WYDANIE ZBIOROWE DZIEŁ GABRJELI ZAPOLSKIEJ.
SIĘ6OZBIOP4
|
Kazimierza
|Smoleńskiego
0 C Z E M SI E NIE MÓWI
■http://dlibra.ujk.edu.pl
D Z I E Ł A G A B R J E L I Z A P O L S K I E J w y d a n a p rzez W y d a w n ic tw o L ectcr-P o lo n ia w W arsza w ie. R g d y w głąb d u szy w n ik n iem y fln ty se m itn ik Córka Tuśki Fin d e s e c łe ’istk a I S fin k s p rzem ó w i 1 t a c y b yw ają Jak t ę c z a Janka J e d e n d zień z ż y c ia róży K aśka K arjatyda K ob ieta b e z sk a zy Krzyż Pański M ałaszka Małka S z w a r c e n k o p f M enażerja ludzka M odlitw a P ańska N ieśm ierteln ik i O c z e m s ię nie m ów i O c z e m s ię n a w e t m y ś le ć r e c h c e O ne
Pan P o lic m a jster T agiejew Pani D ulska przed S ą d em P rzed p iek le
Przez m o je o k n o Rajski p ta k S e z o n o w a m iło ść
feinierć F elicjan a D u lsk ieg o S ta śk a S z a le ń s tw o S zm a t ż y c ia W e krwi W odzirej W za m y ślen iu Zaszum i las Znak za p y ta n ia
2 p irn ętn ik a m łodej m ężatki
Wydanie zbiorowe dzieł Gabrieli Zapolskiej
GABRJELA ZAPOLSKA
O c z e m s i ę n i e m ó w i
POWIEŚĆ— P r a w d a tatuńctu? Ja m am g ie c k i nos? — Tyś j e s t c a ła G reczyn k ą, o P o ia n k u ! b o k o ch a sz ż y c ie i um iesz j e k o c h a ć ... bo n iż e sz u śm iech y dni twoich n a n ić s w e < g /y s te n c ji, jak m usiały g re ck ie d zie w częta n iz a ć kwiaty ró żo w e dla przyczdębienia ; muk-
łych szyi s w o i c h ! . . . — N ie p leć ta tu ń c iu ! ...
WYDftNIE DROGIE.
bLECTOR-POLONIA" W WARSZAWIE*
1923.http://dlibra.ujk.edu.pl
W szelk ie p raw a a u to r s k ie i p rzekładu z a s tr z e ż o n e . C opyright by „Lector-Polonia" n in e te e n hundred
tw e n ty eig h t. S k ł a d y g ł ó w n e : WE LWOWIE „Lektor„ M ikołaja 23 T el. 5-25. W WARSZAWIE „L ektor“ S ie n k ie w ic z a 5r Tel. 253-99 W POZNANIU „Lektor" R atajczak a 33 Tel. 39-23 W KRAKOWIE „Lektor" R ynek gł. 22 Tel. 33-56 W LUBLINIE „L ek tor“ S z o p e n a 5 W BYDGOSZCZY „Lektor“ G d ańsk a 141 Tel. 17-39 W RADOMIU S ta n is ła w T om an ek L u belsk a 40
Drukarnia „ M ieszcza ń sk a “ — Lwów, P iek arsk a 17
— Doprawdy, chce mi ją pan o d s t ą p ić ? — J a k B oga k o ch a m .
— Dojadła p a n u ?
— Nie. Ale widzi pan, u patrzyłem już coś inn eg o .
— L epszego ?
Konitz pogładził wychudłą ręką rzadką bródkę. — Coś całkiem innego, Ale to... c a ł y k i e m. A p o t e m co ta m gadać. J a się przyzwyczajam do kobiety, a to najgorsze, panie tego...
— ?...
— J a k i p an naiwny. M ożna się p rz yzw y czaić do cygarniczki, do pióra, do palta, i to wcale dobrze. W tedy człowiekowi sw ojsko, gdy m u tak co po d rę k ą się ułożyło. Ale do k o b ie ty — wręcz przeciwnie. Nerwy, p an ie tego... nerwy m u sz ą być, panie tego, p o d ra ż n io n e , bo inaczej — ferfał die Klaczkes mit die w e is s e
Kopytkes. ,
— Może.
Z apa now ało milczenie. W tych o b sz e rn y c h dusznych salach biurowych g orąco było n ie do zniesienia. S ta re piece, jak m o n u m e n t a , w z n o siły się po rogach. Bił z nich żar i czad w ę g lo wy. Konitz j e d n a k c h ę tn ie przysuwał sw oje biurko do pieca. W idać w nim było jakieś zastygające
1. G ab rjela Z apolska -O czem s ię n ie m ów i“ (Lektor) i
http://dlibra.ujk.edu.pl
en e rg je życiowe, które potrzebowały ciepła i drażniących nerwy wstrząśnień. Z miną m a ł e go ko g u cik a, z ocz ym a p o d k rą żo n em i wcale nie dwuznacznie, był t y p e m biurow ego pół-mola — pół-donżuana, puszczającego się galo p em za spódniczką szwaczki lub lepiej odzianej sługi, k tórą wyczuł w ę chem , jak wyże} zwierzynę.
— J a , panie tego, tylko biuro i kobiety. S k o ro p en sję zafasuję, to... niech się strzegą... bo k ażda trup.
Była w nim łatwość sprow adzania życia do jakiejś jed n ej chwili, w której nie zdawał sobie spraw y ze sw ego istnienia. To było osią jego egzystencji. Poza tern nic więcej nie i n te re so wało go.
Krajewski odłożył pióro, wsunął ręce w k ie s ze n ie od spodni i, o d ep c h n ą w sz y się z krzesłem od biurka, patrzył p o s ę p n ie na całe m asy „k a w ałków “, zalewające melancholijnie blat biurka. Deszcz padał cienkiemi strugam i i dzwonił dzi wnie w szyby. Inni urzędnicy siedzieli cicho, p o chyleni nad aktam i. C zasem ktoś wstał, p rz e szedł do drugiego pokoju. W oddali słychać było gwar głosów kobiecych. To panny, p ra c u jące w biurach, śmiały się z czegoś głośno. Krajewskiego przecież nie interesowały. Były to dziewczęta „uczciwe“ i dąż ące „do ołtarza“. On żenić się nie myślał, a w duszy miał trw ogę przed w ciągnięciem dziewczyny w jakiś niele galny s to su n e k . Był przecież p o p ro stu zgłodnia ły jakiejś miłostki, a choćby jej pozoru. O d c a łych miesięcy pogrążył się w czytaniu z cichą 1 s k o n c e n tr o w a n ą nam iętnością, któ ra cechow ała zawsze wszystko to, co robił, Rzec m ożna, iż uczepił się powolnej dyssekcji duszy przez o bce mózgi, która m a dać wreszcie pozn a n ie esencji logicznego skojarzenia myśli. — Doznawszy
niem iłego zawodu z p o w o d u kobiet, rzucił się wpław w dziedzinę abstrakcji i zaczął pływać w błękitach, roz p o sta rty ch p o n a d dym am i, w z n o szącymi się z ołtarzy, gdzie ciała ludzkie skła dały całopalenie sw ym za chce niom i dążnościom . Kobieta przestała istnieć dlań. Istniał tylko Kar- tezjusz na razie i jeg o R o z m y ś l a n i a . Mało to było, sk ro m n ie. Czuł to sam . Lotny był i rą czy um ysłow o. Lecz i leniwy. Dreptał jakby w przedpokoju, n a w e t nie przedsionku prawdzi wych R o z m y ś l a ń . Narazie m u to starczyło. Nie miał siły na więcej. Przeżuwał daw ne. P o wracał wieczorami sa m do sw ego p u s te g o p o koju i rzucał się na sze ro k ą starą o to m a n ę , która m u za stę p o w ała łóżko. O b o k stał kufer. Na nim Krajewski um ieszczał prosty lichtarz ze świecą i otwierał książkę. Żółtawe, chorobliwe światło wydobywało n a jaw jego dziwną, nie pospolitą twarz, długą, w ykrojoną starannie, z p rz e p y c h e m wielkich, szarych źrenic o cięż kich, dużych pow iekach. J a s n e dość włosy nosił przycięte prawie przy skórze. P ełne wyrazu usta okalał miękki, krótki zarost. Wyniosły był, r a s o wy, d o s k o n a le ułożony, chudy, o ruc hach p o wolnych, jak b y sm u tn y ch , a pełnych prostoty. Gdy ta k leżał w ty m p u s ty m prawie pokoju, pochylony n a d książką, nieruchom y, miał w s o bie coś z m ęd rc a, p o siad ają ceg o już w duszy m o c wyrzekania się wszystkiego, co nie jest głębią doskonałości zupełnej.
Czasami zjawiała się we drzwiach rozczo chrana, ty p o w a p o sta ć kam ienicznej stróżki w o bsza rgane j spódnicy i z dzieckiem n a ręku.
— Może co p rz y n ie ść?
Krajewski powoli odrywał swe źrenice od p agórków m ądrości Kartezjusza.
— C o ?
— Może wielm ożny p an da na c o ? — A!...
— S ą w grajzlerni szproty, m asło. Ugotuje się jaja.
— A no d o b r z e ! dobrze !
Lecz R o m a n o w a nie ruszała się z miejsca. — P an wie... m o ją M ań k ę znów poniosło. — N o ?
