• Nie Znaleziono Wyników

Świat. Dwutygodnik ilustrowany, 1889, R. 2, [Nr 18]

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Świat. Dwutygodnik ilustrowany, 1889, R. 2, [Nr 18]"

Copied!
24
0
0

Pełen tekst

(1)

^ f e s s 'i

■ j : ä

' ^ r

S W I A T

„■■■..-A

iee*

P O I N K U R S Y I K O Z A C K I E J .

Z W E W N Ę T R Z N Y C H D Z I E J Ó W B R A C Ł A W S Z C Z Y Z N Y .

(Ciąg dalszy).

II . J a n M i c h a ł K a l e t y ń s k i , c h o r ą ż y b r a e ł a w s k i .

O antecesorach pana chorążego nie wiele powiedzieć potrafimy, wiemy tylko, co nam do opowiadania potrzebne, źe babka Kaletyńskiego była Krasnosielska z domu, matka Maryanna Jaroszyńska, siostra Teodora podczaszego źyto- mirskiego, źe było ich dwóch braci — wyżej wzmianko­

wany Jan Michał, urodzony w 1672 r. i Jerzy, starszy od niego o lat pięć. Pierwszemu powodziło się pod względem materyalnym, ale zato potomstwa doczekać się nie mógł; drugi dorobić się majątku nie potrafił, ale zato z pięciu córek posiadał cały legion wnuków i wnu­

cząt. Miał dwie żony — Teresę Zubównę i Zofię Borowską; ostatnia pochodziła z rodziny, mającej prawa do sukcesyi po Kleszczowskich. W 1715 r. brat starszy już nie żył, a uboga dziatwa jego szukała chleba po świecie. Chorąży w tymże czasie, na mocy zastawnej dzierżawy osiada w Tywrowie, gospodaruje nadto w Sokolińcach i Pilawie, warcholi się z spadkobiercami po Kleszczowskich, którym spory kawał ziemi zagar­

nął, dowolne zakreślając granice. Należał on do rzędu wybitniejszych osobistości, posiadał przewagę nad innymi, dlatego szczególnie,óe znał dobrze miejscowe warunki. Jeszcze rodzic p. Michała wywłaszczony z dzie­

dzictwa przez rozruchy kozackie, przeczekał burzę w sąsiednim Wołyniu; syn więc, choć tam urodzony, ciągle zabiegał na kresy, nasłuchując czy już nie można powrócić na stałe. Od 1700 r. częstym jest gościem w^ W in­

nicy; w piętnaście lat później zabiera się do gospodarstwa rolnego i odtąd do zgonu, sprawom województwa oddany, krząta się energicznie około zaprowadzenia w niem porządku; zakłada rezydencyę w Tywrowie, jak to już wyżej powiedzieliśmy, (a był to w owych czasach wyłaniającego się hajdamactwa dowod odwagi), obok pałacu buduje kaplicę, ściąga lud miejski, rzemieślników, handlarzy, kupcom zapewnia korzyści, wznosi domy, zakłada sklepy w ratuszu, posadzonym pośród placu głównego i wyglądającym wcale pokaźnie. Za tern poszła kolonizacya w iejska; najprzód H utę, dawne uroczysko osadził i nazwał ją Szklarowką; starą W asylowkę zabu­

dował i nadał jej miano Michałówki; do Sokoliniec sproivadzil kilkadziesiąt rodzin filiponow, uwolnił od czynszu,

52

(2)

włożył tylko obowiązek kolejnej służby w milicyi dworskiej, drużyna też jego należała do najbitniej- szych i imponowała grasującym w okolicy rabu­

siom. A i na sprawy publiczne wylany, — szcze­

gólnie od 1720 roku działalność jego widoczna; uspo­

koiło się wprawdzie w kraju podówczas, przybyli i koledzy, mianowicie: Czetwertyńscy, Grocholski, Paweł Jaroszyński, z którym go łączyło krewień- stwo. Zaczęli brać udział czynny w sejmikach: Po­

tocki Michał, Świdziński, późniejszy wojewoda bra- cławski, Kalinowski, starosta winnicki, a nawet ks.

A ugust Czartoryski. Najenergiczniej wszakże zabiegał p. Chorąży bracławski, podczas bezkrólewia po Augu­

ście II, kiedy to bracławskie tak bardzo ucierpiało.

Bezbarwny pod względem politycznym, choć trzyma z większością Leszczyńskiemu oddaną, więcej dba o spokój zakątka. Więc udaje się jako wysłannik od szlachty do kijowskiego generał - gubernatora Wej- sbacha, z prośbą o powstrzymanie zbyt dotkliwych, zbrojnych rekwizycyj1); w kilka miesięcy potem po­

słuje na sejmie w Warszäwie 2), w roku następnym zostaje komisarzem do rozgraniczenia województwa bracławskiego od kijowskiego 3). Nareszcie udało się zażegnać burzę, wojska alianckie zaczęły pomagać ziemianom w poskramianiu kup swawolnych, do cze­

go się najbardziej przyczynił Kaletyński, zjednać so­

bie bowiem potrafił generała von Hojma, kwaterują­

cego z swoją dywizyą w Niemirowie, a którego często gościnnie podejmował u siebie. Przeciwnik tworzenia milicyj miejscowych, wolał już wojsko regu­

larne. Współtowarzysz jego w pracach około uspo­

kojenia kraju, Paweł Jaroszyński, podkomorzy bra­

cławski, innego był zdania, ale jako »pacyfikator«

zakonkludował, źe i milicya nie zawadzi i wojsko koronne zdać się może, poszła więc prośba do hetma­

na; w 1738 r. chorągwie przywędrowały na kresy, pokazało się jednak, źe okrutnych dopuszczają się nadużyć. Kaletyński miał odwagę publicznie to wy­

powiedzieć na sejmiku w 1740 r. i zaskarżył p. Nito- sławskiego »regimentarza partyi ukrainnej«, źe sobie poczyna w domu, jak nawet w kraju nieprzyjaciel­

skim nie poczyna człowiek kierujący się zasadami rycerskiemi4). Za śmiało wystąpił, ale też może naj­

więcej miał prawa do sarkania na brak opieki, bo najwięcej ucierpiał. Oto najprzód w Tahańczy, którą trzymał w dzierżawie, zbuntowane chłopstwo zamor­

dowało: jego siostrzeńca Jana Horaina, zrabowało wszystko. Szkody obliczone ściśle wynosiły 120.000

■ zł. Tego jeszcze mało było rabusiom; zaimprowizo- ' wany watażka rebelizantów, setnik Anton Pryczenko,

•dowiedział się od sług wziętych »na kwestyę«, źe Kaletyński posiada depozyt w kasie barskiej, wyno-

■ szący 80.000 zł. Zdradliwie przedostał się do zamku 1 i gotówkę zabrał5). Działo się to w czerwcu 1734 r.;

'W kilkanaście miesięcy potem nowe nieszczęście. Mó­

wiliśmy wyżej, źe chorąży zakolonizował Sokolińce filiponami, otóż wojskom alianckim nakazano ściągnąć wszystkich wielkorosyjskich kolonistów, osiadłych na kresach i przetranslokować za Dniepr, więc i So- kolińscy opuścili swoje siedziby; a — źe to miało miej- - see na początku września, zostały po nich zapełnione

') Archiw. Ju ch o Z. R os. m . 3. 183.

2) Yol. Leg.

3) Archiw. 1. c. n i . 3. 222.

4) Archiw. 1 . c. i i i . 3. 306.

6) Archiw. 1 . c.

i i i.

3. 65.

zbożem gumna. Skorzystał z tego p. Michał Czarne­

cki, stolnikowicz bracławski, w Kleszczewie zamie­

szkały, wpadł do wsi z ludności ogołoconej, zabrał co się zabrać dało, a resztę puścił z dymem 1). Była to sąsiedzka niespodzianka, następstwo sporu o spu­

ściznę, której część większą zagarnął p. Kaletyński.

I jeszcze jedna dotkliwa przykrość spotkała chorąże­

go : za Bohem, w lesie Kałamańsczyzną zwanym znaj­

dował się skromny monaster Kliszczowski, na grun­

tach do Tywrowa należących; musiał powstać za czasów, kiedy to właściciele tych obszarów wyzna­

wali wschodni obrządek. Ubodzy zakonnicy, szcze­

gólnej zaznawali opieki dziedzica; ochraniał ich od napaści swoich, nie przypuszczając, żeby jednowiercy targnęli się na »skit« i cerkiewkę cennych przed­

miotów nie posiadającą; stało się jednak inaczej, jeden z rabusiów kozackich mnichów rozpędził, a cerkiewkę i klasztor spalił do szczętu. Oburzony chorąży całe lata prawował się, szukając bezskutecznie na Zadnie- przu i winowajców i zrabowanych relikwij 2).

