• Nie Znaleziono Wyników

Szpilki. R. 6, nr 10/11 (1945)

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2021

Share "Szpilki. R. 6, nr 10/11 (1945)"

Copied!
12
0
0

Pełen tekst

(1)

. 1 ■' '■

r A

,'W A

M

A20 . w ^ s s w

S&ftHW ssfe;;; ,ys>

lOSwłStis^sSiS

< /a.s A-;V’

^wte

/ yy ♦ $ •»:;•;

SifiEg

N r .lO -llR o k VI 15. V. 1945

rys, Jerzy Zaruha

Pogrzeb faszyzmu

(2)

ANDRZEJ NOWICKI

OSTAT

Uwaga proszę państwa! Zaraz zamykamy!

Czekaliśmy na finał lat coś pięć i pól!

Prosimy! ktoby zechciał przypatrzeć się z nami — Jeszcze mała ch/wileczka i kurtyna w dół!

Szybciej! bo to już koniec ostatniego aktu, A nim dobiegi do końca ten ostatni akt,

Zgi/nąl blazeńską śmiercią sam autor spektaklu, Niby zgrany komediant, przegrany od lat.

NI AKT

Nas nie bawią już gesty szulerskiej rozpaczy — Zadusił go, zadławił jak sznur — Lebensraum.

Już kres koszmarnej szmiry, którą rozlajdaczył On — schoener Adolf, August, najzłośliwszy clown.

Zszarpane dekoracje, i w strzępach kulisy, Z za kulis obnażony w yjrzał drżący strach —

Plonie scena od Renu do Odry i Nissy, Publika wściekle spluwa i nie bije braw.

Bilety były drogie na to przedstawienie — Za pierwszy rząd płacono strumieniami krwi!

Na afiszu nie prędko znajdzie się wznowienie...

Uwaga! Jeszcze chwila! Zamykamy drzwi!

„Świat stanie w płomieniach przy zmierzchu Nibelungów**

straszyli skandując staroger- mańskie wersety przez radio.

A tu kiepski, szary początek maja. S ią p e deszcz. Jak po nieudanym festynie w rynszto­

kach obłażą z fabry resztki dekoracji trzeciorzędnej Rze­

szy. W zardzewiałych, porzu­

conych hełmach jak w wysz­

czerbionych nocnikach stoi ru ­ da woda. La commoedia e fi- nita.

8 maja. Zieleniejący świat wysycha w pierwszym majo­

wym słonku. Przystępuje facet po facecie i winszuje. I ciągle nie wiem, imienin moich, czy końca wojny.

Z niemałą dozą wstydu pa­

trzyłem na widowisko zejścia Nibelungów ze sceny. Czułem się jakby zażenowany brakiem postawy moralnej u tych bandy tów. Żyło się odbiciem ich ży­

cia, ich myślami, zamysłami, każdym ich czynem, dz'eń w dzień, rok po roku.

I cóż? Gdzie był ten patos dziejowy, który przeczuwaliś­

my u nich, którym oddaliśmy całą pasję, temperament, wszystką krew naszej najbuj­

niejszej młodości. Gdzie ten idealizm o którym pisał każdy Raldureń von Schmirach. Wzię ło bractwo całkiem materiali- styczne walizy, z wyrwanymi całej Europie złotymi szczęka­

mi i nuże wywiewać gdzie się da. Umarli prędko jadą — ale można ich dogonić. Wpadają, żebrzą o życie, zapluwają swo­

ich bogów, własną owłosioną wawrzynami przeszłość. B rrr.

Czy człowiek jest odpowiedział ny za swoich wrogów?

*

belsa? Należy do nas. My sa­

tyrycy mamy do nich jedyne praw o!

* Na panichidzie tłok. Skąd się wzięło to mrowie szyder­

ców nad ciałkem Józefa Goeb-

Duch Hitlera w redakcji:

rys. M ieczysław P io tro w ski

„jeszcze bodaj jeden dowcip o m nie...!“

Cóż teraz? Pożegnanie z bronią? Wielu normalnych o- bywateli wróci do swoich przedwojennych zajęć, będą mączką ryżową przysypywać różowe pośladeczki nowego po­

kolenia Europy. A cóż z nami?

Do przedwojennych zajęć?

