^ f e s s 'i
■ j : ä
' ^ r
S W I A T
„■■■..-A
iee*
P O I N K U R S Y I K O Z A C K I E J .
Z W E W N Ę T R Z N Y C H D Z I E J Ó W B R A C Ł A W S Z C Z Y Z N Y .
(Ciąg dalszy).
II . J a n M i c h a ł K a l e t y ń s k i , c h o r ą ż y b r a e ł a w s k i .
O antecesorach pana chorążego nie wiele powiedzieć potrafimy, wiemy tylko, co nam do opowiadania potrzebne, źe babka Kaletyńskiego była Krasnosielska z domu, matka Maryanna Jaroszyńska, siostra Teodora podczaszego źyto- mirskiego, źe było ich dwóch braci — wyżej wzmianko
wany Jan Michał, urodzony w 1672 r. i Jerzy, starszy od niego o lat pięć. Pierwszemu powodziło się pod względem materyalnym, ale zato potomstwa doczekać się nie mógł; drugi dorobić się majątku nie potrafił, ale zato z pięciu córek posiadał cały legion wnuków i wnu
cząt. Miał dwie żony — Teresę Zubównę i Zofię Borowską; ostatnia pochodziła z rodziny, mającej prawa do sukcesyi po Kleszczowskich. W 1715 r. brat starszy już nie żył, a uboga dziatwa jego szukała chleba po świecie. Chorąży w tymże czasie, na mocy zastawnej dzierżawy osiada w Tywrowie, gospodaruje nadto w Sokolińcach i Pilawie, warcholi się z spadkobiercami po Kleszczowskich, którym spory kawał ziemi zagar
nął, dowolne zakreślając granice. Należał on do rzędu wybitniejszych osobistości, posiadał przewagę nad innymi, dlatego szczególnie,óe znał dobrze miejscowe warunki. Jeszcze rodzic p. Michała wywłaszczony z dzie
dzictwa przez rozruchy kozackie, przeczekał burzę w sąsiednim Wołyniu; syn więc, choć tam urodzony, ciągle zabiegał na kresy, nasłuchując czy już nie można powrócić na stałe. Od 1700 r. częstym jest gościem w^ W in
nicy; w piętnaście lat później zabiera się do gospodarstwa rolnego i odtąd do zgonu, sprawom województwa oddany, krząta się energicznie około zaprowadzenia w niem porządku; zakłada rezydencyę w Tywrowie, jak to już wyżej powiedzieliśmy, (a był to w owych czasach wyłaniającego się hajdamactwa dowod odwagi), obok pałacu buduje kaplicę, ściąga lud miejski, rzemieślników, handlarzy, kupcom zapewnia korzyści, wznosi domy, zakłada sklepy w ratuszu, posadzonym pośród placu głównego i wyglądającym wcale pokaźnie. Za tern poszła kolonizacya w iejska; najprzód H utę, dawne uroczysko osadził i nazwał ją Szklarowką; starą W asylowkę zabu
dował i nadał jej miano Michałówki; do Sokoliniec sproivadzil kilkadziesiąt rodzin filiponow, uwolnił od czynszu,
52
włożył tylko obowiązek kolejnej służby w milicyi dworskiej, drużyna też jego należała do najbitniej- szych i imponowała grasującym w okolicy rabu
siom. A i na sprawy publiczne wylany, — szcze
gólnie od 1720 roku działalność jego widoczna; uspo
koiło się wprawdzie w kraju podówczas, przybyli i koledzy, mianowicie: Czetwertyńscy, Grocholski, Paweł Jaroszyński, z którym go łączyło krewień- stwo. Zaczęli brać udział czynny w sejmikach: Po
tocki Michał, Świdziński, późniejszy wojewoda bra- cławski, Kalinowski, starosta winnicki, a nawet ks.
A ugust Czartoryski. Najenergiczniej wszakże zabiegał p. Chorąży bracławski, podczas bezkrólewia po Augu
ście II, kiedy to bracławskie tak bardzo ucierpiało.
Bezbarwny pod względem politycznym, choć trzyma z większością Leszczyńskiemu oddaną, więcej dba o spokój zakątka. Więc udaje się jako wysłannik od szlachty do kijowskiego generał - gubernatora Wej- sbacha, z prośbą o powstrzymanie zbyt dotkliwych, zbrojnych rekwizycyj1); w kilka miesięcy potem po
słuje na sejmie w Warszäwie 2), w roku następnym zostaje komisarzem do rozgraniczenia województwa bracławskiego od kijowskiego 3). Nareszcie udało się zażegnać burzę, wojska alianckie zaczęły pomagać ziemianom w poskramianiu kup swawolnych, do cze
go się najbardziej przyczynił Kaletyński, zjednać so
bie bowiem potrafił generała von Hojma, kwaterują
cego z swoją dywizyą w Niemirowie, a którego często gościnnie podejmował u siebie. Przeciwnik tworzenia milicyj miejscowych, wolał już wojsko regu
larne. Współtowarzysz jego w pracach około uspo
kojenia kraju, Paweł Jaroszyński, podkomorzy bra
cławski, innego był zdania, ale jako »pacyfikator«
zakonkludował, źe i milicya nie zawadzi i wojsko koronne zdać się może, poszła więc prośba do hetma
na; w 1738 r. chorągwie przywędrowały na kresy, pokazało się jednak, źe okrutnych dopuszczają się nadużyć. Kaletyński miał odwagę publicznie to wy
powiedzieć na sejmiku w 1740 r. i zaskarżył p. Nito- sławskiego »regimentarza partyi ukrainnej«, źe sobie poczyna w domu, jak nawet w kraju nieprzyjaciel
skim nie poczyna człowiek kierujący się zasadami rycerskiemi4). Za śmiało wystąpił, ale też może naj
więcej miał prawa do sarkania na brak opieki, bo najwięcej ucierpiał. Oto najprzód w Tahańczy, którą trzymał w dzierżawie, zbuntowane chłopstwo zamor
dowało: jego siostrzeńca Jana Horaina, zrabowało wszystko. Szkody obliczone ściśle wynosiły 120.000
■ zł. Tego jeszcze mało było rabusiom; zaimprowizo- ' wany watażka rebelizantów, setnik Anton Pryczenko,
•dowiedział się od sług wziętych »na kwestyę«, źe Kaletyński posiada depozyt w kasie barskiej, wyno-
■ szący 80.000 zł. Zdradliwie przedostał się do zamku 1 i gotówkę zabrał5). Działo się to w czerwcu 1734 r.;
'W kilkanaście miesięcy potem nowe nieszczęście. Mó
wiliśmy wyżej, źe chorąży zakolonizował Sokolińce filiponami, otóż wojskom alianckim nakazano ściągnąć wszystkich wielkorosyjskich kolonistów, osiadłych na kresach i przetranslokować za Dniepr, więc i So- kolińscy opuścili swoje siedziby; a — źe to miało miej- - see na początku września, zostały po nich zapełnione
') Archiw. Ju ch o Z. R os. m . 3. 183.
