Zagadka czerwonoczarnej skrzynki
ERNEST GELLNER: Conditions of Liberty. Civil Society and Its Rivals.
London: Haxnish Hamilton, 1994.
Kiedy samolot spadnie na ziemię i się rozbije, ekipy ratunkowe szukają tzw.
„czarnej skrzynki”, opancerzonego magnetofonu z zapisem ostatnich rozmów załogi. Czasami znalezienie takiej skrzynki pomaga wyjaśnić przyczyny wypad
ku, a czasami nie. W przypadku katastrofy samolotu z napisem „komunizm” na jednej burcie, a „z lekka ugłaskany i ucywilizowany państwowy socjalizm
0 ludzkim obliczu” na drugiej, skrzynek znaleziono sporo, ale niewiele one wyjaśniają. Być może nie znaleziono tych najważniejszych, a być może załoga nie miała nic ważnego do powiedzenia. Mając do wyboru albo nadal zabijać 1 wsadzać do więzienia albo się zabrać do prymitywnej akumulacji kapitału spojrzała jeszcze tęsknie na podrygi Gorbiego, czyli nieudolnej, nomenklaturo
wej imitacji Wałęsy zaprojektowanej przez rosyjską elitę władzy przy pomocy ukradzionych komputerów i na podstawie obserwacji priwislinskowo kraju i kazała wyprowadzić sztandar, a przyprowadzić buchaltera.
Nie oznacza to, że takiej skrzynki dla samolotu „czerwonych” przestano szukać. Młody toruński historyk, Andrzej Zybertowicz, dopatruje się jej w spiskach i inicjatywach politycznych tajnych służb specjalnych. Nie zgadzam się z jego wyjaśnieniem, ale nie żałuję, że go wraz z Misztalem zaprosiliśmy na światowy kongres socjologów w Bielefeld - gdzie wystąpił w naszej przegródce na ruchy społeczne. D oradca (w średnim wieku) amerykańskich prezydentów Francis Fukuyama dopatruje się jej w złośliwym duchu dziejów, który po
stanowił historię po prostu zakończyć uznając rozpad centralnie sterowanej gospodarki i monopartyjnej dyktatury za ostatni jej rozdział (napisał nawet na ten temat książeczkę „Kres dziejów i ostatni człowiek”, która powinna nosić podtytuł „precz z Heglem, niech żyje Nietzsche”). Starszy wiekiem brytyjski socjolog Ernest Gellner (ur. 1925) postawił na społeczeństwo obywatelskie czyli narodziny egalitarnego indywidualisty z ducha protestantyzmu i М аха Webera.
Każdy m a takie wyjaśnienie, jakie m u pokolenie lojalności i przypadek podsuną.
Pokoleniowe lojalności Gellnera leżą w London School of Economics, a przypa
dek podsunął m u trzy lata kierowniczej roli w badaniach nad nacjonalizmem na Europejskim Uniwersytecie umieszczonym między innymi w Pradze. Co ta czarna skrzynka społeczeństwa obywatelskiego właściwie znaczy?
Mówiąc najprościej, Gellner stara się wyjaśnić dwa zdumiewające zjawiska współczesności: błyskawiczny i pokojowy zanik komunistycznego imperium wraz z ideologią oraz równie błyskawiczną karierę ideokracji i islamu (w chwili, kiedy piszę te słowa, swawolne klechy w Teheranie zabroniły Irańczykom posiadania anten satelitarnych: zakaz będzie zapewne skuteczny do chwili, kiedy antena dorówna wielkością długopisowi albo kiedy stanie się nią dowolny
kawałek żelbetonu bądź przewodu telefonicznego w miejskim otoczeniu człowie
ka). Islam sobie na razie podarujemy, choć jest on poniekąd interesującym partnerem dla chrześcijaństwa; albo do współpracy albo konkurencji.