Przed wojną przecież walczyli­

śmy z tą samą hydrą. Od nie­

pamiętnych czasów.

My tomahawku nie zakopu­

jemy.

*

ą

’; *

W niektórych krajach pod­

zwrotnikowych dochodzi moda światowa z opóźnieniem wielo­

letnim. Gdzieś w belgijskim Kongo noszą kakaowi pano­

wie anglezy naszych praojców, a na krzakach ich fryzur bły­

szczą cylindry o kroju w ja ­ kim nie pokazałbyś się mój przyjacielu na pewno na tego­

rocznym Derby.

W niektórych krajach nasze­

go globu zaczyna dopiero te­

raz kiełkować siew smoczych zębów faszyzmu. Argentynka, Portugaleczka, Irlandusia.

A popatrzcie na opasłe py­

ski naszej wypoczętej pod oku­

pantem reakcji! Krwawi kibi­

ce okupanta, radośni spadko­

biercy jego zbrodni, wypasieni na niewinnej krwi, przerażeni są klęską faszyzmu. Węszą no­

we forum, nowy place d'armes do odegran a się.

Julian Tuwim w Ameryce, w swoim otwartym liście pi­

sał m. inn.:

„Jestem Polakiem, gdyż nie­

nawidzę faszyzmu polskiego bardziej niż jakiegokolwiek innego**.

My tomahawku nie zakopu­

jemy!!

ST. J. LEC

(3)

rys. Mieczysław Piotrowski

w * - -

r / /O /

17 c ' * K* w/-' 1

\J J / * ' / v ) /

/

1 'X /V

' r ' J i J i J * * *”»

A ,

*** *

V

STANISŁAW RYSZARD DOBROWOLSKI

N A P O G R Z E B

(Od specjalnego wysłannika red. „Szpilek”)

Już od Kistrzynia i Frank­

furtu nad Odrą wzdłuż wszy­

stkich dróg prowadzących do B erljia ciągnie się wspaniały, imponujący, urzekający obraz dekoracyj żałobnych, rozsta­

wionych wokół przez organiza­

torów7 pogrzebu Wodza Wiel­

kich Niemiec.

Sztuczne ruiny i popieliska, przywodzące żywo na pamięć usunięte stąd na czas żałob­

nych uroczystości miasta i o- siedla pragermańskie, zaleca­

ją się swoim pełnym artysty­

cznego polotu widokiem oczom śpieszących na wielką panichi- dę. Specjalnie dla ozdoby po­

rozrzucane po polach i rowach przydrożnych zwłoki giganty­

cznych czołgów, dzia), samo­

chodów, tysiące niedbale roz­

sypanych „pancerfaustów" i nieprzeliczone ilości porozsta­

wianego po kątach wszelakiego żelastwa — wszystko to do­

skonale podnosi głęboki na­

strój żałoby. Zwraca uwagę, że wymienione rekwizyty o- statniej posługi są przeważnie

„madę in Germany".

Na słupach przydrożnych widnieją liczne portrety Zm ar­

łego bardzo podobne do tych, które tak często oglądaliśmy za życia Fuehrera w „Szpil­

kach". Pod portretami zamie­

szczono liczne cytaty z pism i mów Wodza faszystowskiej międzynarodówki zaopatrzone w odpowiednie rosyjskie i pol­

skie komentarze. Szczególnie często powtarza się wieszcze zdanie genialnego Adolfa: „Ja was urządzę!" Ogólny ton poi sko-rosyjskich komentarzy do­

skonale harmonizuje z nastro­

jem uroczystości. Słowo

„śmierć", kraszące każdą z ta ­ blic, podnosi patos chwili. Ra­

zić mogą jedynie wielbicieli Zmarłego nadmiary epitetów z niebywałą wprost hojnością przydawane jego opatrznościo­

wemu imieniu w rodzaju: ka­

nalia, szuja, szubrawiec, łotr, kat, oprawca, złodziej, łobuz, bandyta, drań, pirat, morder­

ca, bestia (niezasłużone), by­

dlę itp. oraz zbyt wyzywające, mało subtelne w swoim wyra­

zie i entuzjazmie dla działal­

ności Wodza zawołanie: „Od­

daj Berlin!"