2) Yol. Leg.
3) Archiw. 1. c. n i . 3. 222.
4) Archiw. 1 . c. i i i . 3. 306.
6) Archiw. 1 . c.
i i i.3. 65.
zbożem gumna. Skorzystał z tego p. Michał Czarne
cki, stolnikowicz bracławski, w Kleszczewie zamie
szkały, wpadł do wsi z ludności ogołoconej, zabrał co się zabrać dało, a resztę puścił z dymem 1). Była to sąsiedzka niespodzianka, następstwo sporu o spu
ściznę, której część większą zagarnął p. Kaletyński.
I jeszcze jedna dotkliwa przykrość spotkała chorąże
go : za Bohem, w lesie Kałamańsczyzną zwanym znaj
dował się skromny monaster Kliszczowski, na grun
tach do Tywrowa należących; musiał powstać za czasów, kiedy to właściciele tych obszarów wyzna
wali wschodni obrządek. Ubodzy zakonnicy, szcze
gólnej zaznawali opieki dziedzica; ochraniał ich od napaści swoich, nie przypuszczając, żeby jednowiercy targnęli się na »skit« i cerkiewkę cennych przed
miotów nie posiadającą; stało się jednak inaczej, jeden z rabusiów kozackich mnichów rozpędził, a cerkiewkę i klasztor spalił do szczętu. Oburzony chorąży całe lata prawował się, szukając bezskutecznie na Zadnie- przu i winowajców i zrabowanych relikwij 2).
Pomimo jednak strat materyalnych, poniesio
nych podczas pamiętnego bezkrólewia, dzierżawca tywrowski należał do zamożniejszych w kraju oby
wateli; stary kawaler, oszczędny, skromnych wyma
gań, niewiele potrzebował... I naraz w sześćdziesią
tym roku rozgorzał gorącym afektem do księżniczki Domiceli Czetwertyńskiej, a co ciekawsza, źe i wzglę
dy jej, i przyzwolenie rodziny, na zawarcie z nią związku łatwo pozyskał. Owa latorośl książęcego rodu, w bracławskiem osiadła, mniej niźli skromną posiadała fortunę. Były to dzieci ks. Gabryela, który to zmuszonym się widział majątek swój gniazdowy
■ — Starą Czetwertnię — odsprzedać, poprzestając na okruchach, z posagu żony (z domu Orańskiej) pozo- <
stałych. Majątku więc było niewiele, ale dzieci dużo
— 7 synów i 6 córek. Wprawdzie już najstarszy z nich, Michał, starosta źyczyński i podkomorzy bra
cławski (od 1740 r.) dorobił się fortuny na Latań- cach i wykupił ojcowiznę; ale też i tyle. Reszta rodzi
ny przy nim się tuliła; szczęście jeszcze, źe własnych nie miał dzieci. Z tego to domu wziął chorąży bra
cławski siostrę gospodarza za żonę w 1735 czy 1736 roku, a źe kochał ją, źe mu niechybnie przyniosła szczęście, więc odtąd, cały wylany dla rodziny swej towarzyszki dozgonnej, służył jej radą, opieką i pro- tekcyą. Pani i młoda, i urodziwa, całkiem jak to zwykle bywa w takich wypadkach, zawładnęła mał
żonkiem, zadowolnionym z tego, źe ma kogo słuchać i komu dogadzać. Tywrów ożywił się ; we dworze pełno gości, bo przy chorążynie bawiły dwie młode księżniczki, jej siostry, a i dwaj bracia — Aleksander i Świętosław — często nie bez kozery tu zaglądali;
u chorąźostwa bowiem mieszkały panny Ostrow
skie, pokrewne gospodarza, z wcale pokaźnem wia
nem. Otoź p. Michał tak się zawinął, źe obu szwagrów z dwoma pożenił siostrami; wspaniałe gody wyprawił im w Tywrowie w 1739 r. Błogosławił związkowi, przeor Winnickich Dominikanów i wówczas może powstała po raz pierwszy myśl sprowadzenia zakon
ników do miasteczka. W rychle też ks. Aleksander Czetwertyński, został podsędkiem bracławskim, a brat jego młodszy osiadł w Sachno wie, a za pośrednictwem opiekuna i drugą wieś — Berlińce — dziedziczną źo-
f) Archiw. J . Z. R . n i . 3. 185.
