięcia...

Wielki nasz badacz kultury, Stefan Czarnowski, dawno ostrzegał, do czego taka sytuacja może doprowadzić. W sporządzonym u schyłku Drugiej Rzeczypospolitej

(4)

studium Ludzie zbędni w służbie przemocy, z rzadką u innych kulturologów empatią, wniknął on w doznania i stan ducha ludzi, zatrzymanych brutalnie u progu dorosłego społeczeństwa i upokorzonych obelgą „zbędności” – jeśli nawet nieoznajmioną im otwarcie, to przezierającą jaskrawo z ich położenia; ludzi, którym odmówiono god-nej, szacunkiem darzonej pozycji w społeczeństwie – a dla których ci tam „na górze” nie przygotowali godziwego miejsca, o radosnym powitaniu już nie wspominając.

Wzrost kosztów wykształcenia i równie szybkie ogołocenie dyplomów z dołącza-nej do  nich do  niedawna gwarancji zawodowej kariery zapowiadają kres wielolet-niego procesu odsączania z warstw upośledzonych ich najzdolniejszych i co ambit-niejszych jednostek, jakie się, siłą rzeczy, dokonywało w czasach szerokiego awansu społecznego (a także do niedawna, w przypadku Polski, dzięki otwarciu europejskich rynków pracy). Pozbawione szans awansu w  kraju, ale i  zagranicą, stać się mogą te jednostki heroldami i orędownikami protestu społecznego, a mogą też scalić zbio-rowisko zagubionych i w samotności cierpiących oiar w zdolną do zbiorowego dzia-łania siłę polityczną. Co sprytniejsi i bardziej przebiegli politycy nie muszą studiować Czarnowskiego, by zobaczyć tu swą szansę; a i Carla Schmitta czytać nie muszą, by sięgać po  politykę, polegającą na  wskazywaniu wroga, na  którego, rosnące zasoby gniewu, mogą – winny – się wyładować...

Rozwiewa się iluzja, że  toksyny nierówności można unieszkodliwić dzięki na-pędzanemu edukacją awansowi społecznemu. I  że  edukacja może ten awans pod-trzymać. Najbardziej prestiżowe uczelnie – wydające najbardziej prestiżowe dyplo-my, najhojniej obdarzające społecznymi przywilejami i  kompensujące społeczne deprywacje – rok w rok i krok po kroku, konsekwentnie i niestrudzenie, odpływają od „społecznego rynku”, dystansując się coraz bardziej od mas młodzieży, w której roznieciły nadzieje pięknej kariery. Jak pisze w „New York Timesie” z 16 marca 2012 roku William D. Cohan, przez 20 lat czesne i  opłaty rosły corocznie o  5 proc., by w 2011 r. sięgnąć 52 tys. dol.

Ostatecznie więc, żeby opłacić same studia na  Harvardzie, trzeba zarabiać rocznie ponad 100 tys. brutto. A są przecież i inne wydatki domowe – benzy-na, czynsz, żywność, leczenie. W okamgnieniu sumy te osiągają astronomicz-ne rozmiary.

A jednak... Spośród 30 tys. kandydatów Harvard przyjął w zeszłym roku tylko 7,2 proc. Chętnych, o dziwo, ale nie tak znów bardzo o dziwo, było i jest mnóstwo. Dla tysięcy par rodziców koszty te, acz kolosalne, nie są przeszkodą, a Harvard, lub inna elitarna uczelnia, jest dla ich dzieci oczywistą drogą skorzystania z odziedziczonych praw i spełnienia obowiązku wobec rodziny; jest końcowym szlifem, pozwalającym zająć należne miejsce w zamożnej elicie kraju. Kolejne tysiące i więcej par rodziców gotowe są na wszelkie inansowe oiary, by tylko ich dzieci dołączyły do elity, a wnuki mogły już uznać miejsce w niej za rzecz im należną.

Dla tych ostatnich, w których rodzicielskie ambicje i wiarę w American dream najboleśniej uderzyły uniwersytety, wyrzekające się narzuconej/uzurpowanej roli

(5)

promotora społecznej mobilności, ma William Cohan słowa pocieszenia – wierzy, że „najlepsi i najbystrzejsi z nas znajdą zawsze nieuchronną drogę ku szczytom moż-liwości, z pomocą lub bez tradycyjnej edukacji” (wytłuszczenie Z. B.). Aby upraw-dopodobnić i uwiarygodnić tę obietnicę, przytacza już imponującą, a nadal rosnącą, listę nowych miliarderów – od założyciela Apple’a, Steve’a Jobsa, po twórcę Twittera, Jacka Dorseya, i wynalazcę Tumblra, Davida Karpa – z których żaden nie ukończył studiów (rekordzistą jest Karp, wyrzucony z pierwszej klasy liceum; na uczelni nie spędził ani dnia). Ale cóż, skoro nie gwarantuje się zatrudnienia, bezrobotni mogą przecież zawsze zagrać w lotto.