Wyjaśnienia szybkiego i kompletnego krachu komunizmu (który przegrał
„z kretesem” niemal bezprzykładnym w dziejach) Gellner dopatruje się w okoli
czności, że w kolebce, w „rdzeniu” (jakby powiedział hnmanuel Wallerstein) światowego kapitalizmu z powodzeniem rozwijało się społeczeństwo obywatel
skie. W kolebce i otoczce państw komunistycznych społeczeństwo obywatelskie rozwinąć się nie mogło i dlatego te ostatnie musiały przegrać w konfrontacji ekonomicznej, politycznej i kulturalnej z państwami rynków i demokracji.
Wygodniejsza cela Sołżenicyna i wykształconych więźniów systemu to nie to samo co Krzemowa Dolinka. Czarna skrzynka szepcze zatem, zdaniem Gellnera - „społeczeństwo obywatelskie ... społeczeństwo obywatelskie ... społeczeństwo obywatelskie”. Podtytuł książeczki Gellnera jest zresztą aluzją do słynnej pracy zmarłego niemal równocześnie z jej ukazaniem się na rynku K arla Poppera - chodzi oczywiście o słynny traktat antyhitlerowski i antymarksistowski Społeczeństwo otwarte i jego wrogowie. Zresztą wobec mas emigrantów i poten
cjalnych emigrantów z Afryki i Azji popperowskie społeczeństwo otwarte stara się samo siebie dość starannie zamykać (na co teoretycy równie starannie przymykają oko).
Gellner nie jest pierwszy we wskazywaniu na społeczeństwo obywatelskie jako zaporę przeciwko totalitaryzmowi. Jednostka nie chce być niewolnikiem rodo- wo-tradycyjnych społeczności („kuzynów”, jak to dowcipnie określa Gellner), ale nie m a też ochoty wpaść pod autorytarne dyktatury militarno-państwowych władców. Między indywidualnością w pierwotnym kręgu rodziny podstawowej a zbiorowością państwa narodowego istnieje cała gama instytucji, zrzeszeń, organizacji, skupisk, stowarzyszeń, klubów i grup, które przesądzają o uspołecz
nieniu jednostki bez jej zniewolenia i sprawiają, że jednostka ta staje się samodzielnym i samorządnym członkiem złożonych i sprawnych organizacji.
Staje się, jak to niezręcznie nazywa Gellner, „m odularna” czyli „klockowata”, jak klocek „Lego” (Gellner korzysta nawet w rozdziale „człowiek modularny”
z porównania do elementów meblowych, które można składać w nieskończenie różne meblościanki). Oto co pisze na ten temat:
„Naprawdę doniosłe są jednak polityczne konsekwencje modularności.
Człowiek modularny może się włączać w skutecznie działające stowarzyszenia i instytucje, które nie muszą być totalne, wielopoziomowe, nie muszą się opierać na rytuale ani utrwalać dzięki starannie przepisanym wzorom, nawzajem ze sobą powiązanym i dlatego bezwładnym. Może się włączać w stowarzyszenia służące specyficznym celom, ad hoc, z zastrzeżeniami, nie wchodząc w nie na drodze rytuału krwi. Może ze stowarzyszenia wystąpić, jeśli się z nim nie zgodzi, nie narażając się na zarzut zdrady. Społeczeństwo rynkowe działa nie tylko dzięki
zmiennym cenom, ale także zmiennym sojuszom i opiniom: nie m a słusznej ceny i nie m a jedynie słusznej charakterystyki ludzi, wszystko może się zmieniać i zmienia się faktycznie, nie naruszając bynajmniej ładu moralnego. Porządek moralny nie związał się z rolami ani stosunkami narzuconymi z góry, ani z jakimś zestawem praktyk. To samo dotyczy wiedzy: przekonania można zmieniać bez stygmatu odszczepieńca. A przecież te nader konkretne, nieusankcjonowane, instrumentalne, odwracalne więzy i stosunki są skuteczne! Stowarzyszenia ludzi modularnych mogą być skuteczne bez usztywnień!
