• Nie Znaleziono Wyników

Zew Kadecki : czasopismo periodyczne Korpusu Kadetów, Rawicz. R. 1, 1930, z. 4, marzec-kwiecień

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2021

Share "Zew Kadecki : czasopismo periodyczne Korpusu Kadetów, Rawicz. R. 1, 1930, z. 4, marzec-kwiecień"

Copied!
32
0
0

Pełen tekst

(1)

Z E W RADECKI R A W I c z

C Z A S O P I S M O P E R J O D Y C Z N E

K w i e c i e ń

1 ^ 0 r.

(2)
(3)

W O D Z O W I

N A R O D U

W D N llJ 1 9 -GO M A R C A

Od Tatr zleciały się wichrzyce, od ukraińskich łanów szumy, z W isły wilgotny powiać mgieł —-nat n o żn ych niosły dzwonów hicie w poszepcie marzeń wolnych, dumnych, w imię się wplotły Twe /

Wyścigu krwi - - o W odzu! Zmagań o wolność, b y t! całopalonych ofiar — W odzu!

Włodarzu Wielkich Ż n iw !

N a oknuawionej W wie — Wodzu f

? a nowy wyścig prowadź n a s !

Totężnej ludu s iły — W odzu! Po boju — dźwignij pracę p a c !

Polska — fabryczny dym rozwlekły. Polska — huk młotów w stal. Polska — o życie bój zaciekły. Polska — szyn wstęgi mknące wdał Polska — sztandary łopocące —

na masztach dumnych w ś w it! Polska — mozolnych rąk tysiące. Polska — ze serc zrodzonych czyn !

O Wodzu pracy ciężkiej, żmudnej! O Wodzu walk o chicha kęs —

w marcowy ranek cudny

przyjm ij ofiarę naszych serc! CZ. B O B E K

(4)

I.

| | ł a g a aleja umarłych lip otwarła się ciemną i smutną, kałużami świecącą alicą. Idę pochylony jak wszyscy, smcitny, stroskany. Wolno posuwa się czarny karawan z tramną. Oni, ci obcy, nieznani ladzie plączą. Dlaczego? Próżno wyciskam łzy. Z jednej kałaży aśmiechnął się do m nie pomarańczowy blask ściemnionego słońca. Gaśnie. Wolno, wolno, jak najwolniej ciągną konie karawan. Na wierzchu, jak na wielkim obelisku szeleszczących sztywnych kwiatów z metalu, kołysze się i podskakuje trumna. A gdyby tak spadła?

Skurcz śmiechu chce mi usta wykrzywić — da­ remnie! Ja, opłakujący odejście snu i serca, wiecz­ nie zostać muszę smutny. Zczerniałe obrnokłe gałę­ zie lip pachną wonną, wilgotną, świeżą wiosną. Na szybach domów kona słońce. Lotu! ćipojeń! Cichy łagodny wieczór — ból upadku w nieznany bez­ miar rozmodlonej nicości. Boże! Znowu spazma­ tyczne łkanie kobiet i skrzyp wieńców metalowych. Rozkopana, żółta glina w półmroku i czarny prostokąt jamy. Ksiądz śpiewa długo, przez nos, namaszczenie z ponurym szumem skrzydeł cho­ rągwi kościelnych. Nogi mi toną w chłodnej, mięk­ kiej ziemi. Jak to przyjemnie, spokój i życie idzie z niej do serca, pewnie pękniętego. Czuję na sobie wzrok czyjś. Ach to ta biada panienka! Oczy czerwone od soli łez, ból jej wykrzywił wąskie blade usta. Gśmiecham się do niej — zgor­ szona ukrywa twarz w małej chusteczce. P r a w d a , — ja mam płakać.

mni!e. Trzeba rzucić ziemi na trumnę w dole. Nie chcę' mi się wypuszczać z ręki zimnej gliny. Rzdeam. Dwie łzy z trądem przyzwane padają wślad za gliną.

Na świeży wzgórek ziemi kładą wieńce. Czarno-białe dłeiote wstążki i lacir blaszany. Blada panienka schyla się i kładzie bukiet pierwiosnków.

Patrzę jej w oczy. Krzyczę jej oczyma: wio­ sna, wiosna. Smotne wyblakłe, podkrążone oczy szepczą”, śmierć, śmierć, śmierć...

11.

Jak dobrze jest jechać miękkim cichym palma- nem. Siedząc wygodnie patrzę przez zakarzone szyby na monotonję pagórków zalanych słońcem. Pociąg pełznie przez pola, porosłe ostrą, nadmorską trawą. Czasami przemknie obok okien kępka drzew, lob kilka czerwonych murowanych chałup. Słońce parzy nieznośnie.

Z poza łańcucha wzgórz wynurza się szaro- sina kresa zlewająca się z niebem — Igorze. Otwieram okno, uderza mnie w twarz ostry gry­ zący powiew. Aorze, morze, morze! Pędzę ka Tobie przez skwar zalanych światłem dolin i smutnych przestrzeni rozwlekłego lądu. Lecę do Ciebie, by paść piersiami na miękkie twoje piersi, piersi wiecznie życiem dyszące.

Wdali morze iskrzy się w słońca stalowe i niebieskie.

Ktoś mówi wolno, monotonnie, słowa

odzy-111

wają się od pełnej nalanej, twarzy i lecą w gęst­

niejący mrok. i lówi coś do mnie. Pochylam Siaduję sobie na wysokiem urwisku nad pla­ c o w e w kołnierz palta, wszyscy patrzą na i patrzę na morze liżące żółty piasek,

przele-2

(5)

wająee s i ę . z • fali -na falę, białą pianą do brzegu goniącą. Śmiesznie kolorowi lądzie y?ziąwszyąsię

* *»' *'

za rcce biegną naprzeciw fali.-' Na słonecznej ławie p i a s k a . wykwitają, barwne parasole, lab lśniące od wody kostjamy rozłożonych ładzi. Od morza ciągnie ostry słony wiatr i targa mi włosy. Ao rz e szerokie, nieogarnięte, gdzieś daleko ostrą lin ją oddziela sic od pogodnego nieba.

i . ; • * „ ;r

Na horyzoncie dymią kominy przepływają­ cych statków. Oto pędzi jeden, biały niemiecki pasażerski-statek. Od wiela drii oglndarrfgo tu­ taj o tej samej godzinie- Ogarnia mnie głupia chęć: chciałbym płynąć na tym siatka, gdzieś pod niebo równika, do wybrzeży zarośniętych ehwie- jącemi się w wietrze palmami, na gceany pełne pierścieni atol owych, harwną falą omywające zło«

my koralu. .

Tam, tam, gdzieś deleko w cienia wachlarzy palm, zdała od lodzi w banalnie kolorowych try- kotach,, zdała niskich pochylonych chałap rybac- kich, tambym legł wpatrzony w przejrzyste, bia­ łe skwarem niebo i marzyłbym, że nie istnieję. Tom, czaję, zapomniałbym.

IV.

Zrodziła się we mnie dzika myśl. Powodem był mały jacht przepływający taż koło plaży i po« wodern była moja nocna wycieczka na morze. Onegdaj w nocy wypłynąłem na niespokojne prze­ walające się morze. Grzbiety .fal lśniły światłem księżyca, raz zielonawo, raz mlecznie,- ciężkiemi rzutami wioseł odganiałem od siebie zmorę brze­ gu, aż wpłynąłem na bezmiar bezlądzia. Wokoło mnie piętrzące się wody, raz wraz unosiły mnie w górę, to znowu spychały nisko do długiej wąskiej doliny. Dobrze mi było; zapatrzony w grę świa­ tła na lejących się wdał wodach zapomniałem o sobie.

Spokojnie wiła mnie upiorna melodja soriat księżycowych i rozbujań fal. I wtedy pomyślałem 0 tern: płynąć tak przez oceany, wiecznie sam na sana z falami, w. ‘Spokoju i ciszy, modlitw dni 1 nocy, po wodach mieniących się szafirem w dzień, a mleczno w nocy; płynąć aż do lądów nieodkry- tych, do krain nieznanych...

Nazajutrz rano spotkałem jaclgt Był ma­ lutki i zgrabny, chwyciwszy w żagle wicher pruł zwały ' wody, w pędzie gładkim. Aój Boże, gdy­ bym miał ten jacht! Taki mały bialutki okręcik, łupina w którejbym zamknął tęsknotę moją!

■ - ó 1 V. •

To takie łatwe! Właściciel jachtu, zapytany przeze mnie zaraz, wymienił sumę,- tyle właśnie miałem całego majątku, h dziś jest mój P r z e ­ pływam sobie wolno, jak mnie uczył poczciwy ry­ bak Dżel, przed plażą i śmieję się z zazdroszczących mi ludzi, i:. A - . ,• . <\ • •

VI. ^ ' * 1

Żegnaj mi lądzie! Oblany słońcem brzeg znika. Giną smugi piasku nakrapiane kolorowe- mi punkcikami ludzi i parasoli, giną strome wzgórza nadmorskie i moje wybrzeże z pochylo­ ną nad plażą sosną, moją sukcesorką, ginie las białych pensjonatów i wielka latarnia rozewska na lewo. Od morza wieje- wiatr, łapię go i z a ­ mykam w piersiach, na trud go chowam, chowam moc i dech morza.

Odpływam ja jeden z wielu Don Kichotów ziemi.

Głupie bezmyślne łzy nie w porę kręcą się w oczach — tam przecież...

(6)

CZ. D O BEK POLKO W I - S Ł A IF.

RO ZDA RTE SE R C A

K O A E D J A W

Akt I (streszczenie.)

