• Nie Znaleziono Wyników

Autobiografia

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2021

Share "Autobiografia"

Copied!
80
0
0

Pełen tekst

(1)
(2)
(3)

P O R T R E T Y

Zofia Jerzm anowska

AUTOBIOGRAFIA

DZIECIŃSTWO, LATA SZKOLNE

Urodziłam się w Warszawie, przy ul. Hożej, 3 października 1906 r., w rodzinie inteligenckiej. M atka moja przyw itała mnie bez zachwytu, ponieważ bardzo oczekiwała i bardzo pragnęła mieć syna. Potem jednak bardzo mnie kochała i wiele dla m nie poświęciła. Oboje moi rodzice byli farm aceutam i — ojciec Kazim ierz był prowizorem farm acji, później rów ­ nież inspektorem farm aceutycznym . M atka, Zofia z Łagowskich, początko­ wo pomagała Ojcu w aptece, później jednak pragnąc zdobyć upraw nienia, ukończyła odpowiednie kursy i po zdaniu egzaminów na U niw ersytecie W arszawskim uzyskała stopień pomocnika aptekarskiego, upraw niający do pracy w aptece, w ykonyw ania leków recepturow ych i w ydaw ania leków.

Ojciec m ojej m atki był rejentem m iejskim pow iatu Siedlce, później właścicielem ziemskim, a ojciec mojego ojca był budowniczym na Zam oj- szczyźnie, w m iasteczku Biłgoraj. Zm arł jednak młodo, co spowodowało, że wdowa i dzieci znalazły się w tru d n ej sy tuacji m aterialnej. Ojciec mój uczęszczał do rosyjskiego państwowego gim nazjum w Zamościu. Po ukoń­ czeniu 4 klas rosyjskiego gim nazjum m łody chłopiec m iał 2 drogi dla uzy­ skania zawodu: sem inarium duchowne lub studia farm aceutyczne, rozpo­ czynające się od praktyki w aptece. P raca ucznia aptekarskiego (puer) była ciężka, całodzienna, do późnych godzin w ieczornych (apteki w tym czasie czynne były do godz. 22°®) obejm ująca sprzątanie, mycie moździe­ rzy, naczyń laboratoryjnych itp. W zamian uczeń miał zapewnione cało­ dzienne utrzym anie i niewielkie początkowo wynagrodzenie.

Ojciec mój odbywał praktykę ucznia w aptekach w arszaw skich uczę­ szczając jednocześnie na kursy uniw ersyteckie z zakresu nau k farm a­ ceutycznych. Po zdaniu egzaminów na stopień pomocnika aptekarskiego, pracował nadal w aptece, ale już w lepszych w arunkach. Stopień prow i­ zora farm acji (odpowiednik m agistra farm acji) upraw niający do kierow a­ n ia apteką i posiadania jej na własność uzyskał na Oddziale F arm aceu­ tycznym W ydziału Lekarskiego Cesarskiego U niw ersytetu Warszawskiego. W kilka lat potem (1904 r.) ojciec mój się ożenił — w 1905 r. rodzice b rali udział w dem onstracjach rew olucyjnych, jakie w tedy m iały miejsce w Warszawie. W kilka miesięcy po moim urodzeniu, w 1907 r. rodzice przenieśli się do Częstochowy, gdzie nabyli początkowo połowę, a na­ stępnie całą — niewielką aptekę. Częstochowa była wówczas m ałym m ia­ stem, pozbawionym środowiska intelektualnego. Z tam tego okresu mo­

(4)

jego wczesnego dzieciństwa (od 1 do 6 roku) niewiele zachowałam wspo­ m nień — spacery piękną aleją w ysadzaną kasztanam i, prowadzącą na Jasną Górę. Pam iętam również jak rodzice usiłowali nauczyć mnie od­ wagi, wymagając, abym przebiegała do domowej skrzynki na listy, znaj­ dującej się n a drzw iach wejściowych na końcu dość długiego i ciemnego korytarza — przedpokoju. Na niewiele się to jednak zdało, bo szczególnie odważnym człowiekiem nie byłam nigdy. P obyt nasz w Częstochowie trw ał zaledwie 5 lat. M atka moja m ająca w szechstronne zainteresow ania humanistyczne, bardzo źle się czuła w prow incjonalnej atmosferze Czę­ stochowy, toteż wkrótce, w 1912/13 przenieśliśm y się do Warszawy, gdzie Ojciec nabył początkowo połowę apteki, przy placu K azim ierza Wielkie­ go (róg Siennej i Miedzianej). W okresie wczesnego dzieciństwa szczegól­ nie silne w ięzy łączyły mnie z m atką, która poświęciła w iele czasu na kształcenie mnie. Podstaw ę tej edukacji stanow ił początkowo sławny elem entarz Falskiego, a następnie — nauka geografii, prowadzona na różnych atlasach. M atka m iała szczególny k u lt dla filozofii i k ultu ry greckiej i z w ielkim znaw stw em uczyła m nie m.in. mitologii greckiej. Doceniała też bardzo znajomość języków obcych; dlatego też przyjęła bo­ nę — była to młoda panienka, M. Elise, Francuzka lub Szwajcarka, która uczyła mnie początków konw ersacji francuskiej. Tylko dzięki tej nauce w dzieciństwie m iałam dobry akcent francuski. Niestety, pobyt p. Elizy w naszym domu został przerw any wybuchem I w ojny światowej. Cały czas w ojny spędziłam z rodzicami w Warszawie, byłam w tedy jeszcze dzieckiem, pam iętam z tam tego okresu niewiele, np. — w ielki w strząs i huk, który n as obudził, kiedy przed świtem w sierpniu 1915 r. Rosjanie, wycofując się z Warszawy, w ysadzili w powietrze 2 czy 3 mosty, łączące brzegi Wisły. I w ojna światowa, głównie pozycyjna, toczyła się daleko od W arszawy — zajęcie m iasta przez Niemców n a blisko 3 lata spowo­ dowało m.in. trudne ekonomiczne w arunki życia. Podstaw ę wyżywienia stanowił bardzo niesm aczny chleb ciemny, gliniasty, często z dużą ilością sznurka. Masło było praw ie niedostępne, jedliśm y najczęściej smalec, smażony z jabłkam i oraz m arm oladę z brukw i i buraków. Musiało to być coś bardzo niesmacznego, skoro przez całe dalsze życie miałam aw er­ sję do brukw i i nie lubiłam buraków. Z roku 1918 — byłam już pod­ lotkiem — pam iętam w zruszające chwile, kiedy to na ulicach W arszawy młodzi chłopcy rozbrajali Niemców.

System atyczną naukę szkolną rozpoczęłam jeszcze podczas wojny. P o­ czątkowo był to kurs tzw. klasy w stępnej i I-ej gim nazjalnej, przerabia­ ny na pryw atnych kompletach, które zorganizowała m oja Matka. K il­ koro dzieci (4—5) uczyło się w pryw atnych domach rodziców z 1—2 nauczycielkami, przerabiając k u rs gim nazjalny (polski, m atem atyka, przy­ roda). Z ówczesnych dziecięcych koleżanek i kolegów pam iętam tylko Jerzego Korneckiego, później dość znanego w świecie praw nicznym W ar­ szawy adw okata — cywilistę, z którym zetknęło mnie życie raz jeszcze w latach trzydziestych. Do szkoły poszłam już w Polsce Niepodległej, po zdaniu w ym aganych egzaminów zostałam przyjęta do II klasy p ań­ stwowego hum anistycznego gim nazjum im. M arii Konopnickiej, miesz­ czącego się przy ulicy

Sw.

B arbary 4, w bliskiej odległości od mojego dom u rodzinnego

(Sw.

B arb ary 12). Okres szkolny wspominam bardzo mile — jako jedynaczka byłam spragniona tow arzystw a rówieśników, biegałam więc do szkoły zawsze chętnie, tym bardziej, że nauka nie spraw iała m i żadnych trudności. W szkole średniej spędziłam 6 lat, dta m a tu ry włącznie. Spośród k ad ry nauczającej wspom inam z wielkim uzna­

(5)

Autobiografia 5

niem i szacunkiem profesora m atem atyki, w kładał całą duszę w naucza­ nie, pragnąc rozbudzić w pensjonarkach zainteresow anie m atem atyką, algebrą, geometrią, rozwiązywaniem rów nań wyższych stopni i różnym i ciekawymi przekształceniami. Rozwijając np. na tablicy jakieś zaskaku­ jące wzory, w ołał gromko: „dziwcie się; ...” niestety nie trafiało to do moich koleżanek, które zupełnie nie interesow ały się m atem atyką i wo­ lały uwagę swoją koncentrować na w ykonyw anych ukradkiem pod ław ­ ką robótkach. Ceniłyśmy bardzo i lubiły nauczycielkę przyrody, nieco ułom ną profesor Żebrowską — umiała nas wprowadzić w świat przy­ rody ożywionej w sposób, k tó ry nas fascynował. W wyższych klasach niejedna z nas przeżywała kryzys w iary religijnej, historia kościoła była w ykładana przez księdza prefekta, w sposób schem atyczny i nieciekawy. Ulubioną nauczycielką była natom iast młoda i pełna uroku p. Janina Kozłowska, polonistka, która uczyła nas historii lite ra tu ry polskiej, szcze­ gólnie dużo czasu poświęcając literaturze X IX w. Niestety, m ordercza analiza różnych utworów, m.in. Pana Tadeusza, trw ająca całymi m iesią­ cami, zdołała odebrać nam cały urok tej pięknej poezji. Taki był w tam ­ tych czasach program nauczania literatury. M im o to, prof. Kozłowska potrafiła rozbudzić, przynajm niej u niektórych z nas poważne zaintere­ sowanie studiam i literatu ry polskiej. Ja również z ogromną pasją biega­ łam do Biblioteki Narodowej, aby czytać — choćby we fragm entach poważne monografie, np. K leinera — poświęcone Mickiewiczowi, Sło­ wackiemu czy K rasińskiemu. Na podstaw ie takich książek pow stały na­ stępnie różne w ypracow ania z zakresu lite ra tu ry polskiej i na tem at w ybitnych postaci w nauce i literaturze. Pam iętam , jak z w ielkim zain­ teresow aniem pisałam referat o życiu i działalności naukow ej M arii Skło- dow skiej-Curie nie przeczuwając wówczas, że wybiorę także zawód che­ mika i pracę naukową ...