— J a k B oga k o c h a m . Mówiła ż o n a kraw ca, że widziała ją na g u m a c h i w n o w y m k a peluszu. To m o ro w a cholera. Żeby ją choć gdzie przytłukło, albo niechby się już raz do policji dostała.
!!!
— A no tak. W ezm ą, zapiszą, jak to bydlę, a ja już w ted y wiem, że niby ani dziecka nie m am , ani nic.
Krajewski odłożył Kartezjusza. — Co wy t e ż ?
Ale rozżalenie R om an o w ej było wielkie. Pięścią uderzyła w piec i trząsnęła dzieckiem tak, że zdawało się, iż rozleci się na kawałki.
— Co ta... o n a n a w e t nie winna tak Bogiem a prawdą. Toć to za nią pod kam ienicą latali, że tylko u k ro p e m lać... S am pan...
— J a ?
— A no. Niby p an tak ostatec zn ie ta m nie. Ale nie zaczepiał ją pan... n i e ? c o ? P rze cie dziewczyna nie z kam ienia. W am , m ężc zyz n o m , to się zdaje, że to wszystko nic, a to tak ziarnko do ziarnka i ot po dziewczynie.
— Uspokójcie się, wróci.
E ! wiem, że wróci, bo taki to już k obiecy los. Taki je d e n odbierze uczciwą sławę, a p o te m won... A co mi po takiej... To tylko śmiech...
Trzasnęła się pięścią w p o ta rg a n y łeb. Dzi waczna jej sylwetka miała n a cieniu pozory
Gorgony. Cała jej p o sta ć gięła się jakąś wielką rozpaczą s a m o tn y c h wierzb tragicznych i roz czochranych na tle b ez nadziejne go nieba. K ra jewski m im ow oli patrzył na nią.
— To bardzo, n aw et przez pana... — za częła znowu. Ten Żyd, co się tu do p a n a włó czy w takich hyclowskich spraw ach, że — no, to on m i ją zm anił. Kiedyś n a p a d ła m , jak ją coś kusił w bramie. Żeby się tu był do p a n a nie ściągał, to byłby jej nie spotkał... A teraz ją ta m gdzie m usiał sprzedać... A jakże...
I nagły żal wezbrał w niej, aż ryknęła c a łym g ł o s e m :
— Ą ino... sprzedał... dziecko moje... krew m oją... Żebyście z piekła nie wyjrzeli za nią wszyscy...
Krajewski podniósł się z o to m a n y i usiadł na brzegu jak o ś dziwnie zm ieszany.
— Ależ, m o ja R om anow a, ja w a m przy sięgam , że ja z M ańką nic nie miałem.
— Bo nie chciała!... Ale żeby się zgodziła, to byłbyś pan, tak jak drudzy, ją sponiewierał.
Straszna była w cieniu, z twarzą nabrzmiałą, z plam am i ócz z pod brzegu chustki.
— Czego wy się do porządnych dziewczyn czepiacie? Czego? — jęczała — mało w am już takich, coście je zatracili? Nie, w a m się zachciewa takiej, co jeszcze przy m atce... o...
Nagle zaczęła trząść trz y m a n ą na ręku dziew czynką.
— Ażeby ciebie sto choler zatłukło! Czego ty na świecie, n a żer dla jakiego, a p o t e m na ulicę, po d latarnię. Ażebyś zdechła!
Zaczęła bić głową dziecka o piec. — Ażebyś za niewinnej duszy skonała! Krajewski rzucił się dziecku na ratunek.
5
http://dlibra.ujk.edu.pl
— Rom anow a... co wyprawiacie? Chcecie dziecko zabić?
— O! teraz to ją pan ratujesz, a jak d o r o śnie, to ją p an s a m sponiew iera i p o te m p o pchnie, aby ją n a policji zapisali i aby gdzie na barłogu zgniła... J u ż p a n o w e serce niechby szcze- zło i was wszystkich psiakrew dziwkarzy!
Krajewski postawił płaczące cicho dziecko, cu c h n ą c e w m asie barchanów . Dziecko było brudne, i Krajewski, który miał w sobie este ty k ę czystości kociej, z odrazą spojrzał na sw oje ręce.
— Moglibyście lepiej dziecko umyć! — rzu cił przez zęby.
Ale R o m a n o w a spojrzała na niego z n i e n a wiścią, jakby w niej koncentrow ali się ci wszyscy, którzy na sznurach swych ro z p asan y c h nerw ów wlekli od wieków dziewczęta do błotnistych jam .
— Właśnie... — odparła — b ę d ę ją cackać i pięknie, abyście mieli ładniejsze łajno dla swojej uciechy i żeby Żyd za nią więcej fa k to rn e g o wziął, jak w am ją nastręczy. Porwała puszc zo n e dziecko i otworzyła silnem pchnięc iem drzwi.
— I żeby was jaki m ó r spotkał.
Postała chwilę we drzwiach tak na rozcież otwartych. Zgniłe zim no buchało, i ciemnica była w tej sieni straszna.
— A co m a m przynieść? — odezwała się wreszcie już g ło sem stłum ionym , choć drgały w nim jeszcze resztki wściekłości, szarpanej w najboleśniejszej strunie, bo sw ego m acie rzy ń stwa istocie.
— Nie trzeba nic! — o dparł szorstko Kra jewski — wyjdę na kolację z d o m u . Lepiej zaświećcie w sieni.
B aba obejrzała się na niego ru c h e m draż n ionego szpicrutą g łodnego zwierzęcia.
— My bierzem y dwa guldeny miesięcznej pensji, jako stróże, i za to m a m y kupo w a ć naftę na schody... a pan chce, żeby się świeciło od czwartej... I zaraz...
Znikła w ciemnicy, zatrzaskując drzwi za sobą, Krajewski podjął rzuconego na ziemię Des- c a r t e s ’a i chciał zanurzyć się w tym ojcu filozofji scholastycznej, który wyprowadził na sc e n ę d u a lizm i dał szalonym miecz w rękę.
II. Lecz nie był w stanie.
Krzyk R om anow ej, jej p o tw o rn a sylwetka, w rzask rozbijanego dziecka, a p o te m głębia jej słów — sprawiła na nim jakieś g n io tą c e wrażenie. P rzedew szystkiem czuł, że ta kobieta, wyjąca za sw ą córką, p ę d z ącą w kał prostytucji, m a słusz ność, że jest w sw o jem prawie, że o n a właśnie stoi na straży świętości w olnego ciała kobiecego, które, sk o p a n e , sprzedane, rozwłóczone po p ie kłach u padku, zatraci szlac hetne porywy tego słabego duch o w eg o płom yka, jakie w so b ie mieć mogło.
Tak — on był winien i je m u podobni. Nie dlatego, że szukał ujęcia sw ym p o p ę d o m w nielegalnych związkach. Lecz właśnie, że p r a g nął, aby te miały choć pozory z w i ą z k ó w , te chwile za pom nie nia , te „wypicia szklanki w o d y “, ja k nazywają inni sto s u n e k swój z kobietą. W ykwint i jakiś instynkt sa m o za ch o w a w czy o d trą cał go ot tych, co po d latarnią tak su ją swe nieszczęsne ciało Nie. On p ra gnął mieć jakieś złudzenie, gdy o b ejm o w ał p o stać kobiecą i tulił się do niej. Kilka „ r o m a n s ó w “ z kobietam i ze
7
http://dlibra.ujk.edu.pl
świata, czczych i pełnych nietaktów, głupoty i n iesm aku, odtrąciły go na zawsze od tego sortu, p o d atn y ch dla chodzących m anow c am i mężczyzn. Przytem był rom antycznie leniwy i czuł dziwny wstyd i s m u te k , że musi wyławiać zło dziejskim s p o s o b e m to, co m u się równie w życiu należy jak, pożywienie, napój, prom ienie sło n e c z n e i tlen do oddychania.
Pozostaw ały m u więc te drogi pośrednie, te szwaczki, pów racające do d o m ó w o zm roku, zm ęczone, z d e n erw o w an e od szycia na m aszynie, pół-dzieci, pół-kobiety, często zgłodniałe, m arz ące 0 filiżance czekolady, o ciastku z k r e m e m z ł a k o m stw em w ygłodzonego kota. Była to arm ja bez b r o n n a tragiczna, głupia, nieopatrzna, świeża, choć już nadwiędła od a tm osfery dusznych p ra cow nianych izb. Twarzyczki, o b ra n o w a n e włosami, s tara n n ie ufryzowanymi, staniki, w o n iejąc e p o te m 1 perfum am i, a d ołem spódnice, c u c h n ą c e od błota, źle w ykruszonego, od długiego codzien n e g o użycia.
Szło to w ieczorem powoli, rozprostow ując zm ę c z o n e plecy, przecierając słabnące już oczy.
Naprzeciw nich szedł jeden, drugi, trzeci. Krajewski, n io sąc tym b e z b ro n n y m swe żądze, prz y stro jo n e w kwiaty jakiejś niby uczuciowości.
Gdy szwaczek nie stało, były jeszcze bony, sklepow e, dziewczęta, zajęte w adm inistracjach. S koro zjawiła się gdzieś jakaś świeża, nieznana, m a ją c a jeszcze prz esąd swej uczciwości do stra ce nia , sygnalizowana była n a wszystkich pu n k tach . — T am i ta m jest je d n a uczciwa. Ach! wreszcie...