To właśnie dlatego społeczeństwo obywatelskie może się wyłonić: wykuwając więzy, które są skuteczne, ale i elastyczne, konkretne, instrumentalne. Naprawdę zależy od przejścia od statusu do kontraktu: oznacza to, że ludzie dotrzymują umów, nawet jeśli nie są one związane z rytualnym statusem ani członkostwem w grupie. Społeczeństwo wciąż jeszcze jest strukturą, nie uległo atomizacji, nie stało się bezbronne i uległe, a przecież struktura daje się łatwo dostosować do nowych warunków i reaguje na racjonalne kryteria poprawy. Modularność człowieka to odpowiedź na pytanie, jak można stworzyć przeciwwagę dla instytucji i stowarzyszeń, które nie dławią” (Gellner, 1994, s. 99-100).
No właśnie. Społeczeństwo obywatelskie pojawia się wówczas, gdy pojawi się człowiek zarazem indywidualistyczny i egalitarnie uspołeczniony. Skąd się jednak takowy w dziejach pojawia? Ostatecznie na większości obszarów i w większości epok panowała stagnacja i niewola. Jakby jednostki nie składać, wychodziła meblościanka przemocy i zastoju. Gellner idzie za Weberem i Durkheimem i wskazuje na religię jako mimowolną położną nowego człowieka.
Protestanci to po prostu szczerze przejęci zbawieniem eks-katolicy, którzy uczciwie zrewidowali swoje zaufanie do kościelnej ubezpieczalni z głównym menedżerem w Rzymie. Przejęci własnym zbawieniem (w obliczu moralnego krachu centrali) bardziej się przyłożyli do rachunków sumienia, co się im uogólniło także na prowadzenie ksiąg w interesach i na abstrakcyjną uniwersal
ność w społecznym podziale pracy. Biada tym, którym kontrreformacja odebrała szanse na akumulację kapitału i rewolucję przemysłową. Do dziś mają zaległości. Biada, ale jeszcze nie amen, bo to jeszcze nie koniec, a przynajmniej nie amen w europejskim pacierzu (na temat europejskiego pacierza napiszę oddzielnie starając się porównać „Wielkie europejskie złudzenie” M inca z jeszcze ciepłym zeszycikiem esejów Petera Sloterdijka - nazwisko holenderskie, filozof niemiecki, mieszka pod Marsylią - „Jeśli Europa się zbudzi”).
Tu się jednak Gellner nieco plącze w zeznaniach: nowy człowiek m a się rodzić z małżeństwa etyki protestanckiej z kapitalistycznym przedsiębiorcą, ale z dru
giej strony to właśnie nowy człowiek okazać się może powodem pojawienia się protestantyzmu. Jak sam pisze nieco dalej:
„Styl religijny protestantyzmu, egalitarny i indywidualny stosunek do bóstwa stanowi teologiczne echo społecznej modularności, podobnie jak systematyczne
korzystanie z terytorialnie i funkcjonalnie rozmieszczanych pośredników (czytaj kleru - S.M .) jest konsekwencją sztywnej hierarchii ładu społecznego” (Gellner, op. cit., s. 105-106).
Nie m a w takiej plątaninie niczego zdrożnego: z przyczynowością i jej kierunkiem w wyjaśnieniach z pogranicza socjologii i historii jest kiepsko, a w dodatku obecnie, w epoce komunikacyjnego obżarstwa nie lekceważymy już psychologicznych idiosynkrazji ani kulturalnych dziwactw. Na dzieje może wpływać i baza i nadbudowa, i nawet moda kobieca. Problem polega jednak na tym, że autor widzi pojawienie się społeczeństwa obywatelskiego z ducha protestantyzmu jako zjawisko co prawda nader pozytywne, ale obciążone pewnym grzechem pierworodnym nacjonalizmu. D la Gellnera sprawa jest dość prosta: protestantyzm musiał się oprzeć na standardowym tekście Pisma i egalitarnym uzgadnianiu znaczeń: wysoka kultura Biblii dla wtajemniczonych i godnych musiała stać się kulturalnym wyposażeniem i operacyjnym podręcz
nikiem zachowań całego społeczeństwa. Państwo przestało być wyłącznie monopolistą od przemocy - stało się także monopolistą od wykształcenia: „Tak oto dochodzi do skutku małżeństwo państwa z kulturą i wkraczamy w Epokę Nacjonalizmu” (Gellner, op. cit., s. 107).