Pomimo jednak strat materyalnych, poniesio­

nych podczas pamiętnego bezkrólewia, dzierżawca tywrowski należał do zamożniejszych w kraju oby­

wateli; stary kawaler, oszczędny, skromnych wyma­

gań, niewiele potrzebował... I naraz w sześćdziesią­

tym roku rozgorzał gorącym afektem do księżniczki Domiceli Czetwertyńskiej, a co ciekawsza, źe i wzglę­

dy jej, i przyzwolenie rodziny, na zawarcie z nią związku łatwo pozyskał. Owa latorośl książęcego rodu, w bracławskiem osiadła, mniej niźli skromną posiadała fortunę. Były to dzieci ks. Gabryela, który to zmuszonym się widział majątek swój gniazdowy

■ — Starą Czetwertnię — odsprzedać, poprzestając na okruchach, z posagu żony (z domu Orańskiej) pozo- <

stałych. Majątku więc było niewiele, ale dzieci dużo

— 7 synów i 6 córek. Wprawdzie już najstarszy z nich, Michał, starosta źyczyński i podkomorzy bra­

cławski (od 1740 r.) dorobił się fortuny na Latań- cach i wykupił ojcowiznę; ale też i tyle. Reszta rodzi­

ny przy nim się tuliła; szczęście jeszcze, źe własnych nie miał dzieci. Z tego to domu wziął chorąży bra­

cławski siostrę gospodarza za żonę w 1735 czy 1736 roku, a źe kochał ją, źe mu niechybnie przyniosła szczęście, więc odtąd, cały wylany dla rodziny swej towarzyszki dozgonnej, służył jej radą, opieką i pro- tekcyą. Pani i młoda, i urodziwa, całkiem jak to zwykle bywa w takich wypadkach, zawładnęła mał­

żonkiem, zadowolnionym z tego, źe ma kogo słuchać i komu dogadzać. Tywrów ożywił się ; we dworze pełno gości, bo przy chorążynie bawiły dwie młode księżniczki, jej siostry, a i dwaj bracia — Aleksander i Świętosław — często nie bez kozery tu zaglądali;

u chorąźostwa bowiem mieszkały panny Ostrow­

skie, pokrewne gospodarza, z wcale pokaźnem wia­

nem. Otoź p. Michał tak się zawinął, źe obu szwagrów z dwoma pożenił siostrami; wspaniałe gody wyprawił im w Tywrowie w 1739 r. Błogosławił związkowi, przeor Winnickich Dominikanów i wówczas może powstała po raz pierwszy myśl sprowadzenia zakon­

ników do miasteczka. W rychle też ks. Aleksander Czetwertyński, został podsędkiem bracławskim, a brat jego młodszy osiadł w Sachno wie, a za pośrednictwem opiekuna i drugą wieś — Berlińce — dziedziczną źo-

f) Archiw. J . Z. R . n i . 3. 185.

2) Archiw. 1 . c.

i i i.

3. 181.

(3)

ny — oczyścił z długów. Po przeprowadzeniu tak po- myślnem projektów, państwo Kaletyńscy udali się do Częstochowy, by podziękować Najświętszej Pannie za dobrodziejstwa wszelakie. Chorąży nie był oboję­

tnym w rzeczach religii, chorążyna zaś gorącą od­

znaczała się pobożnością; może wreszcie wokacyę spowodowało pragnienie potomstwa, a tego właśnie nie mieli. Z Częstochowy przywieźli wizerunek Bo- garodzicielki; do kupna jego przyszło niespodzianie:

właśnie chorąży był zatopiony w modlitwie na Ja­

snej Górze, kiedy się do niego zbliżyła dziewczynka, ubogo ubrana, z propozycyą by nabył obrazek, wier­

ną kopię tej, u której stóp korzył się z pokorą; do umowy przyszło łatwo i prędko, tem bardziej, źe mała handlarka obiecywała ziszczenie pragnień, czy­

niąc je zależnemi od nabycia proponowanej świętości.

W taki sposób przywędrował obraz na kresy; cho­

rąży go kazał zawiesić w izbie jadalnej tywrowskiego dworu. W maju 1740 r. w izbie tej pracowali rze­

mieślnicy sprowadzeni z Niemirowa, kuśnierze chrze- ścianie i krawiec »przewiemy«; źe to był dzień so­

botni, ostatni więc modlił się ... Naraz spostrzegł, źe z oblicza Matki Boskiej, bije jakieś niezwykłe światło:

przerażony zwrócił na to uwagę kompanów, którzy także zmiany barw w nim dostrzegli. Zbiegła się na alarm cała służba dworska; chorąży zwokował kapelana ks. Moszyńskiego. Po sprawdzeniu faktu, wi­

zerunek przeniesiono uroczyście do kaplicy zamkowej, a potem, kiedy komisy a pod prezydencyą biskupa łuckiego na d. 15 listopada 1742 r. orzekła o jego cudowności, przetranslokowano do unickiej cerkiewki, pod wezwaniem Ś. Mikołaja, tuż za Bohem wznie­

sionej. Do cudownego obrazu tysiące wiernych spły­

wa co roku, w pierwszy dzień Zielonych Świątek;

lirnicy opowiadają ciekawym historyę, tak prawie jakeśmy ją tutaj podali, dodając, źe nawet »pan Ka- letyński« bogaty moźnowładca, uchylił dumnego czo­

ła, przed Panienką w cudownych blaskach tonącą.

Odtąd zwrot pewien postrzegamy w usposobieniach chorążego; o pobożnych tylko marzy fundacyach. Tak wznosi kościół (1742), na miejscu, kędy egzystował drewniany od 1569, podczas zawieruchy kozackiej spalony; łoży też na budynek oprócz materyału, jaki dawał majątek, jeszcze 50.000 złotych. Pociesznie jednak wyglądał w tymże okresie, uskuteczniony przez chorążego zajazd na Nosowce, wchodzące w skład dóbr Kuniańskich (dziś w pow. hajsyńskim), zagarnięte nieprawnie przez ks. Wiszniowieckiego;

do sumy pewnej, opartej na rzeczonej wiosce, miał uzasadnioną pretensyę po babce Krasnosielskiej z do­

mu. Kaletyński upominał się, groził, nareszcie, ule­

gając namowom żony, przedsięwziął wyprawę. Poczet drużyny biorącej w niej udział był dość znaczny, małżonkowie w poszóstnej kolasie jechali na czele...

Nikt się nie domyślał złośliwych zamiarów; przypu­

szczano , źe możni państwo udają się w gościnę, a zbrojny orszak to eskorta, bez której nie puszczano się w drogę. Chorąży, człek stateczny, nim rozpoczął walkę, zaproponował układy; jakoż »na perswazyę pp. Werlińskiego i Falkowskiego, rotmistrza naro­

dowego J. O. X. hetmana ustąpili, z wielką ochotą i dobrem sercem dla jaśnie oświeconego księcia do­

brodzieja« Po prostu nastąpiła umowa, mocą której,

l) Bracławszczyzna 1 . c. 319.

groźny napastnik, za pewną sumę zrzekł się praw swoich do Nosowiec... i wojujące strony w przykła­

dnej rozstały się zgodzie. Zaraz po powrocie z tak pomyślnie ukończonej wojenki, wezwał p. Kaletyński przeora Winnickich Dominikanów i oświadczył, źe pragnie przy kościele zbudować klasztor dla białych ojców; na cel ten wyznaczył miejsce, zobowiązał się wypłacić 100.000 zł. z warunkiem, źe co roku, wno­

sić będzie dziesiątą część sumy rzeczonej, ałe bez prowizyi, w wypadku zaś z gonu, _ obowiązek ten prze­

leje na swoich spadkobierców. Żądał jednak, by na­

tychmiast czterech mnichów osiadło przy kościele;

na mieszkanie wyznaczył im domek drewniany, nad­

to folwark za Bohem »na trzy ręce pola po dni pię­

tnaście, sianoźęci na kosarzów dwudziestu, stawek, mlewo i dwa kamienie wosku«. Dodamy tu, źe choć nie doczekał końca budowy, ale umierając dołączył jeszcze 50.000 zł. (z których 5 na szpital dla sze­

ściu starców, a resztę na utrzymanie kościoła). Mia­

steczko też, za jego długoletniego władania rozrosło się, wypiękniało; wyrobił dlań p. chorąży u Augusta Iii-go przywilej na jarmarki (1744), zapewnił osadni­

kom bezpieczeństwo wrszelkie; to też lustracya z tego czasu wykazuje tu mieszczan chrześcian 171 rodzin, kmiecych 72 — ostatni płacili czynsze gotowizną albo robocizną,— żydów rzemieślników 61 i ludzi »wolnych od danin« 24 rodziny. W miasteczku oprócz ratusza liczono 347 domów, kościół, cerkiew, zabudowania gospodarskie w wielkim trzymane porządku i dwór, powszechnie nazywany zamkiem. W yglądał on jak forteca — i imponował rzezimieszkom — zbyt może pochopnie dającym posłuch wieściom o niezliczonych bogactwach starego tywrowskiego pana.