2) Archiw. 1 . c.
i i i.3. 181.
ny — oczyścił z długów. Po przeprowadzeniu tak po- myślnem projektów, państwo Kaletyńscy udali się do Częstochowy, by podziękować Najświętszej Pannie za dobrodziejstwa wszelakie. Chorąży nie był oboję
tnym w rzeczach religii, chorążyna zaś gorącą od
znaczała się pobożnością; może wreszcie wokacyę spowodowało pragnienie potomstwa, a tego właśnie nie mieli. Z Częstochowy przywieźli wizerunek Bo- garodzicielki; do kupna jego przyszło niespodzianie:
właśnie chorąży był zatopiony w modlitwie na Ja
snej Górze, kiedy się do niego zbliżyła dziewczynka, ubogo ubrana, z propozycyą by nabył obrazek, wier
ną kopię tej, u której stóp korzył się z pokorą; do umowy przyszło łatwo i prędko, tem bardziej, źe mała handlarka obiecywała ziszczenie pragnień, czy
niąc je zależnemi od nabycia proponowanej świętości.
W taki sposób przywędrował obraz na kresy; cho
rąży go kazał zawiesić w izbie jadalnej tywrowskiego dworu. W maju 1740 r. w izbie tej pracowali rze
mieślnicy sprowadzeni z Niemirowa, kuśnierze chrze- ścianie i krawiec »przewiemy«; źe to był dzień so
botni, ostatni więc modlił się ... Naraz spostrzegł, źe z oblicza Matki Boskiej, bije jakieś niezwykłe światło:
przerażony zwrócił na to uwagę kompanów, którzy także zmiany barw w nim dostrzegli. Zbiegła się na alarm cała służba dworska; chorąży zwokował kapelana ks. Moszyńskiego. Po sprawdzeniu faktu, wi
zerunek przeniesiono uroczyście do kaplicy zamkowej, a potem, kiedy komisy a pod prezydencyą biskupa łuckiego na d. 15 listopada 1742 r. orzekła o jego cudowności, przetranslokowano do unickiej cerkiewki, pod wezwaniem Ś. Mikołaja, tuż za Bohem wznie
sionej. Do cudownego obrazu tysiące wiernych spły
wa co roku, w pierwszy dzień Zielonych Świątek;
lirnicy opowiadają ciekawym historyę, tak prawie jakeśmy ją tutaj podali, dodając, źe nawet »pan Ka- letyński« bogaty moźnowładca, uchylił dumnego czo
ła, przed Panienką w cudownych blaskach tonącą.
Odtąd zwrot pewien postrzegamy w usposobieniach chorążego; o pobożnych tylko marzy fundacyach. Tak wznosi kościół (1742), na miejscu, kędy egzystował drewniany od 1569, podczas zawieruchy kozackiej spalony; łoży też na budynek oprócz materyału, jaki dawał majątek, jeszcze 50.000 złotych. Pociesznie jednak wyglądał w tymże okresie, uskuteczniony przez chorążego zajazd na Nosowce, wchodzące w skład dóbr Kuniańskich (dziś w pow. hajsyńskim), zagarnięte nieprawnie przez ks. Wiszniowieckiego;
do sumy pewnej, opartej na rzeczonej wiosce, miał uzasadnioną pretensyę po babce Krasnosielskiej z do
mu. Kaletyński upominał się, groził, nareszcie, ule
gając namowom żony, przedsięwziął wyprawę. Poczet drużyny biorącej w niej udział był dość znaczny, małżonkowie w poszóstnej kolasie jechali na czele...
Nikt się nie domyślał złośliwych zamiarów; przypu
szczano , źe możni państwo udają się w gościnę, a zbrojny orszak to eskorta, bez której nie puszczano się w drogę. Chorąży, człek stateczny, nim rozpoczął walkę, zaproponował układy; jakoż »na perswazyę pp. Werlińskiego i Falkowskiego, rotmistrza naro
dowego J. O. X. hetmana ustąpili, z wielką ochotą i dobrem sercem dla jaśnie oświeconego księcia do
brodzieja« Po prostu nastąpiła umowa, mocą której,
l) Bracławszczyzna 1 . c. 319.
groźny napastnik, za pewną sumę zrzekł się praw swoich do Nosowiec... i wojujące strony w przykła
dnej rozstały się zgodzie. Zaraz po powrocie z tak pomyślnie ukończonej wojenki, wezwał p. Kaletyński przeora Winnickich Dominikanów i oświadczył, źe pragnie przy kościele zbudować klasztor dla białych ojców; na cel ten wyznaczył miejsce, zobowiązał się wypłacić 100.000 zł. z warunkiem, źe co roku, wno
sić będzie dziesiątą część sumy rzeczonej, ałe bez prowizyi, w wypadku zaś z gonu, _ obowiązek ten prze
leje na swoich spadkobierców. Żądał jednak, by na
tychmiast czterech mnichów osiadło przy kościele;
na mieszkanie wyznaczył im domek drewniany, nad
to folwark za Bohem »na trzy ręce pola po dni pię
tnaście, sianoźęci na kosarzów dwudziestu, stawek, mlewo i dwa kamienie wosku«. Dodamy tu, źe choć nie doczekał końca budowy, ale umierając dołączył jeszcze 50.000 zł. (z których 5 na szpital dla sze
ściu starców, a resztę na utrzymanie kościoła). Mia
steczko też, za jego długoletniego władania rozrosło się, wypiękniało; wyrobił dlań p. chorąży u Augusta Iii-go przywilej na jarmarki (1744), zapewnił osadni
kom bezpieczeństwo wrszelkie; to też lustracya z tego czasu wykazuje tu mieszczan chrześcian 171 rodzin, kmiecych 72 — ostatni płacili czynsze gotowizną albo robocizną,— żydów rzemieślników 61 i ludzi »wolnych od danin« 24 rodziny. W miasteczku oprócz ratusza liczono 347 domów, kościół, cerkiew, zabudowania gospodarskie w wielkim trzymane porządku i dwór, powszechnie nazywany zamkiem. W yglądał on jak forteca — i imponował rzezimieszkom — zbyt może pochopnie dającym posłuch wieściom o niezliczonych bogactwach starego tywrowskiego pana.