I tu się dopiero zaczynają kłopoty z koncepcją społeczeństwa obywatelskiego jako kluczem do zrozumienia upadku komunizmu. Gellner zanadto się przejął trzema latami w Pradze i pisze, że w centralnej i wschodniej Europie nowe
„wysokie kultury” utworzono na podstawie sztucznej rekonstrukcji kultur chłopskich dla uzasadnienia nowych państw narodowych. Jest to oczywiście bzdura. Tak się działo wyłącznie w Czechach, gdzie szlachtę wybito za Husa, a inteligencja dopiero w XIX wieku zaczęła śnić zarówno o własnym państwie, jak i własnej kulturalno-językowej ojczyźnie. Inaczej się rzecz miała w znacznie większej Polsce i na znacznie ważniejszych dla monarchii Habsburgów Węg
rzech. K ultura rosyjska - ta przekazywana w instytucjach oświatowych - też z pewnością nie była do I wojny światowej specjalnie chłopska, choć naturalnie chłopomanów i „narodników” można podciągnąć pod nadgorliwych fałszerzy
„Słów autentyzmu w nacjonalizacji społeczeństw państwowych czyli jedynie słuszną drogę do oświecenia mas (angielska i francuska) przeciwstawianą pośpiesznym i opóźnionym wysiłkom wschodniej Europy i trzeciego świata (ten ostatni proces interesująco badał swego czasu Benedykt Anderson w „Wyimagi
nowanych wspólnotach”, choć chodziło mu głównie o nadgorliwe elity post- kolonialnych państw trzeciego świata).
Kłopoty potęgują się jeszcze bardziej, gdy Gellner korzysta ze starej intuicji geopolitycznej i powiada, że wszystko w zasadzie zależy od tego, co z naszymi przodkami robili Rzymianie. Jeśli nas podbili, to wyszliśmy szybko na swoją kulturę i państwo, jeśli z nami utrzymywali liczne stosunki, to mieliśmy do niedawna kłopoty, a jeśli byliśmy dla Rzymian marginesowi, to trudno nam się
pozbierać z rozumem, bo ani ramy kultur narodowych ani narodowych państw nie bardzo do nas pasują. Stąd klasyfikacja, którą Gellner nazywa „europejskimi strefami czasowymi” . Najlepiej się miewa wybrzeże atlantyckie Europy: państwa dynastyczne pokrywały się tam z grubsza z regionami kulturalnymi i do dziś kłopoty pojawiają się wyłącznie na marginesach (Belfast, Bilbao). Szkoda, że Gellner zapomniał o Hiszpanii i Portugalii, ale dla podbudowania własnych argumentów nie takie rzeczy jesteśmy w stanie robić. Druga strefa czasowa - obejmująca właściwie Niemcy z Włochami - była nader dojrzała kulturalnie, ale rozdrobniona politycznie na państwo czekała do końca wieku dziewiętnas
tego. Poszło jednak względnie łatwo (jeśli nie liczyć, a Gellner nie liczy, dwóch wojen światowych, które niektórzy historycy są skłonni przypisać dziecięcej chorobie państwowości japońskiej czy niemieckiej).
O nas czyli o trzeciej, jeszcze bardziej na wschód położonej części Europy Gellner pisze następująco: „Z punktu widzenia wcielenia w życie nacjonalistycz
nej zasady jedna kultura, jedno państwo najwięcej kłopotów sprawiała trzecia, na wschód położona strefa. Występowała tu wielka pstrokacizna rozmaitych kultur, przemieszanych zarówno geograficznie, jak i w strukturze społecznej, zaś granice polityczne, kulturalne i religijne pozbawione były logiki i wzajemnego uznania. Wiele kultur chłopskich nie miało wręcz wcale Kultury Wysokiej.
