Dodatek bezpłatny do ,,Dziennika Bydgoskiego!1 Wychodzi
co2 tygodnie.
Nr. 20. Bydgoszcz, niedziela 26
września 1909. Rok II.
M psiastały miasta m Polsce.
Przed tysiącem la
tPolska
miała zupełnie inny wygląd niż dzisiaj. Ziemię całą pokry
wa
ły nieprzebyte bory, pełne dzikiego zwierza.
Po drogach czaili się rozbójnicy. Gdzie nie
gdzie spotkać było można
warow nezamczyste grody,
z wy sokiem! basztami,
otoczonewałem,
ostrokołem lub
rowemgłębokim. Do zamku
prow adził
most nałańcuchach ,,zwodzony44.
Kiedy taki
mostbył zdjęty, wcale
tamnie było
można się dostać. W grodach mieszkali ryce
rze, a
naokoło były osady kmieci niewol
ników.
Ludzie niemało musieli się zapracować,
bo choć nie
wielkie
mieli potrzeby, ale sami
też sobie wszystko
robili. Gospodarz siał zbo
że, wyrabiał sprzęty i naczynia, niewiasty przędły nici, tkały płótno i sporządzały odzież.
Pieniędzy prawie nie używano. Handel był tylko zamienny
- toznaczy wymieniano jedne produkty
zadrugie,
towarempłacono
zatowar,
n.
p. zbożem i miodem
zabursztyn itd. N aj
częściej zamiast pieniędzy używano płócienek
-
,,płaków44
-skąd pochodzi słowo ,,płacić44.
Rycerzom wszystkie potrzebne rzeczy
robili
niewolnicy. Bogatsi tylko kupowali ozdobną broń, piękne naczynia i inne wyroby, które kupcy przywozili do Polski
zzachodu. Stan
taki
trwał do
14wieku,
Stopniowo jednak
corazwięcej było łudzi, którym nie wystarczały proste wyroby,
corazwięcej amatorów
napiękne towary zagrani
czne.
Tymczasem sprowadzanie
zzagranicy
nie było wygodne. Trudno jeździć tak daleko
końmi po złych drogach,
a tujeszcze często rozbójnicy napadli kupców i
towarim odbie
ra
li. Cóż kiedy Polska
wtym czasie była spu
stoszona
i nie było ludzi, którzy by rzemiosłem
i handlem zajać się mogli. Od
12wieku, kiedy
to
Bolesław W stydliwy podzielił Polskę
naksięstwa, książęta nieustannie
wojo
wali między sobą,
awojen
zsąsiadami nie prowadzili
-nie przybywało więc jeńców. Ciągle powta
rzały się napady litewskiego plemienia Prusa- ków, którzy mnóstwo ludzi porywali. W X II
wieku spadł
na nasnajazd Tatarów. Tatarzy doszczętnie Polskę spustoszyli. W sie p
alili, pola stratowali, pozabijali bydło, ludność upro
wadzili do niewoli.
K
to wtakich czasach mógł się zająć rze
miosłem albo handlem? Myśleli długo ksią
żęta, coby
tuzrobić, aż
wkońcu wymyślili, żeby sobie łudzi od sąsiadów sprowadzić.
Właśnie
wtym czasie
wNiemczech źle
się działo. Było bezkrólewie. Rządził ten, kto silniejszy; ludność uciskana i grabiona przez
ry
cerzy rabusiów, nigdzie spraw iedliwości znaleść nie mogła. Do Niemców więc książęta posyłali mądrych ludzi bywalców, którzy ich namawiali, żeby
zojcowizny swej do Polski się przenosili, obiecując, że im się
tudobrze dziać będzie.
Niemcy eałemi gromadami do Polski ciągnęli.
Ci niemieccy koloniści zakładali koło dawnych grodów miasta.
Za przykładem książąt sprowadzali kolo
nistów biskupi i możni panowie. Koloniści za
w
ierali
zksięciem umowę, spisywali układ
t. zw.
,,Przywilej lokacyjny44. Zapewniono
wnim mieszczanom, że będą się rządzili według tych praw
co wswojej ojczyźnie. Ten, kto sprowadzał kolonistów i umawiał się
zksię
ciem, zostawał wójtem i
zarazem zławnikami sprawował sądy, Zarząd miasta należał do
burmistrza i rajców, którzy
razemstanowili radę miejską. Mieszczanie przez pewien
czasbyli wolni od podatków, dopiero po upływie tego
czasu, t. zw.,,woli44, płacili podatek pie
niężny
-czynsz.