Z tego pobieżnego szkicu widzimy, źe chorąży słusznie szczycił się uznaniem ogółu; od jednej tylko słabostki powszechnej zresztą wówczas nie był wol­

nym, mianowicie: ziemi raz zagarniętej bronił do upa­

dłego; przyparty db muru gotów był zapłacić ^ z a p ła ­ cić nawet hojnie, ale wyzuć go z niej można było chyba siłą. Tak w 1734 r. proponował Żaboklickim —- poważniejszym spadkobiercom pokleszczowskiej for-»

tu n y — 54.000 zł. za ich ojcowiznę, którą władał bez­

karnie już od lat przeszło 18; nie zgodzili się, zapo­

wiedział więc, źe drugie tyle straci a na swojem postawi. Ztąd niechęci, sarkania, poswarki. Wywła-, właszczeni, w końcu prawa i pretensye ustępowali innym; i znowu szczęśliwie się złożyło dla Kaletyń- skiego, źe owym nabywcą został p. Paweł Jaroszyń­

ski, przyjaciel wypróbowany, bliski krewny, człowiek spokój miłujący przedewszystkiem; odkupił on całą schedę po Bazylim Kleszczowskim (więc część trzecią wszystkiej majętności), a zagospodarował się tylko w Wasylówce, na kawałku, którego chorąży nie za­

garnął jeszcze. Do innych zagarniętych pretensye złożył ad acta... Dopiero jego synowie krwawemi zabiegami zdobywać musieli prawa własności, a źe odpowiedniemi rozporządzali środkami, więc walka była wytrwała, zawzięta i ciągła... Zniedołężniały chorąży, przygnębiony wiekiem, gotów był w końcu do ustępstw, tem bardziej, źe się poczuwał do winy, ale tu już żona nie zgodziła się na polubowne roz­

wiązanie sporu; młoda, zbyt może energiczna kobieta, brała na siebie odpowiedzialność za następstwa owej wojny domowej.

D

r

. A

n t o n i

J.

(Ciąg dalszy nastąpi).

(4)

D E R E B U S M E D I I S .

L I S T Y Z A N G L I I .

W naszych cza­

sach szerzącego się pesymizmu, z rozle­

wającą się po ca­

łym ucywilizowanym rodzaju ludzkim ner- wozą, z hektyczną go­

rączką wiedzenia, u- mienia, posiadania, czem rychlejszego za­

rabiania, w czasach coraz to praktyczniej­

szego pozytywizmu,

»błękitnych natur« i przepowiedni moral­

nego kataklizmu w Europie, dzisiaj, kie­

dy tylu wyrostków gardzi młodym wie­

kiem i jego pustotą, kiedy tylu pojawia się 50-cioletnich hipokon- drykówi 16-stolctnich cyników, dziś może warto wziąść do ręki dziełko znakomitego powieściopisarza i my­

śliciela angielskiego i spędzić z niem o tyle wesołą, ile korzystną godzinkę. W alter Be- sant stoi tu w naj- pierwszym r z ę d z i e współczesnych bclle- trystów; reprezentuje godnie najmniej za granicą znany, naj wy­

bitniej angielski ge­

niusz Thackeray’a;

opowiadania jego, peł­

ne prostoty, są przc- siąkłe dobroduszną sa­

tyrą słabości ludzkich, płynącą z umysłu ro­

zumnego, z serca sze­

rokiego , sączącego bezustanie tern, co tu nazywają the milk o f human Kindness — mlekiem dobrotliwo­

ści. Z wielkich utworów jego najsłynniejsze s ą : »Lu­

dzie wszelkich stanów i charakterów«, »Dorota For­

ster«, i »Dobrze się wtedy działo na świecie«.

Nowella »Dom wewnętrzny« ma prolog. Prof.

Schwarzbaum, z wszechnicy GanzweltwTeisst-am-Rhein, przybywa do Londynu z odkrytą przez siebie tajem­

nicą, której nikt się nie domyśla, którą on sam od­

słoni w odczycie przed słuchaczami instytucyi kró­

lewskiej, a wtedy równocześnie opowiedzą ją uczniowie jego we wszystkich siedliskach wiedzy całego świata.

Między słuchaczami jest Dr. Linister, mło­

dy i światowy ge­

niusz, a obok, narze­

czona jego, Mildred.

Sala nabita reprezen­

tantami wiedzy i na­

uki , oraz śmietanką naj wykwintniej s z e g o świata męskiego i żeń­

skiego. Po długiej przemowie, opowie­

dziawszy dzieje orga­

nizmów od ich po­

czątku do rozkładu i końca, zapytuje pre­

legent, czy nauka, któ­

ra tyle już uczyniła dla uszczęśliwienia ży­

cia, nie może uczynić nic więcej ? czy do swych darów nie mo­

że dodać najcenniej­

szego : przedłużenia krótkiej nici ludzkiego życia? Dzisiaj, zaledwie doszliśmy do celu am- bicyi, odejść musimy;

zaledwie nabyliśmy skarby wiedzy, porzu­

cić je należy, a nie podobna ich nawet przekazać; zaledwie p ok osz to w al i ś m y szczęścia z ukochany­

mi , musimy ich opu­

ścić. Młodość trawi­

my w nadziei; wiek męski w pracy; umie­

ramy zanim się po­

starzeliśmy ; tracimy piękność w jednym dniu; siła i zdrowie uchodzą przed nami, niby sen. Mówca roz­

budza w sali niewysło- wione wytężenie cie­

kawości; w re s z c ie , wśród płaczu, krzy­

ków i wszelkich oznak szalonego entuzyazmu, wręcza dyrektorowi instytu­

cyi puzderko, zawierające najwyższą zdobycz wiedzy:

tajemnicę przedłużenia w czas nieograniczony ożyw­

czej energii!... »Nauka może wstrzymać rozkład;

może wam pozwolić żyć, choćby długie wieki, choć­

by bez końca, jeźelibyście tego sobie nierozsądnie życzyli«.

Rozdział pierwszy przenosi nas do starożytnego miasta Canterbury. Na miejscu, gdzie przed laty stu — może przed tysiącem (któż wie? nikt czasu

The J o m er House. By ^Valter Besant. — L ondon: Simpkin, Marshall and Co. 1889 8-vo. pp. 1 198.

S T E F A N B A K A Ł O W I C Z .

R Z Y M IA N IN P IS Z Ą C Y N A M U R Z E .

(5)

S T A N I S Ł A W T O N D O S .

/ " W

U J : ':A '

i

R A T U S Z W P O Z N A N I U .

(6)

nie mierzy!) — stał gmach poświęcony religii, stoi dzisiaj Święte Kolegium; blisko niego muzeum, za­

chowujące zbiór dawnych książek, dawnych ubiorów, dawnej broni, obrazów, instrumentów muzycznych, zbiór modeli dawnej architektury, marynarki, dział, torpedów i t. d. Muzeum to zajmuje obszar odpo­

wiedni. Obok niego wznosi się dom życia, mieszczący olbrzymie refektarze, z wieżą, której dzwony zwołują gminę na posiłek. A dalej pobudowano domy — wszy­

stkie jednakie, wszystkie z ogniotrwałej cegły, zło­

żone z czterech pokoi, jednakowo umeblowanych.

Miasto liczy 24.000 mieszkańców, nigdy mniej, nigdy więcej. Mieszkańcy, z jednym wyjątkiem, są młodzi:, kobiety 25-cioletnie, mężczyźni 30-stoletni; kobiety ubrane są jednakowo: w szarą materyę bez ozdób, z szarym czepkiem, kryjącym ich włosy; odzież mężczyzn, również prosta, jest barwy niebieskiej. Gmi­

ną rządzi święte kolegium, na czele którego stoi

»arey-fizyk«, Dr. Linistcr; po nim najwyższą powagę dzierży »sufragan«, Dr. Grout, opowiadający nam dzieje kantorberyjskiej ludności. Kolegium oddaje się jedynie naukowym badaniom, tym mianowicie, których celem jest, lub może być udoskonalenie ży­

cia bez końca. Nikt bowiem nie umiera, chyba sam chce, albo przypadek zrządzi. Natychmiast po przy­

jęciu antidotum wielkiego wynalazcy, Dra Schwarz- bauma, ludzkość zatrzymała się w biegu życia: kto miał lat 25 został 25-cioletnim na przyszłość; jeżeli miał jaką chorobę dziedziczną, zachował ją razem z tą siłą, tą energią i z temi zasobami moralnemi, jakie posiadał. Dzieci rozwijały się normalnie aż do chwili, w której dorósłszy, stawały w świętem kole­

gium i otrzymywały cudowny eliksir. Starców i nie­

dołęgów wymordowano i tyle tylko zachowano lu­

dności, ile jej kraj mógł utrzymać. W Canterbury osiedliło się jej 24.000; piorun zabił jednego mie­

szkańca, więc kolegium pozwoliło na przyjście na świat Krystyny, bohaterki dalszych dziejów. Dzie­

wczyna ta liczy obecnie 18 wiosen i jeszcze nie za­

żyła eliksiru.

