• Nie Znaleziono Wyników

O czem się nie mówi : powieść

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2021

Share "O czem się nie mówi : powieść"

Copied!
321
0
0

Pełen tekst

(1)
(2)

WYDANIE ZBIOROWE DZIEŁ GABRJELI ZAPOLSKIEJ.

SIĘ6OZBIOP4

|

Kazimierza

|Smoleńskiego

0 C Z E M SI E NIE MÓWI

http://dlibra.ujk.edu.pl

(3)

D Z I E Ł A G A B R J E L I Z A P O L S K I E J w y d a n a p rzez W y d a w n ic tw o L ectcr-P o lo n ia w W arsza w ie. R g d y w głąb d u szy w n ik n iem y fln ty se m itn ik Córka Tuśki Fin d e s e c łe ’istk a I S fin k s p rzem ó w i 1 t a c y b yw ają Jak t ę c z a Janka J e d e n d zień z ż y c ia róży K aśka K arjatyda K ob ieta b e z sk a zy Krzyż Pański M ałaszka Małka S z w a r c e n k o p f M enażerja ludzka M odlitw a P ańska N ieśm ierteln ik i O c z e m s ię nie m ów i O c z e m s ię n a w e t m y ś le ć r e c h c e O ne

Pan P o lic m a jster T agiejew Pani D ulska przed S ą d em P rzed p iek le

Przez m o je o k n o Rajski p ta k S e z o n o w a m iło ść

feinierć F elicjan a D u lsk ieg o S ta śk a S z a le ń s tw o S zm a t ż y c ia W e krwi W odzirej W za m y ślen iu Zaszum i las Znak za p y ta n ia

2 p irn ętn ik a m łodej m ężatki

(4)

Wydanie zbiorowe dzieł Gabrieli Zapolskiej

GABRJELA ZAPOLSKA

O c z e m s i ę n i e m ó w i

POWIEŚĆ

— P r a w d a tatuńctu? Ja m am g ie c k i nos? — Tyś j e s t c a ła G reczyn k ą, o P o ia n k u ! b o k o ch a sz ż y c ie i um iesz j e k o c h a ć ... bo n iż e sz u śm iech y dni twoich n a n ić s w e < g /y s te n c ji, jak m usiały g re ck ie d zie w częta n iz a ć kwiaty ró żo w e dla przyczdębienia ; muk-

łych szyi s w o i c h ! . . . — N ie p leć ta tu ń c iu ! ...

WYDftNIE DROGIE.

bLECTOR-POLONIA" W WARSZAWIE*

1923.

http://dlibra.ujk.edu.pl

(5)

W szelk ie p raw a a u to r s k ie i p rzekładu z a s tr z e ż o n e . C opyright by „Lector-Polonia" n in e te e n hundred

tw e n ty eig h t. S k ł a d y g ł ó w n e : WE LWOWIE „Lektor„ M ikołaja 23 T el. 5-25. W WARSZAWIE „L ektor“ S ie n k ie w ic z a 5r Tel. 253-99 W POZNANIU „Lektor" R atajczak a 33 Tel. 39-23 W KRAKOWIE „Lektor" R ynek gł. 22 Tel. 33-56 W LUBLINIE „L ek tor“ S z o p e n a 5 W BYDGOSZCZY „Lektor“ G d ańsk a 141 Tel. 17-39 W RADOMIU S ta n is ła w T om an ek L u belsk a 40

Drukarnia „ M ieszcza ń sk a “ — Lwów, P iek arsk a 17

(6)

— Doprawdy, chce mi ją pan o d s t ą p ić ? — J a k B oga k o ch a m .

— Dojadła p a n u ?

— Nie. Ale widzi pan, u patrzyłem już coś inn eg o .

— L epszego ?

Konitz pogładził wychudłą ręką rzadką bródkę. — Coś całkiem innego, Ale to... c a ł y k i e m. A p o t e m co ta m gadać. J a się przyzwyczajam do kobiety, a to najgorsze, panie tego...

— ?...

— J a k i p an naiwny. M ożna się p rz yzw y­ czaić do cygarniczki, do pióra, do palta, i to wcale dobrze. W tedy człowiekowi sw ojsko, gdy m u tak co po d rę k ą się ułożyło. Ale do k o b ie ­ ty — wręcz przeciwnie. Nerwy, p an ie tego... nerwy m u sz ą być, panie tego, p o d ra ż n io n e , bo inaczej — ferfał die Klaczkes mit die w e is s e

Kopytkes. ,

— Może.

Z apa now ało milczenie. W tych o b sz e rn y c h dusznych salach biurowych g orąco było n ie do zniesienia. S ta re piece, jak m o n u m e n t a , w z n o ­ siły się po rogach. Bił z nich żar i czad w ę g lo ­ wy. Konitz j e d n a k c h ę tn ie przysuwał sw oje biurko do pieca. W idać w nim było jakieś zastygające

1. G ab rjela Z apolska -O czem s ię n ie m ów i“ (Lektor) i

http://dlibra.ujk.edu.pl

(7)

en e rg je życiowe, które potrzebowały ciepła i drażniących nerwy wstrząśnień. Z miną m a ł e ­ go ko g u cik a, z ocz ym a p o d k rą żo n em i wcale nie dwuznacznie, był t y p e m biurow ego pół-mola — pół-donżuana, puszczającego się galo p em za spódniczką szwaczki lub lepiej odzianej sługi, k tórą wyczuł w ę chem , jak wyże} zwierzynę.

— J a , panie tego, tylko biuro i kobiety. S k o ro p en sję zafasuję, to... niech się strzegą... bo k ażda trup.

Była w nim łatwość sprow adzania życia do jakiejś jed n ej chwili, w której nie zdawał sobie spraw y ze sw ego istnienia. To było osią jego egzystencji. Poza tern nic więcej nie i n te re so ­ wało go.

Krajewski odłożył pióro, wsunął ręce w k ie ­ s ze n ie od spodni i, o d ep c h n ą w sz y się z krzesłem od biurka, patrzył p o s ę p n ie na całe m asy „k a ­ w ałków “, zalewające melancholijnie blat biurka. Deszcz padał cienkiemi strugam i i dzwonił dzi­ wnie w szyby. Inni urzędnicy siedzieli cicho, p o ­ chyleni nad aktam i. C zasem ktoś wstał, p rz e­ szedł do drugiego pokoju. W oddali słychać było gwar głosów kobiecych. To panny, p ra c u ­ jące w biurach, śmiały się z czegoś głośno. Krajewskiego przecież nie interesowały. Były to dziewczęta „uczciwe“ i dąż ące „do ołtarza“. On żenić się nie myślał, a w duszy miał trw ogę przed w ciągnięciem dziewczyny w jakiś niele­ galny s to su n e k . Był przecież p o p ro stu zgłodnia­ ły jakiejś miłostki, a choćby jej pozoru. O d c a ­ łych miesięcy pogrążył się w czytaniu z cichą 1 s k o n c e n tr o w a n ą nam iętnością, któ ra cechow ała zawsze wszystko to, co robił, Rzec m ożna, iż uczepił się powolnej dyssekcji duszy przez o bce mózgi, która m a dać wreszcie pozn a n ie esencji logicznego skojarzenia myśli. — Doznawszy

(8)

niem iłego zawodu z p o w o d u kobiet, rzucił się wpław w dziedzinę abstrakcji i zaczął pływać w błękitach, roz p o sta rty ch p o n a d dym am i, w z n o ­ szącymi się z ołtarzy, gdzie ciała ludzkie skła­ dały całopalenie sw ym za chce niom i dążnościom . Kobieta przestała istnieć dlań. Istniał tylko Kar- tezjusz na razie i jeg o R o z m y ś l a n i a . Mało to było, sk ro m n ie. Czuł to sam . Lotny był i rą ­ czy um ysłow o. Lecz i leniwy. Dreptał jakby w przedpokoju, n a w e t nie przedsionku prawdzi­ wych R o z m y ś l a ń . Narazie m u to starczyło. Nie miał siły na więcej. Przeżuwał daw ne. P o ­ wracał wieczorami sa m do sw ego p u s te g o p o ­ koju i rzucał się na sze ro k ą starą o to m a n ę , która m u za stę p o w ała łóżko. O b o k stał kufer. Na nim Krajewski um ieszczał prosty lichtarz ze świecą i otwierał książkę. Żółtawe, chorobliwe światło wydobywało n a jaw jego dziwną, nie­ pospolitą twarz, długą, w ykrojoną starannie, z p rz e p y c h e m wielkich, szarych źrenic o cięż­ kich, dużych pow iekach. J a s n e dość włosy nosił przycięte prawie przy skórze. P ełne wyrazu usta okalał miękki, krótki zarost. Wyniosły był, r a s o ­ wy, d o s k o n a le ułożony, chudy, o ruc hach p o ­ wolnych, jak b y sm u tn y ch , a pełnych prostoty. Gdy ta k leżał w ty m p u s ty m prawie pokoju, pochylony n a d książką, nieruchom y, miał w s o ­ bie coś z m ęd rc a, p o siad ają ceg o już w duszy m o c wyrzekania się wszystkiego, co nie jest głębią doskonałości zupełnej.

Czasami zjawiała się we drzwiach rozczo­ chrana, ty p o w a p o sta ć kam ienicznej stróżki w o bsza rgane j spódnicy i z dzieckiem n a ręku.

— Może co p rz y n ie ść?

Krajewski powoli odrywał swe źrenice od p agórków m ądrości Kartezjusza.

— C o ?

(9)

— Może wielm ożny p an da na c o ? — A!...

— S ą w grajzlerni szproty, m asło. Ugotuje się jaja.

— A no d o b r z e ! dobrze !

Lecz R o m a n o w a nie ruszała się z miejsca. — P an wie... m o ją M ań k ę znów poniosło. — N o ?