Kadeci wracają z urlopu. W sąsiednim przedziale jedzie młocla, a rezolutna panienka, Zosia, wszelkie próby nawiązania z nią rozmowy rozbijają się o jej niewzruszone postanowienie nienawiązywania znajomości w podróży.

Dwa ataki przypuszczone do przedziału Zosi koń­ czą się porażka, kadetów, wreszcie dwóch z nich, Polek Leśniewski i Sław, szczególnie dzięki gadatliwości pierwszego zdobywają, serce panny Zosi, która jak z toku rozmowy na jaw wychodzi jedzie do Rawicza i chętnie zwiedziłaby osławiony Korpus Kadetów. Polek nieco nanoany i Sław poeta o bujnej wyobraźni, zdążyli ju ż naopowiadać jej o Korpusie niestworzonych rzeczy, więc przerażeni gorąco oponują przeciw zamiarom Zosi. Jednak porwani pewnym pomysłem nie oglądając się na konsekwencje swego łgarstwa zgadzaja, się. Zosia ma przyjść w niedzielę do Korpusu jako ich wspólna ciocia i jako taka będzie mogła zwiedzić jej nieznany przy­ bytek Marsa. Zosia zgadza się na ten projekt.

Akt II.

Kancelarja kompauijna, biurko, szafa na prawo, na lewo etażerka, pod oknem palma, w kącie oparte 0 ścianę narty. Kapitan Wildeck siedzi za biurkiem 1 przegląda papiery, obok sierżant na „baczność“. Kapitan: Psiakrew, nudne to wszystko, aż człowiekowi

głowa puchnie! I to dzień w dz»eń! ciągłe ka­ rania, raporty, podania, prośby, i banda tych narwańców do wychowania. (Do sierżanta) Sierżancie!

Sierżant: Panie kapitanie?

Kapitan: Proszę zanieść te papiery do adjutantury, a te zamknąć w szafie, później się załatwi.

(Sierżant odchodzi z papierami' .

Sierżancie, zaraz! proszę me odchodzić...

(do siebie)... tu jakiś list różowy — no może

coś ciekawego (czyta) Fe! Stawski na prze­ pustkę? Nie! nie puszczę poco piszą na ró­ żowym papierzę.

' (do sierżanta) Sierżancie!

Sierżant: Rozkaz

Kapitan: (do siebie) Nawet w niedzielę człowiek nie ma czasu. Sierżancie!

Sierżant: Rozkaz! •

Kapitan: Proszę poprosić pana kapitana Kozietul­ skiego... — proszę mu przypomnieć, żeby

3~CH

r k t r c h

tu zaszedł jak będzie szedł na odczyt anty­ alkoholowy. (do siebie) Mój Boże, do czego to doszło! No całe szczęście, że dziś bal!

(Sierżant . wychodzi. Kapitan długo pisze. Wchodzi por. Szerski.)

Kapitan: A! pan porucznik! witam, witam. Jak tam Warszawa? Pan podobno z narzeczoną wrócił? Porucznik: Tak, właściwie... właściwie to nie. Zginęła mi moja pani w drodzel Właśnie jej szukam! drugi dzień; czy pan kapitan czegoś o niejs nie wie?

Kapitan: Nie! nawet jak się nazywa.

Porucznik: Zofja Tczcińska. Czemże to pan kapitan zajmuje się przy niedzieli.

Kapitan: Ech! kolego, pecha człowiek ma; dzień i noc orka, dzień i noc pracuję. Ani na narty, ani do Poznania, tylko ta praca i praca...

Porucznik: (staje przed oknem i nagle woła) To ona Ooa! Napewno ona!

Kapitan: (wpada w ton) Tak to ona, ta praca zabija! w nas całą swobodę życia; ani chwili dla sie- biel Panie poruczniku!? (w międzyczasie por.

ucieka z kancelarji.) Gdzie on uciekł do licha?

co mu s*ę stało? (zagłębia się w papierach, po­

tem 'wstaje i wygląda przez okno)

Kapitan: Nieszczęsny on się żem! Ale śnieg dzisiaj niczego... (pukanie) Proszę! wiązi!

Sierżant: Panie kapitanie melduję posłusznie, tam jakaś pani...

Kapitan: Młoda?

Sierżant: Na rozkaz panie kapitanie!

Kapitan: (siada za biurkiem i poprawia garderobę) Prosić sierżancie, (wchodzi Zosia w czarnem

futrze, kapelusz z woalką).

Zosia: Jestem Zof... Za.., Zn... Zuzanna Zły wąż. Kapitan: świtając się) Kapitan Wiideck, pani pozwolio Zosia: Właśnie panie kapitanie przyjechałam do moich krewniaków, przepraszam, że nagabuję w niedzielę, ale wczoraj mieli podobno strze­ lanie z arm at..

Kapitan: Z armat?!

Zosia: Tak z armat — czy też pisanie planów mo­ bilizacyjnych.

Kapitan.- Planów mobilizacyjnych?! Ależ oni nic po­ dobnego nigdy nie widzieli!

Zosia: Jakto? Za niecało trzy łata generałowie...

(7)

Kapitan: Generałowie?!!! Pani jest w błędzie, pani kuzynowie za pięć lat będą gazety roznosili, jak tak dalej pójdzie.

Zosia: To oni — mnie... tak brzydko...? Natrę ja im uszy porządnie jak można tak okłamywać swoją starą ciotkę?!

Kapitan: Starą? Ależ pani! Młodszej cioteńki nigdy nie widziałem!

Zosia; (do siebie) Zaczynał Sław miał rację, (do kap.

ostro) Fan kapitan będzie łaskaw zawołać

moich siostrzeńców.

Kapitan: W tej chwili będę służył, tylko czy mogę wiedzieć kogo mam tu sprowadzić.

Zosia; Hipolita Leśniewskiego i Sławomira... Sławo­ mira... Sławomira., pan kapitan przecież wie! Mój kuzyn!

Kapitan: (ironizuje) Sławomir... Sławomir... Hm... to mi jeszcze nic nie robi, w mojej kompanji niema ani jednego Słowomira. Ale skoro tak piękna pani sobie życzy — możemy go sfa­ brykować!

Zosia: Panie kapitanie! pan kapitan to rozumie... Kapitan; Rozumiem pani, zanik pamięci —■ w tak

młodym wieku..

Zosia; Nie! Pan kpi sobie ze mnie! Kapitan: Ależ broń Boże!

Zosia; Panie kapitanie, ja go nigdy nie widziałam i to tak łatwo się zapomina. Pan kapitan to

rozumie.

Kapitan: Rozumiem pani, lecz ostatecznie, kogo mam zawołać?

Zosia: Filipa, nie, przepraszam, Hipolita Leśniew­ skiego...

Kapitan: Leśniewskiego...

Zosia: Filipa Leśniewskiego, a dopiero potem natrę uszu drugiemu.

Kapitan: Służę... Mimo to jednak wolałbym pani po­ wiedzieć cośniecoś o jej siostrzeńcach.

Zosia: Proszę bardzo — ciekawain jak się sprawują moje baranki.

Kapitan: Baranki?! Za chwilę co innego pani powie

(dobywa notesu) Hipolit Maciej Leśniewski —

kuzyn szanownej pani sprawuje się jak naj­ gorzej, niedawniej jak wczoraj wysypał talerz kartofli na głowę koledze.

Zosia: (ze zdziwieniem) Kartofli nie marcepanów? Kapitan: Kartofli — zaręczam pani, że kartofli, mam

nawet podkreślone, więc wysypał talerz kar­ tofli na głowę koledze, poza tein sprawuje się skandalicznie, okropnie, przeraźliwie. Zosia; Panie kapitanie — jak można być tak

okrutnym

Kapitan: (do siebie) Hal czego się nie robi dla płci pięknej (głośno) no tak źle znowu nie jest —

sprawuje się dobrze, ale stopnie — pani po­ zwoli, że przeczytam?

Zosia; Będę zachwycona pańską uprzejmością. Kapitan: Och! Pani, to ja jestem zachwycony, ale

pani pozwoli: — Hipolit Maciej Leśniewski, stopnie za pierwszy okres: (przypominając sobie

coś) ale! pani trafiła do nas na bał — zapra­

szam calem sercem.

Zosia: Dziękuję... ale — czy Półek nie ma żadnych stopni.

Kapitan: (trochę oblany zimną wodą) z religji dosta­ tecznie. — Ateista proszę pani, nic się nie uczy religji niedowiarek, bezbożnik.

Zosia: (blada z przerażenia) Boże! i to mój siostrzeniec? Kapitan; (ze współczuciem)... tak, to smutne — z pol­ skiego niedostatecznie... — to przecież gorzej jak tragedja — pani siostrzeniec niedosta­ tecznie z polskiego!

Zosia; (ćwierć mdlejąco) Panie kapitanie!

Kapitan: Z matematyki również źle. Skandal! śmierć moralna!

Zosia: (półmdlejąco) Panie kapitanie.

Kapitan; (ciągnie dalej) z francuskiego — p a l a — proszę pani jak świat światem pierwszy raz mam do czynienia z takim ananasem.

Zosia: (trzy ćwierci zemdlała już) Panie kapitanie! a może to, może dałoby się coś zmienić? Kapitan: (miękko, aksamitnie) No... ostatecznie —

jedynie dla pani. — Całe szczęście, że dalej jest lepiej: fizyka— dostatecznie, filozofja — dobrze i poza tern same bardzo dobrze no i poza tem nie mam właściwie Hipolitowi nic do zarzucenia.

Zosia: Wdzięczna jestem panu kapitanowi z całego serca.