I rozpoczynał się pościg.
Dziewczyna naturalnie nie opierała się zbyt długo. Szła na lep chętnie, znudzona, zm ęczona, rada, że „się trochę rozerw ie“. Więc
wszystkiem w ystępow ały na plac cukierenki ub o cz ne, drugorzędne, gdzie nikt nie widzi, p o te m bilety do teatru, dalej jakieś bluzki taniutkie, pierścionki sk ro m n e , drobiazgi, grzebienie z ce lu loidu i szczyt m arzeń: j e d w a b n a halka.
Wreszcie po długich w a h a n ia c h przyjście w niedzielę po p ołudniu do kaw alerskiego pokoju, gdzie dobrze n a p a lo n e w piecu, jak aś słodka wódka, trochę szynki, herbata na m aszynce.
I cichy krzyk dziewczyny, jakby p o m ies za n y z r a d o s n e m pow itaniem n o w e g o życia.
P o te m szereg takich niedziel, p o te m jakiś zatarg i znów now a cukierenka, now e grzebienie z celuloidu, now e służenie za tę jak ąś „coś lep sz e g o “, co dają p e w n ą ułudę zwierzęcej czysto chwili.
Tak — to do p e w n e g o punktu.
F\ p o t e m ?
Rzeczywiście. Tak jak owa Mańka. S n u ją się faktorzy. Sława atłasowej skóry, pięknej k a r nacji, ładnych kształtów rośnie.
1 snują się faktorzy.
Dziewczyna je st zniechęcona, zgorzkniała. Ten i ów całujący ją n aw et po rękach wykazał się w jej oczach p ro sty m brutalem .
1 co jej przyszło z tego.
Była już w kilku rękach. Ż ad e n nie zatrzy mał jej dłużej przy sobie. J e s t w nędzy a ta cu k ieren k a i s k r o m n e bluzki zaczynają jej nie wystarczać. Czuje, że właściwie j e s t p ł a c o n a , bo ta miłość, którą tacy Krajewscy jej dają, nie jest wcale miłością, ale n ęd z n ą grą i oszukań-
stw em .
— N i e c h p r z y n a j m n i e j m a m co z a t o 1
O to pierwsza myśl 1
1 idą tam , gdzie oczywiście m a j ą c o ś z a t o .
9
http://dlibra.ujk.edu.pl
Idą tam , ale właściwie, kto je p chnął „ t a m ? “ Krajewski odłożył powoli książkę na kufer i patrzył teraz w sufit, leżąc w yciągnięty na sofie.
Pchnął je on i je m u pod o b n i,
fl pofem , gdy już są sklasyfikowane, o p o datk o w a n e, gdy już stanow ią inwentarz p a ń s tw o wy i pracują u sa n k c jo n o w a n e i konieczne, o d wraca się od nich z dreszczem pogardy i wstrętu.
Dlatego, że obraża się w n im poczucie wyłączności. I że pragnie m im o wszystko, t e g o „błękitnego kw iatk a“ w sp ro śn o ści grzechu.
J a k w ywołane zaklęciem z jakichś bagien gnijących, zieją ku niem u w s p o m n ie n ia tych, któ re tutaj przeszły, k tóre miał p om iędzy Dan- te m i K antem , Biblją i P latonem , pom iędzy n a p a d e m melancholji i sta n ię c ie m u kresu ro z p a czy życiowej. Przesuwały się m artw e i blade. Miały n iektóre n aw et wdzięk i jakąś p rostotę w swych pieszczotach. Mając sa m s p o s ó b p o s tęp o w a n ia z k obietą wytworny, p o m im o u bóstw a otoczenia, nakazywał każdej ze swych k o c h a n e k jakiś ton o je d e n sto p ień wyższy i nie d ozw a lał jej z n ieg o się zsunąć, A m o ż e zdaw ało m u się. Był bow iem bajecznie subtelny i w każdej najbanalniejszej chwili umiał o d n aleść ukryty na spodzie d jam en t, który według woli ośw iecał kolorami, cz erpa nem i we w łasnym ustroju. Leżąc tak, przechodził myślą nie tylko w spom nienia, ale i całokształt p ostaci tych kobiet. Były prz e w ażnie m łode, miały ładne uśm iechy, ładne linje karków, ra m io n a w dzięczne nimf, stopy często delikatne i nie zd e fo rm o w a n e , włosy puszyste i m iękkie, płynące sw o b o d n ie po tro ch ę chudych a dziwnie wygiętych plecach. Ta um iała wpijać się w usta nienasycenie, ta tuliła m u się do ram ienia s e n n a i z m ę c z o n a , ta znów przygar niała go na sw e k o lan a i kołysała jak m ałe
dziecko, ta całowała go po rękach, o b s y pywała go tysiącem zdrobniałych śm iesznych imion, k tó re miały czar zerw anych nieśmiało rosnących kwiatków.
W szystkie były bezinteresow ne, zadawalnia- jące się drobiazgam i, wdzięczne za starania, zn i k ając e z jego życia bez aw antur i tragedji.
A przecież ziało do n ie g o jakby zgnilizną bagien, świeżo poruszonych p o tę ż n ą u l e w ą . ..
— To słowa tej s t a r e j ! — myślał — to o n a . . . I po chwili zawieszenia myśli d o d a ł : — A przecież o n a miała rację.
— Nie p o w i n i e n e m ! Trzeba te l e p s z e zostawić w spokoju. Na to są już p o św ię c o n e ta m t e z po d latarni.
Lecz pokręcił głową.
— N iem am już dw udziestu lat... to nie dla mnie.
Sięgnął po książkę, Zgarniał ku s o b ie swą ciszę s a m o tn ą , w której się rozkoszował z wy kw in tem sybaryty. N apróżno. Po kilku m inutach rzucił ją znow u z niechę cią.
— Po co m a m c z y t a ć o dualizmie i tra cić czas na przeżuwanie dowodów. Najlepszy do w ó d je s t mój stan obecny.
Zaczął febrycznie odziew ać się. S ta ran n y był w odzieży. Nosił długopołe surduty, które coś nadaw ały m u z cech trzydziestego roku. O ile nie dbał o t o , g d z i e p r z e b y w a ł , o tyle bezwiednie dobierał t o , w c z e m p r z e b y w a ł .
— P ójdę do knajpy, a gdy się tro ch ę ogłu szę m uzyką i ludźmi, wrócę do swoich książek..,
W głębi duszy, w bardzo wielkiej głębi, tam , gdzie chow ają się te myśli i p o s ta n o w i e nia, któ re już się stały, zanim się stały, w świę cie rzeczywistym coś s z e p t a ł o :
— Niedługo będz ie tu dziewczyna...
11
http://dlibra.ujk.edu.pl
S zarpnął się.
Nie chcę. Niech je djabli. Ma ta m znów za nią ja k a m a t k a ryczeć...
A ta m w głębi szeptało :
— Ach, nie bądź tak wrażliwym! J u tro , pojutrze — będz ie tu znów dziewczyna...
A gdy już drzwi zam ykał i do c iem n e j sieni wchodził, to „ c o ś “ rozsw aw olone p odśm ie- chiwało się jakby :
— I znów będzie... c o ś l e p s z e g o ! Aż przystanął. R ękę położył dziwacznym g e s te m , jakby jakąś przysięgę składał.
— To nigdy! — już wolę nic albo jaką m ężatkę; albo m oich filozofów.
Ale czuł w ybornie, że nie woli. 1 że tak będzie, jak być ma.
111.
Dlatego też, gdy zaraz nazajutrz z wielkim c ynizm e m i s p o k o je m Konitz ofiarował m u ni stąd ni zow ąd swoją dotychczasow ą k o chankę, ani na chwilę nie przyszło m u na myśl — odm ówić.
1 ow szem . Przyjął zaofiarow anie uprzejm ie, ja k b y rzecz naturalną. Ci dwaj panow ie od biurka do biurka ustępowali sobie k o b ie tę i jej pieszczoty i wszystko, co jej było, tak jakby ustępowali s o b ie laskę, albo jakiś inny przedm iot, k tórego je d e n miał już nadto, a drugi potrzebował. Przy szm erze ciek ą c e g o po szybach je sie n n e g o d e szczu, w zim n ie i szarudze zanurzeni w du szn e ciepło biura z jeg o n u d n ą i ś m ie s z n ie ogłupia jącą farsą rozm aitych hec ocleniowych,
niali swej szarej m o n o to n n e j egzystencji tym bez pła tnym h andlem , jaki pom ięd zy s o b ą p ro wadzili.
Pierwszy znów ozwał sie Konitz : — Więc kolega chce ją n a p ra w d ę ? Krajewski, nie zm ieniając pozycji, odparł o b o j ę t n i e : — C h c ę ! Po chwili przecież d o d a ł : — Kto to ? — Szwaczka. — To dobrze.
Konitz powstał i zbliżył się do niego. — A cóż kolega m y śla ł? że c o ? — Nic. A daw no się p u s z c z a ?
— Czy ja w i e m ? Pow iada, że nie. Ale kto ta m m o że co wiedzieć. Grunt jest tylko w tern, ab y m był je d e n . P r a w d a ? No naturalnie, ż e w o lę , że jest tak, jak jest. Ale... jed en . O ! to grunt.
—■ Dużo p a n na nią w y d a je ? Konitz się zachłysnął.