— J a k B oga k o c h a m . Mówiła ż o n a kraw ­ ca, że widziała ją na g u m a c h i w n o w y m k a ­ peluszu. To m o ro w a cholera. Żeby ją choć gdzie przytłukło, albo niechby się już raz do policji dostała.

!!!

— A no tak. W ezm ą, zapiszą, jak to bydlę, a ja już w ted y wiem, że niby ani dziecka nie m am , ani nic.

Krajewski odłożył Kartezjusza. — Co wy t e ż ?

Ale rozżalenie R om an o w ej było wielkie. Pięścią uderzyła w piec i trząsnęła dzieckiem tak, że zdawało się, iż rozleci się na kawałki.

— Co ta... o n a n a w e t nie winna tak Bogiem a prawdą. Toć to za nią pod kam ienicą latali, że tylko u k ro p e m lać... S am pan...

— J a ?

— A no. Niby p an tak ostatec zn ie ta m nie. Ale nie zaczepiał ją pan... n i e ? c o ? P rze­ cie dziewczyna nie z kam ienia. W am , m ężc zyz­ n o m , to się zdaje, że to wszystko nic, a to tak ziarnko do ziarnka i ot po dziewczynie.

— Uspokójcie się, wróci.

E ! wiem, że wróci, bo taki to już k obiecy los. Taki je d e n odbierze uczciwą sławę, a p o ­ te m won... A co mi po takiej... To tylko śmiech...

Trzasnęła się pięścią w p o ta rg a n y łeb. Dzi­ waczna jej sylwetka miała n a cieniu pozory

(10)

Gorgony. Cała jej p o sta ć gięła się jakąś wielką rozpaczą s a m o tn y c h wierzb tragicznych i roz­ czochranych na tle b ez nadziejne go nieba. K ra­ jewski m im ow oli patrzył na nią.

— To bardzo, n aw et przez pana... — za­ częła znowu. Ten Żyd, co się tu do p a n a włó­ czy w takich hyclowskich spraw ach, że — no, to on m i ją zm anił. Kiedyś n a p a d ła m , jak ją coś kusił w bramie. Żeby się tu był do p a n a nie ściągał, to byłby jej nie spotkał... A teraz ją ta m gdzie m usiał sprzedać... A jakże...

I nagły żal wezbrał w niej, aż ryknęła c a ­ łym g ł o s e m :

— Ą ino... sprzedał... dziecko moje... krew m oją... Żebyście z piekła nie wyjrzeli za nią wszyscy...

Krajewski podniósł się z o to m a n y i usiadł na brzegu jak o ś dziwnie zm ieszany.

— Ależ, m o ja R om anow a, ja w a m przy­ sięgam , że ja z M ańką nic nie miałem.

— Bo nie chciała!... Ale żeby się zgodziła, to byłbyś pan, tak jak drudzy, ją sponiewierał.

Straszna była w cieniu, z twarzą nabrzmiałą, z plam am i ócz z pod brzegu chustki.

— Czego wy się do porządnych dziewczyn czepiacie? Czego? — jęczała — mało w am już takich, coście je zatracili? Nie, w a m się zachciewa takiej, co jeszcze przy m atce... o...

Nagle zaczęła trząść trz y m a n ą na ręku dziew­ czynką.

— Ażeby ciebie sto choler zatłukło! Czego ty na świecie, n a żer dla jakiego, a p o t e m na ulicę, po d latarnię. Ażebyś zdechła!

Zaczęła bić głową dziecka o piec. — Ażebyś za niewinnej duszy skonała! Krajewski rzucił się dziecku na ratunek.

5

http://dlibra.ujk.edu.pl

(11)

— Rom anow a... co wyprawiacie? Chcecie dziecko zabić?

— O! teraz to ją pan ratujesz, a jak d o r o ­ śnie, to ją p an s a m sponiew iera i p o te m p o ­ pchnie, aby ją n a policji zapisali i aby gdzie na barłogu zgniła... J u ż p a n o w e serce niechby szcze- zło i was wszystkich psiakrew dziwkarzy!

Krajewski postawił płaczące cicho dziecko, cu c h n ą c e w m asie barchanów . Dziecko było brudne, i Krajewski, który miał w sobie este ty k ę czystości kociej, z odrazą spojrzał na sw oje ręce.

— Moglibyście lepiej dziecko umyć! — rzu­ cił przez zęby.

Ale R o m a n o w a spojrzała na niego z n i e n a ­ wiścią, jakby w niej koncentrow ali się ci wszyscy, którzy na sznurach swych ro z p asan y c h nerw ów wlekli od wieków dziewczęta do błotnistych jam .

— Właśnie... — odparła — b ę d ę ją cackać i pięknie, abyście mieli ładniejsze łajno dla swojej uciechy i żeby Żyd za nią więcej fa k to rn e g o wziął, jak w am ją nastręczy. Porwała puszc zo n e dziecko i otworzyła silnem pchnięc iem drzwi.

— I żeby was jaki m ó r spotkał.

Postała chwilę we drzwiach tak na rozcież otwartych. Zgniłe zim no buchało, i ciemnica była w tej sieni straszna.

— A co m a m przynieść? — odezwała się wreszcie już g ło sem stłum ionym , choć drgały w nim jeszcze resztki wściekłości, szarpanej w najboleśniejszej strunie, bo sw ego m acie rzy ń ­ stwa istocie.

— Nie trzeba nic! — o dparł szorstko Kra­ jewski — wyjdę na kolację z d o m u . Lepiej zaświećcie w sieni.

B aba obejrzała się na niego ru c h e m draż­ n ionego szpicrutą g łodnego zwierzęcia.

(12)

— My bierzem y dwa guldeny miesięcznej pensji, jako stróże, i za to m a m y kupo w a ć naftę na schody... a pan chce, żeby się świeciło od czwartej... I zaraz...

Znikła w ciemnicy, zatrzaskując drzwi za sobą, Krajewski podjął rzuconego na ziemię Des- c a r t e s ’a i chciał zanurzyć się w tym ojcu filozofji scholastycznej, który wyprowadził na sc e n ę d u a ­ lizm i dał szalonym miecz w rękę.

II. Lecz nie był w stanie.

Krzyk R om anow ej, jej p o tw o rn a sylwetka, w rzask rozbijanego dziecka, a p o te m głębia jej słów — sprawiła na nim jakieś g n io tą c e wrażenie. P rzedew szystkiem czuł, że ta kobieta, wyjąca za sw ą córką, p ę d z ącą w kał prostytucji, m a słusz­ ność, że jest w sw o jem prawie, że o n a właśnie stoi na straży świętości w olnego ciała kobiecego, które, sk o p a n e , sprzedane, rozwłóczone po p ie ­ kłach u padku, zatraci szlac hetne porywy tego słabego duch o w eg o płom yka, jakie w so b ie mieć mogło.

Tak — on był winien i je m u podobni. Nie dlatego, że szukał ujęcia sw ym p o p ę d o m w nielegalnych związkach. Lecz właśnie, że p r a g ­ nął, aby te miały choć pozory z w i ą z k ó w , te chwile za pom nie nia , te „wypicia szklanki w o d y “, ja k nazywają inni sto s u n e k swój z kobietą. W ykwint i jakiś instynkt sa m o za ch o w a w czy o d trą ­ cał go ot tych, co po d latarnią tak su ją swe nieszczęsne ciało Nie. On p ra gnął mieć jakieś złudzenie, gdy o b ejm o w ał p o stać kobiecą i tulił się do niej. Kilka „ r o m a n s ó w “ z kobietam i ze

7

http://dlibra.ujk.edu.pl

(13)

świata, czczych i pełnych nietaktów, głupoty i n iesm aku, odtrąciły go na zawsze od tego sortu, p o d atn y ch dla chodzących m anow c am i mężczyzn. Przytem był rom antycznie leniwy i czuł dziwny wstyd i s m u te k , że musi wyławiać zło­ dziejskim s p o s o b e m to, co m u się równie w życiu należy jak, pożywienie, napój, prom ienie sło­ n e c z n e i tlen do oddychania.

Pozostaw ały m u więc te drogi pośrednie, te szwaczki, pów racające do d o m ó w o zm roku, zm ęczone, z d e n erw o w an e od szycia na m aszynie, pół-dzieci, pół-kobiety, często zgłodniałe, m arz ące 0 filiżance czekolady, o ciastku z k r e m e m z ł a k o m ­ stw em w ygłodzonego kota. Była to arm ja bez­ b r o n n a tragiczna, głupia, nieopatrzna, świeża, choć już nadwiędła od a tm osfery dusznych p ra ­ cow nianych izb. Twarzyczki, o b ra n o w a n e włosami, s tara n n ie ufryzowanymi, staniki, w o n iejąc e p o te m 1 perfum am i, a d ołem spódnice, c u c h n ą c e od błota, źle w ykruszonego, od długiego codzien­ n e g o użycia.

Szło to w ieczorem powoli, rozprostow ując zm ę c z o n e plecy, przecierając słabnące już oczy.

Naprzeciw nich szedł jeden, drugi, trzeci. Krajewski, n io sąc tym b e z b ro n n y m swe żądze, prz y stro jo n e w kwiaty jakiejś niby uczuciowości.

Gdy szwaczek nie stało, były jeszcze bony, sklepow e, dziewczęta, zajęte w adm inistracjach. S koro zjawiła się gdzieś jakaś świeża, nieznana, m a ją c a jeszcze prz esąd swej uczciwości do stra­ ce nia , sygnalizowana była n a wszystkich pu n k tach . — T am i ta m jest je d n a uczciwa. Ach! wreszcie...

I rozpoczynał się pościg.