Zapomniany niemal już, ale nader warty przypomnienia pedagog austriacki, pi-szący pod pseudonimem Ivan Illich, już kilkadziesiąt lat temu ostrzegał, że tak się właśnie stanie. Szkoły, jak i  inne wynalazki nowożytnej ery, poddane są, jak suge-rował, logice „dwu wodorozdziałów”. Użył przykładu samochodów osobowych dla zilustrowania tej logiki. Gdy je zaczęto produkować i wypuszczono na rynek, samo-chody otworzyły przed swymi szczęśliwymi nabywcami perspektywę bezpreceden-sowej ruchliwości: możliwość poruszania się z szybkością, o jakiej im się przedtem nie śniło. Kilkadziesiąt lat później nadeszła wszakże kolej drugiego wodorozdziału. Gdy się dziś podliczy czas niezbędny do zarobienia na kupno samochodu, na jego ubezpieczenie i wydatki na warsztatową obsługę i paliwo oraz doliczy czas spędzany w korkach na zatłoczonych szosach i miejskich ulicach, okaże się, iż właściciel samo-chodu porusza się ze średnią szybkością pięciu-sześciu kilometrów na godzinę, czy-li nie szybciej niż przeciętny piechur przed wprowadzeniem silników spaczy-linowych. Można tę  historyjkę przyjąć za alegorię dziejów powojennych szkolnictwa – a  już szczególnie szkolnictwa wyższego... Logika „dwu wodorozdziałów” sprawi, jak Il-lich przewidywał (a dzisiejsza rzeczywistość potwierdza), iż miast oferować swym wychowankom przewagi, jakie nieliczne z  początku szkoły i  uczelnie obiecywały, będą, co najwyżej, obiecywały pozycję społeczną i zarobki osiągalne niegdyś bez ich pomocy.

Ale wróćmy do obrazu, odmalowanego przez Williama Cohana. Czy był to ko-lejny przykład szczególnej amerykańskiej sytuacji? Wolno tak się domyślać, wszak jednym z najwyrazistszych składników American dream jest przekonanie, że w USA wszystko dzieje się na większą niż gdzie indziej skalę i mogą się tam pojawiać rzeczy prawie nie do pomyślenia w innych, bardziej przyziemnych miejscach. Aby jednak uprzedzić nieporozumienia, skoczmy parę tysięcy kilometrów na wschód od owego Edenu – do Polski, kraju, w którym w minionym 20-leciu miał miejsce kolosalny przyrost liczby wyższych uczelni, ich studentów i absolwentów, ale też skok kosztów kształcenia, czemu towarzyszył równie spektakularny wzrost zróżnicowania docho-dów i wszelkich społecznych nierówności. Oto garść przykładocho-dów z mnóstwa podob-nych, o których donosiła już 19 marca 2012 roku „Gazeta Wyborcza”.

Dwa lata temu Agnieszka ukończyła prywatną uczelnię, kierunek inanse i bankowość. Kryzys sprawił, że nikt nie odpowiadał na jej CV. – Po kilku-nastu miesiącach poszukiwań znajoma zaproponowała mi to  stanowisko –

(6)

mówi. – Potrzebowali w  recepcji osoby z  dobrą znajomością niemieckiego. Ale i tu, bez znajomości, by mnie nie przyjęli. Nie ma dnia, żeby ktoś

po stu-diach nie zostawił w recepcji CV – opowiada. Tomek, absolwent administracji na prestiżowej prywatnej uczelni w Warszawie, miał jeszcze mniej szczęścia. Po kilku miesiącach poszukiwań został ochroniarzem na osiedlu. Zarabia 1,2 tys. zł. Jego kolega z uczelni szuka pracy od trzech miesięcy. Adrian wcale nie marzy o wielkiej karierze. – Wystarczyłaby zwykła praca biurowa, może księgowość – mówi. I dodaje: – Jak nic nie znajdę, to za kilka miesięcy wezmę jakąkolwiek pracę. Żeby tylko była. Coraz więcej młodych magistrów chowa dyplom do kieszeni i decyduje się na pracę niewymagającą specjalnych kwali-ikacji. Kurier, sprzedawca, taksówkarz to zajęcia, które wykonują absolwenci studiów wyższych. Są też kelnerami: – Dwa tys. zł pensji i drugie tyle z napiw-ków – pisze na forum internauta. – Nie ma co się wstydzić, w restauracjach potrzebują osób ze  znajomością języków obcych, by obsługiwać turystów. Lepsza taka praca niż żadna.

Od rzeki Hudson po Wisłę widać i słychać to samo – ten sam ogłuszający trzask zamykających się z hukiem drzwi, ten sam odstręczający obraz piętrzącej się sterty zawiedzionych nadziei. W naszych społeczeństwach, gdzie, jak słyszymy, gospodarkę napędza wiedza i karmi informacja, a sukces zależy od edukacji, wiedza przestaje być rękojmią powodzenia, a wykształcenie nie dostarcza gwarantującej sukces wiedzy.