— Coś tam , ale prawie z miłości. Wierna mi jest...
— A skąd p a n m asz tę p e w n o ść ?
— O! z takiem i dziew czętam i wiedzieć z a wsze m ożna. To jeszcze szczere. Dopiero później nauczy się kłam ać. Przyprowadzę ja p a n u jutro. Albo czekaj pan. Zrobim y tak. Przyślę ją do p a n a i p o w iem , że s a m przyjdę. Kup p an co bądź, kota, k anarka. O n e m ają pasje do zwie rząt. W ięc wm ówić w nią, że będziem y oglądać. O n a przyjdzie, a ja nie...
Śmiał się i ręce zacierał.
— Co, dobrze? będzie czekać, czekać — no a p a n ty m c z a s e m skorzystaj. Gdy już stanie mi się niewierną, skończy się wszystko. J e s t bardzo... jakby to powiedzieć.... ro m a n so w ą . Przeniesie
13
http://dlibra.ujk.edu.pl
swoją ro m a n s o w o ść na p an a . Przeprow adzka nie będzie ją wiele kosztować. Co?
Krajewski kiwał głową. — Dobrze.
Chwilę ogarnął go niesm ak, że on to właś nie m a dziedziczyć tak b ez p o śred n io m e tre sę po t y m małym, czupurnym i tro ch ę bru d n y m k o g u cie. I ogarnął go znowu s m u te k szary i b e z n a dziejny.
— Więc jutro o trzeciej? — Dobrze.
Konitz je d n a k nie odchodził. Kręcił papie rosa brzydko i szukał po kieszeniach zapałek.
— Ta m o ja nowa... — zaczął znow u — to sklepow a. Gdzie? nie pow iem panu, bo jeszcze- byś mi ją odebrał. N aw et prow adzi się dobrze. J a k Boga k o c h a m . Miałem m a s ę trudu, żeby ją sobie urobić. N aw ystaw ałem się pod sk lep em , a szczególniej w deszcz. Pan się dziwi? E! to p an nowicjusz. W deszcz najłatwiej się tak ie sprawy załatwiają. Taka dziewczyna jest przedewszyst- kiem j a k a ś znużona, sm u tn a . P o te m wychodzi na wichurę, n a słotę. Błoto, ciem nica — p rzejm ują ją stra c h e m . Z aw sze się zatrzym uje przed b ra m ą i w a ha się chwilę, jakby nie wiedziała, gdzie iść. Na dorożkę nie m a, a takby w nią chętnie wsiadła. Więc p o d s u n ą ć się w tedy — p ow iada m panu. D u sza szczera. 1 nie być natarczywym. Broń Boże! tylko tak... niby że sm u tn o , że tak o kropnie ja koś... J a tak tę m o ją wziąłem i tę, co ją panu dam , i tę, co ją b ę d ę miał.
Uporał się wreszcie z p a p ie r o se m i stał t e raz, kołysząc się przed Krajewskim, który p a trzył znów przed siebie cichy i jakby skupiony w sobie.
— Bajecznie dużo m ają w sobie s e n t y m e n tów!...— skrzypiał znów Konitz — ale to dla nas
lepiej. I widzi pan, właśnie w oda na nasz młyn. Bo niby kochają się, a jak kochają, nie zdradzają. Bezpiecznie dla nas i dobrze. Cóż p an nic nie mówi?
— Nic. Słucham!
— I m a p a n rację. J a k o biety na p a m ię ć u m ie m . Tylko popatrzę, oho! już wiem, co ona warta. Mnie nigdy ża d n a nie nabierze na fałszy- wę minę. cz asem idzie taka, że przysięgniesz, to coś dla nas, a tu panie, to już takie coś, co to splunięcia nie warte. M am taki węch. Zaraz o d różnię. J a w całem m ieście wiem, gdzie jest je sz cze takie jakieś, co m a coś do stracenia. Tylko p rz ek o n ałem się, że źle w am daw ać adresy. L e piej s a m e m u po kolei.
Krajewskiego ogarnął jakby śm iech.
— Bój się p an Boga, a cóż będzie, gdy już żadnej god n ej p an a nie będzie.
Mały Konitz pokołysał się trochę, zmrużył oko, namyślił się wreszcie odrzekł.
— W tedy się ożenię! — A!...
— Tak — tak.
Z apanow ała cisza: tylko w oddali słychać było dyskretny, m o n o to n n y głos jakiejś pani s k a r żącej się. że jej k azano zapłacić dwa razy jed en i ten sa m p o datek.
— Z tysiąc dziewięćset pięć... osobisto d o chodow y — czternaście koron i coś... dwa razy. — Tak — podjął znów po chwili Konitz — ożenię się. 1 w tedy dopiero dobiorę sobie k o bietę taką, jak a mi się należy. Bo, choć w ybie ram bardzo starannie, co sa m pan przyznać musi, i każda jest nie byle co i przyzwoita dziewczyna, to przecież jeszcze nie to, czego pragnę. 1 widzi pan, jak patrzę na p a n a tu u n a s w biurze, to myślę sobie tak. P an tutaj p o co ? Skończył pan
15
http://dlibra.ujk.edu.pl
dwa fakultety i jest pan w biurze p o d atk o w e m ! To s a m o ja. Co do kobiet to jakbym skończył dwa fakultety. Z n a m się — no! z o cz am i zam- kniętem i pow iem p anu, co to. A przecież m uszę p o p rz estaw a ć na szwajkach, na sklepówkach.... To zupełnie jak pan..., pochylony przy tern biurku, za m ia st być w dyplom acji albo gdzie...
Krajewski u śm iech n ą ł się słabo. — J a czuję się zadowolony.
— No... i ja m u sz ę także się zgodzić z lo s em . Ale daję p a n u słowo, że czasem pasja m n ie ogarnia ta k a na te k o b i e t y . . że biłbym je.
— Prosty s p o s ó b , zostawić je w spokoju. J a naprzykład teraz. Cztery m iesiące nie spojrzę na żadną.
— E pan jesteś, jak nasz szef kiedyś p o wiedział, figura fantastyczna.
— Tak szef powiedział?
— J a k B oga kocham ! a przecież i p a n a cią gnie, bo godzi się pan, żebym m u tę, co m a m teraz odstąpił.
Krajewski zastanowił się.
— Prawda! — odparł po chwili — ani rusz zwalczyć zwierzę.
Konitz ram ionam i wzruszył.
— Co pan mówi komunały! Zwierzę? Kto? Chyba taki, co idzie przeciw p ra w om natury, a nie taki, co żyje, ja k powinien.
— Tak... ąle widzi pan... J a myślę, że te dziewczyny później —
— Co później? co p a n a to obchodzi. Byle n i e b y ć p i e r w s z y m . Bo to rzeczywiście t r o szkę t e g o coś na sum ieniu. Ale niby p o te m ?
— No tak, ale tak a dziewczyna raz p a d n ie Dobrze, ale p o te m , gdyby nie ja, gdyby nie pan, mogłaby...
— Co? co?
— No... inne życie."
— E! śm ieszne! J a k i e życie? Czy pan p o w strzym a k a m ie ń , co leci z góry? My m usim y przecież jak o ś n asze kaw alerskie czasy przebie- dować. T rudno — księżniczki nie dla nas, a już trudno, że b y śm y po byle co sięgali.
— W ięc te dziewczęta, to jak parasole — od deszczu.
— Ha, no... niby...
Aż wyło jakąś szarą o h y d ą z kątów i z c a łej tej rozmow y, któ ra Krajewskiego napełniała strasznym , chorobliwym n iesm akiem . D a m a p o krzywdzona przez c. k. urząd podatkow y, nie zmieniła ani n a chwilę tonu, ciągle m o n o to n n ie mówiła swą skargę, a deszcz siekł po szybach z je d n a k ą zaciętością.
Konitz zdecydował się wreszcie powrócić do sw ego biórka.
— No... jakże? Czy m a m ją jutro przysłać? — zapytał odchodząc.
Proszę! — pochylił się z kurtuazją Kra jewski, jakby przyjm ował jakiś dar, który do tej chwili był t a m t e g o pra w ną własnością.
Bez entuzja zm u wszakże Krajewski czynił nazajutrz przygotow ania na przyjęcie tej „odK o- nitza“, jak w myśli nazywał o d s tą p io n ą sobie dziewczynę. Kupił trochę ciastek, pół butelki m a ra schino krajow ego wyrobu (bo tańsze) i troszkę gwoździków. K anarka ani k ota nie kupił.
— Po co? — myślał gdy przyjdzie, pow iem jej że uciekł. Gdy już uprzątnął trochę, usiadł n a swej o t o m a n c e i chciał czytać. Lecz nie był w stanie. Widział kiedyś na wsi starą, dziwną kapliczkę, za m k n ię tą i pełną jakichś n iew ypo wiedzianych, w iekow ych tajem nic. 1 około tej kapliczki stała krowa, zwykła ch łopska krowa i tarła sw e rogi o cie m n e pleśnią p okryte ścia
2. G abrjela Z a p o lsk a „O czem s ię n ic mówi* (Lektor) 17
http://dlibra.ujk.edu.pl
ny. Krajewski aż targnął się na ten widok. I t e raz m u było ta k jakoś, gdy o tej godzinie chciał skrócić sobie czas czytaniem biblji.
