• Nie Znaleziono Wyników

Przekraczanie granic

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Przekraczanie granic"

Copied!
10
0
0

Pełen tekst

(1)

Aleksander Koj

(2)

nik biologicznych, niż biologowi zgłębić tło medyczne niezbędne do badań w dziedzinie biochemii, biotechnologii, inżynierii gene­

tycznej i tak dalej. Lekarz jest bardziej świadom, po co to robi - aby ulepszyć diagnostykę i terapię - jednym słowem: poprawić jakość życia człowieka.

Teresa Bętkowska

Przekraczanie granic

- Miałem szesnaście lat, gdy zdałem maturę. Osiemnaście - jak dostałem posadę asystentanakrakowskiejAkademii Medycznej... -mówi Aleksander Koj.

- ... Nie przesłyszałam się, panie profesorze?! - mało elegancko wchodzę w zdanie, wtrącamsweemocje.

- Nie. Raz przekroczona granica czasu pociągała za sobą kolejne przekroczenia -dopowiada spokojnienaukowiec.

Tychprzekroczeń wżyciu uczonego nazbierało sięsporo. Miał dwadzieścia sześć lat, gdy obroniłpracę doktorską.Trzydzieścitrzy - habilitacyjną. Jednak profesor nie chce, abym te wyczyny mierzyła w kategoriach rekordów. Nie zrobił, jak powiada, niczego nadzwyczajnego. Co najwyżej bardzoprzyczynił siędo tego, że utraciłmłodość, odda­

jąc ją w pacht nauce. Ale tego nie żałuje. Absolutnie! Oświadczył to zresztą publicznie w przemówieniu, które wygłosił po otrzymaniu tytułu doktora honoris causa krakow­ skiej Alma Mater. A miało to miejsce 24 lutego Anno Domini 2005...

W tymdniuw CollegiumMaius było tłoczno. Honorowydoktorw uniwersyteckiej todze siedział w fotelu skupiony, jakby zawstydzony, słuchał uważnie, co inni na jego temat mają do powiedzenia. Polaudacji wstał i powiedział:

- Patrząc z perspektywy kilkudziesięciu lat, gdybym miał ponownie wybierać za­ wód, to poszedłbym tą samą drogą, rozwijając badania z biochemii na Uniwersytecie Jagiellońskim.

To stwierdzenie na wszystkich zrobiło wrażenie. Tyle że po uroczystości - już w Stuba Communis, gdzie doktorowi honoriscausa składano gratulacje - jeszcze inne jegosłowautkwiłymi mocno w pamięci. Te, które skierował dostojącejtużprzede mną (w kolejce do składania życzeń! ) doktor Justyny Drukały zPracowni Inżynierii Komór­

kowej iTkankowej: „Niepani mnie, a japani powinienem życzyć siły i wytrwałości. Bo to,copani robi, jestprzyszłościąbiotechnologii”.

(3)

136 Uczeni przed lustrem

Szansa

- Pan foruje młodych? - stawiam profesorowi to pytanie,bo doktor Drukałaz całą pewnością należy do młodej generacji pracowników nauki, tyle że ma już liczące się osiągnięcia, zwłaszcza w dziedziniehodowliskóryzkomórek pacjenta.

- Kiedyś mnie zaufano, teraz ja ufaminnym- bez wahaniaodpowiada twórca kra­

kowskiej szkołybiochemii. Ten, który powszechniejestzaliczany donajbardziej twór­

czych umysłów w Polsce; nagroda Fundacji Alfreda Jurzykowskiego w Nowym Jorku, przyznana w 1998 rokuzaoryginalne wyniki badań w zakresie medycyny, jestjednym zwielu dowodów nato.

Gdy Aleksander Koj byłstudentem, kształciłsię pod okiem biochemika, profesora Bolesława Skarżyńskiego - wówczas kierownika Katedry Chemii Fizjologicznej Aka­ demii Medycznej. Nazywałgo nawet swoim mistrzem. Dlaczego? Bo tylko mistrz po­ trafi tak bardzoporywać wykładami, sposobem prezentacji wiedzy,którą posiadł. Zaję­

cia w gmachu przy ulicy Kopernika 7zaczynałysięo godzinie 7.15, a mimo to salabyła wypełniona po brzegi i należało znacznie wcześniej rezerwować sobie w niej miejsce.