Dziewczyna naturalnie nie opierała się zbyt długo. Szła na lep chętnie, znudzona, zm ęczona, rada, że „się trochę rozerw ie“. Więc

(14)

wszystkiem w ystępow ały na plac cukierenki ub o cz­ ne, drugorzędne, gdzie nikt nie widzi, p o te m bilety do teatru, dalej jakieś bluzki taniutkie, pierścionki sk ro m n e , drobiazgi, grzebienie z ce lu­ loidu i szczyt m arzeń: j e d w a b n a halka.

Wreszcie po długich w a h a n ia c h przyjście w niedzielę po p ołudniu do kaw alerskiego pokoju, gdzie dobrze n a p a lo n e w piecu, jak aś słodka wódka, trochę szynki, herbata na m aszynce.

I cichy krzyk dziewczyny, jakby p o m ies za n y z r a d o s n e m pow itaniem n o w e g o życia.

P o te m szereg takich niedziel, p o te m jakiś zatarg i znów now a cukierenka, now e grzebienie z celuloidu, now e służenie za tę jak ąś „coś lep­ sz e g o “, co dają p e w n ą ułudę zwierzęcej czysto chwili.

Tak — to do p e w n e g o punktu.

F\ p o t e m ?

Rzeczywiście. Tak jak owa Mańka. S n u ją się faktorzy. Sława atłasowej skóry, pięknej k a r­ nacji, ładnych kształtów rośnie.

1 snują się faktorzy.

Dziewczyna je st zniechęcona, zgorzkniała. Ten i ów całujący ją n aw et po rękach wykazał się w jej oczach p ro sty m brutalem .

1 co jej przyszło z tego.

Była już w kilku rękach. Ż ad e n nie zatrzy­ mał jej dłużej przy sobie. J e s t w nędzy a ta cu k ieren k a i s k r o m n e bluzki zaczynają jej nie wystarczać. Czuje, że właściwie j e s t p ł a c o n a , bo ta miłość, którą tacy Krajewscy jej dają, nie jest wcale miłością, ale n ęd z n ą grą i oszukań-

stw em .

— N i e c h p r z y n a j m n i e j m a m co z a t o 1

O to pierwsza myśl 1

1 idą tam , gdzie oczywiście m a j ą c o ś z a t o .

9

http://dlibra.ujk.edu.pl

(15)

Idą tam , ale właściwie, kto je p chnął „ t a m ? “ Krajewski odłożył powoli książkę na kufer i patrzył teraz w sufit, leżąc w yciągnięty na sofie.

Pchnął je on i je m u pod o b n i,

fl pofem , gdy już są sklasyfikowane, o p o ­ datk o w a n e, gdy już stanow ią inwentarz p a ń s tw o ­ wy i pracują u sa n k c jo n o w a n e i konieczne, o d ­ wraca się od nich z dreszczem pogardy i wstrętu.

Dlatego, że obraża się w n im poczucie wyłączności. I że pragnie m im o wszystko, t e g o „błękitnego kw iatk a“ w sp ro śn o ści grzechu.

J a k w ywołane zaklęciem z jakichś bagien gnijących, zieją ku niem u w s p o m n ie n ia tych, któ re tutaj przeszły, k tóre miał p om iędzy Dan- te m i K antem , Biblją i P latonem , pom iędzy n a ­ p a d e m melancholji i sta n ię c ie m u kresu ro z p a ­ czy życiowej. Przesuwały się m artw e i blade. Miały n iektóre n aw et wdzięk i jakąś p rostotę w swych pieszczotach. Mając sa m s p o s ó b p o ­ s tęp o w a n ia z k obietą wytworny, p o m im o u bóstw a otoczenia, nakazywał każdej ze swych k o c h a n e k jakiś ton o je d e n sto p ień wyższy i nie d ozw a­ lał jej z n ieg o się zsunąć, A m o ż e zdaw ało m u się. Był bow iem bajecznie subtelny i w każdej najbanalniejszej chwili umiał o d n aleść ukryty na spodzie d jam en t, który według woli ośw iecał kolorami, cz erpa nem i we w łasnym ustroju. Leżąc tak, przechodził myślą nie tylko w spom nienia, ale i całokształt p ostaci tych kobiet. Były prz e­ w ażnie m łode, miały ładne uśm iechy, ładne linje karków, ra m io n a w dzięczne nimf, stopy często delikatne i nie zd e fo rm o w a n e , włosy puszyste i m iękkie, płynące sw o b o d n ie po tro ch ę chudych a dziwnie wygiętych plecach. Ta um iała wpijać się w usta nienasycenie, ta tuliła m u się do ram ienia s e n n a i z m ę c z o n a , ta znów przygar­ niała go na sw e k o lan a i kołysała jak m ałe

(16)

dziecko, ta całowała go po rękach, o b s y ­ pywała go tysiącem zdrobniałych śm iesznych imion, k tó re miały czar zerw anych nieśmiało rosnących kwiatków.

W szystkie były bezinteresow ne, zadawalnia- jące się drobiazgam i, wdzięczne za starania, zn i­ k ając e z jego życia bez aw antur i tragedji.

A przecież ziało do n ie g o jakby zgnilizną bagien, świeżo poruszonych p o tę ż n ą u l e w ą . ..

— To słowa tej s t a r e j ! — myślał — to o n a . . . I po chwili zawieszenia myśli d o d a ł : — A przecież o n a miała rację.

— Nie p o w i n i e n e m ! Trzeba te l e p s z e zostawić w spokoju. Na to są już p o św ię c o n e ta m t e z po d latarni.

Lecz pokręcił głową.

— N iem am już dw udziestu lat... to nie dla mnie.

Sięgnął po książkę, Zgarniał ku s o b ie swą ciszę s a m o tn ą , w której się rozkoszował z wy­ kw in tem sybaryty. N apróżno. Po kilku m inutach rzucił ją znow u z niechę cią.

— Po co m a m c z y t a ć o dualizmie i tra ­ cić czas na przeżuwanie dowodów. Najlepszy do w ó d je s t mój stan obecny.

Zaczął febrycznie odziew ać się. S ta ran n y był w odzieży. Nosił długopołe surduty, które coś nadaw ały m u z cech trzydziestego roku. O ile nie dbał o t o , g d z i e p r z e b y w a ł , o tyle bezwiednie dobierał t o , w c z e m p r z e b y w a ł .

— P ójdę do knajpy, a gdy się tro ch ę ogłu­ szę m uzyką i ludźmi, wrócę do swoich książek..,

W głębi duszy, w bardzo wielkiej głębi, tam , gdzie chow ają się te myśli i p o s ta n o w i e ­ nia, któ re już się stały, zanim się stały, w świę­ cie rzeczywistym coś s z e p t a ł o :

— Niedługo będz ie tu dziewczyna...

11

http://dlibra.ujk.edu.pl

(17)

S zarpnął się.

Nie chcę. Niech je djabli. Ma ta m znów za nią ja k a m a t k a ryczeć...

A ta m w głębi szeptało :

— Ach, nie bądź tak wrażliwym! J u tro , pojutrze — będz ie tu znów dziewczyna...

A gdy już drzwi zam ykał i do c iem n e j sieni wchodził, to „ c o ś “ rozsw aw olone p odśm ie- chiwało się jakby :

— I znów będzie... c o ś l e p s z e g o ! Aż przystanął. R ękę położył dziwacznym g e s te m , jakby jakąś przysięgę składał.

— To nigdy! — już wolę nic albo jaką m ężatkę; albo m oich filozofów.

Ale czuł w ybornie, że nie woli. 1 że tak będzie, jak być ma.

111.

Dlatego też, gdy zaraz nazajutrz z wielkim c ynizm e m i s p o k o je m Konitz ofiarował m u ni stąd ni zow ąd swoją dotychczasow ą k o chankę, ani na chwilę nie przyszło m u na myśl — odm ówić.

1 ow szem . Przyjął zaofiarow anie uprzejm ie, ja k b y rzecz naturalną. Ci dwaj panow ie od biurka do biurka ustępowali sobie k o b ie tę i jej pieszczoty i wszystko, co jej było, tak jakby ustępowali s o b ie laskę, albo jakiś inny przedm iot, k tórego je d e n miał już nadto, a drugi potrzebował. Przy szm erze ciek ą c e g o po szybach je sie n n e g o d e ­ szczu, w zim n ie i szarudze zanurzeni w du szn e ciepło biura z jeg o n u d n ą i ś m ie s z n ie ogłupia­ jącą farsą rozm aitych hec ocleniowych,

(18)

niali swej szarej m o n o to n n e j egzystencji tym bez pła tnym h andlem , jaki pom ięd zy s o b ą p ro ­ wadzili.

Pierwszy znów ozwał sie Konitz : — Więc kolega chce ją n a p ra w d ę ? Krajewski, nie zm ieniając pozycji, odparł o b o j ę t n i e : — C h c ę ! Po chwili przecież d o d a ł : — Kto to ? — Szwaczka. — To dobrze.

Konitz powstał i zbliżył się do niego. — A cóż kolega m y śla ł? że c o ? — Nic. A daw no się p u s z c z a ?

— Czy ja w i e m ? Pow iada, że nie. Ale kto ta m m o że co wiedzieć. Grunt jest tylko w tern, ab y m był je d e n . P r a w d a ? No naturalnie, ż e w o lę , że jest tak, jak jest. Ale... jed en . O ! to grunt.

—■ Dużo p a n na nią w y d a je ? Konitz się zachłysnął.

— Coś tam , ale prawie z miłości. Wierna mi jest...

— A skąd p a n m asz tę p e w n o ść ?

— O! z takiem i dziew czętam i wiedzieć z a ­ wsze m ożna. To jeszcze szczere. Dopiero później nauczy się kłam ać. Przyprowadzę ja p a n u jutro. Albo czekaj pan. Zrobim y tak. Przyślę ją do p a n a i p o w iem , że s a m przyjdę. Kup p an co bądź, kota, k anarka. O n e m ają pasje do zwie­ rząt. W ięc wm ówić w nią, że będziem y oglądać. O n a przyjdzie, a ja nie...