Szosy, autostrady, drogi i ścieżki wręcz zatłoczone śpie­

szącymi na smutne obrzędy.

Nasz skromny „Packard" re­

dakcyjny z trudem przeciska się wśród wielotysięcznych, milionowych tłumów pragną­

cych złożyć ostatni hołd twór­

cy „Nowej Europy". Wielu u- czestników pogrzebu, aby nie spóźnić się na niezwykłą uro­

czystość, nie przebiera w środ­

kach lokomocji, jadąc na czoł­

gach, działach, samochodami pancernymi i konno. Z twarzy jadących bije szczera ochota ujrzenia na marach sternika nawy państwowej Trzeciej Rzeszy, Zwraca naszą uwagę grupa żałobników w polskich mundurach wojskowych rado­

śnie pokrzykująca: „Na wese­

le! na wesele!" Niestety, nie udało się nam wyperswadować im niewłaściwości zachowania się. Młodzież musi się wyszu- mieć.

W bezpośrednim pobliżu Berlina — wspaniałe osiedla, wille i pałacyki stoją przeważ­

nie pustkami. Przewidująca praktyczność niemiecka prze­

znaczyła je specjalnie na przy­

jęcie oczekiwanych gości.

Zatrzymałem się w willi ko­

legi Goebbelsa.

Uderza szczególnie dziwny zwyczaj starych germanów (młodych się na ogół nie spo­

tyka) : wyrazem żałoby ludo­

wej są tu nie czarne, a białe barwy. Ze wszystkich okien Berlina i okolic powiewają dlatego liczne prześcieradła i

S zc zy p ta soli

Niemcy skapitulowały na wszystkich frontach

— K a p u t u l ą c j a — W związku z marnym koń­

*

cem twórcy faszyzmu, korygu­

jem y: zamiast Mussolini

— M u w s o l i l i —

Mussoliniego i towarzyszy przytrzymali na granicy wło­

scy strażnicy celni. Trzeba przyznać, że strażnicy byli tym razem napra wdę c e l n i .

*

Mówią, że z chorej Germanii po przejściu Odry schodzą ostatnie S S — t r u p y . . .

inne części pościeli, zawieszo­

ne na żerdziach i tykach. Co kraj, to obyczaj!

U wrót stolicy wielkiego Fryca w itają nas salwy hono­

rowe bateryj. To „Katiusze"

oddają ostatni salut, żegnając herosa narodowego socjaliz­

mu. Jak zwykle w takich o- kolicznościach nie obywa się bez przykrych śmiertelnych wypadków.

Dopytujemy się, gdzie spo­

czywają szanowne zwłoki, czci godna padlina. Spotkani roda­

cy Fiihrera albo powtarzają tylko tajemnicze słowa „Bwa- na kubwa!", albo przewracają białkami, wskazują na cen­

trum miasta, w stronę Tier- garten.

Na ulicach Berlina — to sa­

mo, co i w Kistrzyniu, czy gdzieindziej: żałobne dekora­

cje. Poza tym całe armie i kor­

pusy honorowe, przeważnie przybyłe tu ze Związku Ra­

dzieckiego. Od salw honoro­

wych trzęsie się i przewraca całe miasto.

Spotykamy wreszcie polskie oddziały odkomenderowane tu jako honorowe jednostki ża­

łobne. „No, co? — pytam pierwszego napotkanego pod oficera. „Ee, nic! — odpowia­

da. Wszystko już było przygo­

towane. I katafalk i trumna.

A nieboszczyka nie ma. Niebo­

szczyk uciekł — mówią, że...

do Portugalii..."

„Ach, tak — powiadam" —

„Psiakrew!..." Siadamy więc w naszego „Packarda" i je- dziemy do Portugalii.

Berlin, w maju 1945 r.

(4)

ANTONI MARIANOWICZ

Schickelgruber & Co«

Dostało się w alianckie sieci Drobniejszych rybek fuż nie mało, Lecz nikt nie umie nas oświecić.

Co się właściwie nagle stało

Z Hitlerem, Funkiem i Himmlerem, Von Ribbentropem, Guderianem, Axmannem, Leyem, Eppem, Speerem, Daluegem, Frankiem i Bormannem?