Rozwiewają się naraz dwie iluzje – jedna, że toksyny nierówności można zneu-tralizować, udomowić, unieszkodliwić dzięki napędzanemu edukacją awansowi spo-łecznemu, oraz druga, groźniejsza, że edukacja może ten awans podtrzymać. Rozpad iluzji zapowiada kryzys edukacji, jaką znamy. Ale też dewaluację powszechnie stoso-wanej wymówki, usprawiedliwiającej istniejące nierówności. Przez długie lata świet-ny dyplom świetnej uczelni był najlepszą inwestycją kochających rodziców w przy-szłość dzieci i dzieci ich dzieci. A przynajmniej tak się powszechnie uważało. Wiara ta – jak tyle innych składających się na amerykańskie (i nie tylko amerykańskie) ma-rzenie o drzwiach szeroko otwartych dla wszystkich ciężko pracujących ludzi, którzy chcą je otworzyć i trzymać otworem – legła dziś w gruzach.

Kurczy się rynek pracy dla osób z wyższym wykształceniem, szybciej nawet, jak się zdaje, niż dla tych, którzy nie mogą uniwersyteckim dyplomem podnieść swojej rynkowej wartości. Dzisiaj nie tylko tym, którzy zaniedbali stosowne wysiłki i sto-sowne poświęcenia, zamyka się drzwi przed nosem. Przed podobnym problemem stają ci, którzy zrobili wszystko, co wedle nich niezbędne do osiągnięcia sukcesu – im też każe się odejść z pustymi rękami. Ale to, oczywiście, jak mawiają Amerykanie, a new ball game.

„Awans społeczny przez edukację” służył przez lata za listek igowy, skrywający nagą/skandaliczną nierówność położenia i  szans. Dopóki osiągnięcia na  studiach współgrały ze  społeczną gratyikacją, ci, którzy nie wspięli się wysoko po  społecz-nej drabinie, mogli winić tylko siebie i tylko na siebie przelać swą gorycz i gniew – a szczęściarze tłumaczyć mogli swe powodzenie tym, że lepsze kariery

(7)

zarezerwo-wane są dla tych, którzy lepiej pracują, a szczęśliwy los czeka tych, którzy go pilną nauką w pocie czoła do tego zmusili. Jeśli zaś przypadł ci zły los, widać nie tak dobrze się uczyłeś i pracowałeś, jak należało.

Jednak dziś pochwała wiecznych i stale rosnących nierówności brzmi nieszczerze. Nieco mniej nieszczerze by chyba brzmiała, gdyby nie głośne zapewnienia o  nad-chodzącym „społeczeństwie wiedzy”, w którym wiedza stanie się głównym źródłem bogactwa narodów i  jednostek i  w  którym z  tej racji dysponentom i  użytkowni-kom wiedzy przypadnie lwia jego część. Jakże dziwnie, jeśli nie wręcz kłamliwie, brzmieć muszą te twierdzenia w uszach rosnącej liczby posiadaczy uniwersyteckich dyplomów...

Szok, wywołany nowym zjawiskiem szybko rosnącego bezrobocia absolwentów albo zatrudnienia znacznie poniżej ich oczekiwań, uderza boleśnie nie tylko w pną-cą się wzwyż gorliwą mniejszość, ale i w znacznie szerszą kategorię ludzi, potulnie dotąd znoszących swój mało atrakcyjny los, bo zawstydzonych tym, że zmarnowali szanse dostępne w obitości tym, co się do nauki jak trzeba przykładali. Ta szersza kategoria wie już, że wina za jej marny los nie leży po jej stronie...

Trudno powiedzieć, który z  tych dwu ciosów może spowodować i  spowoduje więcej szkód społecznych, jednak razem i naraz tworzą one wybuchową mieszankę.

Cohan ostrzega:

Jedną z nauk, jakie winniśmy wyciągnąć z powstania na Bliskim Wschodzie, a  zwłaszcza w  Egipcie, jest to, że  cierpiąca w  milczeniu grupa dobrze wy-kształconych, ale niewykorzystywanych wedle kwaliikacji ludzi, może stać się katalizatorem zaległych społecznych przemian.

Od czasu, gdy to ostrzeżenie opublikował, przybyło argumentów na rzecz jego racji.

Czas najwyższy, by na prośby pokolenia „ani-ani” o pomoc, w jakimkolwiek by języku wyrażone, odpowiedzieć – słowem, ale i czynem. Winniśmy im tego – my, którzy im wręczamy świadectwa ukończenia szkół i dyplomy upoważniające ich do... Właśnie, do czego?

*

Żeby przejść teraz, a raczej przeskoczyć, do drugiego z zapowiedzianych tema-tów: traiłem przypadkiem w Internecie na wzmiankę o dziewczynce, która wysłała 3 tys. maili w ciągu jednego miesiąca – średnio 100 wiadomości każdego dnia, czyli jedną wiadomość wysyłała mniej więcej co 10 minut swego życia, po odliczeniu cza-su przeznaczonego na sen: co 10 minut rano, w południe i wieczorem, podczas mycia zębów, na lekcjach w szkole czy podczas picia herbaty. Jaki to zjawisko miało wpływ na jej życie? Otóż, prawdopodobnie, nigdy nie poświęciła czasu wyłącznie dla samej siebie: na własne nadzieje, obawy, sny. Prawdopodobnie zapomniała już, jak należy żyć. Ona, prawdopodobnie, żyje, myśli, płacze i śmieje się wyłącznie w towarzystwie innych, zapomniała, jak wygląda towarzystwo wyłącznie własne. Nie miała szansy nauczyć się przebywania z samą sobą.