Za dawnych czasów, ludzie »żyli« w bezustan- nej grozie śmierci; pracowali bez wypoczynku; śmiali się i rozmawiali; młodzieńcy ubiegali się o uśmiech i łaskę dziewczyny, wzdychali do niej, bili się o nią, nazywali ją »boginią«, »aniołem«; dziewczyny pra­

gnęły tej czci dla siebie. Za dawnych czasów, byli ludzie zgrzybiali, patrzący smutno na scenę, którą mieli lada dzień opuścić, opłakujący wiek siły, zdro­

wia, energii, młodości. Byli dawniej nędzarze i bo­

gacze, panowie i niewolnicy; jedni szlachetni, drudzy pospolici. Słowem, istniały kolosalne różnice wieku, rangi, siły, umysłu, mienia i znaczenia. Zachowywa­

no dawmiej bezczelne różnice ubiorów: jedni odziewali się suknem gładkiem i kosztownem, świecącym je­

dwabiem w kapeluszach, rękawiczkami, obok nich czołgała się na pół naga nędza; jedne kobiety pa­

radowały w materyach zbytkownych, chlubiąc się sztucznemi wdziękami... a obok nich wlokły się skostniałe od zimna istoty, szukające noclegu przy bramach i w parkach. Ludzkość dawniej pełna była chorób, nie mogąc się im obronić; ludzie żyli, jak sami chcieli, a więc nadużywali i chorowali. Jedni jedli za wiele, drudzy za mało; jedni ćwiczyli ciało, drudzy gnuśnieli; jedni spali za długo, drudzy zry­

wali się do pracy zawcześnie; jedni ulegali wście­

kłym namiętnościom, wyrzutom sumienia, rozpaczy, przedziwnemu kochaniu innych istot, chciwości, żą­

dzy sławy i pochwał, niecierpliwości zarobienia na kilka lat, na kilka minut apatycznego »spoczynku«

przed śmiercią. Śmierć była postrachem ludzkości od kolebki do grobu! A dziś?

Słuchajmy, jak swych Kantorberyjczyków t>pi- sujó Grout: »Serce raduje się na widok tego cośmy uczynili! Sprowadziliśmy życie do jego^ formy naj­

prostszej. Tutaj prawdziwe jest szczęście. Nikt się niczego nie spodziewa, niczego nie boi, prócz przy­

padku; ludzie pracują trochę,.pięć godzin dziennie, dla zdrowia; pokarm jest obfity i rozmaity, ogrody dla spoczynku i rozrywki, ogrody na lato i zimowe, gdzie pod milowemi szkłami dojrzewają owoce, ro­

sną kwiaty. Wszędzie, całkowita nieobecność wzru­

szeń. Nawet twarze stają się do sdebie podobnemi:

jedna twarz dla mężów, inna dla niewiast; prawdo­

podobnie kiedyś twarz męska stanie się coraz podo- bniejszą do kobiecej, wszyscy będą w końcu jednacy;

indywiduum istnieć przestanie, a z niem wszelki ślad różnicy w ludzkim rodzaju. Dzisiaj, choć twarz nie jest jeszcze doskonałą, patrzę na nią zadowolniony : twarz to gładka, bez zmarszczki, poważna; usta rzad­

ko się uśmiechają, nigdy nie śmieją się; oczy są ciężkie i poruszają się zwolna, znikło z nich to coś, co widzimy w dawnych portretach — wyraz jakiś nie­

cierpliwości, pragnienia... nawet wtedy obecny, gdy malarz chciał oddać fizyognomię spokojną«. Cóż dzi­

wnego ? ludzie dawniej żyli dzień jeden i w ten dzień kładli wszystko, co w życiu użyć m ogli! Dzisiaj, ludzie tylko jedzą i piją: to ich jedyna uciecha; pra­

cują, bo to ich potrzeba dla egzystencyi i zdrowia;

po krótkiej robocie kolejnej leżą w słońcu, siedzą w cieniu, śpią. Co niegdyś umieli, dziś zapomnieli — zapomnieli też dawnych pragnień. Spią i jedzą, pra­

cują i wypoczywają i wcale sobie nie życzą, by się te przyjemności kiedyś skończyły. Jedyną ich nadzieją, źe zawsze jeść będą, spoczywać i spać. Nauka z cza­

sem odkryje pokarm sztuczny i znajdzie sposób prze­

dłużenia. snu; a wtedy egzysteneya jeszcze będzie prostsza. Dr. Grout zamierza sprawić, by ludzkość tylko spała, jadła i piła, póki się naturalnie nie zbu­

dzi; potem znów jeść będzie, pić i spać, a nad nią czas spędzi lata i wieki... póki znów jej nie zbudzi do jedzenia i picia i ponownego spania. Krystyna raz się roześmiała na g ło s: lud, przerażony, śmiechu nie mógł pojąć!

Otóż Krystyna wszczęła bunt w łonie kantor- beryjskiego ludu. Kiedy to zaszło, nie wiemy: może w tysiąc lat po prelekcyi Schwarzbauma. Ona jedna, urodzona w millennium, dorastała lat 20-tu i po tajemni­

czy eliksir jeszcze się nie zgłosiła. Czas swój spędzała w muzeum: czytała stare księgi i gazety. Z nich po­

znała, jakim był świat niegdyś, dowiedziała się nawet sporo szczegółów z dawnego życia niektórych K an­

torberyjczyków, z kronik światowych wiedziała o za­

ręczynach »arey-fizyka« Linistera z lady M ildredą;

w muzeum nauczyła się (z pomocą dziadka zbiegłego z wielkiej rzezi) czytać, pisać i grać na »onem pudle, pełnem strun«; tamże oglądała bacznie dawne ubu>

ry, klejnoty, obrazy i t. d. Rozdział, w którym Grout opowiada początek rokoszu, bardzo jest zabawny.

Krystyna zaprosiła do siebie pięć niewiast i pięciu mę­

żów. Niewiasty, ubrane szaro, są 25-cioletnie; mężczy­

źni w niebieskiej flaneli nie przeszli 35-ciu lat życia przed laty. Rokoszanka opowiada im o ich własnem życiu. Goście wzdychają: »na co to sobie przypomi­

nać?« pytają głosem monotonnym, bez wzruszenia —

(7)

i przypomnieć sobie niczego nie chcą. Opowiada im tedy, jacy to ludzie żyli z nimi, jak się ubierali, co robili i zapytuje panny Mildred, co to jest miłość?

Lady Mildred nie wie już. Ale Krystyna chce ko­

niecznie poznać to dziwaczne uczucie, które niegdyś wzbudzały kobiety; więc chwyta się najprostszego środka: każe mężczyznom ubrać się w muzealne fraki, a kobiety zabiera do innego pokoju i tam je przyo- dziewa według ich własnych portretów. Kiedy za­

proszeni stają w obec siebie, zachodzi scena łatwo pojętego wrażenia: na widok dźentelmanów, panie rumienią się, wzdychają... coraz melodyjniej... i coś, coś sobie przypominają. Patrząc na piękność i wdzięki urodnych i ładnie ustrojonych ladies, panowie zaczy­

nają skrobać podłogę lakierkami, kłaniać się i... mu­

skać zaniedbane wąsy i brody. Powoli, powoli, jeden sobie przypomina jedną — drugi drugą. W tedy K ry­

styna siada do »pudła ze strunami« i gra tryumfal­

nego m arsza: k to ś , który był oficerem gw ardyi,

wchodzi w paradnym mundurze i ... oczy mu bły­

szczą! Lady Mildred płacze — poznaje brata! Za­

czerń z fortepianu sypią się wesołe walce. Goście tańczą po dawnemu, gwarzą, nawet czasem śmieją s ię ... ale nikt nie potrafi wytłumaczyć Krystynie, co to jest miłość. Tajemne te schadzki odbywają się każdego wieczora. Rezultat przewidziany: powstaje bunt, uwięzienie rokoszan, przyłączenie się do nich Linister’a, zwabionego przez narzeczoną,—^ zwycięstwo Krystyny. Kantorberyjczycy rozdzielają się na dwa obozy: jeden pozostaje w mieście świętego kolegium, zatrzymuje sekret życia i z Grout’em wiedzie egzy- stencyę jedzenia, picia i spania — a drugi wychodzi na świat, by tam pracować, kochać, bić się, płakać i cieszyć po dawnemu, aż do śmierci. Krystyna do­

wiaduje się też, co to jest miłość. Jack, oficer ma­

rynarki, przypomniał sobie, i — jak umiał — nauczył piękną rokoszankę.

Londyn. E D M U N D S. N

a

G A N O W S K I.

B E Z S T E R U .

P O W I E Ś Ć .

C Z Ę Ś Ć T R Z E C I A . (Ciąg dalszy).

I.

'.tery miesięce upłynęło od tego zdarzenia, które tak potężny wpływ wywarło na życie pana Stefana. Panna Helena wróciła do zdrowia zupełnie; nie było więc powodu do dalszego pobytu za granicą. Obiedwie panie stęsknione już były za krajem, za wsią, za samotnością i ciszą. Wywiozła tedy hrabina córkę do dóbr swych na Podole, a w ślad za niemi podążył w roli narzeczonego pan Stefan, bar­

dziej niż kiedykolwiek zakochany w pięknej hrabiance.

Po drodze wstąpiono do Rzymu; hrabina pragnęła uzyskać błogosławieństwa papieskie dla córki swej i przyszłego jej męża. Nie trudno jej było, przy stosunkach jakie miała, wyjednać audyencyę u ojca świętego i dostąpić łaski, o którą prosiła. Powaga tego błogosławieństwa była niejako węzłem łączącym ze sobą tych dwoje młodych ludzi, zanim ksiądz przy ołtarzu dozgonnemi śluby zwiąże ich losy. Upragniony dzień ten musiano ku wielkiemu smutkowi zakochanych odroczyć ze względu na żałobę po wuju, starym kawalerze, który pannie Helenie znaczny zapisał majątek.