Coś zapukało do drzwi. Byłby wolał w tej chwili, aby to się nie stało. P uk an ie było szo rst kie, nieprzyjem ne.
Wstał powoli z o to m a n y . Otworzył drzwi. Usunął się.
Dziewczyna weszła.
— P an Konitz jeszcze nie prz y szed ł? spy< tała od progu.
— Nie. file pew nie zaraz nadejdzie. Może pani ze ch ce usiąść, odpocząć.
Silił się na grzeczność i dobry hum or. O garniał ją ró w n o c z e śn ie wzrokiem. Nie p o d o bała m u się. Była duża i koścista. Twarz miała płaską i nieprzychylną. Czuć było łatwo, że jest jakby zn ie c h ę c o n a i m usi być podejrzliwa. Bru n e tk a była silna, a cera jej m iała żółtawe tony. Tylko czoło jej było silnie za ro śn ięte równo w pięć zębów i brwi, jak skrzydła jaskółcze, za ry so w an e cudow nie. O dziana była u bogo, bezpretensjonalnie, w cienkim żakiecie i s łom ia n y m letnim kapeluszu.
W idocznie Konitz nie rujnował się na sw o ją m e tre sę .
— Niechże pani w e jd z ie ! O n zaraz się z j a w i !
Weszła wreszcie i obejrzała się dokoła. Ascetyczna a b n e g a c ja Krajewskiego była dla niej źródłem pogardy.
Nie wymówiła je d n a k swej myśli, tylko wydęła wargi.
1 tak stała milcząc.
Krajewski uczuł, jak b y jakiś ciężar walił m u się n a ra m iona .
— Niech pani siada.
— G dz ie ?
Nic nie zdoła o d d a ć tonu, z jakim to „gdzie?“ zostało wyrzeczone.
Krajewskiego zaczęła nagle bawić grandezza ob d arte j dziewczyny. Swoją właśnie ab n e g a c ję form i drobiazgów, które uważał za balast nie potrze b n y w życiu, cenił tak wysoko, iż ktoś, okazujący m u z teg o względu jakieś tony, przej m o w ał *go ś m i e c h e m i litością.
— Tu... na tej perskiej o to m a n ie , p o d a wszy mi p oprzednio swą c u d o w n ą łapkę.
Lecz dziewczyna zacisnęła sw e rę ce w zje dzonej przez m o le m ufce i usiadła na brzeżku
sofy. ,
— Tu u p a n a p u s t o ! — zaczęła — niem a firanków. C z e m u ?
— N a d ejd ą m i m eb le — ze wsi z m ajątku. — T a k ? to co jenszego.
Nalał jej kieliszek m araschino. — P r o s z ę . . m o że pani pozwoli. — Dziękuję. J a wódki nie pijam. — To nie wódka. To likier. — Zaw sze .. spirytualia. — Czy pani przysięgała? — Także c o ś !
— No... m yślałem . Bo teraz to poczw órna jest wstrzemięźliwość. Eleusis. Słyszała p a n i ?
— Nie znam.
— f\ wie pani, od czego się przysięga ? O d pijaństwa, od kart, od palenia i od... k o chania.
Duża dziew czyna aż podskoczyła. — I... co p a n !
— N apraw dę. Tak ludzie przysięgają. — G d z ie ?
— J e d n i przed drugimi. — Chyba u czubków.
19
http://dlibra.ujk.edu.pl
— I ja tak myślę. J e s z c z e od kart, od wódki, od tytoniu m o ż n a b y się wstrzymać, ale od k o c h a n ia ? C o ? jak pani m y śli? panno... jakże im ię?...
Usiadł przy niej i zaglądał jej w oczy. — Niby m nie?
— Aha !
— Stefcia. Ale m nie nazywają Funia. — blicznie. Funia, Funiusia, Funiusieczka... Modulował głos, a t y m c z a s e m myślał, że ta F uniusia je st gruba, niemiła i że niew iadom o jak się do niej zabrać i jakiego to n u użyć.
Na ow e bow iem spieszczanie s w ego im ie nia zm arszczyła brwi i w ydęła znów usta.
— P a n to też... p o u f a ł y ! — odcięła się dość ostro. C zem u ten J ó z e k nie przychodzi ? p a n m a p o d o b n o ucz o n eg o kanarka. Gdzie jest?
Krajewski się roześmiał.
— Uciekł mi dziś rano! Ale dlaczego pani tak koniecznie ch c e widzieć teg o J o ź k a ? Do czego n a m on p o t r z e b n y ? Czy to n a m źle we dw oje ?
Nie odpowiedziała nic. Patrzyła uporczywie w ziemię. Zaczynało się powoli ściem niać i po k ątach rozwłóczyła się jakby mgła.
— Niech pani zje choć ciastko... — p r ó bował znów Krajewski.
Ale nie poruszyła się naw et, Tylko cała zdawała się przem ieniać w słuch. Łowiła z d a leka szm ery w sieni. W idoczne było, iż z w y tę że nie m oczekuje Konitza.
Krajewski czuł się dziwnie zd e ru to w an y i w ysadzony z siodła, on, zawsze p ełen elo kwencji i rom an ty c zn y ch wynalazków w obec dziewcząt, które posiąść pragnął. Teraz patrzył na jej włosy sztywne, jak druty, pozlepiane i c o raz mniej czuł do niej pociągu i chęci. Pragnął
nawet, aby istotnie Konitz namyślił się i przy szedł zabrać „Funię" — z p o w ro te m . Lecz Ko nitz się nie zjawiał a n a to m ia s t Funia odwróciła się nagle o d e drzwi i spojrzała się ostro na Krajewskiego.
— Pan i on jesteście dwa łajdaki! — w y rzekła dobitnie.
Było to niespodziew ane i dziwne. Krajewski zaprzeczył gorącym giestem .
— Co p a n i ?
Ale o n a aż poczerniała od złości.
— Dwa ł a j d a k i ! — powtórzyła dobitnie — przecie m nie nie oszukacie. Konitz mi tu kazał przyjść, żeby m nie p a n u wpakować. Bo m a m n ie dosyć. J a to widziałam. J a m a m na tyle sprytu. J a k e m tu weszła, to zaraz z p a n a miny poznałam , co się święci...
Zatknęła sobie m u fk ą usta, jakby tłumiąc łkanie, które gwałtem darło się jej z piersi.
— A to h y c e l ! — dodała tylko. Lecz Krajewski skorzystał z okazji.
— A więc tak ! — wyrzekł. — Konitz nie przyjdzie, bo chciał z p a n n ą Funią z e r w a ć !
— Ale c z e m u ? przecie ja nic od niego nie chciała, c z e m u ?
Patrzyła m u p rosto w oczy. Zmieszał się. Nie umiał jej odpow iedzieć, dlaczego t a m te n o d p ęd z a ją wierną, u b o g ą o d d ając ą m u się bez ż a dnych zastrzeżeń.
— Nie wiem... nie wiem... ałe niech się p a n n a Funia uspokoi. Co ta m Konitz ! Czy to on je d e n na świecie. J a sa m !...
Siedziała n ieruc hom a, a na nią zapadał cień i owijał ją powoli.
— C zem u ? — powtórzyła raz jeszcze. Przysunął się do niej, objął ją. Zdawała się nie zwracać uwagi. Była bez g orse tu i Krajewski
21
http://dlibra.ujk.edu.pl
uczuł, że p o m im o pozorów trywialnej budow y miała dość ładne kształty. To m u wystarczyło. D a n te i D escartes, filozofja i c z a r słowa wionęły daleko. Pozostała tylko kobieta. J a k i e ś łagodne, właściwe m u uczucie, graniczące z s e n t y m e n t e m , o g arn ęło go.
— Funiu — zaczął i, znalazłszy kawałek jaśniejąc ego ciała p om iędzy kołnierzykiem i policz kiem, zaczął całow ać go nam iętnie.
O n a nie o d pycha ła go. Wytarła przez ten czas n o s i wreszcie wyrzekła jakby do siebie:
— Co ja teraz b ę d ę robiła?
Trzym ał ją z upe łnie przy sobie i delikatnie zdejm ow ał jej kapelusz.
— Zostaniesz ze m n ą — wyszeptał jej prawie w ucho.
Lecz o n a teraz jakby się zbudziła.
— Co p a n ? co p an chc e? — zaczęła ostro — p a n myśli, że ja tak od j e d n e g o do drugiego... Niech mi pan da spokój!
— Kiedy on cię nie c h c e . .
Nie odpow iadała nic, tylko patrzyła znów we drzwi i znów zmieniała się w słuch.
Krajewski wstał, zapalił pap iero sa i zaczął chodzić p o pokoju. S ytuacja stawała się dziwna. Nie przypuszczał, że będzie taka.
S tanął wreszcie przed nią, zde cydow a ny nie wypuścić tej okazji z ręki. Przed chwilą nie p ra g nął jej wcale, ob ec n ie te n o p ó r podniecił go.
— Funia pow inna u k arać go i zemścić się! — zaczął — ta k b y zrobiła każda kobieta.
Milczenie.
— To m u najwięcej dokuczy. Niech Funia się we m nie zakocha, co?
Obrzuciła go d ługiem spojrzeniem , po cz em odwróciła z niechęcią głowę i dalej we drzwi patrzyła.
Krajewski zadziwił się n ie pom iernie. Nie miał wiele w sobie zarozumiałości, ale nie sądził, iż nie w ytrzymuje rasow ością swoją p orów na nia z m ałym i śm iesznym Konitzem. T ym cz asem Funia osądziła inaczej.