Kapitan: Drugi natomiast siostrzeniec pani, wcale, wcale — i uczy się dobrze i sprawuje nienaj- gorzej tak, tak, powinszować można takiego siostrzeńca.

Zosia: Niestety, żebym tylko wiedziała jak on się nazywa.

Kapitan: (na stronie) Psia... kiep ze mnie, zapomnia­ łem, że ona go nie zna. (głośno) To nie szanowna pani sprowadzimy teraz Hipolita

(dzwoni) Sierżancie! niech tu przyjdzie zaraz

ten łajdak Leśniewski. Zosia: Łajdak?

Kapitan: Nie, broń Boże! owszem bardzo sympatyczny chłopiec, to tylko tak... z sympatji.

Zosia: Owszem rozumiem nieco — Kiedyż przyjdzie mój siostrzeniec?

Kapitan: Zaraz w tej chwili, już idzie prawdopodobnie — Proszę — pani dziś o 9-ej wieczorem za­ praszam goiąco na bal (wchodzi Polek patrzy

(8)

Kapitan: No chłopcze drogi przywitaj sic z ciotką. Polek: (trochę speszony podaje czoło do pocałunku)

Ciociu! cioteńfeo! ciotuchuo! jak to dobrze żeś przyjechała (po cichu) czem ciocia zmięk­ czyła tego bizona?

Zosia: Folku! dziecko moje tak dawnośmy się nie widzieli. Co u ciebie słychać? Podobno wca­ le nieźle się uczysz?

Polek: (mina co się zwie karania) Ja?

Kapitan: No tak. Przecież w ostatnich dniach poprą, wiłeś się niewątpliwie?

Polek: (zdumiawszy da reszty) Ja?

Kapitan: (po cichu) Ty małpo jedna (do Zosi) Mam tu przecież zapisane, ale w każdym razie ze­ chce mu pani natrzeć nieco uszu. (zbiera się

do 'wyjścia). No, nie przeszkadzam.

Zosia: (cicho do Polka) Panie Pólku, co robić? za­

pomniałam jak się nazywa pan Sław.

Polek: (j. w.) Ależ ciociu! Stanisław Brodzki — jak

można było zapominać?

Zosia: (j. w ) Nie mówiliście panowie o tern, ledwo

spamiętałam, że mam być Zuzanną Zływąż... Polek: (j. w.) Odrowąż.

Zosia: (j. w.) A! tak. A pan jest Hipolit Leśniewski

Polek: (j. io) Leśniewski,

Zosia: (j w.) Niech będzie, lecz jak się nazywa pan

Sław tego wiedzieć nie mogę. Polek: (j. w.) Sta — ni —sław Bro — dzki.

Zosia: (j. w.) Stanisław Brodzki? Dobrze, zapamię­

tam (zwraca się do kapitana, który wtłacza

swą postać w drzwi po stronie wewnętrznej)-

Panie Kapitanie!

Kapitan: (rzuca się ku niej jak lew złotogrzywy) Służę pani!

Polek: Jeszcze nie. Musi mi ciocia wpierw uszu natrzeć.

Zosia: (z nutą skargi, nie Piotra — lecz icłasnej)

Więc pan mówi, że Polek to łajdak skończony. Kapitan: No tak źle znowu nie jest — uczy się wy­

starczająco.

Polek: (do siebie przecierając oczy i uszy) wystarcza­ jąco?...

Kapitan: ... zachowuje się nienajgorzej.,.

Polek: (całkiem Korfanty) nienajgorzej? a wczoraj

to mi obiecywał, że za tydzień będę wystą- pioDy.

Zosia: Co mówisz Pólku?

Polek: Nic, ciociu nic, ja tylko tak powtarzam sobie lekcje.

Zo,sia: Boże! jakiś ty pilny, wzruszona jestem (ca­

łuje yo w czoło) w każdym razie powinieneś

pamiętać, że ojciec ciężko pracuje na chJeb...

Polek:

(cicho) Ależ je nie mam ojca.

Zosia: To znaczy pracował, a teraz matka nie zaw­ sze ma...

Polek: (j. w.) Matka moja jest bardzo zamożna,

wszyscy o tem wiedzą.

Zosia: Matka twoja Pólku nie zawsze ma dość sił, żeby ciebie napędzać do pracy, a poza tem

twoi bracia, twe siostry, chociaż dorosłe .. Polek: (j . w.) Pani! Jestem jedynakiem.

Zosia: ... twe siostry, a moje córki, chociaż są już dorosłeini...

Kapitan: (na stronie') co też ona mówi? Nie wierzę — taka młoda i ... już?...

Zosia: (melancholijnie) bierz z nich Polka przykład

i ucz się, ucz się chłopcze, bo przyszłość twoja leży w tej nauce.

Kapitan: O tak, pani to bardzo dobrze podkreśla — a zawsze mówię to samo: — surge puer et labora ego facet mości panku.

Polek: (do siebie ze złością) ... mości osłem...

Zasia: Tak Polka musisz ogromnie oad sobą pra­ cować, potem gdy już zostaniesz generałem .. Kapitan: Fiuuu! ?...

Polek; (do Zosi półgębkiem) porucznikiem...

Zosia: albo nawet porucznikiem — o co się modlę codzień gorąco, wtedy nie będziesz nic ro­ bi! — tak jak pan kapitan.

Kapitan: (podskakując jak przypieczony) Przepraszam! aie ja...

Zosia: ( wpadając w patos) ... tak jak pan kapitan

pracuj gorąco i wytrwale, a może jeszcze z ciebie coś wyrośnie.

Kapitan: (poi narządem powonienia) Roznosicie! gazet. Zosia: A teraz panie kapitanie proszę zawołać Sła­

womira... nie!.. Stauisiawa Brodzkiego.

Kapitan.- (podnosząc brew do góry) Brodzkiego? czyż ■ oni z Leśniewskim kuzyni?

Polek: Tak jest — moja tu obecna ciocia jest matką macochy siostry brata ciotki Sława. Kapitan: Pierwszy raz o tem słyszę (przez drzwi)

sierżancie! proszę zawołać Brodzkiego! Polek: On tu czeka pod drzwiami. (wchodzi Złaiu

mile odurzony obuchem w głowę)i

Staw; Pan Kapitan pozwoli przywitać się z ciocią Zosią? (wita się czule)

Ciociu jak to pysznie, że przyjechałaś (in­

tymniej) mamy dziś bal.

Kapitan: (do Bolka). Chodź tu mam ci coś do po­ wiedzenia (odprowadza go w drugi koniec kan-

celarji) dlaczego on tak długo całuje ją

w rękę? Co? i w drugą? Leśniewski! Polek: Rozkaz! (skłania ucho ku poszeptom kapitana) Staw: (do cioci) Pa... ciociu; to wybornie pysznie, za­

praszam panią do pierwszego tańca.

(9)

Zosia: (trwożliwie) Ciszej! ioów pan o czern innem kapitan słucha.

Sław: Nic nie szkodzi (głośno) Ciociu! co słychać u mnie w domu? jak zdrowie ojca i matki? Zosia: Nie w;em moje dziecko — nie byłam ostatnio

u w'as (cichusieńko) jestem dla pana macochą ciotecznej matki pańskiej siostrzenicy,

Sław: Hm... rozumiem.

Kapitan: (do Polica). Więc chłopcze widzisz poproś swoją ciocię, żeby została na balu — my wszyscy bardzo prosimy.

Sław: (do Zosi) słyszy pani? Ale proszę się nie go­ dzić o ile nas z Pólkiem, nie wezmą — dobrze? Zosia: (jeszcze ciszej) Dobrze! A dlaczego panowie

nie możecie tam iść.

Sław: To bał oficerski (podnosząc głos) więc ciocia stanowczo jedzie jeszcze dziś?

Zosia: (tak samo) Tak mój drogi stanowczo (pięć

czwartych tonu niżej) bez was nie niszę się

na bal.

Sław: (wulkanicznie) Świetnie! Jak mam cioci dziękować?

Zosia: Przywiozłam ci nieco czekoladek (cicho) to te coście mi włożyli do torebki — niegodziwcy!

(mezoforte) Podobno dobrze się uczysz?

Sław: Ach dziękuję cioci ukochanej. Dziękuję bar­ dzo (piano) wygniecione solidnie, (całuje ją

w rękę)

Kapitan: (pod nosem) Boże! Jak on sobie pozwala? Zacałuje ciocię na śmierć.

Polek: (na własne rękę) Jezus Marja! Sław! pocze­ kaj łajdaku — jak on śmiali

Kapitan: Co mówisz chłopcze?

Polek: Ciocia prawdopodobnie s ę zgodzi, ale możli­ we też jest, źe dzisiej wyjedzie.

Staw: (do Zosi) Pani! Co noc teraz śnią mi się cudne Twoje oczy...

Zosia: (pianissimo ze zniecierpliwieniem) Kapitan! Sławr: (forte) Ciociu jak można było przyjeżdżać na

tak krótko.

Zosia: (tudzież) Trudno moje dziecko (ciszej) a gdzież pan Polek ma swoje medale.

Sław: (ieszcze ciszej) zast... zo... przy mundurze służbowym nie można ich nosić (głośno) Dzię­ kuję cioci serdecznie za wiadowości z domu. Zosia: (tudzież) Niewesołe moje dziecko (ciszej) niech

mi pan powie lepiej, co u pana może być słychać, żebym się nie wkopała.

Sław: (piano) ciocia Felcia śmiertelnie chora, to nas na urlop puszczą (forte) Czy cioci Felci lepiej?

Zosia: (tudzież) Niestety gorzej proszę pa... moje dziecko — umiera pewnie w tej chwili. Kapitan: (udając współczucie) Biedny chłopcze!