Niektóre były bezimienne. Często brakowało instytucji oświatowych zdolnych wytworzyć, ochronić, odtworzyć i spopularyzować wysoką kulturę i to w stule
ciu, w którym utożsamiały się z nią całe społeczeństwa, a nie tylko uprzywilejo
wane mniejszości. [...] Jeśli potencjalne jednostki miały być spójne i w miarę jednolite, trzeba było działać: należało zasymilować o wiele, wiele więcej jednostek, albo je wygnać, albo zabić” (op. cit., s. 116).
Niejaką pociechę można czerpać z faktu, że jeszcze gorzej rzecz się miała, zdaniem Gellnera, w strefie czwartej, czyli carskiej, która podobna była - do I wojny światowej - do strefy trzeciej, ale po przypadkowo wygranej przez bolszewików rewolucji utrwaliła strukturę przestarzałego imperium z religij- no-policyjną warstwą czekistów-jezuitów (zaszła tam zdaniem naszego autora
„odwrotność reformacji”, gdyż wiara w społeczeństwo bezklasowe wnet do
prowadziła do wykształcenia się okrutnych jezuitów bezwzględnie, ludobójczo posłusznych - pozwolę sobie na złośliwy komentarz - kremlowskiemu, poniekąd trzeciemu, Rzymowi).
Widać już do czego to wszystko było potrzebne: ponieważ postęp ku rynkom i demokracjom w kluczowym punkcie europejskich dziejów zależał od sukcesów protestantyzmu (purytańskie ekscesy wygasły niczym flower power, a pozostał pozytywny dla egalitaryzmu i przedsiębiorczości brak kadr kleru), więc też jego przegrana z katolicyzmem opóźniła Europę środkową, a wprowadzenie przez bolszewików odwrotności reformacji doprowadziło Rosję i te obszary, na których udało się jej narzucić swoje porządki, do ruiny.
Jestem wobec tak odczytanej czarnej skrzynki sceptyczny. Mój sceptycyzm nie wynika z niewiary w społeczeństwo obywatelskie. W społeczeństwo obywatel
skie wierzę dość głęboko. Pamiętam jak w sierpniu 1980 roku telewizor chciał zohydzić strajki w stoczni gdańskiej i puścił w dzienniku fragment wywiadu sympatycznej dziewczyny opozycjonistki nagrany przez Szwedów. Dziewczyna mówiła o tym, że trzeba na państwie komunistycznym wymuszać stopniowe uwalnianie coraz to nowych obszarów odzyskiwanych dla społeczeństwa obywatelskiego. D la komunistycznych władców był to koronny dowód złych intencji. D la większości widzów, podobnie jak dla mnie, było to oczywiste potwierdzenie naturalnych, spontanicznych odczuć i politycznych planów na przyszłość. Ale nawet jeśli Gellner m a rację twierdząc, że to właśnie ich stłumienie, niszczenie społeczeństwa obywatelskiego doprowadziło do upadku komunizmu, to jest to teza doprawdy w tej chwili już mało odkrywcza.
Tłumaczy, co najwyżej, dlaczego robotnicy pracowali mniej wydajnie w państ
wowych fabrykach, a naukowcy wymyślali mniej odkrywczo w państwowych laboratoriach; bo czuli się sfrustrowani nie mając tego bogactwa uspołecz
niających organizacji i stowarzyszeń między rodziną a państwem. Co więcej, wydaje mi się, że Gellner wojnę domową w byłej Jugosławii i rozwód Czechów ze Słowakami uznał za typowe, modelowe zjawiska towarzyszące upadkowi komunizmu. Nie sądzę, by miał rację. Po pierwsze dlatego, że wojnę domową w byłej Jugosławii znacznie ciekawiej wyjaśnić procesami w byłej komunistycz
nej elicie władzy niż nacjonalistycznym idiomem, który został dobrany później i niestarannie. Po drugie dlatego, że dokładnie tak samo jak Serbowie chce postępować generał Lebiedź i jego koledzy, ale wychodzi to gorzej, bo świat czuwa znacznie skuteczniej (gdyby Bośnia albo Serbia dysponowały bronią atomową też czuwano by czujniej). Po trzecie dlatego, że hipoteza o wyłaniają
cym się z Reformacji społeczeństwie obywatelskim wydaje się raczej publicys
tycznym uogólnieniem paru potocznych intuicji i już w naukach społecznych obecnych teorii, niż naprawdę nową czarną skrzynką (a dlaczego nie wybrać Renesansu? Późnego Średniowiecza? Chrześcijańskiego wynalazku spowiedzi, jak u Foucaulta?). Toteż szukając ciekawszej czarnej skrzynki sięgam do innych
tekstów.