(8)

Profesor Jonathan Zimmerman z Uniwersytetu Nowojorskiego twierdzi, że troje na czworo amerykańskich nastolatków spędza każdą minutę wolnego czasu w Inter-necie: na portalach społecznościowych, w tym Facebooku, na czatach. Jego zdaniem, są oni uzależnieni od natychmiastowej komunikacji z innymi. To nowa forma nar-kotyku. A  wedle już całkiem ostatnich obliczeń, spędzają w  towarzystwie takiego czy innego przyrządu cyfrowego, zamiast na rozmowach z innymi istotami ludzkimi, przeciętnie siedem i  pół godziny dziennie; jeśli zaś wziąć pod uwagę ich rosnącą umiejętność, tzw. „multitasking”, czyli wielozadaniowości, to nawet ponad dziewięć godzin dziennie...

Jak do tego doszło?

W  naszym nieprzewidywalnym i  pełnym niespodzianek świecie, który czasem wydaje nam się bardzo obcy, samotność może się wydać czymś przerażającym. De-speracko szukamy więc kontaktu z innymi ludźmi.

Marketingowcy i  sprzedawcy walkmanów, które były pierwszym przenośnym aparatem do  słuchania muzyki w  dowolnym miejscu i  czasie, sprzedali ich grube miliony dzięki hasłu reklamowemu „Nigdy więcej nie będziesz sam”. Traili tym ha-słem w dziesiątkę. Miliony ludzi młodych, i nie tak całkiem młodych, cierpiało chyba na samotność; tym tłumaczyć można niesamowitą chwytliwość sloganu. Mało kto postrzegał wówczas, a pewnie jeszcze mniej dziś po latach tresury i zaprawy, samot-ność jako przywilej: bali się bycia pozostawionymi samym sobie. Bali się być po-rzuconymi. Szukali ratunku we współobecności innych. Choćby w dźwiękach, które przypominały o ich istnieniu.

Oczywiście, mogli się czuć samotni ze względu na to, że – jak wskazują wszelkie statystyki – domy rodzinne coraz bardziej pustoszeją. Stoły, przy których zbiera się rodzina, zastępuje telewizja albo fast food spożywany we własnym pokoju w towa-rzystwie ekranów komórek i komputerów. Rodzina staje się przypadkową zbieraniną ludzi, z których każdy jest zawinięty we własny kokon, wyizolowany od otoczenia. Niedawne badania amerykańskie wykazały, że  20 lat temu 60 proc. rodzin ame-rykańskich zbierało się regularnie przy stole podczas kolacji. Natomiast wcześniej, zanim te  kolację podano, rodzina często wspólnie ją przygotowywała. Wspólnota spożywców odtwarzała niejako (ale i  wciąż na  nowo wskrzeszała) wspólnotę wy-twórców... Dziś ten wskaźnik wynosi 20 proc.

Walkmany były tylko wstępną przymiarką do nabierających gęstości i siły nastro-jów. Poprzedzały o lat parę, ale i w jakimś sensie zapowiadały, nadejście Internetu – techniki obiecującej simulacrum współbycia na tyle wierne oryginałowi, że nie da się już go niemal odróżnić od „rzeczy samej”. Ba!, techniki spełniające upragnione funkcje współbycia o ileż lepiej od „rzeczy samej” – bo uwolnione od niechcianych i coraz bardziej za przykre i nie do zniesienia uważane. Dzięki „portalom społecz-nościowym” towarzystwo innych istot ludzkich, zapewniające ochronę przed trwogą odtrącenia, wróciło z uchodźstwa czy wygnania, na jakim przepadało. Ale wróciło przez szklany ekran komputera, zamiast pakować się do pokoju przez drzwi, które wolałoby się jednak trzymać pod kluczem. Wróciło więc w przeobrażonej –

(9)

ugrzecz-nionej, higroskopicznej postaci – oczyszczone z groźnych bakterii i podstępnych wi-rusów.

Niedługo trwało, by współbycie wirtualne wygrało zawody z tym „realnym”, teraz przekwaliikowanym na of-line’owe. Dlaczego? Z paru naraz, jak się zdaje, przyczyn. Po pierwsze: w każdej chwili, 24 godziny na dobę, przez siedem dni w tygodniu, możesz nacisnąć klawisz i momentalnie, na twoje zawołanie, wystarczy kompanów zapragnąć, by zjawiła się fatamorgana towarzystwa, które przepędza upiora samot-ności lub spycha go (choć na ileś tam chwil tylko) do lochu podświadomości. Czyżby zawsze przyjaciele byli obok na nasze wezwanie, czekając? Czyżby nasze podejrzenia o  nadciągającej nieubłaganie samotności to  przysłowiowe strachy na  Lachy? Ktoś, gdzieś, jest w każdej chwili gotów na nasze zawołanie. Nawet jeżeli ten czy inny wir-tualny druh odejdzie na chwilę od ekranu, albo i spać się położy, inni go zastąpią – jest ich chmara, z  owych pięciuset zmagazynowanych przed zmierzchem zawsze