Zosia: Może poprosisz pana kapitana, to cię puści na urlop, ciocia Felcia na łożu śmierci nic nie mówi tylko ciebie wzywa...

Sław: (podpowiada) i Polka też...

Zosia: a bez Polka to po prostu umrzeć nie może. Polek: Panio kapitanie! Pan kapitan słyszy? Kapitan: Nie wiem czy was pan komendant puści. Polek: Pan komendant by nie puścił.

Kapitan: W każdym razie powiem to waszej cioci na balu — prawdopodobnie pojedziecie.

Sław/: (do Zosi) Widzi pani jak zmiękł (głośno) Nie­

ma nadziei uratowania cioci Felci? Zosia: Żadnej (ciszej) Niechże pan płacze. Sław: (płaczliwie) ciociu Zosiu.

Polek: {do siebie) Zapomniał.

Zosia: (do Sławka) Skąd pan zna moje imię? (głośno) jakto dziecko zapomniałeś, że jestem ciocią

Zuzią?

Kapitan: Rodzinna choroba!

Sław: Przepraszam ciocię (ciszej) we snach zawsze panią nazywałem Zofją.

Zosia: A moźebyś pokazał mi Korpus? ciekawa je­ stem jak wy mieszkacie.

Sław/: Z chęcią ciociu (pianissimo) czy można ucałować rączkę?

Zosia: (tak samo) Tak nagle? A co sobie pomyśli kapitan? (głośno) man dla ciebie ukłony od Heli.

Sławę Ach, ciociu!

Polek: (do siebie) Znowu całujeI

SIawr: Panie kapitanie, pan kapitan pozwoli, że po­ każemy cioci komuś?

Kapitan: Bardzo mi będzie miło. Wy nie macie zajęć żadnych?

Polek: Niedziela. Jesteśmy wolni.

Kapitan; Myślałem. A może ja będę pani służył jako cicerone?

Zosia: Dziękuję bardzo ale mam jeszcze kilka słów dla Polka.

Polek: (do siebie) Jakaż ona dobrał

Kapitan: Żałuję niezmiernie, ale może pani raczy zawitać na nasz bal dziś o 9-ej.

Zosia: Jakto? sama bez siostrzeńców? Polek: (do siebie) Pyszna!

Kapitan: Ostatecznie niech i oni przyjdą, ale będę panią czekał.

Zosia: Żegnani pana tymczasem. Chodźcie chłopcy.

(wychodzą).

Kapitan: Czarująca ciocia. Pyszny będzie bal.

(wchodzi porucznik Szerski).

Kapitan: A! pan porucznik! Uciekł pan tak nagle. Porucznik: Proszę sobie wyobrazić, szła dołem moja

narzeczona — lecę, biegnę, a jej już niema. Kapitan: Szkoda... szkoda... Żeni się pan z latają­

(10)

Porucznik: N e było jej tu u pana kapitana.

Kapitan: Skądże! Była zato ciocia Leśniewskiego, mówię panu...

Porucznik: Zatem nie było?

Kapitan: Owszem była. Cud nie kobietaI Szykow­ na, piękna...

Porucznik Kto? Moja narzeczona?

Kapitan Nie, ciotka Leśniewskiego; będz e na balu przedstawię ją panu — zachwycająca! ,. Porucznik, Przepraszam, ale biegnę, może ją gdzie

spotkam... (wybiega)

Kapitan; Nie zatrzymuję — bądź pan na balu — warjat... ale oua cud!

(Koniec aktu drugiego.)

Akt I I I .

Zniecierpliwiony kapitan oczekuje Zosię w przed­ pokoju sali balowej wreszcie idzie na salę. Zosia, Po­ lek i Staw wracają rozbawieni z wędrówki po korpusie

i... mieście.

Szatnia jest widownią podwójnych oświadczyn_ Pierwszy oświadcza się Staw rozpoetyzowany i senty­ mentalny, jednak zrozpaczony ironją Zosi ustępuje miejsce Folkowi. Ten zostaje złapany przez kapita­ na w chwili, gdy klęczał przed Zosia,, więc usprawiedli­ wia sie że prosił ciotkę o taniec dla niego.

Zkolei kapitan usiłuje uzyskać sam na sam z Zosia, i wyrzuca delikatnie Polka za drzwi, jednak ten sic nie daje.

Wkońcu wspólnie ze Stawem zapomocą intrygi uwalniają Zosię od towarzystwa kapitana, a gdy ona ma przyjść do szatni, kłócą się, kto ma pozostać Kłót­ nia przybiera charakter gwałtowny, rywale chwytają za szable oficerskie z wieszaka, jednał wejście Zosi pod rękę z porucznikiem Szerskini, jej narzeczonym, nareszcie cudownie odnalezionym, przerywa bójkę Zrozpaczeni porażką przyjaciele godzą się. Zakończe­ nie jest dosyć smutne w postaci wściekłego z o szu kań- stwa kapitana, który obiecuje przyjacielem najsroższe kary, na jakie zdobyć się może zawiedziony dowódca.

A. O V.

M e l o d j a m r o k u

W iatr w szyby pruszy śnieg... Otwarte for epianu pudło — Moś gra...

Z białych klawiszy czyjeś palce snują, melodję tonów gam — a tony lecą poprzez salon,

nad głową szumią skrzydłem snów motają nas ja k mgła...

W iatr w szyby pruszy śnieg. .. u twoich kolan w białe dłonie wcisnąwszy pałającą twarz — u twoich kolan...

... twarz mi plonie,

ktoś długo, długo głaszcze łzy,

co w szczęściu płyną mi po twarzy... ktoś g n ...

Fortepian w mrok otwarty stoi, po stronach skaczą gam akordy;

— cud je iv melodję jedną spoił —

— cud je zespolił, w jeden krąg,

w nimb ponade mną niby mgła..,

...i serce płonie

i myśl lecci nieprzytomne — pijane lecci w senny mrok, co na melodji zawisł

Z oczu mych Izy najdroższe dłonie ścierają — szczęścia Izy...

spokoju bezmiar w serce legł ktoś gra...

To szczęście n v je gra

na strunach spojrzeń gra — spojrzeń co z twoich idei oczu harfisia — szczęście gra... atomy w wielką cud-melodję złączone niszą iib / mgła nad moją głową w twoje ręce wtuloną cichą rozetkaną u twoich kolan.

(11)

CZ. DO BEK.

D R Z A Z G I S Ł O N E C Z N E

SŁ O Ń C E .

Z dachów pochylonych, z gładkich tafli kałuż, zbieram je skwapliwie, skąpczo, a pomału,

i ręce pełne złotych pyłów rozperlonych, do oczu swych podnoszę ciepłoty spragniony: grzeję dłonie i serce przemarzłe do kości

'w szczerozłotej kąpieli dobrych oczu boskich ..

AMULET.

Zgubiłem mała, laleczkę — amulet.

— O zły losie! dziś muszę ci ulec .. —

Z ruchomemi oczyma laleczka z życia kradła mi jasne chwileczki. Może byłem, lub nie byłem szczęśliwy, alem wierzył mej czarnej bogini. Dziś zgubiłem laleczkę mą małą —

— wy nie wiecie — lecz życie zszarzało ..

R O Z M O W A . Ja: Słowo, jedno słoioo!

Błagam Cię o słowo, jasne, jak Twe wejrzenie,

mocne jak ból serca! (Przestrzenie

uczepiły się sosen, co stercza, w mrok nieszumiące

w bezruchu noc porząc.) Ty: Może...

{Chryzantemy jesienne zaniosły się szlochem wicher nocny niemi kołysnął — i odszedł.)

P O W IE W W IO S N Y . Chwytam w me piersi łaknące upojeń łagodny oddech słonecznej przestrzeni — grążę się w blaski, które słońce mota

nad oczernialych konarów martwotą — lecę roztopion w świtowej tęsknocie cichym, spokojnym, przesłonecznym lotem...

LIST.

Pisze do Ciebie list:

„Powracaj, „jeślim zawinił — przebacz, „jeśli Ty — przebaczam;

„lecz wróć zapaliłem przed domem

—-/ pochodnie,

„w serce wróciła radość omłodnień... „Czekam...“

...list wrzuciłem iv ogień .

K IN O .

Wtulony w miękki fotel przez kraje sobie pędzę...

— Obrazy — tysiąc twarzy i drga i leci, leci...

Miłości płaczne smęty — obozy przemytników — nóż we krwi lśniący, pod siódme żebro wbity — tajemnicze palarnie — warkoczni Chińczycy teatry — halle — dancingi — salony — pałace — katastrofy — wyścigi — nogi — głowy-ręce —...

Winiony ■w miękki fotel przez kraje sobie pędzę, i śmieję się pocichu i ze śmiechu płaczę.

(12)

H A L U C Y N A C J A

V

obszernym salonie starego dwora

przy kominie z czerwonego mar«

mora siedziało w wygodnych fotelach dwa

mężczyzn.

Skaczące światło palących się

polan, oświetlało krwawo staroświeckie meble

i twarze rozmawiających.

—... Jaż możesz mi wierzyć, kiedy ci

mówię, apierał się staraszek o dażych si­

wych wąsach, niejeden bohater stamtąd ociekł,

ledwie północ wybiła.

— Pdeż stryja drogi, odparł młody ele­

gancko obrany człowiek odrzucając niedo­

pałek papierosa, toż to prosty przesąd, żad­

ne dachy nie istnieją!

Jeśli ktoś ociekł

z tego pokoju o północy, to z samego stra­

cha nie widząc nawet żadnego upiora.

— Rle co będziesz mi mówił! Zresztą

nie wierzysz? Dobrze! Przekonaj się sam.