Z powodu żałoby — którą hrabina pragnęła utrzymać w całej surowości — prowadziły na wsi te panie zaciszne życie. Cisza zaś stanowiła kontrast z wyglądem wspaniałego pałacu, który pomimo długiej niebytności właścicieli utrzymywany starannie, uśmiechał się zdaleka wesołą swą białością, odbijaną od ciemnej zieleni rozległego parku i zdawał się zapraszać gości szeroko rozwartemi źelaznemi wrotami swego obszernego dziedzińca.

Niegdyś huczał ten pałac zgiełkiem i gwarem licznych biesiadników, a w zwierciadlanych i złoconych salach przygrywała nadworna kapela ochoczym parom do tańca. Rezydencya wT Jaćmierzu — tak się zwał majątek hrabiny — znaną była na całem Podolu z wesołego życia, jakie tam prowadzono; więc nie mijał magna­

ckiej siedziby żaden z podróżnych, dla których serce i dom pański stały otworem, jak o tem świadczyły jeszcze złocone napisy: Salve viator! zamieszczone nad obydwiema wjazdowemi bramami pałacu.

Z biegiem czasu i odmiennemi warunkami ucichło to bujne życie; pałac spoważniał, i jakkolwiek czuć wszędzie było dbałość, porządek i ów dostatek, który na widzu tak wesołe czyni wrażenie, przybrała jaćmier­

ska rezydencya odmienną fizyognomię. Służby roiło się tam wiele i dwór był zawsze utrzymywanym na pańskiej stopie, nawet i w czasie niebytności państwa. Ale goście nie zajeżdżali już tak jak dawniej; z upadkiem szla­

checkich rodzin w okolicy zamarło sąsiedzkie życie, a oficynom przeznaczonym na pomieszczenie gości, na­

dawano cel inny.

Jeszcze za życia hrabiego umieszczono w jednej oficynie szkołę i rodzaj ochronki dla dzieci dworskiej służby, a w drugiej szpital na dziesięć łóżek dla chorych włościan z najbliższych majątków. Hrabia i żona jego byli tego zdania, ze szlachta majętna nie powinna opuszczać stanowiska na jakiem ją postawiła Opatrz­

ność, lecz mieszkać na wsi, i czyniąc dobrze, a przyświecając przykładem, oddziaływać na cywilizacyę, umo- ralnienie i oświatę ludu.

Misyi tej nie mogli jednak spełnić hrabia ni hrabina. Zrazu zmusiły ich ważne interesa do pobytu w mieście; później przyszła choroba z początku nie tak groźna, lecz coraz bardziej niebezpieczna, skutkiem której stał się pobyt pod zimnym naszym klimatem dla chorego niemożliwym. W czasie, gdy hrabiostwo bawili za granicą, musiano zwinąć szkółkę i ochronkę, ale szpital utrzymał się dalej, doglądany przez leka­

rza z pobliskiego miasteczka i umyślnie ku temu przeznaczoną służbę. Szpital ten objęła teraz panna Helena

pod swoją opiekę, otaczając go szczególniejszą troskliwością.

(8)

Pan Stefan nie zamieszkał w Jaćmierzu, lecz w odległym o milę folwarku, który mu hrabina wypuściła w dzierżawę. Chodziło mu o to by się włożyć do roboty i nabyć odpowiednią wiedzę, której nie posiadał. Z całą więc energią zabrał się do gospodarstwa, czerpiąc z dzieł fachowych potrzebne wskazówki i zasilając się radą doświadczonych gospodarzów. Przejąwszy się zasadami hrabiny, pragnął zajaśnieć przykładem okolicznej mło­

dzieży. Objąwszy folwark w porządku i gospodarstwo nakręcone jak zegarek, nie potrzebował wprawdzie trudzić się zbytecznie, wszelakoź wzorowy ład, który umiał wszędzie utrzymać, i pilny nadzór, który rozta­

czał dokoła, przekonały niebawem służbę i włościan, że młody gospodarz ma głowę i szczerą do pracy ochotę.

Zajęcia gospodarskie i związany z niemi cel wysoki, który nieustannie miał przed oczyma, zatrudniały umysł pana Stefana, tak iż mu zbytnio nie ciężyła zwłoka, spowodowana żałobą. Praca, którą się gorąco zaj­

mował, dawała mu stanowisko i napełniała go wewnętrznem zadowoleniem, nie dozwalając z drugiej strony jego uczuciu, by się przetrawiło. Gdyby nie ona, kto wie cźyliby dla żądnego wrażeń jego umysłu długi czas wystarczała ta cicha, spokojna idylla, którą prządł obecnie? czy burzliwy temperament jego nie zapragnąłby jakiejś zmiany? czyby mu nie spowszedniało to uczucie utrzymujące się ciągle na jednym i tym samym pozio­

mie, a nie zaspakające jego tęsknot i pożądliwości?

Tak jednakże trzymała ta praca w karbach aspiracye jego niespokojnego umysłu, będąc niejako regu­

larnym upustem dla nadmiaru energii, jaka pierś jego rozpiera. Oddany zrana gospodarskim zajęciom, pędził co dnia na obiad do Jaćmierza, zkąd późnym dopiero wracał wieczorem. I ani czuł tego, że jeden dzień równa się drugiemu, że chyba tylko niedziela lub święto rozmaitość jakąś wnosi w jego życie, dozwalając mu czas dłuższy spędzić w Jaćmierzu, tak gorąca rwała go zawsze do Helci tęsknota, takiem szczęściem napełniał go co dnia widok ukochanej.

I ona także do niego tęskniła zawsze równie gorąco; i ona co dnia równie szczęśliwą się czuła przy jego boku.

Co dnia wychodziła na balkon wyglądając dzielnych jego bułanków;

potem zbiegała po schodach, by go powitać i podawała mu obie ręce, i nastawiała twarz do pocałunku — twarzyczkę zarumienioną wzrusze­

niem i rozpromienioną uciechą bez granic. Potem go brała za rękę i pro­

wadziła w tryumfie do matki, uszczęśliwiona, że go ma tutaj przy sobie po tak długiem —; długiem niewidzeniu!

Mieli sobie zawsze tak wiele do powiedzenia, że zaledwie im star­

czyło czasu do wynurzeń. Umieli kochać oboje i posiadali oboje ten rzadki dar wyciągania z tego uczucia jak największej sumy rozkoszy i upojenia. Lubili patrzeć w serce własne, umieli badać każde jego tętno i zdwajać przyjemność odniesionych wrażeń spowiadając się wzajemnie z doznanego uczucia. Czasem był to jaki piękny ustęp znaleziony w książce, który zakreślano ołówkiem, aby go wspólnie odczytać; czasem przy­

jemna jakaś myśl własna, którą sobie wzajemnie udzielano, aby z niej wysnuć wątek do długiej gawędy; czasem był to jakiś nowy utwór mu­

zyczny, który odgrywano, aby się nim społem lubować; czasem znów było to jakieś drzewo lub kwiat o nie­

zwykłym kształcie, który sobie pokazywano, wyciągając z każdego przedmiotu pobudkę do zespolenia się w je- dnem wrażeniu, w jednej myśli, w jednem uczuciu.

Zespolenie się to nie było dla nich trudnem. Oboje byli pełni artystycznych instynktów; oboje czuli i rozumieli naturę w sposób jednaki. Co dzień po obiedzie odbywali przechadzki po rozległym parku, przypa­

trując się mieniącej się grze światła jakiem promienie zachodzącego słońca oświecały krajobraz dokoła. Żaden z ciekawych szczegółów nie uszedł ich uwagi i porównywali tę żywą naturę z tem co niegdyś widzieli na obrazach, a Ruysdael, Corrot i Calame dostarczali im wtedy przedmiotu do długiej gawTędy.

Mieli też swój osobny sposób mówienia, dopatrując się w drzewach i kwiatach niejako ludzkiej duszy i utrzymując, że właściwości ich indywidualne ujawniają się zewnętrznemi kształtami. Jeden dąb nie był w oczach ich równy drugiemu, ani też jedna brzoza drugiej. Jedne z nich odznaczały się inteligencyą i szla­

chetnością aspiracyi; drugie miały niejako umysł tępy, poziome instynkta i podłą naturę. I tak naprzykład nie lubili kasztanów, które swym szerokim i bujnym liściem, i grubemi bezwonnemi kwiatami wyobrażały im głupotę tryumfującą i z siebie zadowoloną.

Ta ciągła wymiana myśli, to odczuwanie się wzajemne, było dla nich źródłem niewyczerpanych roz­

koszy. Mieli też tysiące pomysłów, aby to odczuwanie się wzmocnić i utrwalić. Przyrzekli sobie, iż o pewnych godzinach myśleć o sobie będą wzajemnie i porównywali w tym celu co dnia swe zegarki. Świadomość, iż pomimo oddalenia zespalają się myślą o tej samej porze, napełniała ich błogością. Oprócz tego zobowiązali się patrzeć na zegarek ilekroć jedno o drugiem pomyśli, lub też dozna wrażenia, iż w tej chwili jest przed­

miotem myśli drugiego. Potem sobie zwierzali to co doświadczyli, a jeżeli twierdzili, że ich nie zawiodło przeczucie, wtedy nie było już końca ich uciesze.