W roku 1925 Polska gościła naszą sław ną rodaczkę, która przyjechała na uroczystości założenia kam ienia węgielnego pod budowę In sty tu tu Radowego przy ul. W awelskiej w Warszawie. Uczona przywiozła i ofia­ row ała dla In sty tu tu 1,0 g radu, ten piękny dar stał się podstawą rozw oju leczenia chorób nowotworowych promieniowaniem radu.

W racając jeszcze do wspomnień gim nazjalnych, w wyższych klasach brałyśm y udział w pracy „kół zainteresow ań”, np. w kole przyrodników, czy literatury, dawało to możność pogłębienia znajomości przedm iotu, któ ry szczególnie którąś z nas interesował. Przedm ioty polityczne w gim­ nazjach nie były w program ie nauczania, a najnowsza historia polska czy powszechna, w ykładana była w szkołach średnich w sposób dość nudny i jednostronny; była to historia królów i wojen, a nic praw ie z rozwoju historii cywilizacji. H istoria Polski była w ykładana dość obiek­ tywnie. W tam tym czasie bardzo popularna była nasza przyjaźń poli­ tyczna z F rancją — pamiętam, z jaką w ielką radością biegłyśmy, m y pensjonarki, z cała młodzieżą Warszawy, chyba w 1922 r., aby przyw itać przyjeżdżającego do Polski z w izytą M arszałka Focha.

Ja k już wspomniałam, w ielkim urokiem lat szkolnych było dla m nie tow arzystw o koleżanek, byłam zaprzyjaźniona z trzema: Anielą Hole- wińską, M arią Spotowską, a w szczególności z M arią Kłobukowską (po­ dobnie jak ja córka, farm aceuty). Ukończyła potem studia medyczne, była bardzo zaangażowanym lekarzem, wyszła zamąż za lekarza d r Bog­ danowicza (po wojnie profesor chirurgii stomatologicznej), niestety zgi­ nęła od w ybuchu bomby w czasie pow stania warszawskiego.

(6)

szkoły, kontakty staw ały się coraz luźniejsze, różne k ieru n ki studiów wyższych, małżeństwa, w yjazdy do innych miast, powoli rozdzieliły nas całkowicie.

M atka moja, czego, niestety, nie doceniłam za J e j życia, dokładała wielu starań, aby zapewnić mi najlepszy rozwój fizyczny w okresie szkol­ nym, a także zdobycie znajomości języków obcych. N akłaniała mnie do chodzenia w zimie na ślizgawkę. Początkowo m iałam duże opory i szło m i bardzo kiepsko, ale stopniowo robiłam postępy i po kilku latach, już na I roku studiów w Politechnice, umiałam nieco „holendrować”, zwłasz­ cza z dobrym partnerem . W W arszawie w latach dw udziestych słynna była ślizgawka w tzw. Dolinie Szwajcarskiej (w okolicy Alej Ujazdow­ skich), gdzie przygryw ała muzyka. Poza tem, w latach szkolnych chodzi­ łam przez kilka lat na lekcje gim nastyki szwedzkiej do szkoły prof. Olszewskiego.

Niezłą znajomość francuskiego z lat przedszkolnych pogłębiłam przez pochłanianie francuskiej literatu ry romansowej (Maurois, Dumas, Mau­ passant, Gide, Zola). W okresie gim nazjalnym brałam również pryw atne lekcje niemieckiego, co przydało się bardzo w późniejszych latach.

W ostatnim roku pobytu w gimnazujm, w tzw. 8 klasie, bez żadnego konkretnego powodu miałam okresy depresyjnych nastrojów, kiedy przeżywałam obawy przed przyszłością. Pisałam naw et w tedy jakieś m e­ lancholijne wiersze — zapewne ry m y były bardzo kiepskie — chętnie przeczytałabym je dziś. Niestety, wszystko, co znajdowało się w W ar­ szawskim mieszkaniu moich rodziców, spaliło się podczas Powstania Warszawskiego. Pomimo tych depresyjnych nastrojów moje życie gim­ nazjalne w 7 i 8 klasie było bardzo aktywne; poza dość intensyw ną nau­ ką i zajęciami w kole przyrodniczym czytałam bardzo dużo. Była to literatu ra polska i obca przełomu XIX i XX w. — próbowałam też za­ poznać się choć trochę z filozofią niemiecką XIX w., ale nie wiele mo­ głam z tych teorii zrozumieć, tak więc szybko zarzuciłam podjęte próby. Znajdowałam jeszcze czas na towarzyskie spotkania z koleżankami, od­ byw ały się one najczęściej w domu moich rodziców, toczyłyśmy żywe dyskusje na tem aty światopoglądowe i przyszłych planów życiowych.

Z inicjatyw y m ojej M atki uczęszczałam również na lekcje tańca do sław nej szkoły Sobiszewskiego, gdzie wśród grona młodzieży poznałam m.in. przyszłego kompozytora Latoszyńskiego.

K ontakty te jednak urw ały się szybko. Przełożona naszego gimnazjum organizowała w karnaw ale 1—2 wieczorki taneczne dla uczennic 7 i 8 klasy, z dobrą orkiestrą, na które zapraszała chłopców tych samych klas jednego z męskich gimnazjów. Zabawy były św ietne (choć sukienki m usiały być bardzo skromne, niezależnie od stopnia zamożności rodzi­ ców). Już w tedy polubiłam ogromnie taniec towarzyski.

M atura (1924 r.) — to było najsilniejsze przeżycie m ojej wczesnej młodości, jeszcze przez kilka lat po tym egzaminie śniły mi się przeżycia m aturalne, choć sny miewam nadzwyczaj rzadko. Były to piękne, bardzo ciepłe dni połowy maja, przez kolejne 3 dni odbywały się egzaminy pi­ semne (język polski, m atem atyka, język obcy), po których biegłyśmy na lody. Z egzaminów ustnych zostałam zwolniona.

Rozpoczynały się wakacje, a jednocześnie czas tru dn ej decyzji — co robić dalej.

Jeszcze chyba w 8 klasie przed m aturą m yślałam o studiach na Wy­ dziale Chemicznym Politechniki W arszawskiej. Na ostateczną decyzję w płynęły jednak głównie czynniki pozanaukowe. Jakkolw iek miałam

(7)

A u tobiografia 7

pewne uzdolnienia i do m atem atyki i do nauk przyrodniczych, to jednak najbardziej zaważyła, jak to często u dziewcząt byw a — nam owa pew­ nego studenta II roku W ydziału Chemicznego Politechniki, kolegi mojego kuzyna otaczającego mnie zainteresow aniem i sym patią.

W akacje po m aturze m iałam szczególnie pracowite, w ypełnione n au ­ ką, głównie fizyki. Na Politechnice obowiązywał now owstępujących egzamin konkursowy, a w dodatku w latach 20— 30-tych (zdawałam w 1924 r.) obowiązywał num erus clausus dla kobiet (przyjm owano tylko 10%). Od tego czasu stałam się feministką. Władze uczelni stały na sta ­ nowisku, że kobieta inżynier, nawet, chemii, nie tak łatw o znajdzie p ra­ cę w przemyśle, nie należy zatem przygotowywać zbyt w ielu absolwen­ tek. W okresie międzywojennym daleko było jeszcze do rów noupraw ­ nienia kobiet w Polsce, a tym bardziej na Zachodzie.

Zdaw ałam sobie sprawę, że po ukończeniu gim nazjum o kierunku hum anistycznym , mogę mieć trudności z egzaminem konkursow ym na Politechnikę zwłaszcza, że nauczanie fizyki w szkole było na: bardzo słabym poziomie. Podczas całych w akacji uczyłam się, naw et podczas dość krótkiego pobytu nad Bałtykiem ; praw ie po całych dniach rozw ią­ zywałam zadania z fizyki, a potem już w W arszawie brałam korepetycje z m atem atyki i fizyki.

Nadszedł wreszcie pam iętny dzień egzaminu konkursowego, zdaje się, był to wrzesień. M atka moja bardzo mnie w tym okresie podtrzy­ m ywała na duchu. M atem atyka w pierwszym dniu egzaminu pisemnego poszła mi bardzo dobrze, natom iast na drugi dzień egzamin z fizyki oma- ło co nie skończył się katastrofą. To było jakoś tak dziwnie, że tem aty do opracowania dawał spacerujący wśród nas, zdających, profesor, zdaje się specjalista z zakresu mechaniki. K iedy podszedł do stolika przy któ­ rym siedziałam, polecił m i narysow anie lokomotywy. W padłam w roz­ pacz, nie pam iętałam szczegółów budow y lokomotywy i przede w szyst­ kim nie miałam żadnych zdolności do rysunków, (nie pam iętam , czy w szkole średniej były lekcje rysunku), a w każdym razie o rysunku technicznym nie m iałam zielonego pojęcia. Profesor, widząc moje prze­ rażenie, odniósł się do mnie jakoś bardzo życzliwie i zmienił m i tem at mówiąc: „niech Pani zatem zilustruje prawo B oyla-M ariotta”. Oczywiście, ta spraw a była mi dobrze znana, w ykonałam potrzebne proste rysunki, dołączając odpowiedni opis. Wróciłam jednak do domu bardzo zgnębio­ na, praw ie płacząc (choć do płaczu nigdy nie byłam skłonna) w przeko­ naniu, że egzaminu nie zdałam i że na studia się nie dostanę. M atka przyjęła to bardzo spokojnie i półżartobliwie powiedziała: „no to co, trzeba zdobyć zawód praktyczny, możesz się uczyć kraw iectw a albo ro­ bienia kapeluszy”. Sama zaczęłam się zastanawiać, czy nie zacząć starań o przyjęcie na studia dziennikarskie, lubiłam bowiem nauki hum anistycz­ ne, zwłaszcza literaturę, znałam już w tedy najw ybitniejsze pozycje euro­ pejskiej lite ra tu ry pięknej z przełomu XIX i XX w ieku i m iałam niezły styl.