Tu dodam: razem z Aleksandrem Kojem- na tym samym roku - kształciłosię ażczte­

rystaosób!

- Profesora ceniłem też za to, żepomagał swoim asystentom w pisaniuprac. I nie podpisywał się pod nimi, co było ijest do dzisiaj rzadko spotykane w hierarchicznej strukturze medycznej.Ondawałmłodym szansę wybiciasię. Ija z tej szansyskorzysta­ łem. Wspólnie zdwoma kolegami: Julianem Frendo i Maciejem Zgliczyńskim opubli­ kowaliśmy w 1959roku, w prestiżowym piśmie„Naturę”, oryginalny, choć krótki arty­

kuł Biosynteza tauryny w płytkach krwi ludzkiej.

Etat asystenta naukowo-dydaktycznego w wieku osiemnastu lat to rzeczywiście wy­

korzystanieszansy przezchłopca, którydo Krakowa przyjechał zeświadectwem matu­

ralnym częstochowskiego liceum. Tyle że opłacone silnym stresem i zdecydowanie szybszym dorastaniem do odpowiedzialności. Ale czy mogłobyć inaczej, skoro same­

mu się ucząc, przyszło mu jeszcze prowadzić zajęciaze studentami - na dodatek często znacznie starszymi od siebie?

Odpowiedzialność

Koj nieżałujewysiłku. Postudiachmedycznychmiał jużustabilizowane stanowisko w Katedrze ChemiiFizjologicznej.Nie musiał, jakjegokoledzy, szukaćpracy.

- Rodzice chcieli, aby panleczył ludzi - zauważam, bojużwcześniej zdobyłam takie informacje.

- Dla matki, która zmarła w 1975 roku, uczyniłem jedno: zrobiłem specjalizację z analityki lekarskiej. Mam do dzisiaj uprawnienia lekarza. Nie mogłem jednak podjąć pracyw szpitalu, bo nie czułem powołania...

Powołanie todla lekarza rzecz ważna. Tak jak odpowiedzialność. A braku tejostat­

niej niemożna Aleksandrowi Kojowi zarzucić. Kiedyprofesor Ignacy Reifer, przyjaciel Skarżyńskiego, przyjechał raz do Krakowa i tu zachorował, to właśnie młodemu staży­ ście na oddziale hematologicznym kierowanym przez profesora Kirchmeyera zlecono

(4)

podanie wybitemu uczonemu penicyliny w zastrzyku.„Próbyrobić nie trzeba, nie mam uczulenia” - usłyszał od chorego. Usłyszał, ale nie posłuchał. Po piętnastu minutach miał dowódna to,że postąpił słusznie, przestrzegającprocedur medycznych. Reifer po podaniu śladowej ilościpenicyliny zasłabł iz trudem udałosię go odratować.

Nie ukrywam, postanowiłamdociekaćdlaczego Aleksander Koj nie został klinicy­

stą. Oprócz matki, z której zdaniem bardzo się liczył, namawiali go do tego też inni.

Wśród nich Julian Aleksandrowicz,którego młodziutki stażysta podziwiał za niekon­ wencjonalne podejście do nauki („Choć można było mieć wątpliwości, czy pomysły profesora były realne”) i cenił zaotwartość na ludzi.

- Profesor zaproponował mi nawetetatinternisty, na początekw sanatoriumw Że­

giestowie, którym opiekowałasiękrakowska Akademia Medyczna. Ja jednakżewcześ­

niejobrałemsobie inną drogę, nie chciałem z niejzbaczać - wyznaje naukowiec.

Obrana droga łączyła sięzpasją, a tazaprowadziła absolwenta AkademiiMedycznej najpierw na nowoczesny kurs zastosowań radioizotopów w biologii i medycynie do Warszawy, aw roku 1963 doWielkiej Brytanii - do National InstituteforMedical Re- search wLondynie. W otrzymaniu zagranicznegostażupomógł mu profesorSkarżyń­

ski, który - mając szerokie kontakty w świecie - dla zdolnego asystenta wystarał się ostypendiumMiędzynarodowej Agencji Atomowej w Wiedniu.