Z tego pobieżnego szkicu widzimy, źe chorąży słusznie szczycił się uznaniem ogółu; od jednej tylko słabostki powszechnej zresztą wówczas nie był wol
nym, mianowicie: ziemi raz zagarniętej bronił do upa
dłego; przyparty db muru gotów był zapłacić ^ z a p ła cić nawet hojnie, ale wyzuć go z niej można było chyba siłą. Tak w 1734 r. proponował Żaboklickim —- poważniejszym spadkobiercom pokleszczowskiej for-»
tu n y — 54.000 zł. za ich ojcowiznę, którą władał bez
karnie już od lat przeszło 18; nie zgodzili się, zapo
wiedział więc, źe drugie tyle straci a na swojem postawi. Ztąd niechęci, sarkania, poswarki. Wywła-, właszczeni, w końcu prawa i pretensye ustępowali innym; i znowu szczęśliwie się złożyło dla Kaletyń- skiego, źe owym nabywcą został p. Paweł Jaroszyń
ski, przyjaciel wypróbowany, bliski krewny, człowiek spokój miłujący przedewszystkiem; odkupił on całą schedę po Bazylim Kleszczowskim (więc część trzecią wszystkiej majętności), a zagospodarował się tylko w Wasylówce, na kawałku, którego chorąży nie za
garnął jeszcze. Do innych zagarniętych pretensye złożył ad acta... Dopiero jego synowie krwawemi zabiegami zdobywać musieli prawa własności, a źe odpowiedniemi rozporządzali środkami, więc walka była wytrwała, zawzięta i ciągła... Zniedołężniały chorąży, przygnębiony wiekiem, gotów był w końcu do ustępstw, tem bardziej, źe się poczuwał do winy, ale tu już żona nie zgodziła się na polubowne roz
wiązanie sporu; młoda, zbyt może energiczna kobieta, brała na siebie odpowiedzialność za następstwa owej wojny domowej.
D
r. A
n t o n iJ.
(Ciąg dalszy nastąpi).
D E R E B U S M E D I I S .
L I S T Y Z A N G L I I .
W naszych cza
sach szerzącego się pesymizmu, z rozle
wającą się po ca
łym ucywilizowanym rodzaju ludzkim ner- wozą, z hektyczną go
rączką wiedzenia, u- mienia, posiadania, czem rychlejszego za
rabiania, w czasach coraz to praktyczniej
szego pozytywizmu,
»błękitnych natur« i przepowiedni moral
nego kataklizmu w Europie, dzisiaj, kie
dy tylu wyrostków gardzi młodym wie
kiem i jego pustotą, kiedy tylu pojawia się 50-cioletnich hipokon- drykówi 16-stolctnich cyników, dziś może warto wziąść do ręki dziełko znakomitego powieściopisarza i my
śliciela angielskiego i spędzić z niem o tyle wesołą, ile korzystną godzinkę. W alter Be- sant stoi tu w naj- pierwszym r z ę d z i e współczesnych bclle- trystów; reprezentuje godnie najmniej za granicą znany, naj wy
bitniej angielski ge
niusz Thackeray’a;
opowiadania jego, peł
ne prostoty, są przc- siąkłe dobroduszną sa
tyrą słabości ludzkich, płynącą z umysłu ro
zumnego, z serca sze
rokiego , sączącego bezustanie tern, co tu nazywają the milk o f human Kindness — mlekiem dobrotliwo
ści. Z wielkich utworów jego najsłynniejsze s ą : »Lu
dzie wszelkich stanów i charakterów«, »Dorota For
ster«, i »Dobrze się wtedy działo na świecie«.
Nowella »Dom wewnętrzny« ma prolog. Prof.
Schwarzbaum, z wszechnicy GanzweltwTeisst-am-Rhein, przybywa do Londynu z odkrytą przez siebie tajem
nicą, której nikt się nie domyśla, którą on sam od
słoni w odczycie przed słuchaczami instytucyi kró
lewskiej, a wtedy równocześnie opowiedzą ją uczniowie jego we wszystkich siedliskach wiedzy całego świata.
Między słuchaczami jest Dr. Linister, mło
dy i światowy ge
niusz, a obok, narze
czona jego, Mildred.
Sala nabita reprezen
tantami wiedzy i na
uki , oraz śmietanką naj wykwintniej s z e g o świata męskiego i żeń
skiego. Po długiej przemowie, opowie
dziawszy dzieje orga
nizmów od ich po
czątku do rozkładu i końca, zapytuje pre
legent, czy nauka, któ
ra tyle już uczyniła dla uszczęśliwienia ży
cia, nie może uczynić nic więcej ? czy do swych darów nie mo
że dodać najcenniej
szego : przedłużenia krótkiej nici ludzkiego życia? Dzisiaj, zaledwie doszliśmy do celu am- bicyi, odejść musimy;
zaledwie nabyliśmy skarby wiedzy, porzu
cić je należy, a nie podobna ich nawet przekazać; zaledwie p ok osz to w al i ś m y szczęścia z ukochany
mi , musimy ich opu
ścić. Młodość trawi
my w nadziei; wiek męski w pracy; umie
ramy zanim się po
starzeliśmy ; tracimy piękność w jednym dniu; siła i zdrowie uchodzą przed nami, niby sen. Mówca roz
budza w sali niewysło- wione wytężenie cie
kawości; w re s z c ie , wśród płaczu, krzy
ków i wszelkich oznak szalonego entuzyazmu, wręcza dyrektorowi instytu
cyi puzderko, zawierające najwyższą zdobycz wiedzy:
tajemnicę przedłużenia w czas nieograniczony ożyw
czej energii!... »Nauka może wstrzymać rozkład;
może wam pozwolić żyć, choćby długie wieki, choć
by bez końca, jeźelibyście tego sobie nierozsądnie życzyli«.