Jakież było jednak moje radosne zdumienie, kiedy po ogłoszeniu wyników egzaminu znalazłam swoje nazwisko na liście przyjętych na Wydział Chemiczny P. W. i to pomimo przyjęcia tylko 10% kobiet.

STUDIA WYŻSZE, DOKTORAT, POBYT WE LWOWIE I W WIEDNIU Inauguracja roku akademickiego odbywała się bardzo uroczyście, roz­ poczynała się Mszą Sw. w kościele Zbawiciela (na placu Zbawiciela,

(8)

w pobliżu Politechniki), skąd po nabożeństwie ruszał pochód w k ieru n ­ ku uczelni, niesiono sztandar Politechniki W arszawskiej, profesorowie ubrani byli w togi, natom iast cała młodzież studencka przywdziała czap­

ki. Były one koloru czekolady, ze złotym sznurkiem nad daszkiem. P rzez pierwsze lata studiów nosiłam taką czapkę i byłam bardzo dum na z tego, że jestem studentką. Rozpoczęły się w ykłady i ćwiczenia. Pam iętam w y­

kłady z m atem atyki (prof. Leji): rachunek różniczkowy i całkowy, a zwłaszcza świetnie prowadzone ćwiczenia przez dr Zarankiewicza, wów­ czas jeszcze adiunkta, później wybitnego m atem atyka. Wielkie kłopoty mieliśmy z w ykładam i z mechaniki teoretycznej — profesor świeżo po­ wrócił z Rosji, mówił źle po polsku, używ ając dużo rusycyzmów. Cho­ dziłam na te w ykłady regularnie i notow ałam skrzętnie słowa profesora, ale z wykładanego przedm iotu praw ie nic nie rozumiałam — być może była to wina mojego słabego przygotow ania z fizyki w gimnazjum. Pod koniec roku wyuczyłam się swoich notatek prawie na pamięć (podręcz­ nika nie było jeszcze żadnego), coś nie coś w yjaśnili mi koledzy ze sta r­ szych lat i jakim ś cudem zdałam egzamin z m echaniki teoretycznej w I-szym term inie z w ynikiem dobrym.

Podstawowym przedm iotem na I roku studiów Wydziału Chemiczne­ go była chem ia nieorganiczna — w ykładał ją profesor J a n Zawidzki, w ybitny uczony w dziedzinie kinetyki chemicznej. W ykłady nie były zbyt porywające, być może dlatego, że profesor kierujący w roku aka­ demickim 1924/25 M inisterstwem W yznań Religijnych i Oświecenia P u ­ blicznego, był człowiekiem przepracowanym i zmęczonym. W kilka lat później (1928 r.) zm arł nagle w niezbyt późnym jeszcze wieku 62 lat. Byłam jako studentka na Jego pogrzebie — długi był pochód uczestni­ ków i uroczyste przem ówienia — śmierć w ydaw ała mi się w tedy czymś bardzo dalekim i nierealnym . Profesor Zawidzki był jednym ze współ­ założycieli (w 1919 r.) Polskiego Towarzystwa Chemicznego i jednym z prezesów Zarządu Głównego. Jego to w ielką zasługą stało się założenie czasopisma naukowego pt. „Roczniki Chem ii” — jako organu P.T. Chem. Czasopismo wychodzi od roku 1921, obecnie tj. od kilku lat pod zmie­ nioną nazwą „Polish Jo u rn al of C hem istry” — profesor Zawidzki był pierwszym redaktorem tego czasopisma.

Pierwsze moje zetknięcie z laboratorium chemicznym, to były ćwi­ czenia z analizy jakościowej (klasyczna analiza w/g Tredwela na kationy i aniony). Ćwiczenia prowadził adiunkt d r Dobrzański oraz starszy asy­ stent, m iły i dobry pedagog, dr Edw ard Józefowicz — po wojnie pro­ fesor Politechniki Łódzkiej. Analiza jakościowa w ydaw ała mi się cieka­ wa i uzyskiwałam bardzo dobre w yniki — wróćmy jednak do wykładów. Pam iętam bardzo ciekawy w ykład z ekonomii, prow adzony przez znakomitego znawcę przedm iotu, profesora Jerzego Michalskiego; Prof. zw. i hon. Pol. Lwowskiej; b. poseł na Sejm. Już samo słuchanie w y­ kładu było przyjemnością, ponadto zdobyte wiadomości okazały się bar­ dzo użyteczne w oczekującym nas życiu zawodowym, zwłaszcza dla ko­ legów, którzy osiągnęli stanowisko dyrektorów . Pierwsze trudności po­ jaw iły się w kreślarni Politechniki W arszawskiej — mieszczącej się w okazałym gmachu (róg Polnej i Nowowiejskiej). Ćwiczenia z zakresu rysunku technicznego (I i II rok studiów) prowadził inż. St. Niewia­ domski — adiunkt. Przeżyłam istne załamanie kiedy postawił przede m ną — i polecił mi narysow ać w entyl w przekroju, z w ym iaram i. Nie tylko nie wiedziałam, jak się zabrać do rysunku technicznego, jak się posługiwać rajzbretem i rajszyną, ale nigdy nie widziałam i nie m iałam

(9)

A utobiografia 9

pojęcia, co to jest w entyl, podstawowy przecież elem ent każdej apara­ tu ry chemicznej. Oczywiście, w gim nazjum hum anistycznym , jakie ukoń­ czyłam, nie uczono maszynoznawstwa. Inżynier Niewiadomoski zostawał mi wspomniane „zadanie do w ykonania” i — poszedł. Byłam „na dnie rozpaczy”, po raz pierw szy na studiach nie wiedziałam, co począć. Kiedy tak, siedziałam skamieniała, przyszli m i z pomocą koledzy ze sstarszych lat. Studenci I roku i starszych lat pracowali w różnych częściach te j samej sali, kreślarni. Szczególnie mile wspom inam studenta III roku, M ariana Polaczka, który wziął do ręk i mój nieszczęsny w entyl, objaśnił jego budowę i pomógł wykonać rysunek. Ten pierw szy krok był n a j­ trudniejszy, potem robiłam już szybkie postępy w rysunku technicznym;

na II i III roku studiów kreśliłam już samodzielnie rysunki kotłów „ognio- i w odnorurkow ych” oraz, inne części ap ara tu ry chemicznej.

Z byt wiele miejsca zajęłoby opisywanie w szystkich przedm iotów ja­ kie były w program ie studiów — zatrzym am się jedynie na kilku. Na II i III roku podstawowymi przedm iotam i były chemia organiczna i che­ mia fizyczna. Chemię organiczną, czyli chemię związków pierw iastka węgla, w ystępujących obficie w całej przyrodzie ożywionej oraz otrzy­ m yw anych w drodze syntezy (znamy ok. 5,5 miliona związków organicz­ nych, stanowią one także olbrzymią większość stosowanych leków) w y­ kładał profesor Ludw ik Szperl. Był to św ietny pedagog, w ykładał w spo­ sób bardzo żywy, interesujący, doskonałą polszczyzną. Ujęcie przedm iotu było klasyczne, ograniczające się do opisu metod otrzym yw ania, stru k ­ tu ry i własności podstawowych grup związków organicznych. Teoria elektronow a budowy związków organicznych nie była jeszcze w tedy w Polsce omawiana. Profesor Szperl napisał też bardzo popularny pod­ ręcznik Chemia organiczna, który był dla nas dużą pomocą w przygo­ tow aniu się do egzaminów. Chemię fizyczną, zajm ującą się głównie ba­ daniem zjawisk fizycznych, towarzyszących procesom chemicznym i ba­ daniem praw rządzących tym i procesami, w ykładał prof. Wojciech Swię- tosławski, w ybitny uczony w skali światowej, najw ybitniejszy polski fizyko-chemik, prowadzący badania w dziedzinie termochemii, ebuliosko- pii, azeotropii; twórca nowych metod rozdzielania niektórych grup zwią­ zków organicznych, otrzym yw anych w w yniku suchej destylacji węgla; twórca chemicznego In sty tu tu Badawczego na Żoliborzu. Prof. Swięto- sławski był w latach 1922— 1939 wiceprezesem M iędzynarodowej Unii Chemii Czystej i Stosowanej (J.U.P.A.C.), a w latach i935— 1939 m ini­ strem oświaty (W.R.iO.P). W ykłady z chemii fizycznej nie były jednak zbyt interesujące, był to w ykład trudny, suchy. Podobnie w ydany przez profesora podręcznik Chemia fizyczna, k tó ry służył nam za podstawę przygotowania się do egzaminu, był także trudny, niezbyt dydaktyczny i niewiele pomagał w zrozumieniu tych zagadnień, które nie były do­ statecznie jasno przedstawione podczas wykładów. Nie wiem, jak w ogóle zdałabym egzamin z chemii fizycznej, gdyby nie to, że podczas ćwiczeń z chemii fizycznej znalazłam się w grupie, prowadzonej przez dr Alicję Dorabialską, najbliższą współpracowniczkę i asystentkę profesora Swię- tosławskiego (w roku akad. 1925/26 stypendystka i uczennica M arii Skło- dowskiej-Curie) — później profesor Politechniki Lwowskiej, a po II w oj­ nie światowej — Politechniki Łódzkiej.