Przedziwne te błahostki i dzieciństwa zakochanych, miały dla nich wielką wagę i zatrudniały umysł ich tak, iż im dostarczały ciągłego zajęcia. Tęsknota, która ich rwała ku sobie nie przetrawiała się wcale, a rozkosz jaką ich napełniała miłość wzajemna, nie powszedniała i nie traciła w oczach ich uroku, jakkolwiek żałoba stawiała zaporę osiągnięcia celów, będących ostatecznem ich pragnieniem.

I znowu upłynęło kilka miesięcy; kres żałoby zbliżał się i trzeba było pomyśleć o wyprawie. Hrabina

z córką wyjechały na dwa tygodnie w tym celu do Warszawy, a pan Stefan zajęty gospodarstwem nie mógł

zrazu za niemi podążyć. Tęsknił więc biedak, rozpamiętywając błogość chwil spędzonych przy boku Helci,

(9)

J A N C H E Ł M I Ń S K I .

Z D E P E S Z Ą !

(10)

której zawdzięczał ukojenie swej zbolałej duszy; wreszcie nie mogąc wytrzymać poleciał do Warszawy by zoba­

czyć swego dobrego anioła. _ . .

Pierwszą osobą, którą spotkał w Warszawie była pani Sroczycka. Poznawszy ją, a widząc, źe się w niego wpatruje z zdziwieniem, uchylił kapelusza, lecz nie zatrzymał się wcale. Uważał za rzecz niestoso­

wną przypominać się pięknej Galicyance na ulicy. Zresztą nie czuł potrzeby odnawiania tej przelotnej znajo­

mości, która mu tylko bolesne zostawiła wspomnienie.

Wszelakoź ona widząc, źe ją minąć zamierza przystanęła nagle, wyciągając rękę ku niemu z zwy­

kłym swym na wpół zalotnym, na wpół szyderczym uśmiechem. Nie było rady; grzeczność nakazywała za­

trzymać się i powitać.

— Jakże się cieszę, że pana widzę- — rzekła odwzajemniając uścisk jego dłoni. — Nigdybym się nie spodziewała... Sądziłam, źe pan siedzisz w Ameryce, ale to byłoby niezawodnie zbyt wiele stałości, gdybyś pan tam wytrwał tak długo.

— Nie byłem wcale w Ameryce — odparł sucho.

— Ach! tak — zaśmiała się wesoło. — Powinnabym się była tego domyśleć... W iatr powiał z innej strony i błędny rycerz szukając Dame Advenhore powrócił do Warszawy.

—- Nie szukam jej wcale — rzekł na to z naciskiem. — Zanadto mnie drogo kosztowała pogoń za wietrznicą... Raz można wrócić z tamtego świata, ale kto wie czy by się po raz drugi udała sztuka.

— Jakto z tamtego św iata... Wszak mówiłeś pan, żeś wcale nie wyjeżdżał do Ameryki?

— Bo mi ta druga podróż w drogę weszła... Byłem już jedną nogą na tamtym świecie... I to całe szczęście moje, bo stanąwszy tam obydwiema nogami, nie mógłbym już powrócić.

Spojrzała mu bystro w oczy; twarz jej oblał kraśny rumieniec. Było w swobodnym tonie jego mowy coś, co ją drażniło i niepokoiło zarazem. Dlaczego jej mówił o niebezpieczeństwie życia, w jakiem się znaj­

dował? Jakież to było niebezpieczeństwo? W głosie jego brzmiało c o ś... jak gdyby lekki odcień wyrzutu.

Czyżby sprawa ta miała mieć jaki związek z jej osobą?

— Wyglądasz pan doskonale — rzekła po krótkiem wahaniu, ze śmiechem. — Wcale nie na upiora co z tamtego świata powraca... W każdym razie musiałeś pan już mieć czas oswoić się z powtórnem życiem...

Czy pan oddawna bawisz na ziemi ?

— Podróż moją przedsięwziąłem nazajutrz po naszem rozstaniu się... Trwała kilka miesięcy.

— Cóż to było ? — zapytała ciekawie.

Zawahał się chwilę, nie rad, iż dał powód do tego wybadywania.

— Cóż to było? — powtórzyła raz jeszcze.

— Kula -— odparł z wymuszonym uśmiechem.

— Nazajutrz po naszem rozstaniu się ? — badała drżącym głosem.

— Tak jest pani.

Nowy rumieniec przemknął jej po twarzy. W oczach zamigotało coś niby przestrach, niby zdziwienie.

A jednak zdawałoby się, iż wrażenie, jakiego doznała, wzruszyło ją przyjemnie.

— I gdzież się pan znalazłeś wróciwszy na ziemię ? — zapytała z uśmiechem, usiłując pokryć swe wzruszenie.

— W Leśniczówce pod Wiedniem — odparł przygnębiony tem wspomnieniem.

— Długo pan tam bawiłeś ?

— Do końca września.

— A potem ?

— Potem wysłali mnie lekarze do Włoch.

Zadrżała pod temi słowami. Z piersi jej wyrwało się stłumione westchnienie.

— A więc mnie szukał — pomyślała. — Szukał i nie znalazł... Nie ma wątpienia, iż o mnie się

pojedynkował, ale z kim i z jakiego powodu?! i

Myśl ta podrażniła jej ciekawość. Przypomniała sobie zachowanie się pana Stefana, w chwili gdy go widziała po raz ostatni, a wspomnienie to utwierdziło ją w jej przypuszczeniach.

— Byłam niesprawiedliwą dla niego w chwili, gdy dla mnie życie narażał— rzekła do siebie, patrząc na niego wzrokiem pełnym czułości.

— I temu wszytkiemu winna Dame adventure? — spytała zalotnie.

— I winna i nie winna — odparł z uśmiechem. — Przedewszytkiem winien temu sam Don Kiszot.

— O ! pan wcale nie wygląda na rycerza smutnej postaci — zawołała wesoło. — Owszem., wyglądasz pan tak, jakbyś był szczęśliwym.

— Bo też nim jestem istotnie.

— Ach! jak mi to miło słyszeć... Szczęście to rzecz tak rzadka na ziem i... Gdy po nie wyciągamy rękę, uchodzi; mało komu udało się je pochwycić... A pan je pochwyciłeś, powiadasz — dodała ciekawie.

— Tak jest pani.

— Ach! jak mnie pan rozciekawiasz... Gdym cię poznała, wydałeś mi się tak smutnym i przygnę­

bionym, źe mi cię żal było serdecznie... Powiedzźe mi pan co cię robi szczęśliwym?

— Żenię się.

Spojrzała na niego szeroko rozwartemi oczyma.

— Pan? — zapytała głosem bez dźwięku.

— Czy to panią dziwi? — odparł śmiejąc się wesoło.

— Oczywiście i nawet bardzo — rzekła na to z uśmiechem, którym usiłowała pokryć wzruszenie.

— A to dlaczego?

(11)

— Nie mogę sobie wyobrazić pana jako żonatego człowieka... Ha, ha, ha! — zaśmiała się wesoło. -—

Pegasus im Joche! . . . I z kim-źe się pan żeni ? — dodała ciekawie.

— Z panną Sieniawską.

— Z Helcią?

Czy pani ją zna ?

— Wszakże to moja bliska k u zy n k a... Byłyśmy razem w S a c re -Coeur we Lwowie: ona o kilka lat niżej odemnie... I gdzież Helcia teraz jest?

— W Warszawie.

— W Warszawie?

— Tak je s t!... Mieszkają z matką w Brühlowskim hotelu.

— Muszę je odwiedzić koniecznie.

— Ja właśnie tam idę. ,

— Nie, nie, nie te ra z ... Mam w tej chwili pilny interes do załatwienia na Nowym Swiecie... Będę tam w ciągu d n ia ... Nie mówże im pan nic o tem, że mnie spotkałeś... Chcę im zrobić niespodziankę...

Do widzenia.

— Do widzenia.

I rozeszli się podawszy sobie ręce do pożegnalnego uścisku.

(Dalszy ciąg nastąpi). W Ł O D Z I M I E R Z Z A G Ó R S K I.

W I E Ś W I S Ł A .

S Z K I C Z W Ę D R Ó W K I P O S L Ą S K U .

(Ciąg dalszy).

Z przyjemnością wspominać będę kilkanaście wieczorów, spędzonych w Wiśle, w towarzystwie p.

Karbacza, leśniczego arcyksięcia Albrechta. Ażeby przyjaźnie usposobić czytelnika dla tej naszej nowej znajomości, zaznaczyć musimy przedział, jaki istnieje pomiędzy Niemcem a germanizatorem.

Zadanie to niełatwe, gdyż dwa te pojęcia tak się ze sobą w ostatnich szczególniej czasach zlały, że mógłbym być łatwo posądzony, jeżeli nie o usi­

łowanie rozwiązania iście gordyjskich węzłów, to o tworzenie i bawienie czytelnika woskowymi boha­

terami. Nieraz zapytujemy, dlaczego cywilizacya nie­

miecka, która tak wysoko w hierarchii społeczeństw stoi, zamiast rozwijać i podnosić szlachetne uczucia ogółu, przytępia takowe, wydając ludzi, co najmniej o przedcywilizacyjnych objawach życia? Tego pytania do dzisiaj nie rozstrzygnięto, bo alboby zwątpić było potrzeba w zbawienne wpływy każdej w ogóle cy- wilizacyi, lub posądzić niemiecką o to, że jest po­

śledniejszego gatunku.