Na otrzymanym obszarze koloniści ozna
czali czworokątny plac
-rynek. Budowano
tu ratusz -
dom radny. Na wszystkie strony rozchodziły się ulice. Ponieważ były
toczasy, kiedy lada dzień mogli wpaść Tatarzy albo
inni wrogowie, trzeba więc było budować mia
sta
jak fortece,
adomy tak, żeby się
wnich
bronić było można.
To też ulice były wąskie i kręte, domy
m
iały
mury grube, okna małe
zŻelaznemi okiennicami, drzw i ciężkie żelazne, podwórka
małe jak studnie. Miasto
otaczanowałem albo
murem,
po którym chodziła straż i
wdal spo
glądała, czy nieprzyjaciela gdzie nie widać.
Dawna stolica Polski
—Kraków, do dziś dnia
mataki wygląd. Od Wawelu, zamku dawnych królów polskich, kołem opasywały
miasto mury,
zktórych jeszcze resztki pozo
stały. Dziś zamiast
muru, wmiejeu
ternsą wspaniałe aleje,
t. zw.planty. P rzy wjeżdzie
do śródmieścia widać starożytną bramę Flo- ryańską
zbasztami.
Przez wązkie ulice dochodzi się do rynku.
Na środku stoi
ratusz.Opodal widać Sukien
nice, wspaniały gmach zbudowany przez K azi
mierzą Wielkiego
wX IV wieko, Na przeęi'W-
ko wznosi się prześliczny kościół Panny M aryi
z
ołtarzem rzeźbionym przez znakomitego rzeź
biarza W ita Stwosza.
Na około domy
zporysowanemi od staro
ści murami, które już dużo wieków pamiętają.
Kto się znajdzie
narynku
wKrakowie, może
sobie łatwo wyobrazić, jak wyglądały dawne
miasta.
Ciemna Rosya.
Rosyjska oświata ludowa posuwa się śli
maczym chodem naprzód
- tokażdemu
wia
domo. Pomimo wszystkich nawoływań świa- tiejszych
zpubliczności rząd kroczy swemi
własnemi drogami, niezbadanemi dla zwykłego
śmiertelnika. W pierwszej Dumie
minister oświaty nie
umiał wnieść innego ważniejszego projektu, jak żądanie pieniędzy
nazbudowanie nowej pralni dla uniwersytetu
wJurjewie (Dorpat) i wyporządzenia
tampomarańczami.
Do oświecania ciemnych
masludow ych
n
ik
tsię energicznie zabrać nie chce. T
ui ow
dzie zbudują coprawda jakąś nową szkołę wiejską
-ale
totylko kropla
w morzu.P ry
w
atnym usiłowaniom
,aby działać oświecająco
na
masy, władze stoją |na przeszkodzie
zg
or
liwością, godną lepszej sprawy, zwłaszcza wtedy, gdy usiłowania
tewychodzą
zestrony postę
powej.
Młodzież i ludność nauczyłaby się myśleć,
a to w
Rosyi niepotrzebne! Słowem
-nieuf
ncśó jest
urządu tam, gdzie powinna być po
moc
i poparcie.
Cholera
znowudowodzi najwyższej nie
świadomości po wsiach rosyjskich. Nie po
winno
todziwie nikogo. Przecież
nawet wPe
tersburgu znajdują się ludzie, którzy
zcałą stanowczością twierdzą, iż cholere szczepią
stucznie lekarze! W szystkie środki ochronne pozostają wskutek tego bez śladu.
Tak naprzykład niedawno jakiś robotnik pił
naulicy wodę
zrury wodociągowej, otwar
tej dla polania ulicy. Gdy przechodnie zwra
cali
muuwagę
naniebezpieczeństwo nabawie
nia się cholery, oświadczył naiwnie, iż woda
musi być przecie przegotowana, skoro nią po
lewają ulice; inaczej szerzyłaby się tylko
cholera!
Gdyby się nie obawiano karabinów
,tłu
m zpewnością urządzałby demonstracye przeciwko
barakom cholerycznym, przeciw lekarzom i służ
bie sanitarnej. Po wsiach czynią
tochłopi
zeskutkiem.