Doktor Dorabialska posiadała rzadko spotykany talen t dydaktyczny i szczególną życzliwość dla studentów — można się było do niej zwracać z każdym niezrozumiałym zagadnieniem z wykładów. Pani Alicja otwie­

(10)

rała jakieś dodatkowe kom órki w naszym mózgu i od razu wszystko staw ało sią jasne.

Najciekawszymi ćwiczeniami z całego okresu studiów, stała się dla mnie p reparatyka organiczna, tj. synteza związków organicznych. Było to otrzym yw anie — w w yniku syntezy laboratoryjnej — przedstawicieli różnych klas związków organicznych, w tym — niektórych barwników, środków zapachowych, środków leczniczych. Było to pasjonujące dla um ysłu początkującego chemika, kiedy to z 2—3 produktów wyjścio­ wych, w w yniku różnych zabiegów, głównie termicznych, czy dodanego katalizatora, powstawał nowy związek, o nowych własnościach. Czasem synteza źle przebiegała, nie otrzym ywało się oczekiwanego produktu lub powstawał w złej wydajności, tj. w zbyt m alej ilości, zadanie trzeba było w tedy powtarzać, szukając przyczyny niezadawalającego przebiegu syn­ tezy. Czasem przyczyna leżała w niedokładności podanych w przepisie param etrów . Pracow nia preparatyki nie była lim itowana w czasie; w go­ dzinach od 9 do 18 można było odrabiać ćwiczenia przez praw ie cały rok (2 semestry). Dawało to możliwość kilkakrotnego powtórzenia trudnej, źle odtw arzalnej syntezy. W skrajnych przypadkach braku sukcesu po­ mimo wielu włożonych wysiłków (błędy w przepisie) studenci uciekali się do niezbyt moralnego zaliczenia zadania — potrzebny preparat ku- kupowało się lub otrzym yw ało np. w znajomej aptece i dosypywało w końcowej fazie syntezy. Asystenci prawdopodobnie wiedzieli o tym, tym niem niej nie wycofywano z program u ćwiczeń zadań nie w ykonal­ nych w oparciu o dostępne przepisy. Było to zaprzeczeniem właściwej dydaktyki.

K iedy jako studentka III r. odrabiałam na dużej sali ćwiczeń prepa­ ratykę organiczną, poznałam młodego farmakologa d r Janusza Supniew- skiego, później profesora farm akologii na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie, znanego uczonego w skali światowej, najwybitniejszego farmakologa lat powojennych. Wtedy, w roku 1927/28 d r Supniewski wrócił z USA, gdzie u wybitnego profesora chemii organicznej Adamsa studiował syntezę organiczną, w szczególności — potencjalnych leków. Po powrocie do k raju pragnął pogłębić swoje umiejętności z zakresu syn­ tezy związków organicznych w drodze dalszych prac doświadczalnych. O trzym ał gościnne miejsce laboratoryjne w pokoju adiunkta d r Pytasza (sąsiadującym z salą ćwiczeń studenckich). Pam iętam , że podczas mo­ jego pobytu w pracowni kilkakrotnie usłyszeliśmy w ielki huk, dochodzący z pokoju adiunkta, biegliśmy tam natychm iast — na szczęście nic złego się nie działo, tylko p rep arat d r Supniewskiego lądował na suficie! Apa­ ra tu ra najczęściej nie ulegała rozerw aniu. Po dwudziestu latach spot­ kałam w Krakowie Profesora Supniewskiego na posiedzeniu K om itetu N auk Farm aceutycznych P.A.U., odnowiliśmy w tedy tam te dawne mło­ dzieńcze wspomnienia. W toku dalszych studiów słuchałam wykładów profesora Józefa Zawadzkiego (technologia chemiczna nieorganiczna). Profesor Zawadzki żył w ciągłym pośpiechu; poza obowiązkami na uczel­ ni był bardzo zaangażowany w organizowanie i rozbudowie polskiego chemicznego przem ysłu nieorganicznego, wykształcił też cały zastęp mło­ dych technologów i kadrę naukową — położył w tym zakresie wielkie zasługi. W ykłady tego młodego (około 40 1.) przystojnego profesora nie były zbyt porywające, zapewne głównie wina była po stronie przedmio­ tu (o prof. Zawadzkim piszę jeszcze później, p. str. 58— 59).

(11)

A utobiografia 11

profesor Kazim ierz S m o le ń sk i\ w ybitny uczony, znawca i w spółtw órca przem ysłu cukrowniczego w Polsce, wychowawca w ielu m łodych tech­ nologów. W ykładał żywo i ciekawie, z w ykładów tych jednak niewiele pam iętam. Studenci wielu pokoleń m ieli pewien niezbyt chw alebny zwy­ czaj: na wyższych latach na większość w ykładów (naw et dobrych) cho­ dziła tylko delegacja, zbierająca pod koniec sem estru podpisy w indeksie. Zaoszczędzony (pozornie) w ten sposób czas służył do przygotow ania się do egzaminów.

Wspominam jeszcze, nie najlepiej, ćwiczenia z elektrotechniki, po­ szczególne zadania odrabialiśm y w grupach 3— 4 osobowych. Spraw iały m i one duże trudności, zapewne na skutek braków z zakresu fizyki. W prawdzie egzamin z tego przedm iotu zdałam dość dobrze, bo można zawsze nauczyć się tego, czego wym aga profesor, ale w fizyce nie um ią- łam myśleć samodzielnie. Asystenci podczas ćwiczeń z elektrotechniki nie interesowali się zupełnie studentam i, więc gdyby nie pomoc kolegów ze starszych lat, nie bylibyśm y w stanie wykonać zadanych nam ćwi­ czeń. Kiedyś, po latach, spotkałam kolegę z m ojej grupy, powiedział do mnie: „gdyby nie P ani przejm ow anie się i aktywność, dopingująca nas do wysiłku, to prawdopodobnie nie zaliczylibyśmy ćwiczeń z elektrotech­ niki i mogłoby się to skończyć stra tą roku”. Była to dla mnie duża saty ­ sfakcja.

Po szczęśliwym zaliczeniu 4 lat studiów, zaliczeniu ćwiczeń i zdaniu przewidzianych egzaminów, trzeba było jeszcze wykonać pracę dyplo­ mową. Większość studentów starała się otrzym ać pracę dyplom ową w Za­ kładzie Chemii Fizycznej — Profesor Swiętosławski miał bardzo życzli­ w y stosunek do studentów, zakład był doskonale zorganizowany, z liczną kadrą asystentów na dobrym poziomie (wśród nich w spaniała d r Dora­ bialska) — pracę dyplomową można było wykonać w bardzo krótkim czasie 3 miesięcy. To wszystko nie miało dla mnie większego znaczenia, ponieważ interesowała mnie chemia organiczna i z tego tylko zakresu pragnęłam wykonać pracę dyplomową.

Nie pam iętam już za czyją radą, chyba wspomnianego już kolegi Po­ laczka, zgłosiłam się do K ated ry Chemii Organicznej, w której wówczas prace dyplomowe prowadził doc. d r Roman Małachowski, cieszący się opinią w ybitnego chemika, (później profesor U niw ersytetu Jan a Kazi­ m ierza we Lwowie). Roman Małachowski ukończył Wydział Chemiczny Politechniki w Zurychu, jednej z najlepszych w owym czasie (1909 r.) szkół akademickich świata — pracę doktorską w ykonał pod kierunkiem profesora R. W illstattera, jednego z najw ybitniejszych organików w świe- cie — znakomitego badacza alkaloidów, chlorofilu — zielonego barw nika liści, a także enzymów. Zostałam przyjęta, otrzym ałam tem at pracy oraz miejsce w laboratorium , na III piętrze gmachu Chemii przy ul. Polnej. Po kilku dniach, kiedy przygotowałam m ateriały do zamierzonych ba­ dań, odbyła się m oja pierwsza bardzo niefortunna rozmowa z doc. Ma­ łachowskim, w której usłyszałam kilka cierpkich, krytycznych uwag, jak np. „powinnam zapomnieć o tym , że coś um iem i zabrać się na nowo' do studiow ania chemii organicznej, a ponadto zwrócić większą uwagę na po­ rządek w szafce ze sprzętem laboratoryjnym ”. Jakby piorun we mnie

1 Prof. K. Sm oliński zginął śm iercią tragiczną z rąk gestapo rozstrzelany w 1943 r. w W arszawie na Pawiaku.

(12)

uderzył, byłam zdumiona i dotknięta do żywego. Miałam przecież opinię jednej z najlepszych na Wydziale studentek, m iałam głównie bardzo dobre oceny z egzaminów i ćwiczeń. Cieszyłam się uznaniem i sym patią większości profesorów i asystentów. Być może spowodowało to zbytnią pewność siebie młodej, bo zaledwie 21-letniej osoby. K iedy po tej histo­ rycznej rozmowie wyszłam z laboratorium i zam knęłam drzwi, stałam jeszcze długo w korytarzu, pow strzym ując się od łez, pełna gniewu i upokorzenia. Początkowo m iałam zam iar podziękować doc. Małachow­ skiem u za tem at i opiekę naukową, a następnie zwrócić się do profesora Swiętosławskiego. Walczyłam ze sobą chyba 2 dni, po czym „zrzuciłam pychę z serca” i powróciłam do K ated ry Chemii Organicznej.

W raz z koleżanką Marią Giedroyć, w ykonującą pracę dyplomową jednocześnie ze mną, brałyśm y udział w obszernym badaniu budowy — ze szczególnym uwzględnieniem stereochem ii (stosunków przestrzen­ nych) — pochodnych kw asu akonitowego (bezwodników) i badaniem ich przemian. Kwas akonitowy (trójkarboksylow y alifatyczny kwas nienasy­ cony) w ystępuje w przyrodzie w tru jącej roślinie tojad mordownik (Aco­ n itum napellus). Mnie przypadł m.in. w udziale tru d n y odcinek badań, otrzym anie bromopochodnej, tzw. bezwodnika trans. Po wielu próbach udało mi się otrzym ać trójbrom ow ą pochodną, związek dość nietrw ały.