Prześpij tam choć jedną noc, a zobaczysz,

jak będziesz wiał ledwo dwunasta wybije.

— Bardzo chętnie stryja! zapalił się mło­

dzieniec. Rle uprzedzam, nie róbcie ze mną

żadnych głupich kawałów, bo ja do tego

upiora będę strzelał, a jak strzelam, stryj

wie... — Ho doskonale, ale musisz się śpie­

szyć, jeśli dziś chczesz zrobić to doświad­

czenie, bo już dziesiąta.

To mówiąc podniósł się z fotelu.

Mło­

dzieniec poszedł za jego przykładem. Sta­

ruszek wziął dwie świece ze staroświeckiego

lichtarza i zapaliwszy je, jedną podał bratan­

kowi. Skierowali się na dębowe ciasne schody,

owiatło świec igrało na ścianach ubranych

w rogi jelenie i przeróżne bronie, nadając

im fantastyczne kształty, a głuchy łoskot

kroków w głębokiej ciszy nocy dodawał je­

szcze bardziej tajemniczego nastroju.

Serce młodzieńca biło gwałtownie...

Weszli na kurytarz piętra, długi i ponu­

ry. Staruszek, idąc pierwszy, zatrzymał się

przy ostatnich drzwiach i wyjąwszy klucz

z kieszeni, otworzył je z pewną trudnością.

Zamek zgrzytnął, drzwi się rozwarły, a z wnę­

trza pokoju wionął chłód pustki.

Ałodzieńca przeszedł niemiły dreszcz.

— No, Kaziu! życzę ci byś wyszedł

szczęśliwie stąd dopiero jutro rano, nie tak

jak twoi poprzednicy.

To mówiąc uścisnął bratanka i oddalił

się pośpiesznie chwiejnym krokiem.

Kazimierz śmiało, opanowawszy obawę,

wszedł do pokoju i zamknął za sobą drzwi.

Blade światło świecy skakało po kilkunastu

zaledwie sprzętach, zajmujących obszerne

pomieszczenie.

Pod jedną z ścian stało

łóżko żelazne, przy nim nocny stolik z lampą.

Na środku duży stół dębowy zajmował spo­

ro miejsca wraz z kilkoma krzesłami. W rogu

duża 'mahoniowa szafa, a na ścianach czer­

niło się kilka mieczy średniowiecznych, kol­

czug i kołpaków.

Naprzeciw łóżka wisiał

obraz przedstawiający rycerza w zbroi.

Przejrzawszy tak ów pokój, Kazimierz

zapalił lampę, rozebrał się położył do dość

niewygodnego łóżka o kusej kołdrze i twar­

dej poduszce. Na nocnym stoliku umieścił

zegarek i swój nieodstępny rewolwer.

Położywszy się jak mógł najwygodniej,

wziął książkę i rozpoczął swą zwykłą lek­

turę wieczorną. Lecz dziwna rzecz, choć

zdawało mu się, że jest spokojny, przecież

nie rozumiał nic z tego co czytał.

Chwilami miał wrażenie, że zegarek

stanął to znów, o zgrozo! — ciężka kotara

na oknie drżała, lub lekko skrzypiąc uchylały

się drzwi szafy, a nawet twarz rycerza na

portrecie zmieniała wyraz!

i im godzina

dwunasta była bliżej, tern większa ogarniała

go groza i więcej było ruchomych przedmio­

tów. Odłożył książkę.

Zegarek wskazywał jedenastą pięćdziesiąt

sześć... Rozejrzał się dookoła niespokojnie.

Nagle wzrok jego osłupiały z przeraże­

nia zatrzyma! się w nogach łóżka: widział

najwyraźniej sterczącą tam rękę zwiniętą w

pięść... Niebawem jednak opanował strach, ze­

rwał się i chwycił za rewolwer; zjawisko

zniknęło .. Pomyślał, że to halucynacja. Po­

prawił się na łóżku, przykrył lepiej kołdrą

i spojrzał na zegarek nie odkładając jednak

rewolw>eru. Były dwie minuty po północy.

Nieufny, nieco trwożny wzrok skierował

powtórnie w nogi łóżka; tajemnicza pięść

sterczała znowu i zdawała się grozić mu.

Tym razem Kazimierz prędzej się opa­

nował. Nieznacznym ruchem podniósł re­

wolwer i wycelował. Broń lekko drgała mu

w dłoni... rozległ się huk, który zatrząsł

całym domem.

W parę minut, do tajemniczego pokoju

wbiegł staruszek w negliżu, a za nim domo­

wa służba; na łóżku leżał Kazimierz zemdlo­

ny, a z jego stopy sączyła się krew...

10

(13)

T A L U C E YIT.

W C I S Z Y

W pokoju mym zmęczona, bezbarwna C ISZ A leży

. —• 0 mrokiem się wciska szparą nawpółzamkniętych dźwierzy.

W mem sercu jest tak cicho jakgdyby w niem nie było rozpaczy oni Ciebie — jakgdyby moja miłość

była majakiem chorym w śmiertelnej przyśnień trwodze.

— Cicho jest w mojem sercu i ciszej będzie codzień...

CZAS... — monotonny stukot umierających g o d in , skrzypiący poszept sekund wciąż płasko gdzieś przechodzi.

Zegar mi mierzył życie postukiem swoich stąpień

— w znikomych durniach szczęścia wyrachowany skąpiec,

w bezmiarze nieobjętym mych dni zwarzonych, smutnych leniwy i bezmyślny, maruder i rozrzutnik.

P R Z E S Z Ł O Ś Ć ... — chowane w pieczy chwile latami zeschłe, martwe, a nieucichłe, zimne a żarem spiekle.

Czasem przychodzą do mnie chwile co Tobą żyły, dumny kwiat złotogłowia zduszony przez pokrzywy

— gorzkie, a, drogi; -— możi przeto, że takich mało —-

leżącą we mnie, w sobie zamknięta, smutna całość... ŚW IA D O M O ŚĆ chwil obecnych. . — przejaskrawione lustro

— , brutalne najście światła w piwniczną, śpiącą ustroń.

Popioły w um ie serca obmarzniętego lodem

i dni me postarzałe, przedwcześnie strute chłodem, idące gdzieś bez zmierzchów, bez ranków, wciąż te same

— spokojny, wielki, je Jen półcieni szarych zamęt.

P R Z Y S Z Ł O Ś Ć ... — godziny idą zakryte i dalekie,

— nie wiedzą co przynoszą, patrzą na siebie z lękiem.

Serce osłabłym rytmem czasami jeszcze zrzędzi

tęsknotą ku tym chwilom, których wie — że nie będzie, lecz żeby jakoś raźniej przez pustkę życia przebyć uparcie wmawia w siebie i pyta: kiedy?., kied ¡?... P U S T K A ... — to Nic wieczyste, drażniąca wciąż objętość, bez kształtów i rozmiarów — noc czarną w mózg rozpięto.

W mej duszy leży pustka pogańskich świątnic — gontyn, Bó / do niej wejść się boi — jest ołtarz, cztery kąty i ja , bez wiary kapłan przy piedestale z drzewa

— w bezruchu stoję. — Wiem ju ż. I nic się nie spodziewam. Jest w duszy mej prócz pustki to wieczne zapytanie:

•— dlaczego jest ja k dzisiaj — czy zawsze tak zostanie?

Jest ból co sam ze sobą ju ż się odclawna przemógł, lecz Ciebie nie rozumie i pyta: czemu?., czemu?...

Kiedyś nauką nową los twardy mnie wzbogacił,

—' że pono to najdroższe jest w życiu, co się traci

(14)

PRZYJACIELE

uano ją w całym pułku i nie było nad mą piękniejszego wierzchowca. Łeb suchy z ogromnemi oczyma, w których paliły się jasne blaski, kształtna łabędzia szyja pyszniła się czarną jak heban grzywą i krótką złotawą szerśoą, piersi muskularne, nogi suche, zgrabnie zakończone małemi kopytkami, lekko wygięte linje reszty tułowia harmo­ nizowały ze sobą stwarzając cudną melodję kształtów. I on ułan. Zwykły ułan w zadużyrn mundurze» w ogromnych butach z brzęczącemi ostrogami. Na złotych włosach zawadjacko przekręcona rogata czapa i wyglądających z pod daszka dwoje niebieski» h oczu. Typowy polski ułan.

Kochali się jak para kochanków'. Stef zapominał 0 troskach, wypogadzało mu się zmarszczone czoło Da widok „Ceśki“, jej żywszemi barwami płonęły ocz»... Całą wojnę przetrwali razem. Szafowali swą krwią 1 życiem. Hej, gdzie oni nie byli. Widzieli sine szczyty Karpat i jary podolskie, ukraińskie stepy i pa­ górki litewskie, błota poleskie i Duiepr srebrzysty. Biły im dzwony... hen cerkiewne dzwony Kijowa, kościelne Wilna, Krakowa, Lwowa. . biły sygnaturki wiejskie. Kłaniały się im trawy stepów i rozmodlone fale zboża, szumiały do snu wysmukłe topole białych dworków, brzozy i wierzby przydrożne. Przemierzyli świat. Zobaczyła icb i Warszawa. Wśród huku trąb, oklasków7 i wiwatów, jechał pułk, a w pierwszej czwórce pierwszego szwadronu szli oni — zwycięstwem Polski dumni. Przejeżdżali przed ukochanym Wodzem, co najwyższem poświęceniem wzniósł Polskę ku światłu, by jak brylant zabłysła i skąpała się w blasku swej obwały. „Drogi siwy wodzu. Nie zdobi cię mundur błyszczący, w szarej odzieży stoisz jako posąg, siwe- mi oczyma ogarniasz szeregi. Ukochały Ciebie serca żołnierskie, ukochała wdzięczna Ojczyzna stałeś się mitem, ideałem, pochodnią narodu, Żyj nam Wodzu i prowadź do nowych zwycięstw“, modlą się oczy żołnierzy do swego wodza.