Śmiał się i ręce zacierał.

— Co, dobrze? będzie czekać, czekać — no a p a n ty m c z a s e m skorzystaj. Gdy już stanie mi się niewierną, skończy się wszystko. J e s t bardzo... jakby to powiedzieć.... ro m a n so w ą . Przeniesie

13

http://dlibra.ujk.edu.pl

(19)

swoją ro m a n s o w o ść na p an a . Przeprow adzka nie będzie ją wiele kosztować. Co?

Krajewski kiwał głową. — Dobrze.

Chwilę ogarnął go niesm ak, że on to właś­ nie m a dziedziczyć tak b ez p o śred n io m e tre sę po t y m małym, czupurnym i tro ch ę bru d n y m k o g u ­ cie. I ogarnął go znowu s m u te k szary i b e z n a ­ dziejny.

— Więc jutro o trzeciej? — Dobrze.

Konitz je d n a k nie odchodził. Kręcił papie­ rosa brzydko i szukał po kieszeniach zapałek.

— Ta m o ja nowa... — zaczął znow u — to sklepow a. Gdzie? nie pow iem panu, bo jeszcze- byś mi ją odebrał. N aw et prow adzi się dobrze. J a k Boga k o c h a m . Miałem m a s ę trudu, żeby ją sobie urobić. N aw ystaw ałem się pod sk lep em , a szczególniej w deszcz. Pan się dziwi? E! to p an nowicjusz. W deszcz najłatwiej się tak ie sprawy załatwiają. Taka dziewczyna jest przedewszyst- kiem j a k a ś znużona, sm u tn a . P o te m wychodzi na wichurę, n a słotę. Błoto, ciem nica — p rzejm ują ją stra c h e m . Z aw sze się zatrzym uje przed b ra m ą i w a ha się chwilę, jakby nie wiedziała, gdzie iść. Na dorożkę nie m a, a takby w nią chętnie wsiadła. Więc p o d s u n ą ć się w tedy — p ow iada m panu. D u ­ sza szczera. 1 nie być natarczywym. Broń Boże! tylko tak... niby że sm u tn o , że tak o kropnie ja­ koś... J a tak tę m o ją wziąłem i tę, co ją panu dam , i tę, co ją b ę d ę miał.

Uporał się wreszcie z p a p ie r o se m i stał t e ­ raz, kołysząc się przed Krajewskim, który p a ­ trzył znów przed siebie cichy i jakby skupiony w sobie.

— Bajecznie dużo m ają w sobie s e n t y m e n ­ tów!...— skrzypiał znów Konitz — ale to dla nas

(20)

lepiej. I widzi pan, właśnie w oda na nasz młyn. Bo niby kochają się, a jak kochają, nie zdradzają. Bezpiecznie dla nas i dobrze. Cóż p an nic nie mówi?

— Nic. Słucham!

— I m a p a n rację. J a k o biety na p a m ię ć u m ie m . Tylko popatrzę, oho! już wiem, co ona warta. Mnie nigdy ża d n a nie nabierze na fałszy- wę minę. cz asem idzie taka, że przysięgniesz, to coś dla nas, a tu panie, to już takie coś, co to splunięcia nie warte. M am taki węch. Zaraz o d ­ różnię. J a w całem m ieście wiem, gdzie jest je sz ­ cze takie jakieś, co m a coś do stracenia. Tylko p rz ek o n ałem się, że źle w am daw ać adresy. L e ­ piej s a m e m u po kolei.

Krajewskiego ogarnął jakby śm iech.

— Bój się p an Boga, a cóż będzie, gdy już żadnej god n ej p an a nie będzie.

Mały Konitz pokołysał się trochę, zmrużył oko, namyślił się wreszcie odrzekł.

— W tedy się ożenię! — A!...

— Tak — tak.

Z apanow ała cisza: tylko w oddali słychać było dyskretny, m o n o to n n y głos jakiejś pani s k a r ­ żącej się. że jej k azano zapłacić dwa razy jed en i ten sa m p o datek.

— Z tysiąc dziewięćset pięć... osobisto d o ­ chodow y — czternaście koron i coś... dwa razy. — Tak — podjął znów po chwili Konitz — ożenię się. 1 w tedy dopiero dobiorę sobie k o ­ bietę taką, jak a mi się należy. Bo, choć w ybie­ ram bardzo starannie, co sa m pan przyznać musi, i każda jest nie byle co i przyzwoita dziewczyna, to przecież jeszcze nie to, czego pragnę. 1 widzi pan, jak patrzę na p a n a tu u n a s w biurze, to myślę sobie tak. P an tutaj p o co ? Skończył pan

15

http://dlibra.ujk.edu.pl

(21)

dwa fakultety i jest pan w biurze p o d atk o w e m ! To s a m o ja. Co do kobiet to jakbym skończył dwa fakultety. Z n a m się — no! z o cz am i zam- kniętem i pow iem p anu, co to. A przecież m uszę p o p rz estaw a ć na szwajkach, na sklepówkach.... To zupełnie jak pan..., pochylony przy tern biurku, za m ia st być w dyplom acji albo gdzie...

Krajewski u śm iech n ą ł się słabo. — J a czuję się zadowolony.

— No... i ja m u sz ę także się zgodzić z lo­ s em . Ale daję p a n u słowo, że czasem pasja m n ie ogarnia ta k a na te k o b i e t y . . że biłbym je.

— Prosty s p o s ó b , zostawić je w spokoju. J a naprzykład teraz. Cztery m iesiące nie spojrzę na żadną.

— E pan jesteś, jak nasz szef kiedyś p o ­ wiedział, figura fantastyczna.

— Tak szef powiedział?

— J a k B oga kocham ! a przecież i p a n a cią­ gnie, bo godzi się pan, żebym m u tę, co m a m teraz odstąpił.

Krajewski zastanowił się.

— Prawda! — odparł po chwili — ani rusz zwalczyć zwierzę.

Konitz ram ionam i wzruszył.

— Co pan mówi komunały! Zwierzę? Kto? Chyba taki, co idzie przeciw p ra w om natury, a nie taki, co żyje, ja k powinien.

— Tak... ąle widzi pan... J a myślę, że te dziewczyny później —

— Co później? co p a n a to obchodzi. Byle n i e b y ć p i e r w s z y m . Bo to rzeczywiście t r o ­ szkę t e g o coś na sum ieniu. Ale niby p o te m ?

— No tak, ale tak a dziewczyna raz p a d n ie Dobrze, ale p o te m , gdyby nie ja, gdyby nie pan, mogłaby...

— Co? co?

(22)

— No... inne życie."

— E! śm ieszne! J a k i e życie? Czy pan p o ­ w strzym a k a m ie ń , co leci z góry? My m usim y przecież jak o ś n asze kaw alerskie czasy przebie- dować. T rudno — księżniczki nie dla nas, a już trudno, że b y śm y po byle co sięgali.

— W ięc te dziewczęta, to jak parasole — od deszczu.

— Ha, no... niby...

Aż wyło jakąś szarą o h y d ą z kątów i z c a ­ łej tej rozmow y, któ ra Krajewskiego napełniała strasznym , chorobliwym n iesm akiem . D a m a p o ­ krzywdzona przez c. k. urząd podatkow y, nie zmieniła ani n a chwilę tonu, ciągle m o n o to n n ie mówiła swą skargę, a deszcz siekł po szybach z je d n a k ą zaciętością.

Konitz zdecydował się wreszcie powrócić do sw ego biórka.

— No... jakże? Czy m a m ją jutro przysłać? — zapytał odchodząc.

Proszę! — pochylił się z kurtuazją Kra­ jewski, jakby przyjm ował jakiś dar, który do tej chwili był t a m t e g o pra w ną własnością.

Bez entuzja zm u wszakże Krajewski czynił nazajutrz przygotow ania na przyjęcie tej „odK o- nitza“, jak w myśli nazywał o d s tą p io n ą sobie dziewczynę. Kupił trochę ciastek, pół butelki m a ­ ra schino krajow ego wyrobu (bo tańsze) i troszkę gwoździków. K anarka ani k ota nie kupił.

— Po co? — myślał gdy przyjdzie, pow iem jej że uciekł. Gdy już uprzątnął trochę, usiadł n a swej o t o m a n c e i chciał czytać. Lecz nie był w stanie. Widział kiedyś na wsi starą, dziwną kapliczkę, za m k n ię tą i pełną jakichś n iew ypo­ wiedzianych, w iekow ych tajem nic. 1 około tej kapliczki stała krowa, zwykła ch łopska krowa i tarła sw e rogi o cie m n e pleśnią p okryte ścia­

2. G abrjela Z a p o lsk a „O czem s ię n ic mówi* (Lektor) 17

http://dlibra.ujk.edu.pl

(23)

ny. Krajewski aż targnął się na ten widok. I t e ­ raz m u było ta k jakoś, gdy o tej godzinie chciał skrócić sobie czas czytaniem biblji.

Coś zapukało do drzwi. Byłby wolał w tej chwili, aby to się nie stało. P uk an ie było szo rst­ kie, nieprzyjem ne.

Wstał powoli z o to m a n y . Otworzył drzwi. Usunął się.

Dziewczyna weszła.

— P an Konitz jeszcze nie prz y szed ł? spy< tała od progu.

— Nie. file pew nie zaraz nadejdzie. Może pani ze ch ce usiąść, odpocząć.