Każdy im nagłej śmierci życzy, Lecz nie uwierzy nawet wariat, Że zmarli naraz z jakichś przyczyn Przy biurkach w swoich kancelariach.

Gdzieś tkwią! Wciąż czujni i ukryci Chronią się przed słonecznym blaskiem, świetnie się czuląc tryglodycl

W dusznych podziemiach, w mroku jaskiń:

rys. S. Cieloch

W uroczystym pogrzebie Ger­

manii wzięły udział olbrzymie rzesze...

ROMAN ZRĘBOWICZ

rys. Karol Baraniecki

Pod jakimś zaczajeni domem,

Lub w swych kryjówkach w górach Harzu, Czekają może tu na moment

Podjęcia nowych, krwawych harców!

Lub siedzą wśród kwitnących wiśni (Zajechać mogli tam U-Bootem) I wciąż coś marzy im się i śni, By znów verkslaven i ausrotten.

Albo po miastach, portach, barach Włóczą się cichcem - globtrotterzy, Z brodami, w czarnych okularach Miniony wspominając reżim.

Gdzieś tkwią! Na czele - Schickelgruber Sławetny już nie zdradzi go lok,

Chcialby znów światu przynieść zgubę Cwaniak, co przeżył swój nekrolog!

Nie nas, panowie, brać na fundusz, Że sobie - ot! — powymierali, Że takich pragermańskich tłum dusz Nędznie się powlókł do Walhalli.

Gdzieś tkwią! Na razie. - I nie pierwej, Niż na gnijących widok padlin.

Na widok ich pruskiego ścierwa Uwierzę, że ich wzięli diabli!!!

Pochód do Wallhalłi

A u zenitu twojej stawy ideałów jest Obmierzle wspomnienie i brak

wiktuałów...

(C. K. Norwid: „Karta Dziejów14 1871 r.) Ems, zwei, drei, eins, zwei, drei

Pierwszy maj, wir sind frei

Od brzegów Wołgi przez krew i Brand Wir fahren ins Walhallaland!

W pierwszym szeregu an der Spitz, Prowadzi nas der alte Fritz I wola głośno: ziemlich schlecht, A na to Bismarck: „Faust vor Recht Chcieliśmy stworzyć neue Posten, Chcieliśmy wcielić: Drang nad Osten - Niestety Hitler blód und dumm,

Pokpil nam sprawę total krumm, Zum Gliick der Fuhrer ist kaput Wraz z wąsikami, mit dem Hut".

Goeringa nie ma, er ist krank, Więc idzie wdowa, dr Franek - W rozpaczy wznosi grube Hande:

„W Krakowie nigdy już nie będę?

Gdzie fest mój Wawel, wo ich stand?

Gdzie mój uroczy Nebenland?

Am besten wyszedł Rudolf Hess,

Lecz na nas wszystkich przyszedł kres!"

Od brzegów Wołgi durch Blut und Brand Jedziemy ins Walhallaland!...

rys. Karol Baraniecki

To on winien!

(5)

W hotelu sanacyjnej emigracji

rys. Mieczysław Piotrowski

— C zy p a n z d y p lo m a c ji?

— N ie, z z a k ła d u p o g rz e b o w e g o

JANUSZ MINKIEWICZ

PRZEPRASZAM, ŻE ŻYJĘ...

( K u p l e t y ) 1.

Do tego przechodnia co kiedyś w Warszawie Niemcowi mnie wskazał, mrugając mu: - żyd!...

Do tego żandarma co w pewnej obławie Odwrócił się tyłem ufając mi zbyt...

Ku temu co niegdyś, gdy drwiłem z sanacji Osądził żem godny jest kulki we łbie, Ku tym co z wizytą raz podczas kolacji Przybyli, lecz w domu nłe było już mnie...

Ku tym co przeze mnie od władz mieli chryfe - Niech słowa uprzejme piosenki mej mkną:

- Przepraszam, że żyję, przepraszam, że żyję, Przepraszam, że żyję, cóż robić?... pardon!

I

/ 2.

Gdy starość mnie spotka zgrzybiała, lecz czerstwa I życie bogacza wieść będę jak w śnie

Z funduszów Kultury i Sztuk Ministerstwa, Co jak A. Górskiego, nagrodzi i mnie...