Rozdział pierwszy przenosi nas do starożytnego miasta Canterbury. Na miejscu, gdzie przed laty stu — może przed tysiącem (któż wie? nikt czasu
The J o m er House. By ^Valter Besant. — L ondon: Simpkin, Marshall and Co. 1889 8-vo. pp. 1 198.
S T E F A N B A K A Ł O W I C Z .
R Z Y M IA N IN P IS Z Ą C Y N A M U R Z E .
S T A N I S Ł A W T O N D O S .
/ " W
U J : ':A '
i
R A T U S Z W P O Z N A N I U .
nie mierzy!) — stał gmach poświęcony religii, stoi dzisiaj Święte Kolegium; blisko niego muzeum, za
chowujące zbiór dawnych książek, dawnych ubiorów, dawnej broni, obrazów, instrumentów muzycznych, zbiór modeli dawnej architektury, marynarki, dział, torpedów i t. d. Muzeum to zajmuje obszar odpo
wiedni. Obok niego wznosi się dom życia, mieszczący olbrzymie refektarze, z wieżą, której dzwony zwołują gminę na posiłek. A dalej pobudowano domy — wszy
stkie jednakie, wszystkie z ogniotrwałej cegły, zło
żone z czterech pokoi, jednakowo umeblowanych.
Miasto liczy 24.000 mieszkańców, nigdy mniej, nigdy więcej. Mieszkańcy, z jednym wyjątkiem, są młodzi:, kobiety 25-cioletnie, mężczyźni 30-stoletni; kobiety ubrane są jednakowo: w szarą materyę bez ozdób, z szarym czepkiem, kryjącym ich włosy; odzież mężczyzn, również prosta, jest barwy niebieskiej. Gmi
ną rządzi święte kolegium, na czele którego stoi
»arey-fizyk«, Dr. Linistcr; po nim najwyższą powagę dzierży »sufragan«, Dr. Grout, opowiadający nam dzieje kantorberyjskiej ludności. Kolegium oddaje się jedynie naukowym badaniom, tym mianowicie, których celem jest, lub może być udoskonalenie ży
cia bez końca. Nikt bowiem nie umiera, chyba sam chce, albo przypadek zrządzi. Natychmiast po przy
jęciu antidotum wielkiego wynalazcy, Dra Schwarz- bauma, ludzkość zatrzymała się w biegu życia: kto miał lat 25 został 25-cioletnim na przyszłość; jeżeli miał jaką chorobę dziedziczną, zachował ją razem z tą siłą, tą energią i z temi zasobami moralnemi, jakie posiadał. Dzieci rozwijały się normalnie aż do chwili, w której dorósłszy, stawały w świętem kole
gium i otrzymywały cudowny eliksir. Starców i nie
dołęgów wymordowano i tyle tylko zachowano lu
dności, ile jej kraj mógł utrzymać. W Canterbury osiedliło się jej 24.000; piorun zabił jednego mie
szkańca, więc kolegium pozwoliło na przyjście na świat Krystyny, bohaterki dalszych dziejów. Dzie
wczyna ta liczy obecnie 18 wiosen i jeszcze nie za
żyła eliksiru.
Za dawnych czasów, ludzie »żyli« w bezustan- nej grozie śmierci; pracowali bez wypoczynku; śmiali się i rozmawiali; młodzieńcy ubiegali się o uśmiech i łaskę dziewczyny, wzdychali do niej, bili się o nią, nazywali ją »boginią«, »aniołem«; dziewczyny pra
gnęły tej czci dla siebie. Za dawnych czasów, byli ludzie zgrzybiali, patrzący smutno na scenę, którą mieli lada dzień opuścić, opłakujący wiek siły, zdro
wia, energii, młodości. Byli dawniej nędzarze i bo
gacze, panowie i niewolnicy; jedni szlachetni, drudzy pospolici. Słowem, istniały kolosalne różnice wieku, rangi, siły, umysłu, mienia i znaczenia. Zachowywa
no dawmiej bezczelne różnice ubiorów: jedni odziewali się suknem gładkiem i kosztownem, świecącym je
dwabiem w kapeluszach, rękawiczkami, obok nich czołgała się na pół naga nędza; jedne kobiety pa
radowały w materyach zbytkownych, chlubiąc się sztucznemi wdziękami... a obok nich wlokły się skostniałe od zimna istoty, szukające noclegu przy bramach i w parkach. Ludzkość dawniej pełna była chorób, nie mogąc się im obronić; ludzie żyli, jak sami chcieli, a więc nadużywali i chorowali. Jedni jedli za wiele, drudzy za mało; jedni ćwiczyli ciało, drudzy gnuśnieli; jedni spali za długo, drudzy zry
wali się do pracy zawcześnie; jedni ulegali wście
kłym namiętnościom, wyrzutom sumienia, rozpaczy, przedziwnemu kochaniu innych istot, chciwości, żą
dzy sławy i pochwał, niecierpliwości zarobienia na kilka lat, na kilka minut apatycznego »spoczynku«
przed śmiercią. Śmierć była postrachem ludzkości od kolebki do grobu! A dziś?