Zmiana uczelni

Zagraniczne stypendium to istny cud w siermiężnych dla polskiej nauki czasach.

Cud zwielokrotniony, gdyż młody człowiek dostał się pod skrzydła doktora Arthura McFarlana, światowej sławy eksperta w zakresie metabolizmu białek znakowanych radioizotopami. Małomówny Szkot - zupełne przeciwieństwo złotoustego mistrza Skarżyńskiego! - był śmiałym eksperymentatorem. Wymagał tej śmiałości także od swych asystentów.

Przybysz zPolski szybko dołączyłdo grona eksperymentatorów. Ba, zestypendysty awansowałnaasystenta opłacanego... z budżetu rządu JejKrólewskiej Mości!

-Nie zmarnowałemdwóch latpobytu wLondynie. Był to mójnajlepszy okres wży­ ciu; przyjaźń zewspółpracownikami McFarlana - Hugh Gordonem i Erwinem Rego- eczim, a także zestarąangielską rodziną Crawley ow, przetrwała kilkadziesiąt lat. Kul­ tura brytyjska i traktowanie wszystkiego z pewnym dystansem bardzo odpowiadały mojemu temperamentowi. NoiwLondynie wykonałem całądoświadczalnączęść pra­ cyhabilitacyjnej, a rozprawę na temat „Wpływu urazu na szybkośćsyntezy fibrynoge- nu” przedstawiłempo powrocie do kraju. Tyleżejużniew Akademii Medycznej, a na Wydziale Biologii i Nauk o Ziemi Uniwersytetu Jagiellońskiego... - profesor urywa zdanie, wpada w zadumę.

-Skąd nagła zmianauczelni?! - to mniezaciekawia.

Wyjaśnieniezdarzenia jest dla naukowca przykre. Z pracy w Akademii Medycznej zostałzdniana dzień zwolnionyza -jak to sformułowano - „samowolne przedłużenie stażunaukowego”. Na szczęścieówczesnyrektor UniwersytetuJagiellońskiego, Mieczy­ sław Klimaszewski, nie poddał się partyjnym naciskom i zatrudnił doktora Koja na stanowisku adiunktaw organizowanejprzez Marię Sarnecką-Keller i Stanisława Łukie- wicza KatedrzeBiochemii i Biofizyki. Nota benepowstawaniu tej Katedry patronował

(5)

138 Uczeni przed lustrem

profesor Reifer, któryzdecydował się zamienićstołecznąWarszawę na królewski Kra­ ków; na budynek dla nowej placówki naukowej wybrał piękne renesansowe, lecz cał­

kiem dla biochemii nieprzydatne Collegium Iuridicum przy ulicy Grodzkiej 53, bo bardzo przypominało mu Oxford,gdziespędził kilka lat.

Pracoholik

Po Anglii była Kanada - McMaster University, Hamilton. Później Stany Zjedno­

czone - State Universityof Georgia, Athens. Tam, na prestiżowych uczelniach, przez niemal trzy lata Aleksander Koj kontynuowałswojebadania naukowe, rozwijał też myśl zapoczątkowaną przeddrugą wojną światowąprzezAvery’ego iMcCarty’ego z Uniwer­

sytetu Rockefellera. Tej ostatniej idei poświęcił zresztą prawie dwadzieścia lat badań - białka osocza okazały się nadzwyczajciekawym modelem regulacji ekspresji genów, zwłaszcza białka ostrej fazy wytwarzane w organizmie ludzkim (nie tylko) podczas różnych procesówzapalnych.