Białego kruka napotykamy w osobie pana leśni­

czego. Jest on Niemcem i zagorzałym p atry o tą;

przyznaje jednak prawa do życia i innym narodowo­

ściom, a mając poważny głos w miejscowej radzie szkolnej, proteguje na wakującą obenie tutaj posadę nauczyciela narodowca. Codziennie prawie p. Kar- bacz z żoną swoją, W ęgierką rodem, powiększał nasze grono.

Choć w paru słowach objaśnić muszę, w jaki sposób Niemcy radzi tłumaczą tutejsze stosunki. Ich zdaniem ludności śląskiej żadną miarą do polskiej zaliczać nie m ożna; wyrodzili się z niej jacyś zupeł­

nie obcy dla nas Wasserpolacy Ł ma oznaczać nie-

') P . Bystroń w dziełku „O mowie polskiej w dorzeczu Sto- nawld i Lucyny“ pisze: „Zwrócić tu jeszcze muszą uwagą na nazwą

dorzeczna ta nazwa, że lud śląski mówi konglome­

ratem kilku języków;— jest to naturalnie twierdzenie ludzi, którym interes polityczny fałsz rozszerzać na­

kazuje. Ostać się ono m ogło, pókiśmy o Śląsku bardzo mało i to z niemieckich przeważnie wiedzieli druków; dzisiaj, kiedy się Ślązacy do życia narodo­

wego budzą, kiedy coraz to bardziej, na wieki całe zerwane węzły Śląska z innemi dzielnicami ścieśnić usiłują, kiedy nauka z narzeczy właśnie śląskich siła skarbów języka naszego wydobywać zaczyna, kiedy wreszcie pieśni ludu śląskiego bibliografii naszej wła­

snością się stają ^ a w nich jeśli ptak z obcych stron zaleciał, to przyswojony i niemal, że swojski, — dziś liczyć się z takiemi zdaniami i odpowiadać na nie by­

łoby niedorzecznością. Są Wasserpolacy na Śląsku — mieszkańcy kilkunastu w koło Bielska kolonij, wy­

chodźcami niemieckimi przed laty zasiedlonych; stwo­

rzyli oni rzeczywiście konglomerat językowy, które­

go ani Ślązak, ani Niemiec zrozumieć nie um ieją2) ;

,, Wasserpolen“, której Niemcy nietylko na oznaczenie Lachów, lecz w ogóle wszystkich śląskich Polaków używ ają; z wyrazem tym łączy się pewien rodzaj pogardy. Zkąd sią ta nazwa wzięła, niew iadom o;

jest jednak już dość dawna. Prof. V . Prasek („Gestina. v O pavsku“.

Progr. gimn. ołomunieckiego z r. 1877) utrzymuje (str. 4 uw. 2), że pojawia się po raz pierwszy pod koniec X V I I I w .; mamy jednak wyraźny dowód, że używaną już była w X V I I w. X . Jädam Gdä- cius, sługa słowa Bożego w K lucborku, użył jej kilkakrotnie w swo­

ich licznych pismach treści teologiczno-moralnej i prawniczej “ . (P rzyj), autora).

*) Pieśni ludu śląskiego z okolic Cieszyna. Zebrał D r. Andrzej Cińciała. K raków . 1885. (P rzy p . autora).

2) „Podczas gdy mowa Polaków i M orawian, zamieszkujących wsie graniczące z Niemcami, w olna jest prawie od germanizmów i nie różni się pod tym względem od mowy mieszkańców okolic w głąbi Górnego Śląska, leżących zdała od żywiołu niemieckiego, to przeci­

wnie w ustach chłopów niemieckich często słyszeć można wyrażenia jak : ,,n im die drunga, hau d i kobyla żeby besser ciągła“ lub „hast tu nich t gesau kole waszych hum en klajne p ra s ia tk i l a u f a “. (Prof. Dr.

Malinowski. „Zarysy życia ludowego na Śląsku“ ). (P rzy p . autora).

(12)

biedni ludziska — żyją z sobą i z nikim więcej, bo siebie rozumieją tylko.

Zagrzebani od paru tygodni w wiślańskicłi wą­

wozach, spragnieni naturalnie byliśmy nowinek a tu się zręczność nadarza, bo mamy gości z Cieszyna.

Cieszyn 1) to wielki świat, bo i stołeczne ongi miasto; ma swój teatr, resursy, — niemieckie to wszy­

stko ; trudno na ulicy rozmowę usłyszeć polską; na wsi pomiędzy Ślązakami i lubo i swojsko, w miastach duszno, niemiło, jak na obczyźnie. Jedyna czytelnia ludowa w Cieszynie — tam polskie dzienniki, czaso­

pisma , okazała biblioteka; tam przeszłość, tera­

źniejszość i przy­

szłość zamknięta nasza.

Uskarżali się Cieszynianie naj- s a m p rz ó d , źe warcholą zawsze

»die polnischen Hetzer«.

— Cieńciała burdę w restau- racyi zrobił o to, źe go kelner po polsku nie rozu­

miał.

Fakt ten nie był znowu tak świeży, bo sięgał mojej jeszcze by­

tności w Cieszy­

nie i miał nao­

cznego świadka we mnie, skorzy­

stałem przeto ze zręczności, aże­

by sprostować te nieco przesa­

dzone w ie ś c i.

Rzecz się tak miała: p. Jerzy Cieńciała, chłop śląski, były po­

seł do Sejmu i R ady Państwa (osobistość nad­

zwyczaj wpły­

wowa i popular­

na) zaprosił na kolacyę kilku

przez Cieszyn przejeżdżających Polaków. Kiedy kelner oświadczył, że rozporządzeń naszych nie ro­

zumie, myśmy się do innej udali restauracyi. Uspra- wiedliwszy pana Cieńciałę z zarzutu burdy, opowie­

D R . H E N R Y K JO R D A N . Profesor U niw ersytetu Krakowskiego.

h N a wzgórzu, które Olza podmywa, niegdyś Cieszyńskich Piastów domostwo, do dziś dnia pozostała wieża i kaplica św. W a ­ cława z pogańskiej pono świątyni przerobiona; w najbrudniejszym zaułku miasta starszy zabytek: studnia bracka. K iedy rv i8 6 0 roku obchodzono 1050-letni jubileusz założenia miasta Cieszyna, odnowio­

no takową i położono następujący nadpis w polskim , łacińskim i niemieckim języku; „ R o k u 810 wiaropodobnie założenie miasta Cieszyna przez trzech synów Leszka III, króla polskiego. Trzej bra­

cia książęta: Bolko, Leszko i Cieszko zeszli się po długiej wędrówce przy tern źródle i ciesząc się, zbudowali na pamiątkę miasto, które miano Cieszyn otrzymało“ . ( P r z y f. autora).

działem, jak w Suchej, wiosce w powiecie cieszyńskim położonej, urzędnik Niemiec na wybory przybyły, dlatego, źe chłopi wyborcy po niemiecku nie rozu­

mieli i zobowiązań w tym języku podpisywać nie mogli, zrobił rzeczywistą grubiańską burdę.

— Za autentyczność faktu tego ręczę wam, panowie, gdyż sam czytałem skargę przez pokrzy­

wdzonych do namiestnictwa zaniesioną.

— Niech pan wierzy — zakonkludował jednak jeden z Niemców— gdyby nie diese polnischen H et­

zer Ttxybykxny jak bracia z Wasserpolakami żyli.

Narzecza pol­

skie na Śląsku, z w ł a s z c z a w Księstwie Cie- szyńskiem, zda­

niem znawców należą do naj­

p ię k n ie js z y c h gwar polskich i stosunkowo nie­

wiele się różnią od języka pi­

śmiennego; za­

chowały one du­

żo historycznych żywiołów w okre­

sie dźwięków, jako też form i słownika. Ta ce­

cha starożytna nadaje im wiel­

kie podobień­

stwo do języka polskiego wieku X V I , ztąd też dla Ślązaków li­

teratura polska z tego okresu bardzo jest zro­

zumiałą i wiele książek, zwła­

szcza ewangeli­

ckich , kościel­

nych, do dzisiaj zachowało s i ę wśród ludu ślą­

skiego;— tej oko­

liczności w zna­

cznej części przy­

pisać należy nie­

zwykłą czystość i poprawność języka śląskich Pola­

ków. Wspólnie z wielu innemi gwarami polskiemi, narzecza w Księstwie Cieszyńskiem, mają tak zwane d ścieśnione czyli pochylone, k tó re, jak wiadomo, było dawniej właściwością języka literackiego. W sło­

wnictwie Śląskiem dużo jest wyrazów czysto polskich, dziś nieużywanych, a które dawniej były znane •—

zwrócili na to uwagę ci wszyscy, co zajmowali się badaniem języka śląskiego, a obfity zbiór tych wy­

razów przedstawił Akademii Umiejętności w Krako­

wie Dr. Andrzej Cińciała; praca jego uwieńczoną zo­

stała nagrodą z fundacyi Sam. Bog. Lindego.