— Chyba, że p a n n a Funia nie m a ambicji! — zaczął z finezją.
O n a odezw ała się wreszcie: — To nie to.
— R co?
— Tylko... że tak zmieniać. J a przecie nie m yślałam . J a się zgodziłam, ale zawsze przecież...
— P a n n a Funia stała w miłości, to ładnie. — No... a jakże!
Miała jakiś pew ien czar w odezw aniu się tern, czar istoty, ścielącej swoje ja, jak płaszcz po d nogi k o m u ś, kto tuli i pieści. Krajewskiem u zrobiło się nagle jej żal. Uczuł, że p o d tą szorstką pow łoką kryć się musi jakieś lepsze serce, p ra g nące, jak pies, p a n a i d o b re g o słowa.
— P a n n a Funia s a m a ? — zapytał. — J a k t o — sa m a ?
— Bez rodziców? — J a — sierota!
To było proste, krótkie, n aw et szorstkie, ale było.
J e d n o f s ł o w o — cały świat. Wszystko.
Krajewski znów zaczął chodzić po pokoju i od czasu do czasu spoglądał na Stefkę. Nie siedziała teraz już w yp ro sto w a n a i harda, tylko skurczyła się i niejako zatonęła w sobie.
K rajew skiem u przez um yśł przesunęły sie słowa Nietzschego:
W s z y s t k o c o ż y j e , p o d l e g a c z e m u ś . . ,
93
Tak. Lecz nikt, tak jak kobieta, naw et chwilowo z p e w n ą gracją składać um ie swą energię i wolę To brzydkie, strzępiaste stworzenie w skurczeniu sw em umiało już zaznaczyć ten wdzięk. P odlegała te m u , który ją porzucał, p o d legała te m u , który wdzierał się na jego m iejsce brutalnie i niesym patycznie.
O d g a rn ę ła włosy i otarła nos d o ść nieczystą chustką.
— No... to zresztą dobrze!
Zaskoczyło to już Krajewskiego. Zaczął się pogrążać w jakieś niewyraźne sfery. Zdawało mu się, że S tefka oddala się od niego, spowija w mgłę, staje niedościgłą „ k o b i e t ą “.
Nagle znalazła się przed nim gotow a i bierna. Zbliżył się machinalnie. Wyciągnął rę k ę ku guzi k o m bluzki. O n a p rzym knęła oczy i nagle przez zę b y wyrzuciła:
— M o że b y śm y jeszcze poczekali...
O g a rn ą ł go śm iech i zadowolenie. Doprawdy, że ta m iłosna spraw a zaczynała go śm ieszyć i nudzić.
— Zaczekajm y.
Usiadł znów o b o k niej i palił papierosa. Zauważył, że była bardzo zziębnięta. Płaszczyk prawie letni leżał koło niej. Wyciągnął rę k ę — dotknął. Odzienie było ledwo w ystarczające na j e s ie n n e słoty.
— Dlaczego p a n n a Stefcia tak lekko u b ra n a? Wzruszyła ram ionam i.
— Za co?... daw no już się zbieram, są gotow e w a to w a n e podszewki. Raz, dwa — p o d szyć m o żn a w godzinę plecy piersi i gotow e. RIe to kosztuje p arę reńskich, bo to na atłasie robią. Zebrać się trudno.
Krajewskiego ogarnęła dobroć. Wykwitła nagle na tle zam ierającej nam iętności. Wstał i wziął płaszczyk.
W kam ienicy mieszkała krawcowa.
— Proszę tu siedzieć — wyrzekł szybko. — Co? pan?...
— Nic, nic...
Wyszedł, drzwi na klucz zam knął i klucz wziął. Przeszedł g an e k i zastukał do drzwi szwaczki. Z aduch go owionął. P o c h y lo n a stara p a n n a sie działa przy m aszynie. Zdziwiona patrzyła na Kra jew skiego rybiemi oczyma. Wytłómaczył jej, o co chodzi. J a k i ś uśm ieszek przesunął się po wybla- dłych wargach kobiety. Widocznie osądziła dzi w acznym t e n senty m en talizm bladego, inteligent n e g o i ślicznie uło żo n eg o urzędnika od „ p o d a t k ó w “. Lecz — skłoniła głowę i chętnie podjęła się m igawkowej roboty, przyrzekając podszyć plecy i piersi w atą najdalej za dwie godziny.
— S koczę na rynek, do Frenklowej, tam d o s ta n ę gotow ą podszewkę...
— Proszę, tu pieniądze. To dla m ej kuzynki ze wsi, zaraz odjeżdża.
— Dobrze, dobrze.
Coś fałszywego prześlizgnęło się pom iędzy nimi.
W tern m ieszkanku szwaczki znać było n ędzę złego sezonu, brak roboty i chęć podjęcia się byle czego, aby zarobić jutro na tro ch ę ciepłej strawy...
Krajewskiem u zdało się, że nadużyw a w łaś nie tej sytuacji, dając ta k ą pracę, dobry jego „ u c z y n e k “ wydał m u się zbyteczny.
— J a tu przyjdę za dwie godziny! — Tak, tak — proszę!
25
http://dlibra.ujk.edu.pl
Gdy Krajewski wyszedł na ganek, chciał skierować się ku s w em u mieszkaniu, ale jakby go coś powstrzym ało.
— Nie. Nie chcę jej! — pom yślał. — Za taką nędzę, trochę waty n a zziębnięte plecy, nie... to n ie podobna!
I poszedł chodzić po ulicach oślizgłych od błota, jakiś s m u tn y i pełen melancholji.
V.
W e dwie godziny — rów no — znalazł się w m ieszkaniu szwaczki.
— I cóż? zapytał.
Szwaczka ukazała m u p o p ru ty płaszczyk S te fki i kawałki przykrojonej podszewki.
— Niegotowe!
— Nie. D ostać nie m ogłam . Dopiero w ró ciłam.
Uczuł j a k ą ś niecierpliwość. — A więc? kiedy?
— Za godzinę.
— Ale już z pewnością. — Widzi pan, że robię.
Wyszedł i zwrócił się do sw ego mieszkania. Z im no m u było, nieprzyjem nie. Chwilę stał j e d n a k p o d e drzwiami. Coś go odtrącało. Otworzył drzwi. Stefka siedziała na sofie. Ujrzawszy go porwała się.
— Co p a n ? wściekł się? Czego m nie p a n z a m k n ą ł? J a chcę sobie iść!
Aż się cofnął, ta k a m u się wydała niemiła jej o b e c n o ś ć i t e n krzyk niekulturalnego głosu.
— Paltocik kazałem podw atow ać, zaraź będzie.
Wzruszyła ram ionam i, obrzuciła go sp o jrze niem, jakby pow ątpiew ała o jego zdrowych zmysłach.
— Także coś! Je s z c z e mi popsują. — Nie, nie, będzie cieplej.
Wzruszyła znów ra m io n a m i swym ulubio n y m ge ste m .
— Także coś! Usiadła.
Chwilę jeszcze patrzyła na niego.
— P an m a w głowie k rę ć k a ...— z a d e c y d o wała spokojnie.
Roześmiał się. Wolał brać tę rzecz ze s tro ny komicznej.
Nagle uczuł głód.
— Zjem y co... — zaproponow ał.
Nie odpowiedziała nic. flle widocznie było, że je st bardzo głodna.
O n rad pochwycił p re te k s t wyjścia z tego pokoju, który wypełnił się dziwną wonią jej zm o- * czonych spódnic.
— A niech mi oddadz ą m ój żakiet! — krzyknęła w ślad za nim, gdy drzwi za m y k a ł
— Dobrze! dobrze!...
Za pół godziny powrócił, niosąc szynkę, chleb, m asło, tro ch ę owoców, piwo. Wstąpił do szwaczki, siedziała pochylona nad robotą, z m ę czona i w yczerpana. Ściemniło się. Szyła, wci śnięta we fram ugę okna.
— C zem u pani nie zapali światła?
— Nie m a m czasu. To więcej roboty niż rnyślałam.
P odniosła ku n ie m u sw ą bladą, zwiędłą twarz kobiety, któ ra „się nie liczy“ — i coś jakby nienawiść pchnęło go w źrenice.
27
http://dlibra.ujk.edu.pl
— Tak... więcej roboty!
Wycofał się z tej ciemni razem ze swą szyn ką, ow ocam i i ćwierć f u n te m d e s e ro w e g o masła. Gdy stanął p o d progiem sw ego mieszkania, czuł, że i tu nienaw iść dysze nań także. 1 nagle ta r gnęła nim jakby gorąca chęć łagodnej, miłej, d o brej istoty kobiecej, która objęłaby go za szyję i jakby uchroniła od tej nienaw istnej grozy, jaka ku n iem u płynęła.
Otworzył drzwi cicho i powoli. S tefka sie działa w cieniu n ieruchom a. Odczuł ją w tym cieniu. O drazu ch ra p n ę ła ku niemu.
— Żakiet jest?
Stropił się, choć był przygotow any na to pytanie.
— Za m ałe pół godziny.