N iektóre doświadczenia przeprow adzałam w w arunkach dość niezwy­ kłych, jak np. bromowanie w świetle słonecznym (działanie katalicz- ne) na dachu gmachu chemii. W yniki cało k ształtu naszych badań oka­ zały się ciekawe, objęły ustalenie s tru k tu ry obu bezwodników akoni- towych (różniących się wielkością pierścienia tlenowego) oraz otrzym a­ nie i zbadanie szeregu nowych pochodnych, w szczególności jednoestrów stereoizom etrycznych kwasów cis i trans akonitowych. Badania te stały się podstawą 2 publikacji w czasopiśmie niemieckim „Berichte d. deut­ schen Chem. G esellschaft” (1928) oraz w Rocznikach „Chemii” (1929). Początkowy bardzo krytyczny stosunek doc. Małachowskiego do mnie zmieniał się w m iarę rozwoju m ojej pracy dyplomowej — w ytrw ałe i um iejętne eksperymentowanie, nieustanna praca nad sobą, pogłębie­ nie wiadomości teoretycznych, zjednyw ały m i stopniowo jego uznanie i życzliwość. O roli profesor Małachowskiego w moim dalszym życiu piszę jeszcze później wielokrotnie. Pracę dyplomową ukończyłam i za­ liczyłam w początkach roku 1929. Po zdaniu egzaminu dyplomowego w m arcu 1929 roku ukończyłam studia, otrzym ując ty tu ł inżyniera che­ mika. W czerwcu tegoż roku wyszłam za mąż za mego starszego kolegę, inż. Napoleona Sienkiewicza.

W okresie moich studiów dużą rolę odgryw ały organizacje młodzie­ żowe takie, jak „B ratnia Pomoc” tzw. B ratniak — organizacja ta nie miała charakteru politycznego, zrzeszała praw ie w szystkich studentów, organizowała różne typy samopomocy. Zajmowała się też organizowa­ niem dorocznych sław nych bali „W arszawa swojej Politechnice”. Te pa­ m iętne bale karnaw ałowe, z kotylionam i i tańcami, prowadzonymi przez wodzireja, otw ierane polonezem, odbywały się w wielkim hallu Poli­ techniki i w kilku salach sem inaryjnych na parterze i na I piętrze. Na jednym z nich mój ówczesny narzeczony był wodzirejem, we fraku, z wielkim pękiem kolorowych w stążek na ram ieniu, ja zaś m iałam zasz­ czyt sunąć w polonezie z ówczesnym Rektorem uczelni.

Na terenie wyższych uczelni w Warszawie poza B ratnią Pomocą działały jeszcze inne organizacje studenckie o innym i znacznie węż­

(13)

Autobiografia 13

szym zakresie działania. Były to koła naukowe i koła regionalne. W śród rozm aitych kół naukow ych na naszym w ydziale działało rów nież Koło Chemików, w których pracowałam przez k ilka lat. Była to doskonała płaszczyzna wzajemnego poznania się koleżanek i kolegów z różnych lat i organizowania różnych form pomocy w studiach. Koło organizowało ponadto dla wyższych la t studiów, przy udziale kogoś z asystentów, w y­ cieczki do fahryk chemicznych w uprzem ysłowionych regionach nasze­ go kraju. Wycieczki te daw ały możność skonfrontow ania naszych w ia­ domości teoretycznych z praktyką, z tym , jak w ygląda praca i ap aratura w praw dziw ej fabryce.

Na 4 roku studiów zorganizowana była przez Koła Chemików wy­ cieczka do Łodzi, największego ośrodka przem ysłu włókienniczego w P ol­ sce. Na wycieczce tej poznałam — już jako absolw enta — swojego p rzy ­ szłego męża. Zwiedzaliśmy w tedy największą fabrykę przem ysłu ba­ wełnianego Poznańskich, przy ul. Ogrodowej 15 (dziś Zakłady im. J. M ar­ chlewskiego). Obok fabryki wsławionej strajkiem robotników i pocho­ dem krw aw o stłum ionym podczas rew olucji 1905 r. znajdował się w iel­ k i pałac secesyjny. W pałacu tym, obok kilkudziesięciu pokoi, znajdo­ w ała się sala koncertowa oraz w ielki salon, służący do zebrań tow arzy­ skich i bali u Poznańskich, gdzie na przełomie X IX i XX w. zbierała się plutokracja m. Łodzi, a także goście z innych m iast i z zagranicy. W czasie w spom nianej wycieczki w 1928 r. zwiedzaliśm y również dużą fabrykę przem ysłu bawełnianego Scheiblera-G rohm anna przy ul. T ar­ gowej, dziś Zakłady Przem ysłu Bawełnianego im. Obrońców Pokoju.

Zwiedzając fabryki Łodzi, m iasta zupełnie mi obcego, historycznie znanego nieco z Ziem i Obiecanej Reymonta, nie przypuszczałam ani przez chwilę, że to właśnie m iasto stanie się kiedyś miejscem, w którym przyjdzie m i żyć i pracować naukow o przez pół życia, przez 40 lat!

Podczas studiów na Politechnice W arszawskiej obowiązywała po III roku praktyka w akacyjna w fabryce — mnie przypadła wówczas w udzia­ le miesięczna praktyka w Zakładach Chemicznych w Grodzisku pod W arszawą. Była to niewielka fabryka kw asu octowego, produkowanego z surowego octanu w apnia, przywożonego z Hajnówki. Poza tem otrzy­ myw ano tam jeszcze niektóre pochodne, np. octan sodu, bezwodnik octo­ wy. Pew nego razu tak się złożyło, że d y rek to r musiał w yjechać na cały dzień z fabryki, mnie powierzając kierow anie produkcją (stosunkowo bardzo prostą). W pew nej chwili m usiałam wydać robotnikom polecenie wniesienia kilkunastu czy kilkudziesięciu balonów (ok. 50 kg) kw asu octowego na wysokość półpiętra (transporterów mechanicznych tam wów­ czas nie było) celem w prowadzenia kwasu do górnego otw oru reaktora. Miałam wówczas 21 la t (na które podobno naw et nie wyglądałam), ro ­ botnicy byli znacznie starsi ode mnie i doszli zapewne do wniosku, że zarządzenie młodej prakty k an tk i można spokojnie zlekceważyć — ba­ lonów nie ruszyli z miejsca. Zdenerwowałam się tym bardzo, ponieważ n azajutrz mieli przyjechać odbiorcy po gotowy już produkt reakcji — nie pam iętam dobrze, co to miało być, chyba bezwodnik octowy. Co robić, jak w ybrnąć z kłopotliwej sytuacji i wypełnić powierzone zadanie. P rze­ łam ując m oje fem inistyczne ambicje, zwróciłam się o pomoc do młodego technika, tzw. zmianowego, k tó ry okazywał m i sym patię, chodziliśmy czasem razem na spacery, stanowiło to jednak dla m nie dodatkową prze­ szkodę w ew nętrzną. Młody człowiek natychm iast spełnił m oją prośbę, poszedł do grupy robotników i powiedział kilka zdań „po francusku”,

(14)

tj. w robotniczym języku. Skutek był natychm iastow y, balony zostały od razu załadowane na potrzebną wysokość i proces uruchomiono.

K iedy po skończonej „zm ianie” wróciłam do swojego pokoju i prze­ m yślałam przeżyte doświadczenie — doszłam do wniosku, że moje pla­ ny, aby po skończeniu studiów pracować jako inżynier w fabryce w tzw. ruchu i kierować jakąś produkcją — są naiw ne i nierealne. Podobne trudności (jak teraz podczas praktyki), mogą mieć w przyszłej, już stałej pracy zawodowej. W owym czasie niechętnie dopuszczano kobiety do sa­ modzielnych stanowisk, o czym wiedziałam — mogłabym zatem mieć trudności ze zdobyciem interesującej pracy i samodzielnym kierow a­ niem w ybranym działem produkcji. Absolwentki W ydziału Chemiczne­ go P. W. najchętniej zatrudniano w laboratoriach analitycznych, ponie­ waż ten typ pracy zupełnie mi nie odpowiadał, zaczęłam myśleć o dro­ dze naukowej.

W jesieni 1929 r. zdecydowałam się podjąć studia na Wydziale F ar­ m aceutycznym U niw ersytetu Warszawskiego — było to głębokie prag­ nienie mojego Ojca, gdyż wówczas m iałabym praw o do dziedziczenia apteki; dyplom m agistra farm acji był niezbędnym ku temu w arun­ kiem. Decyzję popieraną również przez mojego Męża, ułatw ił fakt, że jako absolwentka W ydziału Chemicznego P.W. m iałam szansę uzyska­ nia zaliczenia szeregu w spólnych przedmiotów (m.in. chemicznych). Od października 1929 r. zostałam przyjęta na II rok studiów Wydziału F ar­ maceutycznego' U. W. Głównym przedmiotem, który kosztował mnie najwięcej pracy była farmakognozja, tj. nauka o surowcach leczniczych pochodzenia naturalnego, przedm iot bardzo ciekawy, ale obejm ujący du­ ży m ateriał pamięciowy. Na wiosnę, przed egzaminem, biegałam często do Warszawskiego Ogrodu Botanicznego — tam bowiem można było po­ w tórzyć cały m ateriał, oglądając rozwinięte, kw itnące rośliny w kw a­ terach, w których zostały zgrupowane w edług system atyki botanicznej. Na III roku ostatnim, studiow ałam przede w szystkim przedmioty, przy­ gotowujące praktycznie do pracy zawodowej: farm ację stosowaną (ga­ lenową), którą w ykładał wielce zasłużony dla nauki i zawodu profesor Bronisław K oskow ski2 i chemię farm aceutyczną, obejm ującą głównie analizę leku (wykładał ją profesor Jan Zaleski, znany badacz barw ni­ ków krwi). Szczególnie utkw iły m i w pamięci znakom ite w ykłady z mi­ krobiologii i serologii profesora Ludwika H irszfeld a3, wybitnego uczo­ nego (prowadził odkrywcze prace z zakresu grup krwi). W ykłady te były bardzo interesujące, profesor mówił doskonałą polszczyzną, z w iel­ kim zaangażowaniem osobistym, co udzielało się słuchaczom. Nawet tru d ­ ne problemy, jak np. nauka o odporności, staw ały się jasne i przeko­ nywujące. Cytowane przez profesora fakty i teorie m iały często aspekt hum anitarny — uczyły takiego spojrzenia na naukę.