O nauce, o swoich badaniach, profesor może opowiadać godzinami - jest wtedy wswoimżywiole,jego oczy błyszczą. O drodzedo innych sukcesów mówi zdecydowa­

nie bardziej powściągliwie, niemal cedzi zdanie za zdaniem. Tak jakby nie było nic nadzwyczajnego w tym, że aż trzy razy (!) przyszło mu być rektorem Uniwersytetu Jagiellońskiego; że był współtwórcą Konferencji Rektorów Akademickich Szkół Pol­ skich i zostałwybranyna jej pierwszego przewodniczącego; żeotrzymał (wcześniej niż na Uniwersytecie Jagiellońskim) godnośćdoktora honoris causa trzech amerykańskich uniwersytetów: Cleveland, Hartford, Buffalo; że wypromował trzynastu doktorów, zktórych pięciu jest już samodzielnymi pracownikami nauki; że opublikował setki artykułównaukowych, sporo monografii,podręczników i skryptów dla studentów; że dziękijego uporowi Instytut Biologii Molekularnejprzekształcony wWydziałBiotech­

nologii pracuje w komfortowychwarunkach w Pychowicach; że...

- Dużopan pracuje?- pytam.

- Chyba jestempracoholikiem. Nauka pochłania mnie bez reszty, jest moją pasją, aleczasem i obsesją - pada niespodziewane wyznanie.

-Żona to znosi?! - sprowokowanaszczerością pytamo profesorAnnęMarchlewską- -Koj, która zwykła mawiać, że Uniwersytet Jagielloński to jej... rodzinna firma; dziadek Leon w latach 1926-1928 pełnił w krakowskiej uczelni funkcję rektora, ojciec Teodor akademickąkarieręzakończył profesurą (wraz z innymi profesorami zostałzatrzymany w hitlerowskiej akcji SonderaktionKrakau i wywieziony doobozu Sachsenhausen, skąd powrócił ze zrujnowanymzdrowiem) oraz rektorowaniemw latach 1948-1956 - a teraz mąż...

- Oto najlepiej zapytać żonę - szef Zakładu Biochemii Komórki Wydziału Biotech­

nologii znów milknie, aja staram się uszanować jego prywatność. Zwłaszcza że nieco wcześniej oznajmił, iż dopiero po „pięćdziesiątce” stałsię bardziej rozmownyiotwarty naludzi.

(6)

Brudna wojna w Wietnamie

Coinnego byćpracoholikiem, co innego molem książkowym.Tym pierwszym pro­

fesor czuje się teraz, zwłaszcza że jest wierny dewizie: „Cokolwiek robisz, rób to po­ rządnie”. W dzieciństwie zaś sam siebie nazywał„molem” - bo wtedyczytał mnóstwo dostępnych muksiążek, bo samedukował się, korzystając z podręczników, aż do piątej klasy. Druga wojna światowauniemożliwiłabowiemjemui jegorówieśnikom uczestni­ czenie wszkolnych lekcjach. Tyle że chłopak urodzony w Ganię, koło Wielunia, miał szczęście - jego rodzice byli nauczycielami. Mama uczyła języka polskiego i muzyki („pięknie śpiewała”).Ojciec -matematyki i innych przedmiotówścisłych.

Wspomnienia przywołują kolejneobrazy z dzieciństwa, ale i lekki uśmiech na twa­ rzy profesora. Wstaje od biurka, przechadza się po gabinecie, potem podchodzi do okna i patrzyprzez chwilęwdal - narozległe łąki Pychowic. Te akurat teraz płoną, bo ktoś podpaliłwysuszone trawy....

-Bezmyślnośćludzkanieznagranic! - wykrzykujęz nieukrywanym oburzeniem,gdy imój wzrok zatrzymuje się nakłębiącymsiędymie,na połaciach poczerniałej jużziemi.

- Co roku patrzętu na bezmyślne niszczenie przyrody... - w głosie profesora wy­ czuwam żal,a zarazem ibezsilność; szkoda,że niezdobycze wiedzy czy apeleprzyrod­ ników, a wozy strażackie(jak te,które doPychowic na sygnale teraz właśnie się zjecha­

ły) są ratunkiem dla fauny i flory przed totalnym jej wyniszczeniem na ogromnych obszarach ziemi.

Rodzinie Kojów wczasie wojny takżepalił się (choćw przenośni) grunt pod noga­ mi. Mieszkała na terenie wcielonym do Trzeciej Rzeszy, wiele razy musiała zmieniać swój adres. Aż wreszciew 1942 rokunadłużej trafiła do Częstochowy. Tam Aleksander ukończył w 1951 roku Liceum imienia Henryka Sienkiewicza, z którego świadectwem zamierzał wyruszyć na studia medyczne. Niestety, AK-owska przeszłość ojca okazała się przeszkodą trudną do pokonania, podanie o umożliwienie zdawania egzaminu wstępnego na Akademię Medycznąw Zabrzu-Rokitnicy zostało odrzucone.