Mimowoli przypomina się tutaj powstanie
w
Petersburgu
w r.1831, gdy cholera po
razpierwszy zawitała do Rosyi i
wsamym tylko Petersburgu uśmierciła 5000 osób. Car M ikołaj I
ukazał się
sambez orszaku dworskiego
nata
rg
uwśród rozszalałego tłum
u.,,Na kolana**
—huknął swym potężnym głosem,
awszystko jak
naskinienie legło przed nim
wprochu.
Gdzie jest człowiek, któryby
wRosyi posiadał
dziś taką powagę chociażby tylko
wprzyb!i
żeniu! ?
W
ownętrzu państwa nie odważy się
z
obawy
o swedrogocenne życie żaden czy-
now
nik uspokoić i oświecać wzburzonych przez cholere tłumów. Nawet
samapolicya umyka
rzed tłumami. Na wyspie Tałiabesk,
wgu
aran
pskowskiej, powstała
wtych dniach cała ludność przeciwko ,,lekarzom cholerycznym**
i groziła im śmiercią. Podczas lata mianowicie studenci uniwersytetu Jurjewskiego pod prze
wodnictwem profesorów przedsiębrali badania
co
do rybostanu
najeziorze Pskowskiem. M ie
szkańcy są dziś święcie przekonani, iż panowie
w
sypali do wody proszek choleryczny. Cała
wściekłość tłumu od
czasupojawienia się cho
lery zwróciła się przeciwko lekarzom.
W ielkie zgromadzenia pod przewodnictwem starszyzny postanowiły uśmiercić nieszczęśli
wych lekarzy i studentów. Podczas gdy kilku
studentów mogło się
ratować
zawczasuucieczką, jeden
znich, Wolanskij, tylko
ztrudem uszedł śmierci,
awyszedł
zbiedy strasznie pokiere
szowany.
,,Cholerycznego doktora** chciano konie
cznie zabić. D wóch odważnych chłopówr chciało
go bronić. Napróżno. Rozszalały tłu
mobsta
wał przy swojem i wrzucił nieszczęśliwca do jeziora. Z wielkim tylko trudem udało się le
karzowi uratować i dostać się do Pskowa.
Po nim nienawiść tłumu zwróciła się
nafelczera W olkowa, zamieszkałego
tamjuż od
lat dwunastu. N ajpierw miano obić jego dzieci,
a
potem jego samego. I tak się stało. Tłum zdobył następnie baraki choleryczne i zabrał
czterech chorych do domów. Podczas tych zajść polieyi nie było ani
nalekarstwo.
Jak mało władza
samadba
ooświatę, świadczy
o teminny wypadek. Profesor p ry
watny, Korczak,
miał zamiar
naprzedmieściu Kijowa wygłosić kilka wykładów
ocholerze
i tyfusie. Gubernator zabronił.
W Pieremyszli chciała władza zabronić jakiemuś
uczonemuludowych wykładów
zastro
nomii
zobrazami świetlanymi. Dopiero po długich rokowaniach przyszło do wykładu
o
księżycu, przyczem cała treść
musiała przejść poprzednio przez ręce
władzy celem jej zba
dania.
A kto przeszkadza oświacie
wR osyi? Car, jego rząd
zurzędnikami i popi. Innej odpo
wiedzi niema.
Wielki los!
(Humoreska.)
Stary Burkot był niezwyle brzydkim i ską
pym człowiekiem. Po śmierci żony sprzedał gospodarstwo, k
upił małą nędzną chatę
naskraju lasu i żył jak najbiedniejszy
zwieśnia
ków. M iał tylko jeszcze starą służącą
usie
bie, Katarzynę, równie brzydką i kulawą
w
dodatku.
rem
brata zostawił,
a comówił, zapomnieliśmy, więc do tego
czasunie wiemy,
cosię
znim dzieje. Dziesięć lat od owej ch
wili minęło, ja trzym
amksiążeczkę tę oto, jako jedyną pa
m
iąlkę po bracie, która
zrzeczami ojcowskie
m
i została. Teraz więc, mój panie, jeżeli
znaszJózefa Kowalskiego, powiedz, może też
tobrat mój ukochany!
Tu Józef nie mogąc już dalej hamować
swego wzruszenia, zawołał:
-
Jakżeś ty cudowna,
oBoże!
-panien
ko, prawda, że ci
naimię Ludwika!
-
T ak jest, odpowiada zdziwiona.