Silił się na grzeczność i dobry hum or. O garniał ją ró w n o c z e śn ie wzrokiem. Nie p o d o ­ bała m u się. Była duża i koścista. Twarz miała płaską i nieprzychylną. Czuć było łatwo, że jest jakby zn ie c h ę c o n a i m usi być podejrzliwa. Bru­ n e tk a była silna, a cera jej m iała żółtawe tony. Tylko czoło jej było silnie za ro śn ięte równo w pięć zębów i brwi, jak skrzydła jaskółcze, za ry so w an e cudow nie. O dziana była u bogo, bezpretensjonalnie, w cienkim żakiecie i s łom ia­ n y m letnim kapeluszu.

W idocznie Konitz nie rujnował się na sw o ­ ją m e tre sę .

— Niechże pani w e jd z ie ! O n zaraz się z j a w i !

Weszła wreszcie i obejrzała się dokoła. Ascetyczna a b n e g a c ja Krajewskiego była dla niej źródłem pogardy.

Nie wymówiła je d n a k swej myśli, tylko wydęła wargi.

1 tak stała milcząc.

Krajewski uczuł, jak b y jakiś ciężar walił m u się n a ra m iona .

— Niech pani siada.

(24)

— G dz ie ?

Nic nie zdoła o d d a ć tonu, z jakim to „gdzie?“ zostało wyrzeczone.

Krajewskiego zaczęła nagle bawić grandezza ob d arte j dziewczyny. Swoją właśnie ab n e g a c ję form i drobiazgów, które uważał za balast nie­ potrze b n y w życiu, cenił tak wysoko, iż ktoś, okazujący m u z teg o względu jakieś tony, przej­ m o w ał *go ś m i e c h e m i litością.

— Tu... na tej perskiej o to m a n ie , p o d a ­ wszy mi p oprzednio swą c u d o w n ą łapkę.

Lecz dziewczyna zacisnęła sw e rę ce w zje­ dzonej przez m o le m ufce i usiadła na brzeżku

sofy. ,

— Tu u p a n a p u s t o ! — zaczęła — niem a firanków. C z e m u ?

— N a d ejd ą m i m eb le — ze wsi z m ajątku. — T a k ? to co jenszego.

Nalał jej kieliszek m araschino. — P r o s z ę . . m o że pani pozwoli. — Dziękuję. J a wódki nie pijam. — To nie wódka. To likier. — Zaw sze .. spirytualia. — Czy pani przysięgała? — Także c o ś !

— No... m yślałem . Bo teraz to poczw órna jest wstrzemięźliwość. Eleusis. Słyszała p a n i ?

— Nie znam.

— f\ wie pani, od czego się przysięga ? O d pijaństwa, od kart, od palenia i od... k o ­ chania.

Duża dziew czyna aż podskoczyła. — I... co p a n !

— N apraw dę. Tak ludzie przysięgają. — G d z ie ?

— J e d n i przed drugimi. — Chyba u czubków.

19

http://dlibra.ujk.edu.pl

(25)

— I ja tak myślę. J e s z c z e od kart, od wódki, od tytoniu m o ż n a b y się wstrzymać, ale od k o c h a n ia ? C o ? jak pani m y śli? panno... jakże im ię?...

Usiadł przy niej i zaglądał jej w oczy. — Niby m nie?

— Aha !

— Stefcia. Ale m nie nazywają Funia. — blicznie. Funia, Funiusia, Funiusieczka... Modulował głos, a t y m c z a s e m myślał, że ta F uniusia je st gruba, niemiła i że niew iadom o jak się do niej zabrać i jakiego to n u użyć.

Na ow e bow iem spieszczanie s w ego im ie­ nia zm arszczyła brwi i w ydęła znów usta.

— P a n to też... p o u f a ł y ! — odcięła się dość ostro. C zem u ten J ó z e k nie przychodzi ? p a n m a p o d o b n o ucz o n eg o kanarka. Gdzie jest?

Krajewski się roześmiał.

— Uciekł mi dziś rano! Ale dlaczego pani tak koniecznie ch c e widzieć teg o J o ź k a ? Do czego n a m on p o t r z e b n y ? Czy to n a m źle we dw oje ?

Nie odpowiedziała nic. Patrzyła uporczywie w ziemię. Zaczynało się powoli ściem niać i po k ątach rozwłóczyła się jakby mgła.

— Niech pani zje choć ciastko... — p r ó ­ bował znów Krajewski.

Ale nie poruszyła się naw et, Tylko cała zdawała się przem ieniać w słuch. Łowiła z d a ­ leka szm ery w sieni. W idoczne było, iż z w y tę ­ że nie m oczekuje Konitza.

Krajewski czuł się dziwnie zd e ru to w an y i w ysadzony z siodła, on, zawsze p ełen elo ­ kwencji i rom an ty c zn y ch wynalazków w obec dziewcząt, które posiąść pragnął. Teraz patrzył na jej włosy sztywne, jak druty, pozlepiane i c o ­ raz mniej czuł do niej pociągu i chęci. Pragnął

(26)

nawet, aby istotnie Konitz namyślił się i przy­ szedł zabrać „Funię" — z p o w ro te m . Lecz Ko­ nitz się nie zjawiał a n a to m ia s t Funia odwróciła się nagle o d e drzwi i spojrzała się ostro na Krajewskiego.

— Pan i on jesteście dwa łajdaki! — w y ­ rzekła dobitnie.

Było to niespodziew ane i dziwne. Krajewski zaprzeczył gorącym giestem .

— Co p a n i ?

Ale o n a aż poczerniała od złości.

— Dwa ł a j d a k i ! — powtórzyła dobitnie — przecie m nie nie oszukacie. Konitz mi tu kazał przyjść, żeby m nie p a n u wpakować. Bo m a m n ie dosyć. J a to widziałam. J a m a m na tyle sprytu. J a k e m tu weszła, to zaraz z p a n a miny poznałam , co się święci...

Zatknęła sobie m u fk ą usta, jakby tłumiąc łkanie, które gwałtem darło się jej z piersi.

— A to h y c e l ! — dodała tylko. Lecz Krajewski skorzystał z okazji.

— A więc tak ! — wyrzekł. — Konitz nie przyjdzie, bo chciał z p a n n ą Funią z e r w a ć !

— Ale c z e m u ? przecie ja nic od niego nie chciała, c z e m u ?

Patrzyła m u p rosto w oczy. Zmieszał się. Nie umiał jej odpow iedzieć, dlaczego t a m te n o d p ęd z a ją wierną, u b o g ą o d d ając ą m u się bez ż a dnych zastrzeżeń.

— Nie wiem... nie wiem... ałe niech się p a n n a Funia uspokoi. Co ta m Konitz ! Czy to on je d e n na świecie. J a sa m !...

Siedziała n ieruc hom a, a na nią zapadał cień i owijał ją powoli.

— C zem u ? — powtórzyła raz jeszcze. Przysunął się do niej, objął ją. Zdawała się nie zwracać uwagi. Była bez g orse tu i Krajewski

21

http://dlibra.ujk.edu.pl

(27)

uczuł, że p o m im o pozorów trywialnej budow y miała dość ładne kształty. To m u wystarczyło. D a n te i D escartes, filozofja i c z a r słowa wionęły daleko. Pozostała tylko kobieta. J a k i e ś łagodne, właściwe m u uczucie, graniczące z s e n t y m e n t e m , o g arn ęło go.

— Funiu — zaczął i, znalazłszy kawałek jaśniejąc ego ciała p om iędzy kołnierzykiem i policz­ kiem, zaczął całow ać go nam iętnie.

O n a nie o d pycha ła go. Wytarła przez ten czas n o s i wreszcie wyrzekła jakby do siebie:

— Co ja teraz b ę d ę robiła?

Trzym ał ją z upe łnie przy sobie i delikatnie zdejm ow ał jej kapelusz.

— Zostaniesz ze m n ą — wyszeptał jej prawie w ucho.

Lecz o n a teraz jakby się zbudziła.

— Co p a n ? co p an chc e? — zaczęła ostro — p a n myśli, że ja tak od j e d n e g o do drugiego... Niech mi pan da spokój!

— Kiedy on cię nie c h c e . .

Nie odpow iadała nic, tylko patrzyła znów we drzwi i znów zmieniała się w słuch.

Krajewski wstał, zapalił pap iero sa i zaczął chodzić p o pokoju. S ytuacja stawała się dziwna. Nie przypuszczał, że będzie taka.

S tanął wreszcie przed nią, zde cydow a ny nie wypuścić tej okazji z ręki. Przed chwilą nie p ra g ­ nął jej wcale, ob ec n ie te n o p ó r podniecił go.

— Funia pow inna u k arać go i zemścić się! — zaczął — ta k b y zrobiła każda kobieta.

Milczenie.

— To m u najwięcej dokuczy. Niech Funia się we m nie zakocha, co?

Obrzuciła go d ługiem spojrzeniem , po cz em odwróciła z niechęcią głowę i dalej we drzwi patrzyła.

(28)

Krajewski zadziwił się n ie pom iernie. Nie miał wiele w sobie zarozumiałości, ale nie sądził, iż nie w ytrzymuje rasow ością swoją p orów na nia z m ałym i śm iesznym Konitzem. T ym cz asem Funia osądziła inaczej.

— Chyba, że p a n n a Funia nie m a ambicji! — zaczął z finezją.

O n a odezw ała się wreszcie: — To nie to.

— R co?

— Tylko... że tak zmieniać. J a przecie nie m yślałam . J a się zgodziłam, ale zawsze przecież...

— P a n n a Funia stała w miłości, to ładnie. — No... a jakże!

Miała jakiś pew ien czar w odezw aniu się tern, czar istoty, ścielącej swoje ja, jak płaszcz po d nogi k o m u ś, kto tuli i pieści. Krajewskiem u zrobiło się nagle jej żal. Uczuł, że p o d tą szorstką pow łoką kryć się musi jakieś lepsze serce, p ra g ­ nące, jak pies, p a n a i d o b re g o słowa.

— P a n n a Funia s a m a ? — zapytał. — J a k t o — sa m a ?