Jednocześnie z podjęciem studiów farm aceutycznych zostałam za­ angażowana jako asystentka w K atedrze Chemii Organicznej Politech­ niki W arszawskiej, kierow anej wówczas przez profesora Ludwika Szper- la. Ze względu na moje studia uniw ersyteckie zostałam zwolniona z obo­

2 Prof. B. K oskow ski był głów nym organizatorem i w spółtw órcą Wydziału Farm aceutycznego U.W. (jedynego W ydziału w II R.P.). Jest autorem znakomi­ tych podręczników i m onografii z zakresu farm acji aptecznej (stosowanej).

8 Prof. L. Hirszfeld (1884—1954) jest autorem ciekawej autobiografii Historia

(15)

A utobiografia 15

wiązku prowadzenia badań naukow ych — pozostawały zajęcia dydak­ tyczne — prowadzenie ćwiczeń z p reparatyki organicznej i pewne p ra­ ce adm inistracyjne, niektóre bardzo nużące.

W czasie m ojej asystentury na Politechnice poznałam tam d r W andę Brydównę, która z powodów, których już dziś nie pam iętam , przeniosła się z Poznania do W arszawy i została zaangażowana jako pracow nik n au ­ ki przez profesora Szperla. Wanda Brydów na ukończyła studia chemicz­ ne na U niwersytecie Poznańskim, następnie pracow ała jako asystentka w Zakładzie Chemii Organicznej, kierow anym przez profesora dr J e ­ rzego Suszkę, jednego z najw ybitnieszych polskich chemików organików pierw szej połowy XX w. — o znaczących osiągnięciach w zakresie che­ mii alkaloidów grupy chininy. W anda Brydów na doktoryzowała się pod kierunkiem profesora Suszki jako promotora. W bardzo szybkim czasie pomiędzy d r Brydów ną a m ną naw iązała się przyjaźń, k tóra przetrw ała przeszło 40 lat. Wanda, późniejsza żona wspomnianego już poprzednio inż. M ariana Polaczka, była w spaniałym człowiekiem — w ybitnie inte­ ligentna, szlachetna, dobra, bezkompromisowa. Była (miała w tedy la t ok. 30) kobietną ładną, pełną osobistego wdzięku i uroku — ktokolw iek się z nią zetknął, był pod jej urokiem. M iałyśmy w ted y trochę niety ­ powe gusta, może było w tym nieco p o z y na oryginalność — w yszuka­ łyśm y sobie np. w A lejach Jerozolim skich kaw iarenkę, gdzie chodzi­ łyśm y czasem na „piwo”. Głównym tem atem naszych rozmów b y ły spra­ w y naukowe, ale często też biegły różne zwierzenia, głównie z m ojej strony; chociaż m iałam w spaniałą Matkę, m ądrą, tolerancyjną, to ła­ tw iej m i było mówić o sprawach emocjonalnych z przyjaciółką. W moim życiu osobistym zawsze sobie coś „nam otałam ”, coś skomplikowałam. Już w 2 lata po zawarciu małżeństwa moje osobiste zainteresow ania zwróciły się w innym kierunku, co doprowadziło w końcu do zgodnego, choć z m ojej stron y zawinionego rozejścia się z mężem, a w konsekw en­ cji — po następnych kilku latach — do uniew ażnienia małżeństwa.

W lipcu 1931 r. ukończyłam studia farm aceutyczne, uzyskując ty tu ł m agistra farmacji. Po odbyciu przewidzianej p raktyki w aptece i zło­ żeniu odpowiednich dokumentów uzyskałam w Wydziale Zdrowia upraw ­ nienia do posiadania i zarządzania apteką — m iałam jednak inne plany życiowe. Zarówno praca w Zakładzie Chemii Organicznej, jak i dysku­ sje z d r W andą Brydówną umocniły mój zam iar poświęcenia się dzia­ łalności naukowej. Należało rozpocząć od uzyskania doktoratu. Pomimo, że moja praca dyplomowa szła jak po grudzie i usłyszałam w tym cza­ sie dużo uwag krytycznych pod adresem moich umiejętności, to m iałam jednak tyle uznania dla osobowości i wiedzy doc. Małachowskiego, że bardzo pragnęłam pracować naukowo pod jego kierunkiem . W owym czasie zajmował się problem am i stru k tu ry i stereochemii, głównie kw a­ sów nienasyconych wielokarboksylowych (tj. tró j- i czterokarboksylo- wych) oraz mechanizmami ich przemian. W 1930 r. Roman Małachow­ ski uzyskał ty tu ł profesora chem ii organicznej i w yjechał z W arszawy, zaproszony do objęcia K atedry Chemii O rganicznej na W ydziale M ate­ m atyczno-Przyrodniczym U niw ersytetu Jan a Kazim ierza we Lwowie. W związku z tym rozważałam możliwość w yjechania do Lwowa n a okres w ykonywania pracy doktorskiej. Rodzicom i mężowi obiecałam, że bę­ dę przyjeżdżała do W arszawy na w akacje letnie i wszystkie dłuższe przerw y świąteczne (2 tyg.) i m iędzysem estralną (2 tyg.), czyli co 2— 3 miesiące.

(16)

P raw ie bezpośrednio po ukończeniu studiów farm aceutycznych, chy­ ba w sierpniu 1931 r., zgłosiłam się do profesora Romana Małachowskie­ go podczas Jego pobytu w Warszawie z prośbą o przyjęcie mnie do p ra ­ cy. Profesor w yraził zgodę i od października 1931 r. zostałam powołana na stanow isko asystenta, a w 2,5 lat później — starszego asystenta w K a­ tedrze Chemii Organicznej na Wydziale M atem atyczno-Przyrodniczym U niw ersytetu Jan a Kazim ierza we Lwowie.

U niw ersytet Lwowski miał piękne tradycje, pracow ali tam w ybitni uczeni: n a Wydziale H um anistycznym w ykładali historię literatu ry w la­ tach dwudziestych Jan Kasprowicz, Juliusz K leiner (autor słynnych mo­ nografii o 3 wieszczach). Na Wydziale M atem atyczno-Przyrodniczym w latach, kiedy m iałam zaszczyt tam pracować, w ykładali tacy w ybitni uczeni jak: Czekanowski (antropolog), Banach, Steinhaus (matematycy), Romer (geograf), Weigl (biolog, twórca szczepionki przeciwdurowej), Chwistek (filozof, logik), Arctowski (geofizyk, geograf), Tołłoczko (che­ mik, pionier w stosowaniu m etod fizykochemicznych).

K atedra, w której rozpoczęłam działalność naukow ą była niewielką placówką, mieszczącą się przy ul. Mikołaja, blisko ul. Akademickiej, w centrum miasta, w starym 2-piętrowym budynku, chyba z XVIII w.

Do gm achu wchodziło się przez dużą, ciężką drew nianą bramę, otw ie­ raną długim żelaznym kluczem. Na I piętrze mieściła się K atedra Che­ mii Nieorganicznej i Fizycznej, kierow ana przez profesora Stanisław a Tołłoczkę, autora najlepszego w owym czasie podręcznika chemii nieor­ ganicznej dla studentów ; na II piętrze mieściła się K atedra (Zakład Che­ mii Organicznej). Kierownikam i tej K atedry byli: prof. S. Opolski, autor cenionego w latach dw udziestych podręcznika Chemii Organicznej — o dużych w alorach dydaktycznych. Prof. Opolski zm arł nagle w Za­ kładzie, w swoim fotelu, w gabinecie. Bezpośrednim poprzednikiem prof. Małachowskiego był prof. K. Kling — zajmował się przem ianą związków organicznych w fazie gazowej, w szczególności węglowodorami nasyco­ nymi; zaopatrzył Zakład w specjalną do tych celów aparaturę.

Prof. Małachowski, obejm ując kierownictwo katedry, stanął wobec zadania pełnej reorganizacji w zakresie aparatury, zaopatrzenia w nowy sprzęt i chemikalia, celem przystosowania zakładu do nowego kierunku prac dydaktycznych i badawczych. W katedrze był jeden etat adiunkta, 3 etaty asystentów i jeden asystenta dem onstratora, obsługującego w y­ kład profesora (tablice, modele, niektóre efektowne doświadczenia, ilu­ strujące omawiane reakcje). Nie było w owym czasie zwyczaju zatrud­ niania asystentów naukowo-technicznych. Wszyscy asystenci zajmowali się dydaktyką i pracą badawczą. Sala ćwiczeń była niewielka — ćwi­ czenia z zakresu syntezy (preparatyki organicznej) trw ały przez 1 se­ m estr, po 8 godzin dziennie — odrabiało je jednocześnie 30 studentów. Prowadzenie ćwiczeń z grupą ok. 10 studentów , pytanie podczas kolo­ kwiów, było moim głównym zajęciem dydaktycznym — zostawało mi więc sporo czasu na własne badania naukowe, zwłaszcza, że pracowałam zazwyczaj 10 godzin dziennie, z m ałą przerw ą na obiad. Biurokracja na Uniwersytecie była m inim alna, w większości k ated r nie było w ogóle sekretarek — spraw y adm inistracyjne prowadził adiunkt, zresztą było ich niewiele. Nie było żadnych rocznych czy pięcioletnich planów, ani obszernych spraw ozdań — publikacje w czasopismach naukow ych były główną form ą sprawozdawczości. Nie było też żadnych centralnych za­ mówień. Profesor otrzym yw ał budżet, pew ną kwotę n a w ydatki, zwią­

(17)

A u tobiografia 17

zane z prowadzeniem dydaktyki i badań naukow ych, z których m usiał się wyliczyć; spraw ozdanie finansowe pisał adiunkt. Zamówienia na szkło laboratoryjne czy chem ikalia były składane doraźnie, gdy zachodziła te ­ go potrzeba, bezpośrednio do firm y, zajm ującej się spraw dzeniem od odpowiedniego producenta. Specjalne, tru d n o dostępne odczynniki do naszych badań naukow ych sprowadzaliśm y z firm niemieckich, np. od M erck’a — na zamówienia naw et telefoniczne, pilne zamówienia reali­ zowane były przesyłką samolotową.