-
Więc
witaj mi, droga siostro! krzyknie Józef, ściskając
wswoich objęciach zdumiona dziewczynę, bo
toja jestem bra
ttwój, ja Józef
Kowalski!
Rozczuleni
temniespodziewanem znalezie
niem się nie
mogli i słowa przemowie, dopiero gdy pierwsze powitania minęły, Ludwika po
prosiła brata do przybranej matki,
aidąc dro
gą, przypominali sobie wypadki dawniejszego życia.
-
Moja Ludwisiu kochana, pamiętam jak
dziś tę godzinę,
wktórej myśmy się rozłączyli.
Jacyś państwo widząc naszego ojca
zdw ojgiem dzieci, zab rali cię
zsobą do najbliższego
mia
sta,
aże
wpowozie nie było tyle miejsca oj
ciec szedł pieszo, tyś się cieszyła, że jadziesz
powozem.... byłaś taka mała.... M ó j Boże, ja
kaś ty ładna teraz, jakeś wyrosła. I
znowują uścisnął i
znowudziękował Bogu, że
mupo
zw
olił tak cudownie znaleść przyjaciółkę
zlat dziecinnych, jedyną siostrzyczkę kochaną.
-
Tyś pojechała,
mó
wił dalej,
aojciec do
dnia następnego został, i kiedy mnie już oddal
do kotlarza, ja odprowadziłem go aż do naj bliższej wioski. Przed kościołem ojciec kazał
m
i przy sobie uklęknąć,
agdyśmy się porno d liii,
rzekł uroczyście: ,,Mój Józefie, ja pewno długo nie pożyję, ciebie i Ludwikę poleciłem Bogu, błogosławię cię więc mój synu, idź pro stą drogą
naświecie, pamiętaj
oLudwice,
i żyj tak, abyśmy się znów
wniebie połączyc
m
ogliu. Przeżegnał mię potem, łzę otarł i zni
knął
zarnurami kościoła. Od tej chwili nie
widziałem go więcej.
-
Dobry i kochany
naszojciec, rzekła Lu dwika, zanosząc się od płaczu. On
terazpe
wno w
niebie,
ajego błogosławieństwo widocz
nie nad
nami spoczywa. O! Józiu kochany, jakże
towszystko cudowne! Przed kościołem pożegnał cię ojciec, i
tuznów przed ołtarzem
m
y dzieci jego spotykami się
zsobą! To Bo
skie zrządzenie! Jakże
todobrze, żeś ty pa
miętał
naprzestrogi ojca i kościoła nie miną
łeś; gdyby nie to, pewnobyśmy się
wżyciu
n
igdy nie widzieli.... No
terazpójdź do mej przybranej matki,
otniedaleko
wtym domku
na
brzegu miasteczka; jest
tobardzo
zacnako
bieta, wdowa, kocham ją, jak własną matkę.
Wkrótce stanęli
namiejscu; pani Sierpiń
ska dowiedziawszy się, jakim
tocudem znale źli się oni
wkościółku, rozrzewniła się bardzo, widząc
w temoczywiste zrządzenie Boskiej Opatrzności.
Józef osiadł
wmiasteczku,
wktórem sio- sira jego i pani Sierpińska mieszkały; wziął się
zzapałem do pracy. Zdolność jego i aku
ratność zjednały
muwkrótce wziętość, która
go doprowadziła do zamożności. Pracował
on teras nato, aby siostrze i jej dobrodziejce,
która dotąd żyła
zpracy rąk swoich, dać utrzy
manie i wynagrodzić
zacnejęj
serce,jakie względem sieroty okazywała. I Bóg pobłogo
sław ił pracy Józefa, spełnił szlachetne jego za
miary.
Pani Sierpińska była odtąd
wjego domkn, jak
wdomku synowskim. Siostrę poczciwy
kotlarz niedługo wydał
zamąż,
a wlat kilka dorobiwszy się jeszcze znaczniejszego
majątku,
nie zapomniał
opustym kościółku. Odnowił go całkowicie, obsadziwszy lipa
mi dokoła.
W jednym ołtarzu ustawił nowy obraz przed
stawiający Najświętszą rodzinę; Matka Boska
z
dzieciątkiem Jezus
naręce siedziała przed swoją chatką, której ściany oplatały liście wi- nogradu,
aśw. Józef opiekun podawał dziecią
tku koszyczek
zwinogronami, i oboje patrzeli
na
Przenajświętszego Wychowańca swego
z
taką niewymowną rozkoszą, jaką Bóg tylko daje wybranym swoim, uczciwym rodzicom ko
chającym dziatki. U spodu zaś był napis:
Gdzie k
witnie praca, pobożność i zgoda,
Tam mieszka szczęście i święta swoboda!