Słuchajmy, jak swych Kantorberyjczyków t>pi- sujó Grout: »Serce raduje się na widok tego cośmy uczynili! Sprowadziliśmy życie do jego^ formy naj
prostszej. Tutaj prawdziwe jest szczęście. Nikt się niczego nie spodziewa, niczego nie boi, prócz przy
padku; ludzie pracują trochę,.pięć godzin dziennie, dla zdrowia; pokarm jest obfity i rozmaity, ogrody dla spoczynku i rozrywki, ogrody na lato i zimowe, gdzie pod milowemi szkłami dojrzewają owoce, ro
sną kwiaty. Wszędzie, całkowita nieobecność wzru
szeń. Nawet twarze stają się do sdebie podobnemi:
jedna twarz dla mężów, inna dla niewiast; prawdo
podobnie kiedyś twarz męska stanie się coraz podo- bniejszą do kobiecej, wszyscy będą w końcu jednacy;
indywiduum istnieć przestanie, a z niem wszelki ślad różnicy w ludzkim rodzaju. Dzisiaj, choć twarz nie jest jeszcze doskonałą, patrzę na nią zadowolniony : twarz to gładka, bez zmarszczki, poważna; usta rzad
ko się uśmiechają, nigdy nie śmieją się; oczy są ciężkie i poruszają się zwolna, znikło z nich to coś, co widzimy w dawnych portretach — wyraz jakiś nie
cierpliwości, pragnienia... nawet wtedy obecny, gdy malarz chciał oddać fizyognomię spokojną«. Cóż dzi
wnego ? ludzie dawniej żyli dzień jeden i w ten dzień kładli wszystko, co w życiu użyć m ogli! Dzisiaj, ludzie tylko jedzą i piją: to ich jedyna uciecha; pra
cują, bo to ich potrzeba dla egzystencyi i zdrowia;
po krótkiej robocie kolejnej leżą w słońcu, siedzą w cieniu, śpią. Co niegdyś umieli, dziś zapomnieli — zapomnieli też dawnych pragnień. Spią i jedzą, pra
cują i wypoczywają i wcale sobie nie życzą, by się te przyjemności kiedyś skończyły. Jedyną ich nadzieją, źe zawsze jeść będą, spoczywać i spać. Nauka z cza
sem odkryje pokarm sztuczny i znajdzie sposób prze
dłużenia. snu; a wtedy egzysteneya jeszcze będzie prostsza. Dr. Grout zamierza sprawić, by ludzkość tylko spała, jadła i piła, póki się naturalnie nie zbu
dzi; potem znów jeść będzie, pić i spać, a nad nią czas spędzi lata i wieki... póki znów jej nie zbudzi do jedzenia i picia i ponownego spania. Krystyna raz się roześmiała na g ło s: lud, przerażony, śmiechu nie mógł pojąć!
Otóż Krystyna wszczęła bunt w łonie kantor- beryjskiego ludu. Kiedy to zaszło, nie wiemy: może w tysiąc lat po prelekcyi Schwarzbauma. Ona jedna, urodzona w millennium, dorastała lat 20-tu i po tajemni
czy eliksir jeszcze się nie zgłosiła. Czas swój spędzała w muzeum: czytała stare księgi i gazety. Z nich po
znała, jakim był świat niegdyś, dowiedziała się nawet sporo szczegółów z dawnego życia niektórych K an
torberyjczyków, z kronik światowych wiedziała o za
ręczynach »arey-fizyka« Linistera z lady M ildredą;
w muzeum nauczyła się (z pomocą dziadka zbiegłego z wielkiej rzezi) czytać, pisać i grać na »onem pudle, pełnem strun«; tamże oglądała bacznie dawne ubu>
ry, klejnoty, obrazy i t. d. Rozdział, w którym Grout opowiada początek rokoszu, bardzo jest zabawny.
Krystyna zaprosiła do siebie pięć niewiast i pięciu mę
żów. Niewiasty, ubrane szaro, są 25-cioletnie; mężczy
źni w niebieskiej flaneli nie przeszli 35-ciu lat życia przed laty. Rokoszanka opowiada im o ich własnem życiu. Goście wzdychają: »na co to sobie przypomi
nać?« pytają głosem monotonnym, bez wzruszenia —
i przypomnieć sobie niczego nie chcą. Opowiada im tedy, jacy to ludzie żyli z nimi, jak się ubierali, co robili i zapytuje panny Mildred, co to jest miłość?
Lady Mildred nie wie już. Ale Krystyna chce ko
niecznie poznać to dziwaczne uczucie, które niegdyś wzbudzały kobiety; więc chwyta się najprostszego środka: każe mężczyznom ubrać się w muzealne fraki, a kobiety zabiera do innego pokoju i tam je przyo- dziewa według ich własnych portretów. Kiedy za
proszeni stają w obec siebie, zachodzi scena łatwo pojętego wrażenia: na widok dźentelmanów, panie rumienią się, wzdychają... coraz melodyjniej... i coś, coś sobie przypominają. Patrząc na piękność i wdzięki urodnych i ładnie ustrojonych ladies, panowie zaczy
nają skrobać podłogę lakierkami, kłaniać się i... mu
skać zaniedbane wąsy i brody. Powoli, powoli, jeden sobie przypomina jedną — drugi drugą. W tedy K ry
styna siada do »pudła ze strunami« i gra tryumfal
nego m arsza: k to ś , który był oficerem gw ardyi,
wchodzi w paradnym mundurze i ... oczy mu bły
szczą! Lady Mildred płacze — poznaje brata! Za
czerń z fortepianu sypią się wesołe walce. Goście tańczą po dawnemu, gwarzą, nawet czasem śmieją s ię ... ale nikt nie potrafi wytłumaczyć Krystynie, co to jest miłość. Tajemne te schadzki odbywają się każdego wieczora. Rezultat przewidziany: powstaje bunt, uwięzienie rokoszan, przyłączenie się do nich Linister’a, zwabionego przez narzeczoną,—^ zwycięstwo Krystyny. Kantorberyjczycy rozdzielają się na dwa obozy: jeden pozostaje w mieście świętego kolegium, zatrzymuje sekret życia i z Grout’em wiedzie egzy- stencyę jedzenia, picia i spania — a drugi wychodzi na świat, by tam pracować, kochać, bić się, płakać i cieszyć po dawnemu, aż do śmierci. Krystyna do
wiaduje się też, co to jest miłość. Jack, oficer ma
rynarki, przypomniał sobie, i — jak umiał — nauczył piękną rokoszankę.