- Wtedy rodzice spakowali mnie i wysłali do Krakowa. Zamieszkałem na stancji przy ulicy Długiej- informuje lakonicznieprofesor.

-W Krakowie niemiałpan kłopotów z przyjęciem?

- Panował tunieco inny klimat, tolerancja była pewnym wyróżnikiem uniwersytetu.

Jednak muszę opowiedzieć pani o moim wielkim zaskoczeniu na egzaminie wstępnym.

Otóżzamiast sprawdzania wiedzy przyrodniczej ktoś z komisji zadał mi typowo poli­ tyczne pytanie: „Jak nazywa się Francuzka, która zatrzymała pociąg wiozący broń na

»brudną wojnę« do Wietnamu?” (były to czasy wojny francusko-wietnamskiej). Na szczęściewiedziałem.I właśnieowa wiedza o odległej wojnie sprawiła, że mogłem reali­ zowaćswoją życiową pasję.

W byłej loży masońskiej

PaństwoKojowie nie chcieli, aby ich dziecizostały nauczycielami. Stało się inaczej - jeden syn skończył medycynę, drugi politechnikę, a córkaSzkołę Główną Gospodar­ stwa Wiejskiego. I wszyscy zostalinauczycielami, tyle że akademickimi...

(7)

140 Uczeni przed lustrem

- Moja żonateż jest nauczycielem akademickim - tak profesor dopełnia portret ro­ dzinny.

- Czy zsobą rywalizujecie?

- Nie ma potrzeby. Każdy robi swojewswojej dziedzinie. Tyleże mam przekonanie, iżmoja zawodowa kariera w dużej mierze odbyła się jej kosztem. Hanka zdecydowanie więcej czasu poświęcaładomowi,wychowaniu naszej córki; Justyna jest językoznawcą, nie chciała już kontynuować rodzinnych tradycji, czyli nauk przyrodniczych, ale jej mąż jestlekarzem.

Dziwne są zakrętyhistorii.Ale i nieprzewidywalneludzkie losy...

Profesor poznał swą przyszłą małżonkę wtym samym budynku, wktórym poznali siękiedyśjej rodzice, Ewa iTeodor - wgmachu przyulicy Kopernika 7, zbudowanym w XIX wieku, który najpierwnależał do loży masońskiej, a później stał się własnością Uniwersytetu Jagiellońskiego. Wspomnienia z czasów młodości są wciąż świeże: piękna studentkabiologii, któraakuratprzygotowywała pracę magisterską uprofesora Szczep­ kowskiego i swąuwagę skupiała głównie na bakteriach siarkowych, dostrzegła jednak wysokiego, ascetycznegozwygląduasystentaz Zakładu Chemii Fizjologicznej...

Dostrzegła, apotem nawet pomogła mu, gdy znalazł się wopresji, z której niewie­ dzieć jak i czy w ogóleby wybrnął.Miałbowiem strasznego pecha, gdy podczas labo­ ratoryjnych doświadczeń stłukł kwarcowenaczyńko - tak zwaną kuwetę - do pomia­ rów światła ultrafioletowego. „Co robić?!” - myślał. Odkupienie kuwety niewchodziło w rachubę. Kosztowała kilkaset dolarów, co w tamtych czasach znaczyło prawdziwy majątek!

- Hanka wzięła sprawę kuwety w swoje ręce. Szefem Instytutu MedycynySądowej byłdoktor Jan Robel, kuzyn rodziny Marchlewskich, więcod niego,za rewersem, ta­ kową wypożyczyła; „na sądówce” kuwet mieli pod dostatkiem, ubytku jednej nie od­ czuli, a mnie wielki ciężar spadł z serca, bo w ten sposób profesor Skarżyński nigdy o feralnym stłuczeniu sięniedowiedział - na to wspomnienieprofesor jeszczei dziś się cieszy.