Niedoszła walka.
Pan burmistrz był wielkim
amatoremzwierząt. Miał
ontrzy psy, cztery koty, kil
kanaście królików, dwie morskie świńki i jeża, który swobodnie biegał po kaneelaryi; prócz te
go
miał wiele zwierząt wypchanych,
aeałem jego marzeniem było, mieć oswojonego tygrys
a,lwa, albo przynajmniej niedźwiedzia. Drugim
takim
amatorembył pan aptekarz i od niego
też nabrał pan burmistrz i zamiłowania i po
trzebnych wiadomości, jak się
zezwierzętami
obchodzić. Pan aptekarz był jednakże przeważ
nym zwolennikiem ptaków,
toteż miał cztery kanarki, papugę, gila, kosa i srokę, burmistrz największy zaś
miał pociąg do czworonożnych.
Pewnego pięknego dnia, burm istrz siedział
w
swoim biurze, nadszedł jakiś po komedyan-
cku ubrany jegomość i prosił
okonsens
naprzed
stawienia.
-
A jakiego rodzaju
teprzedstawienia!
-
zapytał burmistrz.
-
Mam znakomitą menażeryą.
-
Ej, ej, zawołał burmistrz uradowany
—to m
y niejako kolegam i jesteśmy!
a maszpan też piękne okazy zwierząt!
-
Ba i jakie! M ałpy, niedźwiedzie, lamy,
dzikie koty, kameleony, białe szczury
--
A będą też jakie nadzwyczajne produ- kcye!
-
Rozumie się. Jeżeli pan burm istrz, po
zwoli,
to zaraz najutrzejszem przedstawieniu urządzę wielką walkę węża grzecbotnika
zol
brzymim żółwiem,
To było dla pana burm istrza zupełnie
czemś
no wena.—
Walka węża
zżółwiem! Czy
topo
dobne?
-
Tak jest. To osobny rodzaj olbrzymieli żółwi, które są bardzo niebezpieczne i
nała
dzi się rzucają. Najulubieńszą ich strawą są węże, które przed nimi ani się obronie, ani
ociec nie mogą. Rodzaj
tenżółwi dotychczas był nieznany, dopiero p
rzy zbadanie środko
wej A fryki odkryto go nad rzeką Lualabą, gdzie krajowcy 'te żółwie
wewielkiem mają poszanowaniu
zwdzięczności, że tak znakom i
cie tępią węże.
Burm istrz uradowany dał żądany konsens
i darował
nawetopłatę. Potem czemprędzej
zrzucił domowe ubranie i pobiegł do apteka
rza,
aby
muzanieść tę ważną nowinę
oniezwy-
kłem widowisku. Aptekarz więcej jeszcze był zdziwiony, bo
musię
wgłowie pomieścić nie mogło, aby węże pochłaniane b yły przez żół
wie. M ia ł
onpiękną biblioteczkę, przeszukał wszystkie książki, traktujące naukę
ozwierzę
tach, ale nigdzie nie znalazł
o temwzmianki, i ostatecznie przestać
musiał
natem, że
tengatunek żółwi dotychczas był nieznany,
toteż
o
nim pisać nie mogli.
Wiadomość
ojutrzejszem widowisku io
tem
błyskawicy rozeszła się po mieście. B
ur
mistrz
zaptekarzem kilkakrotnie przechadzali się po rynku, aby się przypatrzeć budzie, którą
stawiano. W ieczorem
wlokalach publicznych
o
niczem nie mówiono, tylko
owalce węża
z
żółwiem,
aburmistrz i aptekarz przez całą
noc
oka zmrużyć nie mogli.
Nazajutrz burmistrz, aptekarz i cała ary
stokracja miasteczka wcześnie zamówiła sobie
lepsze miejsca
wbudzie,
apo południu krótko
rzed przedstawieniem, tłu
mlic
zny oblegał udę, przed którą
napierścieniu kołysała się skrzecząca papupa,
aobok niej
nadrewnianej wystawce małpka pocieszne wyprawiała po
drygi. Na wielkiem płótnie wymalowane były
rozmaite dzikie, straszliwe zwierzęta,
a naestradzie przed budą rżnęła miejscowa kapela,
złożona
zk ilk
unie zupełnie zgodnych
zesobą trąb,
a wtakt do poleczki podrygiwał jakiś
malec
zogromną, potworną głową, której nie
ruchome rysy twarzy, jaskrawe barwy i szkla
ne
oczy zdradzały, że
tobyła maska
zmasy papierowej, wsadzona
nagłowiznę jakiegoś
ulicznika.