Londyn. E D M U N D S. N
aG A N O W S K I.
B E Z S T E R U .
P O W I E Ś Ć .
C Z Ę Ś Ć T R Z E C I A . (Ciąg dalszy).
I.
'.tery miesięce upłynęło od tego zdarzenia, które tak potężny wpływ wywarło na życie pana Stefana. Panna Helena wróciła do zdrowia zupełnie; nie było więc powodu do dalszego pobytu za granicą. Obiedwie panie stęsknione już były za krajem, za wsią, za samotnością i ciszą. Wywiozła tedy hrabina córkę do dóbr swych na Podole, a w ślad za niemi podążył w roli narzeczonego pan Stefan, bar
dziej niż kiedykolwiek zakochany w pięknej hrabiance.
Po drodze wstąpiono do Rzymu; hrabina pragnęła uzyskać błogosławieństwa papieskie dla córki swej i przyszłego jej męża. Nie trudno jej było, przy stosunkach jakie miała, wyjednać audyencyę u ojca świętego i dostąpić łaski, o którą prosiła. Powaga tego błogosławieństwa była niejako węzłem łączącym ze sobą tych dwoje młodych ludzi, zanim ksiądz przy ołtarzu dozgonnemi śluby zwiąże ich losy. Upragniony dzień ten musiano ku wielkiemu smutkowi zakochanych odroczyć ze względu na żałobę po wuju, starym kawalerze, który pannie Helenie znaczny zapisał majątek.
Z powodu żałoby — którą hrabina pragnęła utrzymać w całej surowości — prowadziły na wsi te panie zaciszne życie. Cisza zaś stanowiła kontrast z wyglądem wspaniałego pałacu, który pomimo długiej niebytności właścicieli utrzymywany starannie, uśmiechał się zdaleka wesołą swą białością, odbijaną od ciemnej zieleni rozległego parku i zdawał się zapraszać gości szeroko rozwartemi źelaznemi wrotami swego obszernego dziedzińca.
Niegdyś huczał ten pałac zgiełkiem i gwarem licznych biesiadników, a w zwierciadlanych i złoconych salach przygrywała nadworna kapela ochoczym parom do tańca. Rezydencya wT Jaćmierzu — tak się zwał majątek hrabiny — znaną była na całem Podolu z wesołego życia, jakie tam prowadzono; więc nie mijał magna
ckiej siedziby żaden z podróżnych, dla których serce i dom pański stały otworem, jak o tem świadczyły jeszcze złocone napisy: Salve viator! zamieszczone nad obydwiema wjazdowemi bramami pałacu.
Z biegiem czasu i odmiennemi warunkami ucichło to bujne życie; pałac spoważniał, i jakkolwiek czuć wszędzie było dbałość, porządek i ów dostatek, który na widzu tak wesołe czyni wrażenie, przybrała jaćmier
ska rezydencya odmienną fizyognomię. Służby roiło się tam wiele i dwór był zawsze utrzymywanym na pańskiej stopie, nawet i w czasie niebytności państwa. Ale goście nie zajeżdżali już tak jak dawniej; z upadkiem szla
checkich rodzin w okolicy zamarło sąsiedzkie życie, a oficynom przeznaczonym na pomieszczenie gości, na
dawano cel inny.
Jeszcze za życia hrabiego umieszczono w jednej oficynie szkołę i rodzaj ochronki dla dzieci dworskiej służby, a w drugiej szpital na dziesięć łóżek dla chorych włościan z najbliższych majątków. Hrabia i żona jego byli tego zdania, ze szlachta majętna nie powinna opuszczać stanowiska na jakiem ją postawiła Opatrz
ność, lecz mieszkać na wsi, i czyniąc dobrze, a przyświecając przykładem, oddziaływać na cywilizacyę, umo- ralnienie i oświatę ludu.
Misyi tej nie mogli jednak spełnić hrabia ni hrabina. Zrazu zmusiły ich ważne interesa do pobytu w mieście; później przyszła choroba z początku nie tak groźna, lecz coraz bardziej niebezpieczna, skutkiem której stał się pobyt pod zimnym naszym klimatem dla chorego niemożliwym. W czasie, gdy hrabiostwo bawili za granicą, musiano zwinąć szkółkę i ochronkę, ale szpital utrzymał się dalej, doglądany przez leka
rza z pobliskiego miasteczka i umyślnie ku temu przeznaczoną służbę. Szpital ten objęła teraz panna Helena
pod swoją opiekę, otaczając go szczególniejszą troskliwością.
Pan Stefan nie zamieszkał w Jaćmierzu, lecz w odległym o milę folwarku, który mu hrabina wypuściła w dzierżawę. Chodziło mu o to by się włożyć do roboty i nabyć odpowiednią wiedzę, której nie posiadał. Z całą więc energią zabrał się do gospodarstwa, czerpiąc z dzieł fachowych potrzebne wskazówki i zasilając się radą doświadczonych gospodarzów. Przejąwszy się zasadami hrabiny, pragnął zajaśnieć przykładem okolicznej mło
dzieży. Objąwszy folwark w porządku i gospodarstwo nakręcone jak zegarek, nie potrzebował wprawdzie trudzić się zbytecznie, wszelakoź wzorowy ład, który umiał wszędzie utrzymać, i pilny nadzór, który rozta
czał dokoła, przekonały niebawem służbę i włościan, że młody gospodarz ma głowę i szczerą do pracy ochotę.