Zaczęło się od terminowania

Aleksander Koj nie ukrywa, że zanim poznał żonę, to nie zinnego, a akurat z pod­ ręcznika jej dziadka, LeonaMarchlewskiego (po wojniebył on szefemZakładu Chemii Lekarskiej na Wydziale Lekarskim Uniwersytetu Jagiellońskiego), uczył się chemii fi­ zjologicznej.Później tęwiedzę oczywiście poszerzał- biochemia stanowiprzecieżjedną z podstawowych nauk medycyny. Dziadek pani Anny ten fakt zresztą dostrzegł już w początkach minionego stulecia - jemu zawdzięcza się pierwszą w Polsce katedrę chemii fizjologicznej.

Profesor nie ukrywa również tego, że utożsamia się - podobnie jak żona - z firmą pod nazwą „Uniwersytet Jagielloński”. Tyle że ona od dzieciństwa - on dopiero od młodości; związek z najstarszą polską uczelnią najintensywniej odczuwał wtedy, gdy przyszło mu niązarządzać.

- Trzy kadencje to rekord! - mocno akcentuję to bezprecedensowe wydarzenie wżyciu krakowskiego uniwersytetu.

(8)

- Raczej przypadek. Urzędowanie nie było moim marzeniem, nie miałem takich aspiracji - skromnie stwierdza uczony o cenionym w świecie dorobku w dziedzinie nauk biomedycznych i biochemii klinicznej.

„Urzędowanie” w Collegium Novum, przy ulicy Gołębiej 24,zaczęło się od termi­ nowania (jak sam profesor to nazywa) w zespole rektora Józefa Andrzeja Gierowskiego - ten wlatach 1984-1987 uczynił Aleksandra Koja prorektorem do sprawbadań i ka­ dry naukowej. Potem jednak przyszły aż trzysamodzielne kadencje.

Ta pierwsza(1987-1990) przypadła na okres historycznego przełomu, okres przej­ ścia od realnego socjalizmu do demokracji. Czy trzeba uzmysławiać, że był to czas ostrych konfliktówpolitycznych? Czy przypominaćdramatycznywiec studentów, któ­ rzy na początku maja 1988 roku stanęli w obronierobotników nowohuckiego kombi­ natu i w Kolegium imienia Witkowskiego nawoływalido strajku powszechnego? Czy znów brać pod lupę incydenty związane z brutalnym rozproszeniem demonstracji stu­

denckiej wlutym 1989 roku, na które żacy odpowiedzieli „zaaresztowaniem” ministra edukacji (profesora Fisiaka) na terenie V Liceum Ogólnokształcącego? Czy opisywać wywalczonąprzez władze uczelni eksterytorialność Uniwersytetu Jagiellońskiego, po­ między ulicami Gołębią a Jagiellońską; wwyznaczonejenklawiestudenci mogli do woli demonstrować,wiecować, manifestować, a milicja nie miała prawa do nich się wtrącać, wżadnymrazie ingerować - odpowiedzialność za zachowaniemłodych wzięłynasiebie władze uczelni.

- ...Byłto czas rodzącej sięwolności, czego dowodem są nie tylko strajki, ale także między innymi doktoratyhonoris causa dla AndrzejaWajdy, Czesława Miłosza, Jerze­

go Turowicza. Był to czas, w którym -tużpo obradach Okrągłego Stołu - Lech Wałęsa złożył wizytę w Collegium Novum i rozpoczął kampanię na rzecz wolnych wyborów parlamentarnych. Był to wreszcie czas, gdy weszła w życie nowa ustawa o szkołach wyższych (rok 1990), co zresztą przedłużyło moją kadencję o trzy miesiące - dopełnia obraz przeszłości człowiek, który za to, co wtedyzrobił dla uczelni, został doceniony przezspołeczność akademicką. W roku 1991 senat uniwersytetu, na wniosek rektora AndrzejaPelczara, przyznał Aleksandrowi Kojowi Medal„Merentibus”.