Po przyjeździe do Lwowa, w październiku 1931 r. udało m i się w y­ nająć pokój sublokatorski z obiadami, w pobliżu Zakładu, co daw ało dużą oszczędność czasu, za 150 zł miesięcznie. Była to dość w ysoka ce­ na, ponieważ pensja moja wynosiła 180 zł, tak więc początkowo pom a­ gali m i trochę rodzice.

W Zakładzie zajmowałam się przede w szystkim przygotow aniem do prow adzenia ćwiczeń, program był nieco inny niż w W arszawie — pro­ fesor w ym agał więcej wiadomości teoretycznych od studentów . Trzeba więc było poszerzyć i pogłębić w łasne wiadomości, zapoznać się z treścią w ykładów Profesora — udało m i się zdobyć notatki z w ykładu, a w bi­ bliotece Zakładu znalazłam potrzebne dodatkowe m ateriały. Biblioteka była niewielka, ale świetnie zaopatrzona w różne podręczniki, m onogra­ fie oraz reje stry streszczenia prac z najw ażniejszych czasopism zagra­ nicznych z zakresu chemii, np. „Chemisches Z en tralb latt”). Rozpoczę­ łam też w krótce pracę naukową.

Tem atem moich badań, podjętych w aspekcie pracy doktorskiej, było badanie przem ian kw asu etylenoczterokarboksylow ego (I). Zw iązek ten mało dotąd badany m iał ciekawą stru k tu rę, zaw iera bowiem przy każ­ dym z węgli w iązania etylenowego grupę karboksylow ą (kwasową). Mia­ łam za zadanie poznanie przem ian kw asu I pod działaniem bardzo reak­ tyw nego odczynnika, jakim jest PC1S. Przez pierwsze 2 la ta badania moje nie daw ały żadnych pozytywnych rezultatów , nie udaw ało m i się wyodrębnić żadnych jednorodnych związków. Na dom iar złego odczu­ w ałam przykre sk u tk i oddziaływania pięciochlorku fosforu, k tó ry ata­ kuje błotny śluzowe górnych dróg oddechowych. Dość często miałam, po­ mimo stosowania różnych środków ostrożności (praca pod dobrym w y­ ciągiem) coś w rodzaju chronicznego zapalenia gardła. Profesor in tere­ sował się życzliwie przebiegiem moich badań, daw ał m i różne cenne ra ­ dy i wskazówki. Po 2 latach trudnych i bezowocnych zmagań, w śród których zyskałam jednak wiele doświadczenia w zakresie m etodyki che­ mii organicznej, pojawiło się dość niespodziewanie światło sukcesu. Uda­ ło m i się rozszyfrować skład głównego produktu badanej reakcji — oka­ zał się m ieszaniną (nie dającą się rozdzielić za pomocą dostępnych m e­ tod) 2 chlorków, czterochlorku kw asu I oraz trójchlorku kw asu chloro- etylenotrójkarboksylow ego. D yskusja nad m echanizmem reakcji prow a­ dziła do wniosku, że nagrom adzenie g ru p karboksylowych, wzajemnie się odpychających w cząsteczce kw asu I, powodowało częściową desta­ bilizację cząsteczki, elim inację jednej g rupy karboksylow ej i jej w ym ia­ nę na atom chloru poprzez ugrupow anie przejściowe zaw ierające atom fosforu — C \ 0 — PC14. Z kolei udało mi się wyodrębnić w stanie czy­ stym nieopisany dotąd dw uchlorek kw asu anhydroetylenodw ukarboksy- lowego (II) i ustalić, że jest to pierw szy produkt działania PC15 na kw as I. A nhydrodw uchlorek okazał się związkiem bardzo czynnym — w opar-2 — K . H . N . i T . 1/83

(18)

ciu o jego przem iany udało m i się otrzymać szereg nowych pochodnych kwasu I, trudno dostępnych na innej drodze. Nie udało się natom iast — pomimo licznych prób — otrzym ać bezwodnika kw asu etylenoczterokar- boksylowego (I); w skazuje to, że układ 2 pierścieni pięcioczłonowych (heterocyklicznych) o w spólnym podwójnym w iązaniu jest szczególnie nietrw ały, zapewne w skutek panującego w cząsteczce napięcia.

Po ukończeniu badań doświadczalnych przystąpiłam do pisania roz­ praw y doktorskiej, to okazało się nie tylko zadaniem trudnym . Podczas pisania przeżywałam istną udrękę, pomimo, że w szkole średniej mia­ łam dobre stopnie z różnych opracowań z lite ra tu ry polskiej i w yda­ wało mi się, że mam niezły styl — w pew nym okresie myślałam naw et 0 dziennikarstw ie jako zawodzie. Teraz, okazało się, że opis badań che­ micznych, właściwe sformułowanie wniosków, to całkiem inna tru d n a umiejętność. Profesor w tym zakresie okazał się szczególnie wym aga­

jący. Pomimo, że część tekstu poprawiałam i przepisyw ałam kilka ra­ zy — w m yśl otrzym anych wskazówek, wciąż nie uzyskiwałam akcep­ tacji, wreszcie, kiedy byłam już na sk raju zniechęcenia przyszło mi jesz­ cze przeżyć i takie am bicjonalne upokorzenie — profesor wręcz podykto­ wał mi pewne sform ułow ania (1—2 strony), które uw ażał za najlepsze. Sądzę, że była to dobra szkoła, nabyte podczas długich godzin pisania pracy doktorskiej z profesorem um iejętności zaowocowały po wielu la­ tach w Łodzi, kiedy to na samodzielnym już stanow isku przygotowy­ w ałam liczne publikacje własne i popraw iałam prace moich uczniów 1 doktorantów. Moja rozpraw a doktorska została w ydana w postaci od­ dzielnej broszury (pt. O pew nych przemianach kw asu etylenoczterokar-

boksylowego Lwów 1934, str. 43), a najw ażniejsze w yniki ogłosiliśmy

wspólnie z Profesorem w niemieckim czasopiśmie „Berichte d. deutschen Chem. G esellschaft” w 1935 r. Na końcu drogi do doktoratu cze­ kały mnie jeszcze trudne na uniw ersytecie egzaminy doktorskie. Egza­ min z 3 przedmiotów chemicznych: chemia nieorganiczna i fizyczna (prof. St. Tołłoczko), chemia organiczna (prof. R. Małachowski) odbywał się jednocześnie w obecności dziekana Wydziału. Wymagało- to dużego opa­ nowania nerwowego, nie mówiąc już o dobrej znajomości przedmiotów, ponieważ m ateriał był bardzo obszerny — egzamin ten zdałam dość dobrze. Zdawałam jeszcze również w obecności dziekana, ale już w in­ nym dniu egzamin z fizyki u znakomitego pedagoga, jakim był prof. d r St. Loria — egzamin przebiegał w bardzo życzliwej atmosferze, z w y­ nikiem dla m nie bardzo pomyślnym. Do egzaminu tego przygotowywa­ łam się ponad rok, korzystając głównie z bardzo obszernego, świetnego podręcznika prof. Pieńkowskiego — profesora U niw ersytetu W arszaw­ skiego. Trudności m iałam duże, ponieważ brakowało- mi dobrych pod­ staw jeszcze z czasów szkoły średniej, a to się zawsze mści. Potem gdy studiaw ałam na Politechnice W arszawskiej, fizyka n ie była dobrze w y­ kładana, profesor, trochę dziwak, nie troszczył się o to, czy studenci ko­ rzystają z jego wykładów. Szereg działów, których nie rozumiałam, głównie z zakresu mechaniki, opanowałam w tedy czysto- pamięciowo. Fizykę w obszernym zakresie, potrzebnym do doktoratu, zrozumiałam dopiero we Lwowie dzięki wskazówkom, jakich mi udzielił życzliwie prof. Loria i także — dużego w kładu w łasnej pracy. N astępnie zdawałam egza­ min z logiki u prof. Chwistka, ale zakres potrzebnych wiadomości był niewielki. Tak więc, po tych wszystkich trudach, otrzym ałam n a Uni­ w ersytecie J.K. we Lwowie w grudniu w 1933 r. ty tu ł Doktora Filozofii w zakresie Chemii.

(19)

Autobiografia 19

Lwów był pięknym miastem, położonym wśród pagórków w opraw ie lasów — szereg ulic przebiegało spadzisto, otw ierając w górnych odcin­ kach malownicze perspektyw y.