któryś na podorędziu się znajdzie. Odpowie SMS-em na SMS, tweetem na tweet... Po drugie i chyba po stokroć jeszcze ważniejsze, kontakt on-line jest kontaktem bez kontraktu, bez zobowiązań, będących zmorą spotkań of-line... Zaiste, łączność za pośrednictwem Internetu nie wymaga zobowiązania do  utrzymania kontaktu. Nie ma tu kontraktu z klauzulą kary za jego jednostronne zerwanie. Nie ma obaw, że przyjdzie się poświęcać, iść na kompromisy czy robić coś, co nam się nie podo-ba i czego robić nie chcemy, ale musielibyśmy robić, bo ktoś tego od nas oczekuje. Atrakcja współbycia on-line w tym, że zerwanie kontaktu jest równie łatwe jak jego

nawiązanie.

Ta  świadomość cieszy i  uspokaja nerwy nawet wtedy, gdy zmuszeni jesteśmy przesiadywać w  zatłoczonej sali konferencyjnej czy na  nudnym wykładzie. Mamy telefon komórkowy w  kieszeni i  w  każdej chwili możemy wybyć z  sali duchowo, pozostając cieleśnie, gdzie nas obowiązek trzyma. Nigdy i nigdzie nie musimy być tak naprawdę i do końca w coś zaangażowani. Zawsze możemy przenieść się gdzie indziej niż jesteśmy. Bez pomocy komórki bylibyśmy zgubieni... Przyzwyczajonym do portatywnych kontaktów na zawołanie i w bezpiecznej od kontrahenta odległości, coraz trudniej nam dać sobie radę ze spotkaniami w świecie of-line, twarzą w twarz, spotkaniami całkowitej atencji wymagającymi i pełnego zaangażowania... Nigdy nie byliśmy wolni do tego stopnia, jak teraz, twarzą do monitora. Ale przebywać w świe-cie, pozbawionym sposobu na wyniesienie się z niego w dowolnej chwili, jest nam coraz trudniej.

Ale i na tym dobrodziejstwa techniki do współbycia wirtualnego jeszcze się nie kończą. Sięgają obszarów najintymniejszych z  doznań... Dzięki wynalazkowi ir-my informatycznej Nintendo, grze „Love+” do  instalowania na  telefonach komór-kowych, można posiąść nawet wirtualną „girlfriend”... Oprogramowanie pozwala na wybranie przy pomocy kodów kreskowych dziewczyny marzeń, z którą właściciel smartfonu może pójść na spacer, albo ją zabawiać zalecankami, nawet pokłócić się – oczywiście bez ryzyka takich kłótni do bijatyki wiodących, jakie w świecie of-line, ku naszemu utrapieniu, się czasami zdarzają.

(10)

Pod wieloma względami wirtualna „girlfriend” upodabnia się do  prawdziwej. Wymaga atencji, ma swoje preferencje, gusta, chodzi spać o  określonej porze, nie chce być budzona. Prawie jak w życiu. Ale ma jedną zaletę, której nie mają prawdzi-we dziewczyny – można ją wyłączyć w dowolnym momencie; prawdziprawdzi-we dziewczyny tego nie lubią. „Love+” nie obiecuje „więcej” miłości (a czy w ogóle można mówić o „więcej” czy „mniej” miłości? Czy miłość ma „ilość”, jak groszek w puszce czy pęto kiełbasy na wadze?). „Love+” obiecuje „miłość” bezpieczną – same radości, żadnych przykrości. Jeśli partnerka ma fochy i bryka, można jej się pozbyć bez trudu i wymie-nić na  inną, potulniejszą. Odpada mitręga zabiegania o  jej względy, pułapki nego-cjacji i kompromisów, katusze zmyślania usprawiedliwień i wymówek – obejdzie się bez wyrzeczeń i oiar... No, a jeśli nie smakuje tak, jak się człowiek spodziewał, albo jeśli nowych rozkoszy już się po niej spodziewać przestał, też kłopotu nie ma. Krótko mówiąc: „Love+” zapowiada „miłość” „oczyszczoną” z dolegliwości, bez jakich mi-łość nie-wirtualna rzadko kiedy obejść się potrai. Czysty zysk bez strat, i bez ryzyka wpadunku. „Love+” uwodzi swych entuzjastów nie tym, co przyrzeka oiarować, ale tym, czemu obiecuje pozwolić zapobiec i czego obiecuje zaniechać...