A teraz... Zamknięto ich w ciasnych muracn i tylko na ćwiczeniach przypominały się im dawne szarże, podjazdy, nocne wyprawy... Zapamiętywali się w szale. Pan i koń czuli jedną i tą samą tęskno­ tę, i gdyby wtedy kto spojrzał w ich oczy ujrzałby w jednych i drugich rozpacz opętaną i ból.

Stef nie miał rodziny. Patrzyły na niego oczy *st.are i dobre bez granic, patrzyły piwne, ciemne źrenice z męskim spokojem i ojcowską miłością; jasne oczy, łzawe i oddane „na śmierć“ anielskie oczy dziewczyny... Dwie pary oczu już w grobie, trzecia śle spojrzenia miłosne innemu. Pozostał mu tylko koń, bez którego nie umiałby żyć i nie miał dla kogo. Zresztą był dziwakiem, jak mówili koledzy.

W niedzielne popołudnia, gdy koledzy powycho­ dzili na miasto — przychodził do niej, siadał na żło­ bie i tuląc do piersi jej łeb gawędził jak z człowie­ kiem. „A wiesz stara, szeptał cicbo, że tam u nas już łąki zielone, wietrzyk wieje od stepów każąc krwi żywiej krążyć... a wiesz, że tam u nas jabłonie zakwitły, biało wszędzie i zapach upojny, że tam już rolnik porusza pługiem czarną rolę. Czujesz stara jak wietrzyk nas chłodzi... chodź pojedziemy w te stepy ogromne, upijemy się wichrem i lotem...“ Niebieskie oczy zacnodziły łzami, przytulał się do swojej „Ceśki“, a ona szczypała go za rękaw i rżała cicho, cichutko i pod wpływem tej dziwnej mowy milkła tęsknota, spływał na niego spokój.

Los położył kres ich pożyciu. Na ćwiczeniach klacz złamała nogę, a Stef spadając obie ręce. Oboje do służby wojskowej nie nadawali się. Ją sprzedano żydowi, on puścił się na tułaczkę. Długie i ciężkie to były lata. Dolna jej warga obwisła i trzęsła s;ę za k»żdym ruchem, na ciele pełno ran, jedno oko wybite, a krwawa rana kryje się pod chmurą much. Zwiesiła głowę i zrezygnowana ciągnie swoje kajda­ ny od miasta do miasta. Ituiua to była dawnego wierzchowca. Stef długo chorował, potem znalazł pracę i żył jakoś choć niknął w oczach. Minęło dziesięć lat.

BHo cudne lato. Na polach kołysały się zboża jakby prosząc o ścięcie, śpiewały skowronki, tu i owdzie snuli się ludzie. Słońce oświetlało cały ten obszar bezmierny, ale jakieś osowiałe i smutne. Złote gońce głaskały spaloną ziemię, wysuszały zboże, prażyły coraz mocniej aż ptaki umilkły, ludzie po­ smutnieli, świat objęła cisza. Tuż przy drodze konał porzucimy przez ludzi koń. Zbiedzony, chudy z wyszczerzonemi zębami rży cicho żałośnie. Zdała nadchodził człowiek. Niebieskie oczy spojrzały z ża­ lem na tego męczennika, wysmukła postać zbliżyła się do tego szkieletu. Koń uniósł głowę i zarżał cicho,

(15)

cichutko. W tysiącu innych odróżniłby to rżenie. Poznał swoją „Ceśkę“ i obłąkany krzyk wydarł mu się z gardła. Rzucił się do konia i przytulił twarz do poranionego łba — „Ceśka, Ceś, Cesiunia! szeptał do niej, moja klacz, moja, moja.“ A ona cicho rżała i zgasłemi oczyma wpatrywała się w niego, jakby chciała zapamiętać jego rysy na zawsze. Zaczął mó­ wić, ale jakimś starczym głosem. Rozsnuwał za­ krzepły krwią zwój wspomnień. Jak to było pod Wilnem, Kijowem... „pamiętasz“ pytał, a ona rżała cicho, jakby mówiła — pamiętam — ... Zapłonęły, mu oczy, a gdy spojrzał na nią, łzy męskie, wielkie i gorące spadły na suchy, poraniony łeb konia. Przy­ sunął się do niej, a ona zaczęła rżeć, cicho, cichutko jakby spowiadała się z całego życia. Ktoby ich tam zrozumiał Nad aiemi lato panoszyło się wszystkiemi barwami. Słychać szum lasów sosnowych, kołysanki zbóż, skrzypienia dalekich wiejskich studni i łomot z kuźni za lasem. W tej cichej muzyce odgłosów rozległ się śpiew, smutny jak i cała okolica, śpiew chłopa jadącego na małym koniku. Zdawało się, że każdy wyraz łka, każda sylaba drga bólem. „Ceśka“ uadstawiła uazy, Stef oparł głowę na ręku i

słuchał-Nie będę ja cię wodził, Na uździe z karmazynu,

W parciankach będziesz chodził U pługa chłopski synu

Hej, chłopski synu...

To — hej — przeciągnęło się długo żałośnie, rozkołysało im krew w żyłach, ścisnęło sprca, a śpiew trwał ciągle, brzemienny bólem.

Zębatą ciągnąc bronę Spotniejesz białą rosą, Ani cię wiatry one

W kraj świata nie poniosą, Hej nie poniosą ..

Stef załkał cicho, „Ceśka“ schyliła łeb jakby rozumiała co śpiewa tamten obcy.

Nie będą drobną sieczką Karmiły ciebie panny,

Nie padniesz w krwawym polu Świszczącą kulką ranny,

Hej kulką ranny...

Teraźniejszość nadlatywała zdała, przygniatała piersi pana i konia.

Na piasku na ugorze Gospodarz cię zostawi A rosa oczy wyźre, A słońce kości strawi,

Hej kości strawi...

Suchy rasowy łeb pochylił się na murawę, ostatnie rżenie wybiegło skąpane we krwi. Zarecho­ tały płuca figlarnym śmiechem, że spłatały ostatnią psotę, zatrzepotało się serce i stanęło. A świat objęła cisza. Przyroda żegnała konia.

Zapłakały pieśnią pożegnalną [Taki, pochyliły się zboża w ukłonie zaszumiały jej trawy współczu­ ciem, słońce słabiej już grzało... tylko zdała leciał zapach szerokich pól i stepów, płakały grusze na miedzach. Zerwał się wiatr i poniósł szloch po świecie hen daleko, daleko do szerokich łąk, przy­ siadłych chat, płaczących brzóz, głębokich jarów.

Zwłoki „Ceśki“ wywieziono daleko i rzucono w polu na piaskach. Stef gdzieś zarabiał na chleb, wspominał „Ceśkę“. Zresztą zdziecinniał jak mówili ludzie, bo ktoby za koniem płakał, a on przerzucając karty ksitgi wspomnień widział tylko krzyże i plamy krwawe. Chylił się coraz bardziej, zestarzał, przy­ garnęli go ludzie litościwi i żył jakoś. Lubiał siady­ wać na ławeczce przed chatą i marzyć o dawnych czasach. Czasem gdy się zadumał, mruczał sobie „Ceśka“ słuchaj. . tam u nas już kwitną jabłonie, czego rżysz głupia“. A wtedy śmiał się wicher, śmiały drzewm, budził się z marzeń i schylał tylko głowę coraż niżej i niżej aż położył się do grobu.

„Wyjątkowy człowiek“ mówili ludzie „nie szczęśliwy“ szeptały kwiaty.

Znów była wiosna. Zakwitły jabłonie, pokryły się kwieciem giusze.

Na dalekim cmentarzu zaśpiewały ptaki, uwiły gniazdka w krzach przy grobach i nuciły zmarłym.

Wybielone kości leżały daleko na polu, porzu­ cone przez ludzi, skarżące się Bogu za krzywdę.

A tam daleko, daleko, zakwitły jabłonie, pa­ chniały stepy.

Jerzy Braun. TTf. komp.

(16)

O. H A N T K E

P O E M A T O

D0N

Okraczyłem chudą szkapę Mocnom chwycił się za grzywy ] wypadłem poza bramę...

) * • ' ' * ' . . . .

Wywołałem ivielki zamęt

Wśród zebranych licznie gapiów. Wzniosłem kurzu tuman siwy, W którym znikłem, jak mamidło... Pędzę gładką, białą szosą,

Coraz prędzej, coraz prędzej! Rum ak wpadł we wściekły galop! Zda się dostał smocze skrzydło,

Którem icalczy z białą dalą! W yrastają nagle ściany

Zielonawych smukłych giermków, Co milcząco hołd mi niosą. K łaniam im się z wielką dumą,

Lecz łaskawie, ruchem ręki... Pędzę d.alej! Wiatr, ja k jędza Siadł mi ztyłu — wyje, szumi! Rum ak cały pianą zlany!

Ja go jeszcze silniej bodę! Nagle widzę postać zwiewną

I śnieżystych ptaków stado... Nie zdążyłem 'wstrzymać w pędzie Mego konia, ja k huragan!

Stratowałem śnieżne ptaki... „Racz wybaczyć mi królewno“! Zakrzyknąłem lecz w tętencie

Głos mój stał się nikły, blady... Pędzę dalej! Nie mam czasu! A tu rumak traci siły! Pędzę gładką, białą szosą

Coraz wolniej, coraz wolniej... Nic, że konia bodę, smagam! Nic, że krzykiem go zagrzewam!