Porwała się z sofy jakby pijana od głodu i zdenerw ow ania. Zionęła na niego o k ro p n ą wściekłością. I on, i Konitz, zbili się w j e d n o w tej m asie błota, jaką ich obrzuciła. Krajewski zmarszczył brwi i szukał zapałek, aby rozświetlić tę bagnistą ciemnię, w której coś nienaw istnego rzucało się ku n iem u i pieniło. I rów nocześnie tłoczyło m u się do um ysłu to, że właśnie ta plugaw ość charcząca była tu wleczona po to, ab y dać m u najwyższą s u m ę rozkoszy, jaką kobieta m ężczyźnie sprawić jest w stanie,
Poczuł się n ęd z n y m i biednym , zaczęły mu drżeć ręce.
— Proszę... proszę... — zaczął — jest k o lacja, proszę jeść... ty m c z a se m żakiet się s k o ń czy, przyniosę!..
— Nie chcę.,, nie chcę! niech p an a razem z jeg o kolacją djabli wezmą!
Cofnął się do drzwi.
— J a pójdę m o ż e już gotowe...
Uciekł p o p ro s tu przed tym głosem char czącym, przed tą „F unią“ .
— D o b rz e 'm i tak — myślał — trzeba było zaraz za drzwi wyrzucić. Zachciało mi się znów d o b re s erce okazywać!
Powoli schodził ze schodów jeszcze c ie m nych. W sieni dostrzegł stróżkę, jak zapalała lam pę m rucząc coś do siebie.
— P an wie? wróciła! Mimowoli przystanął,
— No co? wygnaliście ją? — zapytał. — Niby gdzie?
W p o m ru k u tym była c a ł a m a t k a . Nie odczuł jej. W tej chwili m im o wszystko załopotała w nim myśl, że, gdyby nie miejsce, zajęte przez n ieszczęsną „ m e t r e s ę “ Konitza, Mańka, o wiele ponętniejsza , m og łab y bawić się z nim w p arę „ z a k o c h a n y c h “. — Zwrócił się do stróżki.
— M ań k a je s t u was?
flle o n a w m d łe m świetle lampki pokazała m u spróchniałe zęby.
— Czego? czego? m ało p a n u ta jedna, co jest u p a n a ? co
Zawstydził się, że posądza go o jakąś s k o m plikowaną rozpustę.
— Co w am ? ja tak tylko. — Dobrze! dobrze!
Odeszła, powłócząc nogam i. O n wyszedł na ulicę i szedł pod latarniami w mżącej, kłu jącej mgle. Całe swe z d e n e rw o w a n ie zwrócił ku sobie s a m e m u . J a k a głupia historja z tym ża kietem! Po co? na co? Często wyrywał się z ta k ą donkiszoterją nie w porę. Kiedyś u swych k r e wnych w odwiedzinach na wsi dowiedział się, że w jakiejś rozwalonej chałupie w eg etu je uwiedzio na przez sąsiedniego rządcę nauczycielka, w e g e
29
http://dlibra.ujk.edu.pl
tuje z dzieckiem kilkomiesięcznem, przymierając z głodu. I zaraz nazajutrz wybrał się ta m , z o bowiązał daw ać parę guldenów miesięcznie, wzruszony przyjem nie i wdzięczny sobie za to wzruszenie. Później wprawdzie, gdy znikała owa senzacja, żałował t e g o zobowiązania, lecz wypeł niał je skrupulatnie, starając się choć w myśli odtworzyć rysy twarzy kobiety, którą ujrzał wpół- m ro k u izby, przesiąkłej o d o r e m k w a ś n e g o m leka i stęchlizny. Słyszał tylko jej głos cichy, słodki i miły. Stała się dla niego m item , cz em ś z b a śni. Wiedział jej adres, jak się nazywa i odbierał od niej listy, p ełn e wdzięczności i błędów, które go (jako u nauczycielki) w podziw wprawiały. Lecz ta historja z Funią i jej ża k ie tem nie dała m u ani chwili malej senzacji, przeciwnie, zaczęła p rz ejm o w ać go w strę te m .
— Byle sobie poszła!,, t a m t a m iała przy najm niej głos ciągnący — ta chrapie...
Wrażliwy byl bardzo na głosy kobiece. Były dla niego — pieszczotą. W pragnieniach swoich widział zawsze półm rok i z niego płynął ku n iem u głos jakby dziecka z intonacją, którą m ają te o duszach czystych m im o wszystko i sercach ła godnych.
— Trzeba jej było kupić jaki ciepły żakiet now y — kosztow ałoby m nie więcej, ale nie miałbym jej załogą u siebie.
Lecz zaraz targnął się w nim m ężczyzna. — Za co? nowy żakiet?... za co?...
1 zapragnął całą duszą ciszy, spokoju, swych czterech ścian, książek, siebie sa m e g o .
— Pójdę, m oże już będzie m o żn a ją wyrzucić. Szybko wdarł się na sch o d y i pobiegł do m ieszkania krawcowej. Uderzyło go, że w okienku, w ychodzącem na g an e k ,' ciem no. Zastukał. Nie odpowiedział nikt. Stukał pon o w n ie Drzwi były
zam knięte. Krawcowa wyszła, albo — czując, że nie skończy na czas, położyła się — zatarasowała. O g a rn ę ła go rozpacz. Co począć? Powoli wyję- czała nad m ia ste m dziesiąta. Ł o m o t zam y k a n ej b ra m y oznajmił, że ludzie porządni sp ać idą. K rajewskiem u przeszło przez głowę, żeby iść do hotelu i t a m noc przepędzić, ale zaraz tę myśl odrzucił. Kto wie, co ta wściekła dziewka urządzić m o ż e ? Ja k i sk an d a l, widząc, że noc nadeszła, a o n a jest z a m k n ię ta i bez odzieży? Cicho i delikatnie otworzył drzwi i wszedł do sw ego pokoju. Doznał uczucia ulgi, a zarazem dziwnego wrażenia. Na o to m a n ie , z włosami rozpuszczo nymi, które ją do pół pleców okrywały, leżała Funia uśpiona. Twarz ukryła, i widać tylko było jej kształty kobiece bezw ładne i jakby bezwiednie w e wdzięczną ułożone linję. Ten twór żywy i ziejący kobiecością, jak b y zdany n a jego łaskę i niełaskę, jakby oczekujący na niego w cieple i świetle czterech ścian, chroniących od chłodu i ciemni, wytworzył w nim złudzenie, że p ra gnienie jego zaczyna się ziszczać. Gsiadł opodal i ujął delikatnie żółtą m ałą książeczkę. Rozpadła się s a m a na pieśni V. I oto Semiramis, Kleopatra, H elena zwionęły ku niem u, d a n tejsk ą m ow ą zagrzane. Ku F ran c es ce słodkiej i białej, jak gołąb.
P rzez prą d w ic hro w y w p o w ie tr z n y m z a m ę c ie
g nanej m o c ą m ęczarni, poniosła go wyobraźnia. Kochał tę córę Gwidona z Polenty, którą przy stroił w delikatność najwyższą, jaką miał na dnie swej duszy. Grywał zawsze na tym wierszu cudow nym :
„Pisarz tej księgi był n a m G aleotą , J u ż e ś m y więcej w ty m dniu nie czytali...
I odkładał u k o c h a n ą książeczkę.
Tak s a m o postąpił i dziś. Odłożył Danta, zasunął się w fotel i wpatrzył się w czarne roz s y p a n e włosy śpiącej kobiety.
W tej chwili nie była m u m e tre są m ałego Konitza, Funią, o b je d z o n ą szynką i p onadgryza- nem i jabłkami, lecz k o b i e t ą , królew ną w dzie dzinie uśm iech ó w i spojrzeń tych, które s a m e przez się cały świat stanow ią. Była to k o b i e t a , a więc istota, zdolna przetwarzać wszystko, co dokoła niej drży, ciśnie się. S oki przetwarzać na heroiczne i p ię k n e życiowe objawy, całe u tk a n e z miłości, uczucia, adoracji i pobłażliwości.
Była to k o b i e t a , więc to źródło konieczne, jakkolwiek ledwo dosłyszalne c z asem i ledwo d ostrze galne w aksam icie m chów i srebrze sta- low em skał.
Była to k o b i e t a , więc cala głąb cierpienia i s m u tk u jęków dławionych, płomieni, gasz onych łzami, nam iętn o ści starga nych i szarpanych, jak w ieńce bezużyteczne w święto, które m róz i wicher warzy.
Była to k o b i e t a , więc je d e n z tych w e w nętrznych uśm iechów życia, które się nosi w sobie w s p o m n ie n ie m chwil, z nią przeżytych, i pogardza, a zarazem podziwia dla jej p r z e c z u ć c u d o wnych, z którem i przychodzi naiwnie, jak dziecko z su kienką pełną ziół na pół zwiędłych. 1 niewia d o m o , co przeważa, czy uwielbienie dla tych skrzydeł, nagle rozpostartych w porywie uczucia, k tóre ją wznoszą na wyżyny i pozwalają patrzeć z tych wyżyn na przeznaczenie tych, którzy są pięknością i p o d sta w ą jej istnienia, czy jakby u śm iech ironji, właściwy tym , którzy zaprzeczają wszystko, co wykracza poza ich świat zmysłowy.
Była k o b i e t ą , której p oca łune k otwiera d ro g ę do życiowego nieba i przez której ciało
prześwieca delikatny, n iezrów nany blask różanej jutrzenki — zwłaszcza, gdy oblew a ją płom ień rozkoszy i szczęścia z m ożności wyjawienia tej rozkoszy.