— Bez rodziców? — J a — sierota!

To było proste, krótkie, n aw et szorstkie, ale było.

J e d n o f s ł o w o — cały świat. Wszystko.

Krajewski znów zaczął chodzić po pokoju i od czasu do czasu spoglądał na Stefkę. Nie siedziała teraz już w yp ro sto w a n a i harda, tylko skurczyła się i niejako zatonęła w sobie.

K rajew skiem u przez um yśł przesunęły sie słowa Nietzschego:

W s z y s t k o c o ż y j e , p o d l e g a c z e ­ m u ś . . ,

93

(29)

Tak. Lecz nikt, tak jak kobieta, naw et chwilowo z p e w n ą gracją składać um ie swą energię i wolę To brzydkie, strzępiaste stworzenie w skurczeniu sw em umiało już zaznaczyć ten wdzięk. P odlegała te m u , który ją porzucał, p o d ­ legała te m u , który wdzierał się na jego m iejsce brutalnie i niesym patycznie.

O d g a rn ę ła włosy i otarła nos d o ść nieczystą chustką.

— No... to zresztą dobrze!

Zaskoczyło to już Krajewskiego. Zaczął się pogrążać w jakieś niewyraźne sfery. Zdawało mu się, że S tefka oddala się od niego, spowija w mgłę, staje niedościgłą „ k o b i e t ą “.

Nagle znalazła się przed nim gotow a i bierna. Zbliżył się machinalnie. Wyciągnął rę k ę ku guzi­ k o m bluzki. O n a p rzym knęła oczy i nagle przez zę b y wyrzuciła:

— M o że b y śm y jeszcze poczekali...

O g a rn ą ł go śm iech i zadowolenie. Doprawdy, że ta m iłosna spraw a zaczynała go śm ieszyć i nudzić.

— Zaczekajm y.

Usiadł znów o b o k niej i palił papierosa. Zauważył, że była bardzo zziębnięta. Płaszczyk prawie letni leżał koło niej. Wyciągnął rę k ę — dotknął. Odzienie było ledwo w ystarczające na j e s ie n n e słoty.

— Dlaczego p a n n a Stefcia tak lekko u b ra n a? Wzruszyła ram ionam i.

— Za co?... daw no już się zbieram, są gotow e w a to w a n e podszewki. Raz, dwa — p o d ­ szyć m o żn a w godzinę plecy piersi i gotow e. RIe to kosztuje p arę reńskich, bo to na atłasie robią. Zebrać się trudno.

(30)

Krajewskiego ogarnęła dobroć. Wykwitła nagle na tle zam ierającej nam iętności. Wstał i wziął płaszczyk.

W kam ienicy mieszkała krawcowa.

— Proszę tu siedzieć — wyrzekł szybko. — Co? pan?...

— Nic, nic...

Wyszedł, drzwi na klucz zam knął i klucz wziął. Przeszedł g an e k i zastukał do drzwi szwaczki. Z aduch go owionął. P o c h y lo n a stara p a n n a sie­ działa przy m aszynie. Zdziwiona patrzyła na Kra­ jew skiego rybiemi oczyma. Wytłómaczył jej, o co chodzi. J a k i ś uśm ieszek przesunął się po wybla- dłych wargach kobiety. Widocznie osądziła dzi­ w acznym t e n senty m en talizm bladego, inteligent­ n e g o i ślicznie uło żo n eg o urzędnika od „ p o d a t­ k ó w “. Lecz — skłoniła głowę i chętnie podjęła się m igawkowej roboty, przyrzekając podszyć plecy i piersi w atą najdalej za dwie godziny.

— S koczę na rynek, do Frenklowej, tam d o s ta n ę gotow ą podszewkę...

— Proszę, tu pieniądze. To dla m ej kuzynki ze wsi, zaraz odjeżdża.

— Dobrze, dobrze.

Coś fałszywego prześlizgnęło się pom iędzy nimi.

W tern m ieszkanku szwaczki znać było n ędzę złego sezonu, brak roboty i chęć podjęcia się byle czego, aby zarobić jutro na tro ch ę ciepłej strawy...

Krajewskiem u zdało się, że nadużyw a w łaś­ nie tej sytuacji, dając ta k ą pracę, dobry jego „ u c z y n e k “ wydał m u się zbyteczny.

— J a tu przyjdę za dwie godziny! — Tak, tak — proszę!

25

http://dlibra.ujk.edu.pl

(31)

Gdy Krajewski wyszedł na ganek, chciał skierować się ku s w em u mieszkaniu, ale jakby go coś powstrzym ało.

— Nie. Nie chcę jej! — pom yślał. — Za taką nędzę, trochę waty n a zziębnięte plecy, nie... to n ie podobna!

I poszedł chodzić po ulicach oślizgłych od błota, jakiś s m u tn y i pełen melancholji.

V.

W e dwie godziny — rów no — znalazł się w m ieszkaniu szwaczki.

— I cóż? zapytał.

Szwaczka ukazała m u p o p ru ty płaszczyk S te ­ fki i kawałki przykrojonej podszewki.

— Niegotowe!

— Nie. D ostać nie m ogłam . Dopiero w ró­ ciłam.

Uczuł j a k ą ś niecierpliwość. — A więc? kiedy?

— Za godzinę.

— Ale już z pewnością. — Widzi pan, że robię.

Wyszedł i zwrócił się do sw ego mieszkania. Z im no m u było, nieprzyjem nie. Chwilę stał j e d ­ n a k p o d e drzwiami. Coś go odtrącało. Otworzył drzwi. Stefka siedziała na sofie. Ujrzawszy go porwała się.

— Co p a n ? wściekł się? Czego m nie p a n z a m k n ą ł? J a chcę sobie iść!

Aż się cofnął, ta k a m u się wydała niemiła jej o b e c n o ś ć i t e n krzyk niekulturalnego głosu.

(32)

— Paltocik kazałem podw atow ać, zaraź będzie.

Wzruszyła ram ionam i, obrzuciła go sp o jrze­ niem, jakby pow ątpiew ała o jego zdrowych zmysłach.

— Także coś! Je s z c z e mi popsują. — Nie, nie, będzie cieplej.

Wzruszyła znów ra m io n a m i swym ulubio­ n y m ge ste m .

— Także coś! Usiadła.

Chwilę jeszcze patrzyła na niego.

— P an m a w głowie k rę ć k a ...— z a d e c y d o ­ wała spokojnie.

Roześmiał się. Wolał brać tę rzecz ze s tro ­ ny komicznej.

Nagle uczuł głód.

— Zjem y co... — zaproponow ał.

Nie odpowiedziała nic. flle widocznie było, że je st bardzo głodna.

O n rad pochwycił p re te k s t wyjścia z tego pokoju, który wypełnił się dziwną wonią jej zm o- * czonych spódnic.

— A niech mi oddadz ą m ój żakiet! — krzyknęła w ślad za nim, gdy drzwi za m y k a ł

— Dobrze! dobrze!...

Za pół godziny powrócił, niosąc szynkę, chleb, m asło, tro ch ę owoców, piwo. Wstąpił do szwaczki, siedziała pochylona nad robotą, z m ę ­ czona i w yczerpana. Ściemniło się. Szyła, wci­ śnięta we fram ugę okna.

— C zem u pani nie zapali światła?

— Nie m a m czasu. To więcej roboty niż rnyślałam.

P odniosła ku n ie m u sw ą bladą, zwiędłą twarz kobiety, któ ra „się nie liczy“ — i coś jakby nienawiść pchnęło go w źrenice.

27

http://dlibra.ujk.edu.pl

(33)

— Tak... więcej roboty!

Wycofał się z tej ciemni razem ze swą szyn­ ką, ow ocam i i ćwierć f u n te m d e s e ro w e g o masła. Gdy stanął p o d progiem sw ego mieszkania, czuł, że i tu nienaw iść dysze nań także. 1 nagle ta r­ gnęła nim jakby gorąca chęć łagodnej, miłej, d o ­ brej istoty kobiecej, która objęłaby go za szyję i jakby uchroniła od tej nienaw istnej grozy, jaka ku n iem u płynęła.

Otworzył drzwi cicho i powoli. S tefka sie­ działa w cieniu n ieruchom a. Odczuł ją w tym cieniu. O drazu ch ra p n ę ła ku niemu.

— Żakiet jest?

Stropił się, choć był przygotow any na to pytanie.

— Za m ałe pół godziny.

Porwała się z sofy jakby pijana od głodu i zdenerw ow ania. Zionęła na niego o k ro p n ą wściekłością. I on, i Konitz, zbili się w j e d n o w tej m asie błota, jaką ich obrzuciła. Krajewski zmarszczył brwi i szukał zapałek, aby rozświetlić tę bagnistą ciemnię, w której coś nienaw istnego rzucało się ku n iem u i pieniło. I rów nocześnie tłoczyło m u się do um ysłu to, że właśnie ta plugaw ość charcząca była tu wleczona po to, ab y dać m u najwyższą s u m ę rozkoszy, jaką kobieta m ężczyźnie sprawić jest w stanie,

Poczuł się n ęd z n y m i biednym , zaczęły mu drżeć ręce.

— Proszę... proszę... — zaczął — jest k o ­ lacja, proszę jeść... ty m c z a se m żakiet się s k o ń ­ czy, przyniosę!..

— Nie chcę.,, nie chcę! niech p an a razem z jeg o kolacją djabli wezmą!

Cofnął się do drzwi.

— J a pójdę m o ż e już gotowe...

(34)

Uciekł p o p ro s tu przed tym głosem char­ czącym, przed tą „F unią“ .

— D o b rz e 'm i tak — myślał — trzeba było zaraz za drzwi wyrzucić. Zachciało mi się znów d o b re s erce okazywać!