Nowoczesność obiecała minimalizację wysiłku i maksymalizację wygody; drogę na skróty od pragnienia do zaspokojenia. W olbrzymiej liczbie przypadków obietni-cy dotrzymała. Sęk w tym jednak, że nie ma zysku bez strat. Nie wszystko, co do ży-cia szczęśliwego potrzebne, da się od  wysiłku, pokonywania przeszkód, zmagania z przeciwnościami losu i samopoświęcenia uwolnić: są wśród składników szczęścia i takie, dla których właśnie zapamiętały wysiłek i triumf nad przeciwnościami losu są warunkiem niezbędnym: ba!, jest owym doznaniem, jakie szczęśliwością człowie-ka obdarza. Doskonałość własnego tworu, powstałego z pokonywania trudności, jest jedną z takich rzeczy. A wśród nich prym wiedzie miłość spełniona. Bo z przyrodze-nia nie jest ona przedmiotem znalezionym i nigdy nie jest tym, co się przeżywa z mie-szaniną pożądania i  zawstydzenia, „ready-made”; może być tylko dziełem upartej i wytrwałej, zapamiętałej, gotowej na trudy (i niepowodzenia, i porażki) twórczości. Wiem, to w świecie supermarketów brzmi staroświecko... Ale, jak powiadali staro-żytni, hic Rhodos, hic salta. Albo, jak powiadali nie całkiem znów starożytni: tu jest pies pogrzebany. Albo znów jak orzekali, bez ogródek a brutalnie, nowożytni: take it or leave it...

Rosyjskie przysłowie zauważa: „kto się wilków boi, do lasu nie chodzi”. Ale wszak do  lasu człowieka ciągnie... Gdyby tylko dało się wilkom powyrywać kły i  stępić pazury! Kto się obawia oiar, jakie przyjdzie ponosić, być może, współżycia gwoli, skazany będzie na  samotność, a  samotność to  piekło, nawet towarzystwa diabłów z widłami pozbawione. Więc z kolei marzy się człowiekowi ucieczka, no i uciekłby człowiek, znalazłby sobie współtowarzysza doli i niedoli, gdyby nie strach przed usi-dleniem i rąk związaniem... Współtowarzysz z błysków na ekranie sklecony, bez sideł i bez sznura do wiązania rąk, zdaje się wtedy darem niebios: i do lasu można pójść, i wilków, bo bezzębne, się nie bać.

„Bycie z” a „bycie dla” (czyli takie, które odróżnia zaangażowanie miłosne od zwy-kłego współbytowania) to całkiem nie to samo. Ludzie współżyją ze sobą

(11)

niekoniecz-nie z  pobudek miłosnych; tyle, że  ogołocone z  miłości, a  przynajmniekoniecz-niej głębokiej przyjaźni typu „aż śmierć nas rozdzieli” współżycie jest, najczęściej, z radości wyzby-te, a nierzadko w koszmar się obraca. Nasi przodkowie bardziej od nas byli na boleści i cierpienia żywota wytrzymali i do niewygód nawykli; ba!, uważali boleści i niewy-gody za nieodłącznych kompanów życia – za część bożego stworzenia, nieodzowną i nieuniknioną, niedającą się od reszty odseparować i z życia wyprowadzić, a nie za osobistą zniewagę i  upokarzający, godności własnej uwłaczający dowód własnego niezgulstwa, braku sprytu, niezaradności, głupoty czy naiwności... Życie jako pasmo nieustających doznań przyjemnych (i tylko takich!) jest bardzo późnym w dziejach ludzkich wynalazkiem. W rzeczy samej, całkiem niedawnym.

Zejście się dwojga ludzi z zamiarem wspólnego życia zawsze było i chyba zawsze będzie momentem traumatycznym. Schodzą się wszak ze sobą dwie odmienne bio-graie, dwa odmienne zestawy przyzwyczajeń i upodobań, dwa odmienne środowi-ska i odmienne zbiory przyjaciół... Ileż tu trzeba przepertraktować, „dotrzeć”, uzgod-nić, przyciosać i dopasować; z ilu drogich sercu zajęć trzeba będzie, przynajmniej po części, zrezygnować, składając je w oierze ukochanej osobie! Nie ma co ukrywać – pierwsze miesiące, a niekiedy i lata wspólnego życia pełne będą swarów i niesnasek, wzajemnego boczenia się na siebie, a często-gęsto i pokus machnięcia ręką i powrotu do spokojnego życia (popularny wśród dzisiejszych młodych Amerykanów jest po-stulat „I need more space” – czyli, w tłumaczeniu na prosty język, „odczep ty się ode mnie i wara ci od moich spraw”). Taki okres „burzy i naporu”, nieporozumień i stale tlących się konliktów jest udziałem wszystkich lub prawie wszystkich młodych par. Tyle że to, co z owej powszechnej sytuacji wynika, zależy w ogromnej mierze, jeśli nie całkowicie, od nastawienia partnerów. Jeśli chcą żyć ze sobą aż śmierć ich roz-dzieli i bez względu na psoty, jakie przyszłość może jeszcze mieć w zanadrzu, nie cofną się przed swym zamiarem z powodu pierwszego z brzegu konliktu, choćby i ostrego i, zdawałoby się w pierwszej chwili, nie do pogodzenia. Będą nad swym współżyciem pracować, rzetelnie się nad nim potrudzą, a i dopracują się, prędzej czy później, „modusu vivendi” dla obojga satysfakcjonującego. W końcu, nie potraią już sobie przypomnieć, o co właściwie się tak zażarcie kłócili – a jak się im przypomni, to śmiechem zgodnie wybuchną... No, ale jeśli schodzą się ze sobą partnerzy „na pró-bę” („pożyjemy tymczasem razem, a tam się zobaczy, co z tego wyniknie”) – wtedy najdrobniejsza różnica zdań urośnie do gigantycznych i zatrważających rozmiarów, a każda myszka góry będzie rodzić. Po diabła starać się reperować coś, co tak oczywi-ście zepsute? Nie lepiej (prooczywi-ściej, wygodniej, łatwiej) rozejrzeć się za spolegliwszym partnerem?