Coraz częściej się potyka, We mnie wstaje rozpacz dzika, Ze za d m i e padnie trupem! Nagle widzę zamku wieże! Dalej koniu dobądź siły!

Czeka na nas król z przyjęciem! Próżne prośby! koń się zwalił Niedaleko wrót zamczyska! Jam przeleciał mu przez szyje.

Ryjąc twarzą w piasku kupie. Ze zamku wyszedł król sędziwy,

Wiecem powstał bardzo śpiesznie

i skłoniłem się głęboko...

„He, cy można spytać o to: Czemu pon tak pędzi? dokąd? Ze az śkapa dech puściła“ „Królu! rumak mój nie żyje, Bom się śpieszył hołd Ci złożyć! Dzięki za ów giermków szpaler...“ „Jakie giermki ■— co pon plecie“

„T am “ „To las sosnowy rośnie“ Królu! Twojej córce Wiośnie Stratowałem cud - łabędzie!

Chciałbym przeba...“ „To Maryśka Pasła gęsi! Pon za skodę

Będzie płacił złotych siła “ Nie rozumiem! Jakieś dziwy M ają miejsce na tym świecie!

„Powiedz, co to wszystko znaczy

Kto ty jesteś?!“ „Be gospodorz“ W oczach robi mi się ciemno... Pierś przygniata młot rozpaczy... A więc wszystko .. O mój Boże! Mdleję... Padam! A wraz •ze mną

W proch się walą i królowie 1 królewny i giermkowie

l ł a b ę d z i e ... Z e m d la łe m ! ...

(17)

H. S T E A F

BIAŁY AN1CH

ladę światło latarki złożonej z kawałka świecy, wstawionej w miejsce istnie-1 jącej niegdyś lampki naftowej oświecało swym migotliwym płomykiem wnętrze polowego namiotą, postać siedzącą za stołem, opartą na łokciach z głową pochyloną, spoczywającą na rękach.

Z postawy w jakiej się znajdował można 'było osądzie, że ów mężczyzna odpoczywa, korzy« stając z nadeszłej nocy i przerwy w walce. Lecz iprzed nim, na stole, leżała kartka papierń i ko­

perta niezaadresowana. —

Gdyby list wiedział, jak ciężkie chwile prze­ żywa Stach, napewnoby go zbudził zachęcając do dalszego pisania, by przelał na papier groma­ dzące się uczucie, wyzbył się obawy i smutku za­ legającego daszę. | Le cz list był niemym i nie wiedział o tern! — A Stach naprawdę czai się osamotnionym. Nie posiadał towarzysza, przed którym mógłby odsłonie swą tęsknotę ka niej, by mógł się pożalić i podzielić smutkiem. — Bo czy kto z nich, zrozumiałby go? — Czy potrafiłby dodać otuchy i odwagi? — Koledzy jego byli to ludzie, dla których nie istniało już uczucie. — Ludzie przeznaczeni zgóry na zagładę przez los, który dał im miano nieustraszonej „17 eskadry bocianów“. — Żyli tylko chwilą, gdyż owe były 'policzone dla każdego z nich.

Odcinek ten, na którym pełniła służbę wy­ wiadowczą i niszczycielską 17 eskadra, był bodaj najcięższym podczas trwania wojny z bolszewi­ kami. — Dzień każdy przynosił ze sobą nowe niespodzianki w postaci zbliżających się głośnych sił nieprzyjacielskich. — A spustoszenia w sze­ regach polskich żołnierzy zwiększały się ciągle. I tu właśnie została przedzielona do obrony eskadra Stacha.

Jak Stach się tu znalazł w niej, trudno po­ siedzieć! — zapewne dzięki swej odwadze, jaką

już nieraz okazał podczas boju, a możliwe, że tylko dzięki losowi, który chciał, tak a nie inaczej. — Więc nie dziw, że czuł się samotnym, żyjąc wśród ludzi od siebie wiekiem starszych, mających inne poglądy i przekonania. lAimo to ambicja nie pozwoliła mu pozostać wtyłe. Krok za krokiem Stach uzyskiwał uznanie jedno po drugiem, po­ chwałę za pochwałą.

Przełożeni wróżyli mu przyszłość wielką i sławę nieśmiertelną, — śmiał się i serdecznością odpowiadał za składane uznania.

Lecz nikt, nikt nie wiedział, że-poza życiem wojskowem poza radością jaką okazywał swoim

kolegom, kryje się inne uczucie: tęsknota za kimś uwielbionym.

Nikt nic wiedział, że zdała od frontu osłonięta od kul szeregami walczących żołnierzy i sinieje dusza drżąca o swego Stacha, bijąca gorącą miłością i oddaniem...

Nikt prócz Stacha!...

I gdy gasły światła w namiotach, gdy eskadra usypiała snem, on długie godziny siadywał przy swym stoliku po raz dziesiąty i setny przerzucał listy od swojej Li — i szukał w nich ukojenia i pociechy w szarem swem życiu.

Halina była tą jedną wymarzoną, wypieszczo­ ną w oczach Stacha, dla której gomw był wszyst­ ko uczynić. — I dziś, gdy zgasły światła, — po­ gonił myślą ku Olszanom, gdzie była ona. Widział już siebie po skończonej wojnie, tam blisko niej, słyszał jej cichy głos, czuł ciepły dotyk dłoni — Żył tą chwilą jakgdyby nic innego dlań nie istniało. — Pragnął jej tylko... — Była wszystkim dla Stacha, ponieważ od chłopięcych lat mieszkając nieda­ leko siebie spędzali długie godziny bawiąc się razem. —

A gdy śmierć ma zabrała rodzinę tern wię­ cej przylgnął — tern więcej pokochał swą Li.

Dnia tego odczuwał wyjątkową tęsknotę. Dziwny przestrach, złnezony z obawą, że nie ujrzy jej więcej, nie dawały mu chwili spokoju. Pragnie­ nie piekło mu usta

Siadł przy stoliku i rozpoczął długi list... — Niestety, sen zmorzył go prędzej niż przypuszczał! List w połowie urwany leżał jak dawniej na stole, tylko świeca płonąca mignęła raz jeszcze — i zgasła.

:i-Drgnął! Dzwonek aparatu telefonicznego obudził go ze snu. — Podsłuchy wystawione do­ nosiły, że od strony wschodniej słychać łoskot motorów lotniczych. —

Więc to już?! — Przetarł dłonią czoło i rzu­ cił okiem na list — jakiś ból ścisnął serce, uczuł się słabem niezaradnem stworzeniem w rękach losu. W głowie mu szumiało, a przeczucie śmierci nie pozwalało swobodnie myśleć. Wiedział zgóry co ma nastąpić i nie mógł się jednocześnie po­ godzić, że może nie ujrzy swej Hali. —

Lotnisko tym czasem już nie spało, w kilka chwil pole zaroiło się od żołnierzy.- Wyłączono z pod brezentowych płacht samoloty, ty spotkać nieprzyjaciela w otwartej walce. — Stach już sie­ dział w swym samolocie i zapinał hełm; inni czy­ nili to samo.

(18)

Kontakt! Pełen gazm —

Zawarczały śmigła — reflektor oświecił mgliste opary unoszące się nad ziemią i trzy pierwsze Spady na kształt nietopierzy oderwały się od ziemi.

Bojowe samoloty szły za niemi ostawiając się w szyk torowy.

Ostatni raz spojrzał Stach za siebie, na zie­ mię, co wyglądała jaż teraz jak jedna biała pła­ szczyzna okryta grabą warstwą obłoków. Prze­ ciągnął stery i odłączył się od dwóch pozostałych samolotów.

Manewrował tak od kilkunasto minot oczeku­ jąc daremnie pojawienia się reflektorów, w świetle których ujrzałby kadłuby nieprzyjacielskich apa­ ratów. Niepokój złączony z obawą wstępował po­ woli w niego. Czyżby coś się popsuło? Nie mógł dopaście tej myśli do głowy! wszak wtedy zosta­ liby zdani na łaskę ciemności — a gorzej jeszcze na mimowolne ostrzeliwanie własnych samolotów.

Lecz oto zabłysły reflektory! Swemi dłogiemi językami lizały othłań, by w nich wyszukać cienie nocnych ataków. R ż znalazły: W wąskiej po­ dłużnej strudze ujrzał Stach czołowe samoloty bolszewickie: długim szeregim zbliżały się uągle.

CIjął mocniej ręką knypcl, kąt 55% na ostatni Dodał gazu! Wysokomierz wskazał 1200 m. nad poziom. Był już opanowany zupełnie. Wiedział co ma robić; wiedział, że od ruchu jego zależy zwycięstwo, chciał tylko wzbić się wyżej, by unik­ nąć możliwego starcia na równej linji. W tej chwili reflektory zmieniły kierunek, zgubiły nie­ przyjaciela i rozpoczęły na nowo poszukiwania. Gdy tak szukały po niebie zawadziły o samolot Stacha. — Położenie było fatalne, silny blask bijący od dołu oświetlał go zupełnie przed wro­ giem, odsłaniając przedwcześnie powzięty zamiar. Napróźno próbował wydostać się z niego, światło podążało jak cień nic ustępując ani na chwilę Nie liczył już na wybieg, nie szukał wyjścia. Całą siłą skierował aparat na lecące samoloty, chciał teraz tylko wyprzedzić innych. Zniżył mimo wła­ snej woli poziom płatowea, a gdy spojrzał na wy­ sokomierz było zapóźno! — Wokoło nad nim były one, dziesiątki ich cągnęły podobne stadu wron. Na moją śmierć! — Ha! — Zanim jednak zginę — zapłacicie!