Do trzech razy sztuka

Po upływie kadencji rektorskiej Aleksander Koj wyjechał do USA. Tym razem na krótko. Po powrocie do kraju kontynuował badania naukowe i przygotowywał w Kra­ kowiedużąkonferencję międzynarodową na tematbiałek ostrej fazy. Jednak w trakcie kolejnych wyborówrektoraw 1993 roku na uczelni nastąpił poważny impas - żaden zprofesorów ubiegających się o tytułMagnificencjinie mógł uzyskaćwymaganej ilości głosów wyborców. A był to już Uniwersytet Jagielloński powiększony, międzyinnymi dziękistaraniom rektora Andrzeja Pelczara, o całą AkademięMedyczną. W tej sytuacji kolegium elektorów zdecydowało się ster uczelni... ponownie powierzyć profesorowi Kojowi.

- Druga moja kadencja (1993-1996) też nie należała do łatwych. Trzeba się było skupić na reformie zasad gospodarki finansowej uczelni. Także na nowych, bardzo pilnych inwestycjach - na dobudowaniuskrzydła Biblioteki Jagiellońskiej, nabudowie nowego kampusuuniwersyteckiego - mówi były rektor.

(9)

142 Uczeni przed lustrem

-A trzecia, czyli kolejne trzy lata kończącego się XX wieku?

- Wymagała sfinalizowania planów przedsięwziętych wdrugiej kadencji. W pracach nad nowym kampusemszczególnie pomagali mi prorektor Marek Szymoński i profesor Wojciech Froncisz. Słowem: sukces miał wieluojców.

- Które chwilezapamiętałpanjako najtrudniejsze, a które jako najbardziej satysfak­ cjonujące? - kontynuuję wątek podsumowujący bliskodwunastoletniokres zarządzania Uniwersytetem Jagiellońskim.

- Zatrzymanie ministra Fisiaka w V Liceum czy też ujawnienie serii paskudnych kradzieży starodruków z Biblioteki Jagiellońskiej to tetrudne i nieprzyjemne momenty.

Te szczęśliwe?Do nichzaliczam międzyinnymiotwarciepierwszegobudynkunakam­ pusie w Pychowicach wczerwcu 1999 roku. Bardzosię też ucieszyłem, gdy nieco póź­ niej, w roku 2001, Instytut Biologii Molekularnej przestał sięgnieść w budynku Semi­

narium ŚląskiegoprzyaleiMickiewicza 3iznalazł miejsce w komfortowych warunkach kampusu jakoWydziałBiotechnologii.

-Ciężką pracą było to „rektorowanie”?

- Dobre pytanie... - profesor wpada w zadumę,w pamięciprzywołuje Kanadęi za­ czyna mi opowiadać... o czasie intensywnie wypełnionym oryginalnymi badaniami naukowymi. Dopiero pochwilisłyszę:

- Po powrocie do kraju, po objęciu urzędu rektorawszystko w moim życiu stanęło na głowie, gwałtownie się odmieniło. Inny świat, zupełnie nowe doświadczenia. Bo przecieżuczelnią zarządza się inaczej niż przedsiębiorstwem! Tupracuje dużo indywi­ dualności, arbitralnymi decyzjami rządzićniemożna. Trzeba najpierw ludzi przekonać o ich słuszności. W sumie to „rektorowanie” miało wpływ na osłabienie mojej działal­ ności badawczej - choć nigdy jej nie zaprzestałem! Miałem bowiem trochę szczęścia:

mieszkałem wtedy przy Alejach Trzech Wieszczów - blisko rektoratu, z którego i do laboratorium niebyłodaleko. Więc codziennie, po zakończeniuurzędowania przy ulicy Gołębiej, nakilkagodzin zaszywałemsię w ciszy,wracałem do nauki...

Odcienie pasji

Działalność pozanaukowa profesora Kojamiała jeszczeinny odcieńniż zarządzanie.

Jegożona (wyrosław domu,gdzie bardzo ceniono przymioty rozumu, gdziehołdowa­ no tolerancji, ale równieżi tradycji) zwierzyła się kiedyś dziennikarce,Magdalenie Ba­

jer, że trochę niepokoiłoją duże zaangażowanie się męża w pierwszą „Solidarność”.

„Trzeba pomóc rodzącej się demokracji” - takie słowausłyszała jednak od niego i te musiałyjej wystarczyć...