Na wzgórzu położony był również piękny park S tryjski, w którym znajdowała się w odpowiednim budynku sław na Panoram a Racławicka — rotundzie — p ark urokliw y o każdej porze roku. Malownicze były rów ­ nież okolice Lwowa, częściowo górzyste i zalesione. W niektóre śnieżne niedziele w yjeżdżałam do niedalekiej Czartowskiej Skały, gdzie znajdo­ w ały się doskonałe tereny narciarskie. Na U niw ersytecie lwowskim prze­ rw a m iędzysem estralna oraz ferie wielkanocne były połączone, co stano­ wiło blisko miesięczną przerw ę w zajęciach dydaktycznych. Część tej przerw y spędzałam w Warszawie z rodziną, a około 2 tyg. zazwyczaj w Zakopanem. Po pracy w atmosferze chem ikalii pobyt w czystym gór­ skim powietrzu był szczególnie wskazany. Jeździłam w tedy sporo n a n a r­ tach — tego pięknego sportu nie opanowałam nigdy dobrze (trzeba zaczy­ nać już w dzieciństwie, a nie w latach 20-tych) na tyle jednak że mogłam odbywać dłuższe wędrówki w Tatrach. Marzec, względnie kwiecień — w tedy, kiedy trw ały w akacje w U niwersytecie, był cudowną porą w Ta­ trach. Z Kasprowego zjeżdżałam zakosami (nie m ając opanowanej żad­ nej am bitnej techniki, np. K ristianii), a potem był piękny długi zjazd np. przez dolinę Goryczkową. B yły to wspaniałe, niezapomniane prze­ życia, np. odpoczynek w prom ieniach palącego słońca na belkach, przed jakim ś szałasem pasterskim , z widokiem na ośnieżone lasy świerkowe, pokryw ające zbocza regli. A jak sm akow ały w tedy suszone śliwki czy pomarańcze. Ferie letnie spędzałam częściowo także w T atrach i Zako­ panem. Profesorowi Małachowskiemu, któ ry sam był alpinistą, zawdzię­ czam w prowadzenie do tu rystyk i wysokogórskiej. Profesor staw iał m i od razu dość wysoką poprzeczkę. Pierw sze m oje wysokogórskie przeży­ cia to była grań Kościelca z Hali Gąsienicowej, trzeba tam było poko­ nać dość niebezpieczny traw ers przez dużą płytę, gdzieś w połowie ścia­ ny. Profesor ubezpieczał m nie liną — nie powiem, żebym się nie bała, jeden niewłaściwy krok bez ubezpieczenia groził spadkiem w przepaść. W ciągu kolejnych sezonów w T atrach „zaliczyłam” kilka dość tru d ­ nych wejść ubezpieczonych klam ram i, były to: Swinica, Rysy, Orla Perć, w T atrach Czechosłowackich — K ryw ań, Łomnica, zdaje się G arłuch i jeszczę parę szczytów w T atrach Zachodnich. Poza tym odbyłam jesz­ cze kilka w ędrów ek bez trudności technicznych — długich, trochę n u żą­ cych, choć pięknych widokowo, były to: Długi Upłaz, Grześ, K om iny Tyłkowe i parę innych, których już nie pam iętam . Na trudniejsze w spi­ naczki linowe chodziliśmy zazwyczaj w trójkę, trzecią osobą był ktoś z daw nych kolegów profesora, dobry taternik. Szłam w środku, ubezpie­ czona liną „z dołu” i „z góry”. Wyłącznie z Profesorem weszliśm y na grań Żabiego Mnicha (nie należy mylić z Żabim Koniem, znacznie tru d ­ niejszy szczyt, zdobywany corocznie przez w ytraw nych wspinaczy, za­ pew ne dla treningu). Była to trud n a technicznie, linowa, długa w spi­ naczka, z licznymi „kom inam i”; „przewieszkam i”. Pokonyw ałam nieźle, choć nie bez w ysiłku i napięcia, te tru d ne odcinki drogi. Jak a to była radość, kiedy się wreszcie osiągnęło szczyt i m iało przed sobą urzeka­ jący widok na bliższe i dalsze szczyty W ysokich Tatr.

We lwowskim okresie mojego życia, z 6 tygodni urlopu, jaki p rzysłu­ giwał asystentom na Uniwersytecie, znaczną część spędzałam w Zako­ panem i w Tatrach, ale nie tylko. Poznałam rów nież piękne górskie oko­

(20)

lice na południowy-wschód od Lwowa: pasmo Gorganów, z takim i szczy­ tami, jak Pop Iwan, Doboszanka, a także okolice W orochty i Żabiego blisko granicy w ęgierskiej. P am iętam pewną dłuższą (chyba z górą ty ­ godniową) wycieczkę, odbytą wspólnie z profesorem oraz z wspomnia­ ną już m oją przyjaciółką W andą B. i jej narzeczonym, inż. Polaczkiem. Było to piękne w ędrowanie wśród przyrody zupełnie innej niż w Ta­ trach, tam te góry przypom inały nieco Pieniny. K lim at był znacznie ła­ godniejszy, łąki bardziej ukwiecone — w okolicach Żabiego spotykało się drzewa morelowe i winoroślą. Schronisk w tam tych stronach było mało, tak że nocowaliśmy najczęściej w huculskich chatach, na stry ­ chach, na sianie, co także miało swój urok.

Tak w yglądały niektóre niezapomniane w akacje, natom iast w ciągu roku akademickiego pracow ałam bardzo intensywnie, najczęściej do 7—8 wieczorem. Na życie tow arzyskie praw ie nie było czasu, rzadko też cho­ dziłam na spacer, czy do kina. Do kaw iarni nie chodziło się wcale. Była to rozryw ka niewielka i dość droga, zwłaszcza, że było to w epoce, kie­ dy w edług ogólnie przyjętego towarzyskiego zwyczaju, mężczyzna pła­ cił za kobietę, znajdującą się w jego towarzystwie. Obyczaju tego nie uznawałam jako dość zaangażowana feministka. Zamożna młodzież zie­ miańska i ze środowisk artystycznych, aktorskich byw ała w kaw iarniach dość często. Profesorowie, a zwłaszcza m atem atycy spotykali się u Za­ leskiego. Była to kaw iarnia w sty lu wiedeńskim, na m arm urow ych bla­ tach stolików pisano w zory m atem atyczne i prowadzono głośno żywe dyskusje. A systenci i starsi asystenci zarabiali w latach trzydziestych od 150—240 zł. miesięcznie; przy dość drogich mieszkaniach było to wy­ nagrodzenie, wym agające bardzo oszczędnego try b u życia. Jednego z moich kolegów w Zakładzie d r W łodzimierza Czarnodolę (zginął w obo­ zie niemieckim, wywieziony podczas powstania z Warszawy), którego ojciec mieszkał na Rusi ok. 200 km od Lwowa, często nie było stać na podróż, jeździł do ojca jedynie na Święta Bożego Narodzenia. Dopiero pobory profesorskie, wynoszące od 800— 1200 zł. miesięcznie daw ały już pewną swobodę egzystencji, a przy umiejętności oszczędzania — nie­ którzy profesorowie budowali sobie wille. Profesor Małachowski jako człowiek sam otny nie m iał takich dążeń — lubił natom iast przy różnych okazjach, jak np. doktorat kogoś z nas zapraszać cały zespół naukow y na kolację do słynnej restau racji George’a przy ul. Akademickiej, w której kuchnia była rzeczywiście znakomita. Pew ne okazje do spotkań towarzyskich (które zawsze bardzo -lubiłam) daw ała mi jeszcze działalność organizacyjno-społeczna w studenckim Kole Chemików. Mo­ ja praca jako opiekuna polegała głównie na konsultacjach naukowych z chemii organicznej i służeniu pomocą, radam i w spraw ach organiza­ cyjnych. Koło organizowało m.in. spotkania towarzyskie z tańcami, na które byli zapraszani profesorowie i asystenci. Profesor Małachowski za­ zwyczaj nie brał w nich udziału (wolał grać w bridża), ja natom iast ba­ wiłam się tam świetnie, ponieważ szczególnie lubiłam tańczyć. Na jed­ nym z takich zebrań miałam okazję do bardzo ciekawej dyskusji na te­ m aty filozoficzne z prof. Stanisław em Tołłoczko (chemia nieorganiczna) i prof. W ajbergiem (krystalografia); ci panowie byli wówczas starsi ode m nie o 30—35 lat. We Lwowie odbyw ały się również bale akademickie — na jednym z nich byłam w raz z m gr Teresą Gradowską, zaprzyjaźnioną koleżanką z Zakładu oraz daw nym kolegą z Politechniki inż. H.M. Z T e­ resą (później doc. d r Bisanzową) absolw entką U niw ersytetu J.K., pozna­

Cytaty

Powiązane dokumenty

Duszność przewlekła rozwija się w ciągu dni, miesięcy. Początkowo jest to zazwyczaj duszność o charakterze wysiłkowym, która w miarę postępu choroby odczuwana jest również

I w tym miejscu należy także podkreślić, że tak jak publikacje autorów polskich ukazują się zazwyczaj w polskim języ- ku, niekiedy także w angielskim lub niemieckim albo

Brat mój był jeszcze tylko jeden rok na uniwersytecie, tak że w ciągu drugiego roku byłem już pozostawiony samemu sobie; było to z korzyścią dla mnie, ponieważ

Sprawy polityki zagranicznej zajm ują w steno gram ach niewiele m iejsca. Lepiej było więc zapewnić sobie w spółpracę dep utow anych. Publikacje prasow e pełne były

29 IX – Rozpoczęcie wykładów I semestru roku akademickiego 2014/2015. Teresy od Dzieciątka Jezus, Patronki Seminarium... 4 X – Wspólnota seminaryjna wzięła udział

W prowincjonalnych oficynach wydawniczych Galicji Wschodniej w badanym czasie wyprodukowano 873 publikacje książkowe w 903 woluminach, a także wiele czasopism; w ciągu omawianych

2013.. Prawdopodobnie stosunkowo niewiele osób w Polsce i na Ukrainie koncentrowało swoją uwagę na wydarzeniach, które tego dnia rozgrywały się w zazwyczaj spokojnej

W ciągu długiej, bo dwudziestoletniej już historii popularnonaukowych wykładów z fizyki, prowadzonych przez Zakład Dydaktyki Fizyki Uniwersytetu Śląskiego, wygłoszono