W świetle widział teraz dokładnie ich kon­ tury jak przelewały, się olbrzymiały w oczach...

Gdy muszka spotkała wizjer, nacisnął dźwi­ gnie. — Karabin maszynowy wyrzucał setki po­ cisków — druzgocąc nieprzyjaciela.

Stach drogo okupił swe życie!

-CIwziął się na nich. Ruchy jego nie były już ruchami człowieka: Stach zamienił się w ma­ szynę nieczułą na ogień przeciwnika. ¥ pewnej

chwili miał wrażenie jakgdyby go szklanką ktoś ude­ rzył — uczuł ciepło rozchodzące się po skroniach i dziwną błogość. — Samoloty nieprzyjacielskie robiły jakieś dziwaczne tańce wokół niego, a świa­ tło skakało raz w górze, raz na dole. —

CIczał dotknięcie ręki czyjeś. —

Obejrzał się. — We mgle pojawiał sic cień — lecz inny niż pfatowców nieprzyjacielskich — cień ludzki. Mnich pochylony kroczył za nim, a dłonią swą ocierał pot płynący ze skroni Stacha!

W ręce jego widział wielki bronzowy krzyż, habit opadający otaczał mu nogi, z boku zwisał sznur korali różańca. —

Źrenice Stacha nabiegły krwią — ręka trzy­ mająca knypel sterów rozluźniła się. — Wyciągnął' ramiona ku niemu i szedł tak po gwiazdzistem sklepieniu ku obłokom, jak gdyby stąpał po ziemi. - - Kłęby płynących chmur usłały mu dywan pod stopami. —

Był teraz wyżej od swoich, od nieprzyjaciół — od sławy! —

* *

W mojem biurka między innemi papierami po­ chodzącymi z różnej epoki i różnych czasów na samym dole owinięty w gazetę leży niedokończo­ ny list Stacha. Treść jest krótka. —

Li ?\oja Droga! —

Piszę dzisiaj do Ciebie o tak późnej godzi­ nie, gdyż tęsknota ku Tobie nie daje mi spokoju — Hali droga! Nie wiem sam dlaczego, ale dziś jestem tak smutny, jak nigdy. Nie mogę w mej wyobraźni odtworzyć obraza Twego. — Zdaje mi się, że jesteś tuż obok mnie, a nie mogę Cię ujrzeć.

Myślę w tej chwili o tym pobycie moim u Was w Olszanach — Hali, było nam tak dobrze! — pamiętasz? — R później, gdy Cię żegnałem i Tyś płakała! — Hali — tak bardzo tęsknię. —

Pytasz mię, kiedy powrócę? — Niedługo już! — wszak wojna długo nie potrwa — może mie­ siąc d w a . . — a może?. — Pomyśl tylko! Przy­ jadę i znów... Tu list się kończył.

'i- .v

Gdzieś w zapadłej wsi poleskiej obok lasu stoi po dziś dzień opuszczony, zarosły cmentarz. Miejsce dawnej drogi zajęła dziś zielona murawa, boki utworzył parkan z krzaków rosnących tam oddawna. Kwiaty nieposadzone ręką ludzką zna­ lazły tu swoją ojczyznę, rosną tak z roku na rok, zaścicłając barwnemi kielichami dziką samotną ziemię. Na jednej z bocznych alei w rogu, gdzie cmentarz dotyka lasu, obrosły pięknemi pnączami widnieje czarny krzyż. Wino zapuściło tu swe pędy i dziś już owija go zupełnie. Z zieleni wychyla się złamane śmigło, a na nim wyryty ledwo widocz­ ny napis — '

(19)

M IĘ T U S

K O A E D J A N I E - L G D Z K A

C I E N I O A R O S S A P

Nieduży, ale miły skrawek przyrody. Polanka leśna. W głębi rozrzucone z artystyczną niedbałością drzewa i krzewy. Z prawej strony prowadzi ścieżka szerokości, jak dla pantery. Na wszystko spływa sub- telnemi tonami liljowy półmrok.

Kadet. Chodzi tam i zpowrotem, co chwila wy­ dając syk zniecierpliwienia. Później staje i tragicznem szarpnięciem wyjmuje zegarek z swojej kieszeni. Pa­ trzy nań długo i mówi:

On: Nie wiem, czy ona się spóźnia, czy też ze­ garek się śpieszy... (z wściekłością).

O wówczas biada ci gadzino szwajcarska!

(po chwili z ponurą skargą, chowając zegarek.)

Drzewa wysmukłe i wy krzaczki przysadko- wate powiedźcie mi gdzie ona? czemu nie przy­ bywa?! (w smutnem zamyśleniu) Ha, milczycie...

(chodząc po scenie)

Przyjdzie... nie przyjdzie... przyjdzie... nie przyjdzie...

(zatrzymuje się, nasłuchując)

Coś szeleści! c o ś ..

pada, przykładając namiętnie ucho do ziemi)

Jej sposób stąpania... odgłos wdziera mi się do ucha... łechce je wyrafinowanie muzyką nad­ ziemską... (radośnie) Nie mylę się! Idzie!

(wchodzi pensjonarka, ubrana po marynarska)

Ona: Jestem.

O11: (zerwawszy się, biegnie do niej wyciągniętym kłusem) Najdroższa!

(chwyta jej ręce i bulgocząc z rozkoszy, okrywa pocałunkami).

Ona: (z przekąską) Ostrożnie zaś, bo mi manszety po­ gnieciesz. Wczoraj były usztywniane.

On: Czemuś tak długo nie przychodziła? Tęskniłem... Ona: Tato siedział w domu i nie mogłam wyjść. On: Ach! ci rodzice! (z uczuciem) Tyle chwil,

co mogłyby stać się szczęściem, zmarnowanych przez ich lodowatą niewyrozumiałość! Chwil, co jak barwne motyle...

Ona: (przerywając) Zaś ale, niepodobno... On: (z mocą) Tak!

OŚWIĘCR —

ROTOR

Ona: Zresztą masz racją. Ani w domu, ani w gamaji nie rozumieją tego, że my są młodzi!

On: Zapomnijmy o tych przykrych sprawach! Ciesz­ my się, że jesteśmy razem wśród drzew le­ śnych. co nas otaczają przychylnym tłumem! One nas nie zdradzą!

Ona: lpociągając nosem) Ale ładne tu jest pachnidło. On: Te wszystkie zapachy las ci śle w hołdzie! Wszystko wraz ze mną chyli Ci się do stóp i wielbi królewnę.

Ona: Ładnie mówisz, ale widzi mi się, że to prze­ sada. Przecież u nas nie jest monarchją. On: . To nic! Ty zawsze będziesz królewną!

Ona: (z kokieteryjnym uśmiechem) Już to wy kadę­ ty są bezczelne w mówieniu komplementów. Ale, miłe chłopaki i ja was lubię.

On: Ale, mnie więcej od innych?

Ona: (po krótkim namyśle, podczas którego skubie

glazejki) Tak.

On: (silnie wzruszony, chwytając ją za ręce) A! a! a!

Ona: (z uśmiechem) Zaś, aż tak się kontentujesz? On: Och! bo ty nie zdajesz sobie sprawy, jak ja

cię kochani!

Ona: Wierzę w to, choć mama powiada, że wy są straszne rozpustniki.

On: To oszczerstwo! Jeśli chcesz się przekonać, jak czystem jest me serce, to wyszarp je i zobacz!

Ona: (z przestrachem, cofając się) Zaś straszny jesteś! Ja się boję!

On: Przepraszam cię. To był tylko wybuch. Już jestem spokojny.

Ona: Jesteś, nieprawdaż?

On: (zbliża się i całuje ją w rękę) Nie gniewasz się?

Ona: Gdzieby tam zaś.

On: (z oczyma wzniesionemi, jak w natchnieniu)

Dobra jesteś — anielsko dobra!

Masz w sobie tak wiele kobiecości, że jesteś jej ucieleśnieniem. Dajesz szczęście i umiesz przebaczać! (tupiąc nogą z uczuciem) I zato Cię kocham miłością, jaką kochał Tristan Izoldę! Ona: Kto to był Tristan i Izolda?

Cytaty

Powiązane dokumenty

[r]

Wybrano formułę stanowiska prezydium komisji stomato- logicznej WIL.Aby jednak nie zawracać sobie głowy zwoływaniem prezydium, ryzykiem, że się nie zbierze albo, nie daj Boże,

Nauczyciel przypomina, czym jest środek stylistyczny i tłumaczy, co to jest porównanie, zapisuje przykłady na tablicy, np.. oczy jak gwiazdy, buzia jak pączek, nogi jak patyki i prosi

Wypowiedzi zniechęcające Wypowiedzi wzmacniające Miałaś się uczyć – co

Poprawa jakości kształcenia na kierunku Pielęgniarstwo poprzez wdrożenie programu rozwojowego oraz utworzenie Monoprofilowego Centrum Symulacji Medycznej w Akademii Pomorskiej

Moje życie, tak jak życie moich kolegów i koleżanek, bardzo się zmieniło. Od miesiąca przebywamy w domu na kwarantannie. Rodzice dużo pracują, więc zostaję sam z siostrą.

Dzieje się to ze szkodą i dla chorych, i dla funkcjonowania chirurgii naczyniowej.. Problemem jest to, że mamy zbyt wiele małych ośrod- ków, nieprzygotowanych do oferowania

” Polskie prawo dotyczące zamówień publicznych okazało się bardziej restrykcyjne niż wymaga tego legislatura Unii