Po pierwsze szukam argumentów historycznych o konieczności albo przypad
kowości związku między rynkiem a demokracją (polecam np. Charlesa Tilly’ego Coercion, Capital and European States AD 990-1992, Blackwell, Oxford, 1993).
Moim zdaniem konieczności nie ma. Można mieć doskonały rynek z niedo
skonałą demokracją (Tajwan, K orea Południowa, Japonia, Singapur, poniekąd Chiny). M ożna mieć demokrację z podejrzanym rynkiem (do niedawna Indie).
Z drugiej strony od chwili zaślubin rynku i demokracji w Europie oraz podróży poślubnej na podbój kolonii model ten jest traktowany jak wzorzec metra w Sevres pod Paryżem.
Po drugie sięgam po studia wpływu nowych mchów społecznych na skuteczność polityczną społeczeństw obywatelskich (polecam np. Jean Cohen i Andrew A rato Civil Society and Political Theory, M IT Press, 1994, choć pierwsze wydanie pochodzi z roku 1992). Chciałbym mianowicie wiedzieć, jak się zmieniają chęci jednostek i jak się „przekładają” na język kontrkultur, za
chowań, ruchów społecznych, nowych instytucji.
Po trzecie staram się zrozumieć perwersje racjonalności, ä la Jon Elster ... ale to już wykracza poza ramy niniejszych rozważań na temat czerwonoczarnej skrzynki. Której jak dotąd nie udało się odnaleźć.
Sławomir Magala
Demokracja w soczewce symbolicznej interakcji
ELŻBIETA HAŁAS: Obywatelska socjologia szkoły chicagowskiej, Redakcja Wydawnictw K UL, Lublin 1994, 118 s.)
Problemy stawiane społeczeństwom przez demokrację oraz samej demokracji przez społeczne całości od pewnego czasu cieszą się rosnącym zainteresowaniem socjologów. Książka Obywatelska socjologia szkoły chicagowskiej wychodzi naprzeciw tym zainteresowaniom; A utorka dokonuje w niej prezentacji idei autorów takich, jak G.H. Mead, Ch.H. Cooley i H. Blumer, znanych socjologom w odmiennych kontekstach.
Myślą przewodnią, organizującą dobór tekstów, jest wyeksponowanie wątku krytycznego, podejmowanego przez szkołę chicagowską w odniesieniu do instytucji politycznych demokratycznego państwa. Strategia badawcza, za
kładająca zasadniczą zależność społecznych stm ktur komunikacyjnych i poli
tycznych prowadzi autorów prezentowanych tekstów do diagnozy przyczyn zła społecznego. Analizy założeń filozoficznych oraz procedur badawczych przed
stawionych myślicieli, dokonane przez Autorkę wyboru we „Wprowadzeniu”
i obszernych omówieniach, które poprzedzają przekłady, umożliwiają recepcję ich koncepcji w szerokim kontekście ugruntowanej tradycji intelektualnej.
Część pierwsza zawiera trzy opracowania. W omówieniu myśli Charlesa H ortona Cooley’a A utorka eksponuje koncepcję społecznej genezy ideałów wspólnotowych i organicznej interpretacji praw człowieka, przeciwstawiając ją idei kontraktu społecznego. Zwraca się też uwagę na obecny w myśli Cooley’a fenomenologiczny wymiar jaźni społecznej oraz komunikacyjne podstawy społecznego porządku. Tę skrótową rekonstrukcję - podobnie, jak dwie następne - uzupełnia bibliografia ważniejszych prac przedstawianego autora, a także opracowań i artykułów na jego temat.