Powoli schodził ze schodów jeszcze c ie m ­ nych. W sieni dostrzegł stróżkę, jak zapalała lam pę m rucząc coś do siebie.

— P an wie? wróciła! Mimowoli przystanął,

— No co? wygnaliście ją? — zapytał. — Niby gdzie?

W p o m ru k u tym była c a ł a m a t k a . Nie odczuł jej. W tej chwili m im o wszystko załopotała w nim myśl, że, gdyby nie miejsce, zajęte przez n ieszczęsną „ m e t r e s ę “ Konitza, Mańka, o wiele ponętniejsza , m og łab y bawić się z nim w p arę „ z a k o c h a n y c h “. — Zwrócił się do stróżki.

— M ań k a je s t u was?

flle o n a w m d łe m świetle lampki pokazała m u spróchniałe zęby.

— Czego? czego? m ało p a n u ta jedna, co jest u p a n a ? co

Zawstydził się, że posądza go o jakąś s k o m ­ plikowaną rozpustę.

— Co w am ? ja tak tylko. — Dobrze! dobrze!

Odeszła, powłócząc nogam i. O n wyszedł na ulicę i szedł pod latarniami w mżącej, kłu­ jącej mgle. Całe swe z d e n e rw o w a n ie zwrócił ku sobie s a m e m u . J a k a głupia historja z tym ża­ kietem! Po co? na co? Często wyrywał się z ta k ą donkiszoterją nie w porę. Kiedyś u swych k r e ­ wnych w odwiedzinach na wsi dowiedział się, że w jakiejś rozwalonej chałupie w eg etu je uwiedzio­ na przez sąsiedniego rządcę nauczycielka, w e g e ­

29

http://dlibra.ujk.edu.pl

(35)

tuje z dzieckiem kilkomiesięcznem, przymierając z głodu. I zaraz nazajutrz wybrał się ta m , z o ­ bowiązał daw ać parę guldenów miesięcznie, wzruszony przyjem nie i wdzięczny sobie za to wzruszenie. Później wprawdzie, gdy znikała owa senzacja, żałował t e g o zobowiązania, lecz wypeł­ niał je skrupulatnie, starając się choć w myśli odtworzyć rysy twarzy kobiety, którą ujrzał wpół- m ro k u izby, przesiąkłej o d o r e m k w a ś n e g o m leka i stęchlizny. Słyszał tylko jej głos cichy, słodki i miły. Stała się dla niego m item , cz em ś z b a ­ śni. Wiedział jej adres, jak się nazywa i odbierał od niej listy, p ełn e wdzięczności i błędów, które go (jako u nauczycielki) w podziw wprawiały. Lecz ta historja z Funią i jej ża k ie tem nie dała m u ani chwili malej senzacji, przeciwnie, zaczęła p rz ejm o w ać go w strę te m .

— Byle sobie poszła!,, t a m t a m iała przy­ najm niej głos ciągnący — ta chrapie...

Wrażliwy byl bardzo na głosy kobiece. Były dla niego — pieszczotą. W pragnieniach swoich widział zawsze półm rok i z niego płynął ku n iem u głos jakby dziecka z intonacją, którą m ają te o duszach czystych m im o wszystko i sercach ła­ godnych.

— Trzeba jej było kupić jaki ciepły żakiet now y — kosztow ałoby m nie więcej, ale nie miałbym jej załogą u siebie.

Lecz zaraz targnął się w nim m ężczyzna. — Za co? nowy żakiet?... za co?...

1 zapragnął całą duszą ciszy, spokoju, swych czterech ścian, książek, siebie sa m e g o .

— Pójdę, m oże już będzie m o żn a ją wyrzucić. Szybko wdarł się na sch o d y i pobiegł do m ieszkania krawcowej. Uderzyło go, że w okienku, w ychodzącem na g an e k ,' ciem no. Zastukał. Nie odpowiedział nikt. Stukał pon o w n ie Drzwi były

(36)

zam knięte. Krawcowa wyszła, albo — czując, że nie skończy na czas, położyła się — zatarasowała. O g a rn ę ła go rozpacz. Co począć? Powoli wyję- czała nad m ia ste m dziesiąta. Ł o m o t zam y k a n ej b ra m y oznajmił, że ludzie porządni sp ać idą. K rajewskiem u przeszło przez głowę, żeby iść do hotelu i t a m noc przepędzić, ale zaraz tę myśl odrzucił. Kto wie, co ta wściekła dziewka urządzić m o ż e ? Ja k i sk an d a l, widząc, że noc nadeszła, a o n a jest z a m k n ię ta i bez odzieży? Cicho i delikatnie otworzył drzwi i wszedł do sw ego pokoju. Doznał uczucia ulgi, a zarazem dziwnego wrażenia. Na o to m a n ie , z włosami rozpuszczo­ nymi, które ją do pół pleców okrywały, leżała Funia uśpiona. Twarz ukryła, i widać tylko było jej kształty kobiece bezw ładne i jakby bezwiednie w e wdzięczną ułożone linję. Ten twór żywy i ziejący kobiecością, jak b y zdany n a jego łaskę i niełaskę, jakby oczekujący na niego w cieple i świetle czterech ścian, chroniących od chłodu i ciemni, wytworzył w nim złudzenie, że p ra­ gnienie jego zaczyna się ziszczać. Gsiadł opodal i ujął delikatnie żółtą m ałą książeczkę. Rozpadła się s a m a na pieśni V. I oto Semiramis, Kleopatra, H elena zwionęły ku niem u, d a n tejsk ą m ow ą zagrzane. Ku F ran c es ce słodkiej i białej, jak gołąb.

P rzez prą d w ic hro w y w p o w ie tr z n y m z a m ę c ie

g nanej m o c ą m ęczarni, poniosła go wyobraźnia. Kochał tę córę Gwidona z Polenty, którą przy­ stroił w delikatność najwyższą, jaką miał na dnie swej duszy. Grywał zawsze na tym wierszu cudow nym :

„Pisarz tej księgi był n a m G aleotą , J u ż e ś m y więcej w ty m dniu nie czytali...

(37)

I odkładał u k o c h a n ą książeczkę.

Tak s a m o postąpił i dziś. Odłożył Danta, zasunął się w fotel i wpatrzył się w czarne roz­ s y p a n e włosy śpiącej kobiety.

W tej chwili nie była m u m e tre są m ałego Konitza, Funią, o b je d z o n ą szynką i p onadgryza- nem i jabłkami, lecz k o b i e t ą , królew ną w dzie­ dzinie uśm iech ó w i spojrzeń tych, które s a m e przez się cały świat stanow ią. Była to k o b i e t a , a więc istota, zdolna przetwarzać wszystko, co dokoła niej drży, ciśnie się. S oki przetwarzać na heroiczne i p ię k n e życiowe objawy, całe u tk a n e z miłości, uczucia, adoracji i pobłażliwości.

Była to k o b i e t a , więc to źródło konieczne, jakkolwiek ledwo dosłyszalne c z asem i ledwo d ostrze galne w aksam icie m chów i srebrze sta- low em skał.

Była to k o b i e t a , więc cala głąb cierpienia i s m u tk u jęków dławionych, płomieni, gasz onych łzami, nam iętn o ści starga nych i szarpanych, jak w ieńce bezużyteczne w święto, które m róz i wicher warzy.

Była to k o b i e t a , więc je d e n z tych w e ­ w nętrznych uśm iechów życia, które się nosi w sobie w s p o m n ie n ie m chwil, z nią przeżytych, i pogardza, a zarazem podziwia dla jej p r z e c z u ć c u d o ­ wnych, z którem i przychodzi naiwnie, jak dziecko z su kienką pełną ziół na pół zwiędłych. 1 niewia­ d o m o , co przeważa, czy uwielbienie dla tych skrzydeł, nagle rozpostartych w porywie uczucia, k tóre ją wznoszą na wyżyny i pozwalają patrzeć z tych wyżyn na przeznaczenie tych, którzy są pięknością i p o d sta w ą jej istnienia, czy jakby u śm iech ironji, właściwy tym , którzy zaprzeczają wszystko, co wykracza poza ich świat zmysłowy.

Była k o b i e t ą , której p oca łune k otwiera d ro g ę do życiowego nieba i przez której ciało

(38)

prześwieca delikatny, n iezrów nany blask różanej jutrzenki — zwłaszcza, gdy oblew a ją płom ień rozkoszy i szczęścia z m ożności wyjawienia tej rozkoszy.

Była k o b i e t ą , więc tym ideałem n a js u b te l­ niejszym, a najbardziej d espotycz nym , złożonym z drobiazgów i prz eo g ro m n y ch uderzeń skrzydłem w błękity eterów, jeszcze nieznanych. Była to k o ro n a , try sk ając a z k a sk a d y w yobrażeń tę c z o ­ wych, olśniewających i do której wzrok u n o r m o ­ w any dążyć m o że z trudnością, był to s e n gniotący, p o m im o lekkości swej i delikatnych zarysów...

Była to k o b i e t a...

Krajewski patrzył na śpiącą ciężko szwaczkę i tonął cały w sobie i w tej ciszy, jaka go o g a r­ niała. Deszcz lekko bił po szybach, jak b y ćm a oblatała oświetlany przytułek. C zasem w oddali zaturkotały koła.

Krajewski miał pełną duszę widoku nie m e tre sy m a łe g o Konitza, ale .. kobiety.

1 tak zastał go świt.

VI.