Obiegnie mnie wtedy mych wnucząt gromadka, A rzeźkość ma starcza nic będzie jej w smak:

- Ach, ciągle - pomyślą — odwleka się gratka, Bo, choć już powinien, nie trafia go szlag!..

Uśmiechnę się wówczas, podeprę się kijem I mym spadkobiercom zanucę pieśń tą:

- Przepraszam, że żyję, przepraszam, że żyję, Przepraszam, że żyję, cóż robić?., pardon!

3.

Gość taki na światło wciąż zjawia się dzienne, Co dotąd zaszyty był w chacie za wsią — I pyta: - Gdzie spędzał pan lata wojenne?

- W Warszawie - powiadam.

- W Warszawie?.. No... no?..

Tu oczko przymruża, nie słucha mnie dalej I widać żc bardzo zapytać by rad

Dlaczego mnie właśnie, mnie nie rozstrzelali?

Czy to nie jest dziwne że mnie akurat?

Więc cały ze wstydu przed gościem się wiję I bąkam nieśmiało piosenkę mu swą:

— Przepraszam, że żyję, przepraszam, że żyję, Przepraszam, że żyję, cóż robić?., pardon!

JAN HUSZCZA

FRASZKA NA OB. PIETRASZKA

WIOSNA. IDZIE PIETRASZEK.

SIADŁ NA GAŁĘZI PTASZEK.

WIOSNA. KOT SIE WYGRZEWA, SZUMIĄ ZIELONE DRZEWA.

Komentarz dla drażliwych i wrażliwych.

We fraszce powyższej nie chcia- łem dotknąć i nie chciałem obrazić:

1) wydziałów kultury i sztuki, jako też sekcyj i podsekcyj, 2) urzędu aprowizacyjnego, 3) krewnych ob.

Dmij-Dulczewskiego, 4) papiero­

sów „Wolność**, 5) Stowarzyszenia Pomocy i Niemocy, 6) Akcji Użyź niającej, 7) wiersza p. t. „Jutrzenka świtu' zajaśniała**, 8) akademii oko­

licznościowej w Podtupajkach, 9) organizacji „WSTAŃ**, 10) kiełba­

sy krajanej plasterkami...

Poza tym oświadczam, iż: 1) w skupieniu i dwa razy dziennie czytuję pismo „ODRODZENIE** i pismo „DZIENNIK POLSKI**, na­

leżycie przejmując się, 2) regular­

nie płacę wszystkie składki człon­

kowskie, jako też należności za gaz,

elektryczność i maszynkę do strzy­

żenia włosów, 3) nie mam nigdy plugawych myśli, wprost przeciw­

nie, staram się zawsze myśleć w sposób budujący, konstruktywny o- raz .pozytywny, 4) uznaję wszystkie konieczności, 5) zabieram głos i biorę udział, 6) restytuuję, 7) nie nadużywam, 8) aprobuję, 9) przed udaniem się na spoczynek, odma­

wiam wszystkie hasła dnia, zarów­

no wojewódzkie, jak i powiatowe, 10) jeśli cokolwiek śnię, to zawsze są to przylaszczki, ogródek z mal­

wami orazi przyjaciółka mych za­

baw dziecinnych o nazwisku Floren ty na Kolomasto palciu jakowiekiczów na, która niedawno wyszła za mąż za obywatela nazwiskiem Kłyś, uła­

twiając sobie w ten sposób życie o całe jedenaście zgłosek.

Łódzkie podwórka

rys. Mieczysław Piotrowski

— C zy tu b lisk o m o rz e ?

— D la c z e g o ?

— Bo w id z ę m u s z l e

(6)

rys. M ie czysła w P io tro w ski

LUDWIK JERZY KERN

KO N S P IR A TO R

Nie — dopilki rodzimego faszyzmu

LUDWIK JERZY KERN

W Warszawie widziałem go prawie co dzień.

Na Chmielne;. Na Brackiej. Na Jasnej.

Siał w bramach od rana. Miał handel na chodzie.

Prywatny. Domowy. Warszawski.

Żyletki. Kamienie. Krawaty i złoto.

Waluty. I twarde. I miękkie.

I wszystko z zapałem. 1 wszystko z ochotą.

Wogóle szczęśliwą miał rękę.

Pierścionek? — i owszem. Diamencik. Karacik.