Potrzeby przyjaźni, jak i potrzeby miłości, nie można „dowieść”... Oba te uczu-cia i wynikające z nich relacje są wsparte na tym samym fundamencie: na szacunku do  innego człowieka... A  znów nakaz szacunku jest elementem postawy moralnej, i  podobnie innym wartościom moralnym, nie sposób dowieść konieczności jego przyjęcia. O  tym, że  coś jest wartością, można tylko przekonywać, perswadować, przemawiając do  sumienia rozmówcy. A  nie pomogą tej naszej przemowie argu-menty empiryczne czy powoływanie się na imponujące listy uwierzytelniające. Jeśli

(12)

do  szacunku dla innej ludzkiej istoty skłaniać będziemy napomnieniem, że  więk-szość się po stronie takiego szacunku opowiada, domagać się będziemy od rozmów-cy nie moralności, lecz instynktu stadnego. Jeśli wskazywać będziemy, że rozmówca winien okazywać szacunek innym, jeśli chce, by inni odpłacili mu się tą samą mo-netą i podobny mu okazali szacunek, odwoływać się będziemy do samolubnej troski o interes własny, któremu z moralnością rzadko po drodze. Jeśli, wreszcie, domagać się będziemy od rozmówcy posłuszeństwa dla nakazu szacunku, nie z racji walorów szacunku, lecz z tego tytułu, że jest on nakazem właśnie, i to takim, jaki ze względu na dysproporcję sił mógłby nasz rozmówca kwestionować tylko na własną jego zgu-bę, odwoływać się będziemy do instynktu samozachowawczego, a nie do otwarcia się na dobro innego człowieka, które jest znamieniem wszelkiej moralności, a więc także i szacunku jako składnika postawy moralnej. Jak słusznie Albert Camus zauważył, nic nie jest bardziej godne pogardy, niż szacunek na strachu oparty.

Można by powiedzieć, na wpół serio wprawdzie, choć nie całkiem znów żartem, że w naszych czasach, dręczonych plagą samotności albo obawy przed samotnością (przed wykluczeniem, porzuceniem przez partnera, eksmisją czy wypadnięciem z towarzystwa, pozbawieniem pozycji społecznej lub odmową uznania, pozostaniem w tyle za innymi), „poczucie bezpieczeństwa”, z jakim kojarzy się idealny obraz ro-dziny (w jakim miejsce w sercach, głowach i przy stole jest zapewnione i nie trze-ba swego doń prawa dochodzić, wciąż na nowo, wymyślnymi testami), i właściwie żaden już inny, nabiera blasku jak nigdy dotąd – nęci i  wabi z  taką mocą, że  zna-komita większość ludzi o mało czym marzy bardziej i mało co stawia równie wyso-ko w swym programie życia szczęśliwego... Ale z tego samego powodu stawia owa większość rodzinie wymogi, jakim przeciętna „rzeczywiście istniejąca rodzina” nie zdolna jest sprostać... Oczekuje się po rodzinie, że weźmie na siebie zadanie zagwa-rantowania trwałego i prawowitego, bezpiecznego „miejsca w świecie”, którego już, właściwie żadnemu innemu, gronu ludzkiemu nie da się powierzyć i zaufać, i którego spełnienia od żadnego innego grona nie można oczekiwać. O rodzinie myślimy co-raz częściej jako o ostatnim wiarygodnym bastionie osobistego bezpieczeństwa lub ostatniej linii okopów na szlaku odwrotu od nieprzyjaznego czy niegościnnego świa-ta. Ale ciężar tak olbrzymich oczekiwań mało która rodzina zdolna jest udźwignąć... Zważywszy ogrom mocy sprzymierzonych przeciw wszystkiemu w świecie co solid-ne, trwałe i raz na zawsze zapewnioco solid-ne, zadanie to ponad jej siły. Gdy się takie na-dzieje z ideałem rodziny wiąże, niemal każda „rzeczywiście istniejąca rodzina” obleje prędzej czy później egzamin z praktyki. Tyle że z braku oczywistej alternatywy, ideał wyjdzie z nieudanej próby praktycznej bez szwanku, lub lekko tylko nadwerężony: nie na tyle, by nie próbować raz jeszcze – tym razem się nie powiodło, ale, mądry po szkodzie, będę bardziej czujny i ostrożny, więc może następnym razem się uda...