Po każdej
sztuczcepan dyrektor menaże-
r
y i donośnym głosem zachwalał cuda, jakie
w
budzie można oglądać,
wylic
zał niestworzone
zwierzęta i ich przymioty, jak np. lwy, które
takie wielkie woły, jak szacowni obywatele miasta,
niby piórko
wpaszczękach unoszą,
a
hyeny,
cogroby odkopują i trupy żywcem pożerają itp. W końcu dodawał
zawsze,że
narozkaz wielmożnego pana burmistrza olbrzymi jego żólw walczyć będzie
zwężem grzechotni
kiem. Słowa pana dyrektora stwierdził ol
brzymi łeb
nakarku malca poważnem przy
takiwaniem.
Długo nietrwało,
abuda była literalnie nabita,
aarystokracja zajmowała przedniejsze miejsca. Oczekiwania publiczności zostały co
kolwiek zawiedzione, bo nie było ani słonia,
ani lwa, ani nosorożca, ani innego osobliwego zwierza, tylko pospolite: małpy, kuny, tchórze,
morskie świnki, jeże, jaszczurki, ptaki i(p
,był
też niedźwiedź, tygrys i wilk, ale wszystkie zwierzęta należały do rzędu tak zwanych zde
chlaków, widać, że nie nauczyły się jeszcze żyć
samem
powietrzem. Każdy jednak pocieszał się ciekawą walką.
Muzyka grała,
apubliczność oglądała zwierzęta; następnie pan dyrektor dawał
szumne
objaśnienie; ostatecznie karm iono
zwierzęta,
coteż długo nie
trwało, bo zgło
dniałe bydlęta
wnetpochłonęły podane im odrobiny strawy.
Wreszcie
-wreszcie nadeszła oczekiwana chwila. Pan dyrektor usunął zasłonę małego wywyższenia i
nalinie wyciągnął
zpoza de
sek
natę estradę
wielkie
-ociężałe żółwisko.
-
Panowie,
-odezwał się uroczyście
-oto
żółw olbrzymi,
zrodzaju ty eh, które są sil
niejsze od wężów, bo nietylko ja, jak panowie widzicie,
najego grzbiecie stawać mogę, ale i wóz
zkilkudziesięciu centnarami przejedzie
przez niego i skorupy jego nie zgniecie. Skoro tylko węża pokona, natychmiast go zjada,
a
najlepszy tego dowód, że wszystkie moje węże pojadł, i nie
mamjuż ani jednego. Na
rozkaz wielmożnego pana burmistrza
masię odbyć walka tego żółwia
zwężem, jeżeli tedy który
zpanów
maprzypadkowo węża przy sobie,
to walkę możemy
zarazrozpocząć.
Nastała długa chwila ciszy.
-
Masz ty może przypadkowo węża przy
sobie! zapytał
zcicha aptekarz burmistrza.
-
Nie
mam, aty!
-
Ja także nie
mam, — no, topójdziemy
do domu.
-
O huncwot! To
z naszadrwił! Ale ja
go
zaraz ----
Cicho! Nic nie mówmy, bo
nasjeszcze wyśmieją!
I pan aptekarz i pan burmistrz nic nie
m
ó
wili i poszli spokojnie do domu.
Humorystyka*
Au!
-
Ależ panie
—cóż
tobył
zaosieł, który
pana przy goleniu tak pokrawił ?
-
Przepraszam, ja się
* sam*golę.
Dwaj nauczyciele muzyki rozmawiają
o
swoich uczniach.
~7
Jakże
-pyta pierwszy
-czy młody człowiek, którego poparłem przed tobą, robi postępy
wmuzyce?
-
Miałeś też kogo popierać
—odpowiada drugi
—ależ
onwcale ucha niema,
toosieł.
y- Jeżeli osieł,
to nabrak ucha skarżyć się nie możesz
-zrobił uwagę pierwszy.
Drukiem i nakładem Jana Teski w