Czasami medalik lub krzyżyk.

Czasami znów kancik. Ot — żeby nie stracić.

I jeszcze dlatego, by wyżyć.

Do „Swanna", „Bodegi", „Alhambry", „Fortuny"

— gdzie bracia kapusie i kripo.

Więc owszem kotlecik. Więc owszem kołduny, a potem kolacja „Pod Lipą".

A potem gabinet. A potem łóżeczko.

I wszystko, nieprawda, dla Polski.

A z rana spacerek. Formalnie i z teczką, na giełdę przez Marszałkowską.

I znowu uparcie gdzieś w bramach Szpitalnej wyrastał jak codzień, by walczyć.

I strzelał cenami. A ci z kryminalnej, patrzyli na kumpla przez palce.

ZNAJOMY Z WIDZENIA

Znam go z widzenia z ulicy Hożej, wiem: nic nie umie, a dużo może.

Ma stosuneczki. Ma znajomości.

Pójdzie. Załatwi. Szybko. Najprościej.

Tu samochodzik. Tam samolocik.

Dla własnej babci. Dla obcej cioci.

Dla wspólnych krewnych. Znajomych pań i dla absolwentów cudzych sypialni.

Mieszkanie. Przydział. Intratny sklepik.

Wszystko dokładnie. Wszystko najlepiej.

Słońce mu grzeje. Słońce mu świeci.

Dla niego Poznań. Dla niego Szczecin.

Jeździ do Gdańska. Jeździ do Tczewa.

Sprawdzać, czy polska flaga powiewa, Patrzeć, czy Polska rozwija się tam, O wszystkim myśli. Wszystko pamięta.

Nawet wśród nocy chrapiący prawie węszy interes snem o Wrocławiu.

I znów nazajutrz prawy i polski jcdzie tranzytem na Śląsk Opolski.

W Opolu szuka nieznanych bliskich.

Gdy znajdzie chowa do swej walizki.

By potem w bramie gdzieś na Piotrkowskiej sprzedać za bezcen dla centrum Polski.

Sprzedać i zaraz jechać nad morze.

Przyjemny facet.

Mieszkał na Hożej.

Żyletki. Kamienie. Zegarki. Wagony.

Waluty. I miękkie. I twarde.

Przyrządy intymne. Koronki. Korony.

- to także było coś warte.

I jakoś dolary trzymały się w cenie.

I było co nalać do gardła.

Więc z czkawką wspomina w pijackim marzeniu Warszawę, która umarła.

A dzisiaj. Cóż dzisiaj? - Wciąż żyfe bez troski.

Na życie „od biedy" mu starczy.

Przyjechał do Łodzi. Ma sklep na Piotrkowskiej ...Podobno znów działa. Znów walczy.

JAN CZARNY

»PATRYJOTKA«

Kocha polskie wojsko — „niema, jak żołnierze!"

A czym wyższa szarża, tym ją więcej bierze.

Gdy w miłosnej ekstazie, wojak u jej nóg, Myli się niekiedy i mówi — „genug"...

» CWANIAK «

Wczoraj był półniemcem, dziś udaje Polaka, Ma znajomych w partii i przyjaciół w AKa.

Ciągle zmienia skórę, ale się nie zmienił, Bo miał i ma dzisiaj, tysiące w kieszeni.

rys. K a ro l B araniecki

sz - a - A - a - ber ! sz - a - A - a - ber !

z

(7)

rys. Jerzy Zarubu

Wojna się skończyła. Bardzo nas zmartwił przedwczesny zgon Benita Mussoliniego. Bie­

dak nie dożył końca wojny.

Zaciekawieni, zasięgnęliśmy bliższych informacji co do o- koliczności, towarzyszących śmierci Benita. Okazało się, że po przejściu szybkim m ar­

szem kilkunastu kilometrów wzdłuż wybrzeża malowniczego jeziora Como w kierunku g ra­

nicy szwajcarskiej dyktator zaniemógł. Wobec tego, że gro ziła mu śmierć naturalna, co wywołałoby oburzenie całego świata, specjalny trybunał wy­

dał wyrok w trybie przyśpie­

szonym. I dobrze zrobił. Bo nikt z faszystów nie powinien umrzeć śmiercią naturalną.