Zajęcia gospodarskie i związany z niemi cel wysoki, który nieustannie miał przed oczyma, zatrudniały umysł pana Stefana, tak iż mu zbytnio nie ciężyła zwłoka, spowodowana żałobą. Praca, którą się gorąco zaj
mował, dawała mu stanowisko i napełniała go wewnętrznem zadowoleniem, nie dozwalając z drugiej strony jego uczuciu, by się przetrawiło. Gdyby nie ona, kto wie cźyliby dla żądnego wrażeń jego umysłu długi czas wystarczała ta cicha, spokojna idylla, którą prządł obecnie? czy burzliwy temperament jego nie zapragnąłby jakiejś zmiany? czyby mu nie spowszedniało to uczucie utrzymujące się ciągle na jednym i tym samym pozio
mie, a nie zaspakające jego tęsknot i pożądliwości?
Tak jednakże trzymała ta praca w karbach aspiracye jego niespokojnego umysłu, będąc niejako regu
larnym upustem dla nadmiaru energii, jaka pierś jego rozpiera. Oddany zrana gospodarskim zajęciom, pędził co dnia na obiad do Jaćmierza, zkąd późnym dopiero wracał wieczorem. I ani czuł tego, że jeden dzień równa się drugiemu, że chyba tylko niedziela lub święto rozmaitość jakąś wnosi w jego życie, dozwalając mu czas dłuższy spędzić w Jaćmierzu, tak gorąca rwała go zawsze do Helci tęsknota, takiem szczęściem napełniał go co dnia widok ukochanej.
I ona także do niego tęskniła zawsze równie gorąco; i ona co dnia równie szczęśliwą się czuła przy jego boku.
Co dnia wychodziła na balkon wyglądając dzielnych jego bułanków;
potem zbiegała po schodach, by go powitać i podawała mu obie ręce, i nastawiała twarz do pocałunku — twarzyczkę zarumienioną wzrusze
niem i rozpromienioną uciechą bez granic. Potem go brała za rękę i pro
wadziła w tryumfie do matki, uszczęśliwiona, że go ma tutaj przy sobie po tak długiem —; długiem niewidzeniu!
Mieli sobie zawsze tak wiele do powiedzenia, że zaledwie im star
czyło czasu do wynurzeń. Umieli kochać oboje i posiadali oboje ten rzadki dar wyciągania z tego uczucia jak największej sumy rozkoszy i upojenia. Lubili patrzeć w serce własne, umieli badać każde jego tętno i zdwajać przyjemność odniesionych wrażeń spowiadając się wzajemnie z doznanego uczucia. Czasem był to jaki piękny ustęp znaleziony w książce, który zakreślano ołówkiem, aby go wspólnie odczytać; czasem przy
jemna jakaś myśl własna, którą sobie wzajemnie udzielano, aby z niej wysnuć wątek do długiej gawędy; czasem był to jakiś nowy utwór mu
zyczny, który odgrywano, aby się nim społem lubować; czasem znów było to jakieś drzewo lub kwiat o nie
zwykłym kształcie, który sobie pokazywano, wyciągając z każdego przedmiotu pobudkę do zespolenia się w je- dnem wrażeniu, w jednej myśli, w jednem uczuciu.
Zespolenie się to nie było dla nich trudnem. Oboje byli pełni artystycznych instynktów; oboje czuli i rozumieli naturę w sposób jednaki. Co dzień po obiedzie odbywali przechadzki po rozległym parku, przypa
trując się mieniącej się grze światła jakiem promienie zachodzącego słońca oświecały krajobraz dokoła. Żaden z ciekawych szczegółów nie uszedł ich uwagi i porównywali tę żywą naturę z tem co niegdyś widzieli na obrazach, a Ruysdael, Corrot i Calame dostarczali im wtedy przedmiotu do długiej gawTędy.
Mieli też swój osobny sposób mówienia, dopatrując się w drzewach i kwiatach niejako ludzkiej duszy i utrzymując, że właściwości ich indywidualne ujawniają się zewnętrznemi kształtami. Jeden dąb nie był w oczach ich równy drugiemu, ani też jedna brzoza drugiej. Jedne z nich odznaczały się inteligencyą i szla
chetnością aspiracyi; drugie miały niejako umysł tępy, poziome instynkta i podłą naturę. I tak naprzykład nie lubili kasztanów, które swym szerokim i bujnym liściem, i grubemi bezwonnemi kwiatami wyobrażały im głupotę tryumfującą i z siebie zadowoloną.
Ta ciągła wymiana myśli, to odczuwanie się wzajemne, było dla nich źródłem niewyczerpanych roz
koszy. Mieli też tysiące pomysłów, aby to odczuwanie się wzmocnić i utrwalić. Przyrzekli sobie, iż o pewnych godzinach myśleć o sobie będą wzajemnie i porównywali w tym celu co dnia swe zegarki. Świadomość, iż pomimo oddalenia zespalają się myślą o tej samej porze, napełniała ich błogością. Oprócz tego zobowiązali się patrzeć na zegarek ilekroć jedno o drugiem pomyśli, lub też dozna wrażenia, iż w tej chwili jest przed
miotem myśli drugiego. Potem sobie zwierzali to co doświadczyli, a jeżeli twierdzili, że ich nie zawiodło przeczucie, wtedy nie było już końca ich uciesze.
Przedziwne te błahostki i dzieciństwa zakochanych, miały dla nich wielką wagę i zatrudniały umysł ich tak, iż im dostarczały ciągłego zajęcia. Tęsknota, która ich rwała ku sobie nie przetrawiała się wcale, a rozkosz jaką ich napełniała miłość wzajemna, nie powszedniała i nie traciła w oczach ich uroku, jakkolwiek żałoba stawiała zaporę osiągnięcia celów, będących ostatecznem ich pragnieniem.
■