Rynki konsumpcyjne, w  tej jak i  w  każdych innych kryzysowych sytuacjach, spieszą z  pomocą. Rodziny, jaka przytuli, a  nie skrępuje, tam nie kupisz, ale środ-ki uspokajające zbulwersowane sumienie zalegają wszystśrod-kie sklepowe półśrod-ki. Każdy sklep, czego by na półkach nie składał, jest dziś apteką z lekarstwami na męki wy-boru między tym, co kusi, a tym, co nęci... A głównie na wyrzuty sumienia, że się

(13)

o ukochaną albo ukochane osoby nie zadbało tak gorąco, jakby termostat miłości nakazywał, no i  że  swej miłości do  nich nie udokumentowano im tak, jak udoku-mentować należało. Obdarowywanie bliskich czy w życiu ważnych w piątek i świątek (ale już obowiązkowo w  świątek!), przytarganymi z  przepełnionych sklepów mod-nymi błyskotkami, jest nie tyle sprawdzianem miłości (jak reklamiarze usilnie nam wmawiają, a my skłonniśmy naiwnie wierzyć), co namiastką rzeczy samej czy raczej środkiem uspokajającym sumienie nękane wyrzutami, że się w czasie pomiędzy jed-nym świątkiem a  drugim ukochaną osobę zaniedbało (angielska mądrość ludowa orzeka, że „grzeszne sumienie nie potrzebuje oskarżyciela” – samo się wini...); że się jej nie poświęciło tyle czasu, ile miłość żąda, i ile by się nie chciało nam, zalatanym, w pogoni za wiecznie pilnymi sprawami, nigdy nierozstającymi się z komórką, by w każdej chwili być na zawołanie szefa, i ciułającymi pilnie „kasę”, by w najbliższy świątek nie zabrakło nam pieniędzy na kolejne „namiastki miłości” dla ukochanych... Im bardziej kochamy, tym mocniejszych środków łagodzących bóle sumienia po-trzebujemy; raz zażywszy tych chemikaliów, już odstawić ich nie możemy, a dawek potrzebować będziemy rosnących. Już się o to dostawcy konsumpcyjnych atrakcji postarają, tak jak postarali się przed laty, z jakże pomyślnym dla się skutkiem, żeby do skosztowania pierwszej porcji nas namówić...

Owies i siano w dwu żłobach złożonych były niegdyś udręką, zarezerwowaną dla osiołków. Nasze pokolenie jest chyba bardziej od swych poprzedników zdolne wczuć się w osiołkowe męki, choć, rzecz jasna, nasze męki z konieczności wyboru nie mię-dzy owsem a sianem, a nawet włoskimi czy francuskimi smakołykami się rodzą. By się do popularnej terminologii naszej ery cyfrowej uciec, rzec można, że losy etyki i jaźni moralnych ważą się dziś „na interfejsie onlajnu i olajnu”...

No więc, bierzmy się do roboty, by im w ich zmaganiach z losem dopomóc. Czas najwyższy.

bibliografia

Bauman, Z. (2011). Niepewna przyszłość merytokracji. Pobrane 28 maja 2012, z: http:// wyborcza.pl/magazyn/1,124059,9324083,Niepewna_przyszlosc_merytokracji.htm Brzostek, D., Pawłowska-Salińska K. (2011). Wykształcona klasa robotnicza. Pobrane

28 maja 2012, z: http://wyborcza.pl/1,76842,9282949,Wyksztalcona_klasa_robot-nicza.html

Saliba, F. (2011). Pas de rentrée pour les „Ni-Nis”„Le Monde. Pobrane 16 lipca 2013, z: http://www.lemonde.fr/idees/article/2011/08/27/pas-de-rentree-pour-les-ni-nis_1564344_3232.html

Cytaty

Powiązane dokumenty

A przecież nie zgodził się na likwidację Związku Pisarzy Polskich w stanie wojen­. nym i na utworzenie nowego związku z tą samą nazwą, ale pod

Mimo że być może wydaje się to niektórym czy- telnikom nudne i dziwne, że wciąż o tym piszę – podjęto uchwały, które są jednocześnie zwykłe dla członków rady, ale

Polecamy: Miasta Wpadki Wybory 2014 Program TV Pogoda Tematy Wideo Wyniki Lotto Na skróty: Gazeta.pl Wiadomości Sport.pl Biznes Gazeta Wyborcza Praca Program TV. Poczta

Napisać inne uwagi warte uwzględnienia w planowanym wydawnictwie albumowym o Platerówkach - możne dołęczyć oddziolnę rosieję jako załęczonik do ankiety ... Ilość

A.F.: No właśnie, zastanówmy się poważnie, jak można by się oderwać od tego, co już przerabialiśmy, jak za- projektować coś nowego.. Powiedzmy szczerze – skoro wszyscy

Ważne jest natomiast, jak funkcjonują NZOZ-y, które ubiegają się o kontrakty NFZ.. W pierwszej kolejności muszą rygorystycznie spełnić wszystkie warunki budowlane, sanitarne

– W Polsce szefowie szpitali i ich podmioty tworzące coraz częściej są zdania, że lepiej, by na poziomie regionu był jeden gospodarz sprawujący nadzór właścicielski

5. Uczniowie zastanawiają się nad interpretacją tematu lekcji, odpowiadają na pytanie, co oznacza dla nich, że ludzie chcą być albo albo, np. często generalizujemy, mówimy o