Była k o b i e t ą , więc tym ideałem n a js u b te l niejszym, a najbardziej d espotycz nym , złożonym z drobiazgów i prz eo g ro m n y ch uderzeń skrzydłem w błękity eterów, jeszcze nieznanych. Była to k o ro n a , try sk ając a z k a sk a d y w yobrażeń tę c z o wych, olśniewających i do której wzrok u n o r m o w any dążyć m o że z trudnością, był to s e n gniotący, p o m im o lekkości swej i delikatnych zarysów...
Była to k o b i e t a...
Krajewski patrzył na śpiącą ciężko szwaczkę i tonął cały w sobie i w tej ciszy, jaka go o g a r niała. Deszcz lekko bił po szybach, jak b y ćm a oblatała oświetlany przytułek. C zasem w oddali zaturkotały koła.
Krajewski miał pełną duszę widoku nie m e tre sy m a łe g o Konitza, ale .. kobiety.
1 tak zastał go świt.
VI.
Włożyła na siebie ów żakiet watowany, ciepły, podszyty i gotowała się do odejścia. Krajewski blady, niewyspany, po nocy, p r z e m ę czonej n a fotelu, patrzył na nią z jakąś n i e o k re śloną wdzięcznością. Przez tę noc, gdy spała ciężko, nie budząc się ani na chwilę, jęcząc tylko, jak dziecko, niesprawiedliwie obite, była m u w dziedzinie abstrakcji słodką Dewaki i
krwa-3. G abrjela Z a p o lsk a „O czem s ię n ic mówi* (Lektor) ^ 3
http://dlibra.ujk.edu.pl
wą J a h e l z p o d fałdów n a m io tu H abera Cynej- czyka, b ijące go gwóźdź w skronie zw abionego wroga. Była m u czarnym płaszczem włosów Sulam ithy i c u d o w n ą linią wygiętych bioder Ma gdaleny Corregia. Była m u tern wszystkiem w swej se n n e j n ieru c h o m o śc i i ukryciu zwiędłej i p o s p o litej twarzy. Była m u jeszcze kimś więcej, bo m iło s n ą tow arzyszką przeczuwanej nocy w kręgu d o m o w ej lam py. 1 to towarzyszką milczącą, cichą, nie szarpiącą m u nerwów bezm yślnością swoją, a przecież przeżywającą swą życiową siłę tuż o b o k niego, w jakiem ś biernem , kobiecem , nie- wolnićzem poddaniu. Za to był jej wdzięczny, c hoć od rana s a m e g o owiała go n ęd z a kobieca, nęd z a dziwna, o spłowiałych oczach, zrezygno w a n a i bijąca weń rózgą dotkliwą. Otwarcie drzwi przez szwaczkę, jej p o tulna postać, oczy, o b rz m ia łe od zbyt ra n n e g o w stania, to wysunięcie nieśm iałe ręki z żakietem — spłynęło m u pod stopy, jakby zupełna a b n e g acja praw człowieka na korzyść silniejszego. 1 później tragiczność, wyryta n a zm iętych rysach Funi, ubierającej się w milczeniu w p o d a n ą jej ciepłą odzież, była jak b y d o pełnieniem tej zjawy zwyciężonej i uległej.
S zybko nalał dziewczynie herbaty, którą m u przez drzwi podała stróżka.
— P roszę wypić!
i M ruknęła coś, w skazując gardło. Widocznie nerw y zacisnęły się jej w przełyku. Zdawało się jej,że „nie przełknie."
O n sa m także nie pił i zaczął się zbierać do biura. Dzień był, jak zwykle u nas, szary, p o sęp n y . Deszcz sączył od rana. Chłód przejm ow ał i ściągał muskuły. Krajewski czuł, że powinien coś przem ów ić do Funi. Zapytał ją wreszcie, co m a powiedzieć Konitzowi, staw iając ja s n o k w estję najdrażliwszą.
S pojrzała na niego z pod brwi ściągniętych. — Nic! — odparła głucho.
Był pew ien jej odpowiedzi, lecz nalegał. — Przecież, coś... m o że p a n n a Funia chce, żeby się z p a n n ą Funią zobaczył?
— Po cholerę?
— Może się porozum iecie.
— My? J a b y m m u teg o łajdactwa, że chciał m n ie panu- w pa kow ać, nie przebaczyła.
Wyszła do sieni. Za nią szedł Krajewski. — flle się nic nie stało.
— Bo ja i p an — o b o je głupie.
_ ?
— Tak! tak.
Wyszli na ulicę. O n szedł o b o k niej i mi- mowoli patrzył się na ów żakiet, dziwiąc się, że to tyle kosztuje, a prawie nic nie znać. Mimo- woli zapytał:
— Ciepło?
Wzruszyła ram ionam i. I nagle dojrzał w jej oczach łzy. Nie wiedział, dlaczego zrobiło się i je m u głupio. S ta n ą ł przy słupku tram w ajow ym .
. — J a siad am do tram w aju.
Chętnie dałby jej parę reńskich, ale nie wiedział, jak się do teg o wziąć, flż biło od niej hardością świeżo opuszczonych kobiet.
Sądził, że zaraz odejdzie, nie skinąwszy m u n aw et głową, ty m c z a s e m o n a stanęła tuż przy nim i, nie patrząc, wyciągnęła zziębniętą rę kę w nicianej rękawiczce.
— Dziękuję panu! — wyrzekła, jakby wal cząc ze s o b ą — pan jest trochę pom ylony, ale p an jest poczciwy...
Zanurzyła m u w źrenice- swoje załzawione oczy na króciuchną chwilkę i odeszła powoli,wlo kąc za s o b ą zbyt długą z jednej strony spódnicę, a je m u się zdawało, że to odchodzi od niego
35
http://dlibra.ujk.edu.pl
na przepadłe jakiś pies bez d o m n y , k tó re m u dal chwilowy, choć p rz y m u so w y przytułek.
Ogarnął go w stręt do Konitza, do m ę ż czyzn w ogóle i naw et do siebie sa m e g o .
— Zawsze o n a bied n a naprawdę! — p o myślał, m ając ciągle w pam ięci to ciche odejście w szarugę i bezm iar obcych, o b o jętn y ch ludzi.
— Znajdzie sobie kogo! — szydził Konitz — ja ta m jej nie wpuszczę, niech się m n ie nie czepia.
— O n a się p a n a czepiać nie będzie! — rzu cił m u przez zęby Krajewski, kołysząc się na sw em krześle przed biurkiem.
— Ta, to jeszcze n iew iad o m o ! — parsknął Konitz — chyba, że się w p a n u rozkochała.
— Mówiłem panu, że między nami nic nie było.
Konitz zmrużył oko.
— Bajki, przewielebny sądzie.
— Wierz pan lub nie wierz, wszystko mi jedno.
Odwrócił się z n ie s m a k ie m od teg o m ałego A h a sw era miłości i udał, że się zajm uje pisaniem . Lecz Konitz odczuł te n n ie s m a k i z całym bra kiem taktu nacierał.
— P an czegoś na m nie krzywy! — zaczął — czy za Funię? To nie m o ja wina, że głupia tak się do m nie przywiązała, iż n a w e t p a n u się nic nie udało.
Krajewski odłożył pióro i znów na krześle kołysać się zaczął.
— Nie o to chodzi. — W ięc?
— O to, co z nią teraz będzie.
— A cóż? chodzić będzie do m agazynu, jak chodziła do tej chwili. Przecież jej chleba nie od e b ra łe m . J a — j e s t e m cwany. Niejedna
już mówiła. J a się z to b ą z o stan ę . Nie p ó jd ę do szy cia. J a Ci b ę d ę gotować, sprzątać. To będzie t a niej. Ale ja wiem czem to pachnie. O! S afoL . Więc tłumaczę, wbijam, że przecież tak zejdzie n a u trzym ankę, a tak jest... coś lepszego. 1 k a żda się n a to weźmie. Każda!
— Nie w tern rzecz. J a mówię co do jej uczuciow ego życia.
Konitz zaczął śm iać się jak szalony. — A m n ie co do te g o ?
— Pozwól pan. Ona, zdaje się, p a n a n a pra w dę kocha.
Mały człowieczek wydął się komicznie. — O n e wszystkie tak. M am w sobie coś specjalnego. Gmierrf z kobietam i. Ale co d o F u n i, to raz jeszcze pow tarzam panu, nic mi do teg o
N i e j a b y ł e m p i e r w s z y . O! — widzi pan. To m o ja m oralność. G dybym był pierwszy... O! to co innego.
Przybrał p o zę szlachetną. W yciągnął się w górę.
— W tedy czułbym się w obow iązku.' Brwi zmarszczył — rękę położył na kam izelce. — 1 dopełniłbym go,.. Ale tak ? Dziś, jutro choćby z rozpaczy znajdzie dziesięciu innych i pójdzie!
N i e p o d o b n a opisać akcentu, z jakim to „ pój dzie“ zostało rzucone.
Z daw ać sję m ogło, że to ktoś bije w p o chylony kark kogoś, co m u się nie potrzebnie na drodze plącze. Ręka żelazna wali i chwyta za włosy, które rozsypała rozpusta świeża jeszcze na twarz, rozognioną od niewystygłych p o c a łu n ków, na piersi, p o zn a czo n e czerwonym i stygm a- tami szalonych pieszczot.
37