- Dla mnie szczególneznaczeniemiałrok 1989, przygotowanie pierwszych wolnych wyborów - podkreśla profesorKoj.Wcześniej jednak opowiedział mi o tym, jak często jeździłdo Warszawy na spotkania Komitetu Obywatelskiego przy Lechu Wałęsie.Jak wKrakowie wyszukiwał kandydatów na posłów do sejmu kontraktowego i senatu, którzyby godnie reprezentowali miasto, a także środowisko akademickie. - Ci kandy­

daci później fotografowalisię z Lechem Wałęsą,pamięta pani?

-Nauka,zarządzanie,polityka-agdzie czas na relaks, panieprofesorze?!

Ku mojemu zdziwieniu nie zaskakuję uczonego tym pytaniem. Opowiada z werwą najpierw o swoim przyjacielu taterniku, Wojtku Kukulskim, który na początku lat

(10)

pięćdziesiątych wprowadził go w świat jazzu („Do dziś, gdy spotykamy się w gronie znajomych, tej właśnie muzyki najczęściej sobie słuchamy”), potem o koncertach w filharmonii („Rzadkojezżoną opuszczamy, nota bene w młodości uczyłem się grać na pianinie”), potem o wspólnym podróżowaniu z Hanką i Justyną po Europie („sie­ dem razy byliśmy na wakacjach pod namiotem na południu Europy- w Jugosławii, Bułgarii, Grecji”), potem o długich spacerach („Tyniec, Ojców, Tokarnia - to moje ulubione miejsca”),potem jeszcze...

-...a psy? Tympodobnopanczasunieżałuje - zauważam.

-Psyzawszebyły wnaszym domu! - odpowiada profesor. Ipokazuje swojepiękne zdjęcie z Toscą. Tyle że ulubienica państwa Kojów niedawno, niestety, odeszła.

-Pana żona też podobno ma w genach miłość do czworonogów?

- Nie podobno, ana pewno! Jej ojciec kierował kiedyś największąplacówką nauko­ wą zajmującą się hodowlą zwierząt: Instytutem Zootechniki w Balicach pod Krakowem - teraz ona zajmuje się hodowlą. Tyle że psów - spanieli, pointerów i owczarków wę­

gierskich; współpracuje ze Związkiem Kynologicznym.... Żona, co muszę przyznać z ręką na sercu, mawielką cierpliwość w układaniu psów. Ja? Ja je rozpuszczam. Albo inaczej: rozpieszczam i demoralizuję. No, ale takajuż moja natura. Całe szczęście, że w pracy, nauce i badaniach jestem konsekwentny, wytrwały i cierpliwy. Dlatego gdy­ bym raz jeszcze miał wybierać życiową drogę, pewnie kroczyłbym tą samą, coteraz. Bo to jest właśniepasja...

Cytaty

Powiązane dokumenty

W życiu ludzkim pojawia się wiele granic – nie tylko naturalnych, przyrodniczych i  ustanawianych politycznie czy religijnie, lecz także granice języka, moralności, dobrego

“Experimental Theatre of the 1960’s – Challenges of the Performance: Performativity and Intentionality – Kennedy and Baraka” explores the nature of the

Z tego, co ogłosił najwcześniej i co wiąże się z podję ­ tym tematem, warto przypomnieć przede wszystkim recenzję książki Wiktora Wąsika Kategorie Arystotelesa pod

Na półce ustaw wybrane książeczki w kolejności od najmniejszej do największej.. Na półce ustaw książeczki w kolejności od największej

Zamawiający, w stosunku do Wykonawców wspólnie ubiegających się o udzielenie zamówienia, w odniesieniu do warunku dotyczącego zdolności technicznej lub zawodowej –

a więc jest to siła która może przybić czaszke człowieka a co się z tym wiąże.. dostanie się do mózgu i

wie, tu też po złożeniu egzaminów maturalnych zapisał się do Studium Rolniczego UJ, lecz już po roku przeniósł się na Wydział Lekarski. Już wówczas interesował się

Jeszcze był młodym człowiekiem, jak się skończyła wojna to on miał 20 lat, to młody człowiek. Ale wtedy się wszystko wcześnie zaczynało, i małżeństwo, i zakładanie rodzin,