Narzecza polskie Księstwa Cieszyńskiego nie

są jednolite, gdyż prawie w każdej wsi są pewne

(13)

J A N M A T E J K O .

flS m .

W I T R A Ż E D O K A T E D R Y W P R A D Z E C Z E S K I E J .

(R Y S U N E K IV .)

(14)

drobne odcienia i właściwości miejscowe, których mieszkańcy tamtejsi dobrze bywają świadomi. Można ustanowić cztery większe narzecza polskie w Księ­

stwie Cieszyńskiem: i) narzecze góralskie z podna- rzeczem wiślańskiem i jabłonkowskiem, mówi niem ludność góralska okolicy wsi Wisły i miasteczka Ja­

błonkowa ; 2) narzecze wałaskie, którem mówią W a- łachowie, grupujący się głównie koło miast Cieszyna, Skoczowa, Strumienia ku Bielskowi; 3) narzecze laskie używane w części starostwa cieszyńskiego i fry- sztackiego, i w końcu 4) narzecze przejściowe, niejako polsko-czeskie, którem mówi ludność, stykająca się z ludnością morawską nad granicą Morawy.

O ten skrawek Księstwa Cieszyńskiego, z za­

chodniej jego części graniczący z Morawą, o prze­

strzeń około ośmiu mil kwadratowych toczy się spór

w politycznych kołach polskich i czeskich na Śląsku.

Czesi tę część Cieszyńskiego uważają bezwarunkowo za swoją, a przemawia za nimi na pozór ta okoli­

czność, że są tam szkoły czeskie i że ludność tam­

tejsza, mówiąc o swojem narzeczu, morawskiem je nazywa. Z drugiej jednak strony Polacy mogą się powołać na wiele faktów językowych, na podstawie których, jeżeli nie cały ten pas graniczny, to przy­

najmniej znaczną część jego uważaćby należało za polską. O ile wiemy, Dr. Bystroń od dłuższego^ cza­

su zajmuje się naukowem rozstrzygnięciem tej cie­

kawej spornej kwestyi, czy narzecza ludności śląskiej z okolic miasta Frydka i Ostrawy raczej za polskie, czy też za czeskie uważane być winny. Bądź co bądź przyznać wypada, że narzecza te przedstawiają się jako mieszane — polsko-czeskie lub czesko-polskie.

te nastąpi). Z D Z IS Ł A W Ś W I D E R S K I .

O R Ó Ż N Y C H S T A N A C H H Y P N O T Y C Z N Y C H .

W poprzednich artykułach starałem się przed­

stawić historyczny przebieg sprawy magnetyzmu od czasów Mesmera do chwili obecnej. Zatrzymałem się jednak na badaniach dzisiejszej nauki nie wdając się w szczegółowy ich rozbiór i pozostawiając tem sa­

mem bez odpowiedzi większą część pytań, jakie pu­

bliczność zadaje sobie, ile razy mowa o hypnotyzmie:

czy wszystkich można uśpić? czy tylko słabych, czy tylko kobiety? Co to jest ten stan hypnotyczny?

Jakie są jego formy przejawu, jego korzyści i nie­

bezpieczeństwa i t. d. i t. d.?

Mam zamiar obecnie odpowiedzieć na niektóre z tych pytań.

Samo się przez się rozumie, że w wykładzie popularnym i w nauce tak młodej jak hypnotyzm, odpowiedzi te nie mogą być ani bezwzględne, ani wyczerpujące. Ale mogą być oparte na doświadczeniu,

— na długiem doświadczeniu — i wypływać z prze­

konania, niezależnie od uprzedzeń tej lub owej szkoły, tej lub owrej powmgi. Oto -wszystko co mogę obiecać i co będę się starał dotrzymać.

Czy prawdą jest, że przez wpatrywanie w przed­

miot świecący, przez pewne ruchy zwane pociągami, wreszcie przez samo wmawianie i rozkaz słowny, można wprowadzić człowieka w pewien szczególny i niezwykły stan zwany hypnozą, albo somnambuh- zmem sztucznym ?

Zdaje się, że między ludźmi wykształconymi, o których uszy obiły się postępy fizyologii lat osta­

tnich, nie ma już takich, którzyby o tem wątpili.

A jeżeli są — to, możemy ich nie brać wr rachubę.

Byłoby bowiem prostą stratą czasu dowodzić rzeczy­

wistości tego, co przez setki uczonych zostało stwier- dzonem, a na uznanie czego, gdy się ma głowę na­

bitą uprzedzeniami, nawet własne doświadczenie nie wystarczy.

Skeptycyzm naukowy może być dziś uprawnio­

nym tylko odnośnie do pewnych kwestyj szczeg'óło- w ych: czy prawdziwemi są wszystkie właściwości, jakie różni autorowie przypisują hypnozie, czy też tylko niektóre ? Czy liczba osób dających się uśpić jest tak wielką jak niektórzy podają? Czy ścisłemi są twierdzenia tych, którzy w hypnozie widzą po­

tężny czynnik leczniczy ? Czy istotnie przewrót, jaki te zjawiska sprowadzą w fizyologii, psychologii i te­

rapii, w pedagogice i w medycynie sądowej będzie tak wielkim, jak utrzymują zwolennicy reformy ?

Oto pytania co do których wolno mieć wątpli­

wości i któremi też zajmiemy się bliżej.

Przypatrzmy się najprzód czem jest ów stan hypnotyczny tak co do swej symptomatologii, czyli formy przejawu, jak i co do swej istoty fizyologi- cznej ?

Zdawmłoby się, że jeśli ta ostatnia kwestya na­

tury zjawiska nie jest jeszcze dostatecznie wyjaśnio­

ną, to natomiast jego symptomatologia t. j. prosty opis cech, nie może przedstawiać żadnej trudności.

Na nieszczęście tak nie jest. Autorowie którym przychodzi z łatwością wyliczenie wszelkich właści­

wości snu hypnotycznego, dają tylko dowód, że po­

siadają w tym względzie bardzo ograniczone do­

świadczenie, albo też, że w doświadczeniach widzą tylko to co chcą wńdzieć, co ich w pierwszej chwili uderzyło; i że używają, niestety bardzo su medycy­

nie zakorzenionego sposobu rozumowania ze szczegółu o ogóle.

Opracowawszy szczegółowo stan fizyologiczny jednego indywiduum, powiadają, że tak się objawia hy­

pnotyzm — a jeśli u innych niezupełnie to samo znaleźli, to objaśniają, że były to formy niekompletne, nieklasy- czne. W ynika z tego to, że szeregu cech uważanego za typowy w Paryżu, nie odnaleziono wcale w Nancy, że to co podają w Nancy lub w Paryżu nie odpo­

wiada temu co obserwowano we Wrocławiu, że wreszcie wszystkie te trzy typy różnią się znacznie od tego jaki opisywali już nieco zgodniej, (z przy­

czyny jednorodności metody wywoływania hypnozy), dawni zwolennicy magnetyzmu. Zkąd pochodzi ten chaos ? -Pochodzi on ztąd, że jak uczy rozległe i bez uprzedzeń podjęte doświadczenie, nie ma wcake jedne­

go typu, któryby streszczał w sobie właściwości hy- pnotyzmu. Na pytanie: jak się zachowuje osoba hy- pnotyzowana pod wpływem pewnego bodźca ? nie można dać prostej odpowiedzi, gdyż zachowa się ona bardzo rozmaicie, stosownie do swej indywidualnej natury. Tyle jest stanów hypnotycznych typowych ilu hypnotyków. Każdy ma swój typ, którego roz­

maitość zależy nadto, chociaż już w mniejszym sto­

pniu, od warunków czasowych i od metod do wy­

wołania hypnozy użytych.

Cytaty

Powiązane dokumenty

nym roku zgłosiło się kilku kandydatów, wy­. bór między nimi służyć będzie na

W idział duże jej czarne oczy, rzucające fosforyczne blaski i różane usteczka rozchylone w uśm iechu, i rów ne białe ząbki, podobne do pereł n a dnie

Z osób dających się uśpić, niektóre tylko ten dar posiadają, a i te nie zawsze czują dobrze, tak, że praktycznie rzeczy biorąc na tego rodzaju dyagno- zie

Odgadł, źe niejeden z tych wczorajszych przyjaciół zadaje sobie pytanie, czy bezpieczną rzeczą jest okazywać się serdecznym dla biedaka, który, korzystając z

sów ; na długie wieki milczenie i niepam ięć pogrzebały ten kraj, k tó ­ rego duch św iat cały zapełnił. zaczęły padać pierw sze ciosy, k tóre zniszczyły

prowadził Mesmer, a mianowicie, że w ciele ludzkiem bez pomocy żadnych obcych czynników objawia się siła, zdolna bieg prądów nerwowych modyfikować, nie był

Jeżeli się będzie m agnetyzować chorego z początkiem miejscowego zapalenia, to musi się pozornie chwilowo stan pogorszyć, ale w rezultacie choroba się

Przyszłam do tego przekonania najprzód, że od ludzi niczem innem się nie różnię tylko wychowaniem, sferą w której wyrosłam, myślami, jakie w niej