Włożyła na siebie ów żakiet watowany, ciepły, podszyty i gotowała się do odejścia. Krajewski blady, niewyspany, po nocy, p r z e m ę ­ czonej n a fotelu, patrzył na nią z jakąś n i e o ­ k re śloną wdzięcznością. Przez tę noc, gdy spała ciężko, nie budząc się ani na chwilę, jęcząc tylko, jak dziecko, niesprawiedliwie obite, była m u w dziedzinie abstrakcji słodką Dewaki i

krwa-3. G abrjela Z a p o lsk a „O czem s ię n ic mówi* (Lektor) ^ 3

http://dlibra.ujk.edu.pl

(39)

wą J a h e l z p o d fałdów n a m io tu H abera Cynej- czyka, b ijące go gwóźdź w skronie zw abionego wroga. Była m u czarnym płaszczem włosów Sulam ithy i c u d o w n ą linią wygiętych bioder Ma­ gdaleny Corregia. Była m u tern wszystkiem w swej se n n e j n ieru c h o m o śc i i ukryciu zwiędłej i p o s p o ­ litej twarzy. Była m u jeszcze kimś więcej, bo m iło s n ą tow arzyszką przeczuwanej nocy w kręgu d o m o w ej lam py. 1 to towarzyszką milczącą, cichą, nie szarpiącą m u nerwów bezm yślnością swoją, a przecież przeżywającą swą życiową siłę tuż o b o k niego, w jakiem ś biernem , kobiecem , nie- wolnićzem poddaniu. Za to był jej wdzięczny, c hoć od rana s a m e g o owiała go n ęd z a kobieca, nęd z a dziwna, o spłowiałych oczach, zrezygno­ w a n a i bijąca weń rózgą dotkliwą. Otwarcie drzwi przez szwaczkę, jej p o tulna postać, oczy, o b rz m ia ­ łe od zbyt ra n n e g o w stania, to wysunięcie nieśm iałe ręki z żakietem — spłynęło m u pod stopy, jakby zupełna a b n e g acja praw człowieka na korzyść silniejszego. 1 później tragiczność, wyryta n a zm iętych rysach Funi, ubierającej się w milczeniu w p o d a n ą jej ciepłą odzież, była jak b y d o pełnieniem tej zjawy zwyciężonej i uległej.

S zybko nalał dziewczynie herbaty, którą m u przez drzwi podała stróżka.

— P roszę wypić!

i M ruknęła coś, w skazując gardło. Widocznie nerw y zacisnęły się jej w przełyku. Zdawało się jej,że „nie przełknie."

O n sa m także nie pił i zaczął się zbierać do biura. Dzień był, jak zwykle u nas, szary, p o ­ sęp n y . Deszcz sączył od rana. Chłód przejm ow ał i ściągał muskuły. Krajewski czuł, że powinien coś przem ów ić do Funi. Zapytał ją wreszcie, co m a powiedzieć Konitzowi, staw iając ja s n o k w estję najdrażliwszą.

(40)

S pojrzała na niego z pod brwi ściągniętych. — Nic! — odparła głucho.

Był pew ien jej odpowiedzi, lecz nalegał. — Przecież, coś... m o że p a n n a Funia chce, żeby się z p a n n ą Funią zobaczył?

— Po cholerę?

— Może się porozum iecie.

— My? J a b y m m u teg o łajdactwa, że chciał m n ie panu- w pa kow ać, nie przebaczyła.

Wyszła do sieni. Za nią szedł Krajewski. — flle się nic nie stało.

— Bo ja i p an — o b o je głupie.

_ ?

— Tak! tak.

Wyszli na ulicę. O n szedł o b o k niej i mi- mowoli patrzył się na ów żakiet, dziwiąc się, że to tyle kosztuje, a prawie nic nie znać. Mimo- woli zapytał:

— Ciepło?

Wzruszyła ram ionam i. I nagle dojrzał w jej oczach łzy. Nie wiedział, dlaczego zrobiło się i je m u głupio. S ta n ą ł przy słupku tram w ajow ym .

. — J a siad am do tram w aju.

Chętnie dałby jej parę reńskich, ale nie wiedział, jak się do teg o wziąć, flż biło od niej hardością świeżo opuszczonych kobiet.

Sądził, że zaraz odejdzie, nie skinąwszy m u n aw et głową, ty m c z a s e m o n a stanęła tuż przy nim i, nie patrząc, wyciągnęła zziębniętą rę kę w nicianej rękawiczce.

— Dziękuję panu! — wyrzekła, jakby wal­ cząc ze s o b ą — pan jest trochę pom ylony, ale p an jest poczciwy...

Zanurzyła m u w źrenice- swoje załzawione oczy na króciuchną chwilkę i odeszła powoli,wlo­ kąc za s o b ą zbyt długą z jednej strony spódnicę, a je m u się zdawało, że to odchodzi od niego

35

http://dlibra.ujk.edu.pl

(41)

na przepadłe jakiś pies bez d o m n y , k tó re m u dal chwilowy, choć p rz y m u so w y przytułek.

Ogarnął go w stręt do Konitza, do m ę ż ­ czyzn w ogóle i naw et do siebie sa m e g o .

— Zawsze o n a bied n a naprawdę! — p o ­ myślał, m ając ciągle w pam ięci to ciche odejście w szarugę i bezm iar obcych, o b o jętn y ch ludzi.

— Znajdzie sobie kogo! — szydził Konitz — ja ta m jej nie wpuszczę, niech się m n ie nie czepia.

— O n a się p a n a czepiać nie będzie! — rzu­ cił m u przez zęby Krajewski, kołysząc się na sw em krześle przed biurkiem.

— Ta, to jeszcze n iew iad o m o ! — parsknął Konitz — chyba, że się w p a n u rozkochała.

— Mówiłem panu, że między nami nic nie było.

Konitz zmrużył oko.

— Bajki, przewielebny sądzie.

— Wierz pan lub nie wierz, wszystko mi jedno.

Odwrócił się z n ie s m a k ie m od teg o m ałego A h a sw era miłości i udał, że się zajm uje pisaniem . Lecz Konitz odczuł te n n ie s m a k i z całym bra­ kiem taktu nacierał.

— P an czegoś na m nie krzywy! — zaczął — czy za Funię? To nie m o ja wina, że głupia tak się do m nie przywiązała, iż n a w e t p a n u się nic nie udało.

Krajewski odłożył pióro i znów na krześle kołysać się zaczął.

— Nie o to chodzi. — W ięc?

— O to, co z nią teraz będzie.

— A cóż? chodzić będzie do m agazynu, jak chodziła do tej chwili. Przecież jej chleba nie od e b ra łe m . J a — j e s t e m cwany. Niejedna

(42)

już mówiła. J a się z to b ą z o stan ę . Nie p ó jd ę do szy­ cia. J a Ci b ę d ę gotować, sprzątać. To będzie t a ­ niej. Ale ja wiem czem to pachnie. O! S afoL . Więc tłumaczę, wbijam, że przecież tak zejdzie n a u trzym ankę, a tak jest... coś lepszego. 1 k a ­ żda się n a to weźmie. Każda!

— Nie w tern rzecz. J a mówię co do jej uczuciow ego życia.

Konitz zaczął śm iać się jak szalony. — A m n ie co do te g o ?

— Pozwól pan. Ona, zdaje się, p a n a n a ­ pra w dę kocha.

Mały człowieczek wydął się komicznie. — O n e wszystkie tak. M am w sobie coś specjalnego. Gmierrf z kobietam i. Ale co d o F u n i, to raz jeszcze pow tarzam panu, nic mi do teg o

N i e j a b y ł e m p i e r w s z y . O! — widzi pan. To m o ja m oralność. G dybym był pierwszy... O! to co innego.

Przybrał p o zę szlachetną. W yciągnął się w górę.

— W tedy czułbym się w obow iązku.' Brwi zmarszczył — rękę położył na kam izelce. — 1 dopełniłbym go,.. Ale tak ? Dziś, jutro choćby z rozpaczy znajdzie dziesięciu innych i pójdzie!

N i e p o d o b n a opisać akcentu, z jakim to „ pój­ dzie“ zostało rzucone.

Z daw ać sję m ogło, że to ktoś bije w p o ­ chylony kark kogoś, co m u się nie potrzebnie na drodze plącze. Ręka żelazna wali i chwyta za włosy, które rozsypała rozpusta świeża jeszcze na twarz, rozognioną od niewystygłych p o c a łu n ­ ków, na piersi, p o zn a czo n e czerwonym i stygm a- tami szalonych pieszczot.

37

http://dlibra.ujk.edu.pl

Cytaty

Powiązane dokumenty

Natomiast ci, którzy zastanawiaj¹ siê, czy intelektualna œcie¿ka, jak¹ pod¹¿aj¹, aby na pewno jest t¹ w³aœciw¹, ksi¹¿ka Prawda i warunki jej mo¿liwoœci mo¿e okazaæ

Tego, że zapewniwszy sobie tym znakomitym koncertem śpiewający początek roku, liczymy na to, że również śpiewająco się on dla nas skończy oraz że dużo prawdy jest w

Konsekwencje upadków postrzegane poprzez pryzmat (i) wyłącznie symptomów: złama- nia bioder, bliższego końca kości udowej oraz inne złamania i urazy; (ii) symptomów i interakcji

Zwracając się do wszystkich, Ojciec Święty raz jeszcze powtarza słowa Chrystusa: „Bóg nie posłał swego Syna na świat po to, aby świat potępił, ale po to, by

Uczestnicy projektu Wagon Pamięci spotkają się dzisiaj o go- dzinie 11 na placu Kobzdeja.. Przedstawicielom Europej- skiego Centrum Solidarności przekażą materiały z ich po-

„Córciu, nie mówi się waser tylko woda...” Dziecko przyzwyczaiło się do nowej matki.. Dostało nowe

Jędrek przesiedział dobrą godzinę przy stole, zastanawiając się, po co w ogóle wpuszczał byłą żonę.. Przez lata zmywał ją z siebie setki razy: alkoholem,

publikacja przygotowana przez Narodowy Instytut Muzealnictwa i Ochrony Zbiorów z materiałów seminarium Problematyka autentyczności dzieł sztuki na pol- skim rynku..