Stało się to tak szybko, że my, wysłani jako korespondenci specjalni „Szpilek" do Medio­

lanu, zastaliśmy już tylko zim ne zwłoki. Wstrząśnięci do głę­

bi tym, że nie zdążyliśmy wróciliśmy do Łodzi. W po­

grzebie Mussoliniego natomiast wzięło udział osiemnastu naj­

bliższych jego współpracowni­

ków. W charakterze współtru- pów. Zabobonni Włosi twier-

SEZONIE OTWÓRZ SIE!

dzą, że w chwili egzekucji w obłoku ukazał się duch zięcia Ciano, który z ukontentowa­

niem zacierał ręce. Wszystko to jednak nie mogło zastąpić nam wywiadu, który zamierza­

liśmy przeprowadzić z dena­

tem. Redaktor pocieszał nas obiecując, że teraz ciągle ktoś będzie umierał mniej lub bar­

dziej naturalną śmiercią. I rze­

czywiście. W kilka dni później Hitler kazał ogłosić, że umarł.

Umarł oczywiście śmiercią nie­

naturalną, bo naturalną śmier­

cią byłoby, gdyby wisiał. My jako współpracownicy „Szpi­

lek" chodzimy jak struci. Tym czasem okazuje się, że nie tyl­

ko my chodzimy jak struci.

Jak struty chodzi również rząd portugalski. Tak struty faszy­

zmem, że ogłosił żałobę po śmierci Adolfa. Jako bardzo zainteresowani, wczoraj w no­

cy myśieliśmy bez przerwy i o świcie przyszliśmy do wnio­

sku. '■■■■ niejaki A rtur Hoppke, zatr ę iony w charakterze Hi­

tler; w ciągu wielu lat, zmarł

naprawdę dzięki staraniom Himmlera. Goebbels został zgła dzony w oryginale, wobec te­

go, że nie można było w ogóle znaleźć podobnego doń typa.

Hitler natomiast wyjechał za­

pewne do Lizbony, skąd za­

mierza udać się do Japonii.

Nie wiadomo, czy to się uda.

Niemcom nie pomogło nic.

Nawet Denic. żarty na bok.

Adolf miał poważny wpływ na nasze życie. Od 1933 roku do 1945 zarobiliśmy wspólnie oko­

ło 500.000 złp. na dowcipach i felietonach o Hitlerze. Beni­

to też dostarczył nam wiele radości w postaci materialnej, łatwo wymiennej na towary codziennego użytku. Jedyną podporą naszego skromnego budżetu pozostał Franco. Są­

dzimy jednak, że nie na długo.

Nasze perspektywy życiowe są czarne. O czym będziemy pisali? Zapowiada się jak naj­

gorzej. Nie przewiduje się w najbliższym czasie żadnych fa- szyzmów., Grube ryby reakcji są już śnięte. Pozostały drob­

ne płotki. Nawet już nie ryby a raczki. Trudno. Na bezrybiu i Raczkiewicz ryba.

Ale to nic. Mamy pełne za­

ufanie do bliźnich: do referen­

tów, podskakiewiczów, właści­

cieli sklepów komisowych, sza­

browników', pewnych redakto­

rów i wszelkich odmian tego rodzaju. Mamy zaufanie do wzdychaczy, którzy będą wżdy chali do: utraconych hektarów, Sławoja i sławojek filmu pt. Trę dowata itp. A więc, sezonie o- twórz się! Nie będzie polowań w Białowieży z udziałem łow­

czego Goeringa, Ksiądz Trzeciak nie będzie jeździł do Norym- bergi dla tej tylko prostej przyczyny, że nie ma już księ­

dza Trzeciaka i nie ma No- rymlbergi. Generał Kordian Zamorski nie będzie składał wizyt Himmlerowi w Berlinie, bo nie będzie generała Kordia­

na Zamorskiego i Himmlera a nie ma już Berlina. Ale to nic.

Patrzymy spokojnym okiem w przyszłość.

Difficle esł satiram non scribere!

Paweł Hertz Jan Rojewski

,Jednemu radość, drugiemu łz y ..."

0GÓ* iZ-lr

rys. Jerzy Zaruba

Z powoda kapitulacji Niemiec „Szpilki” udały się do Biura Pośredaiclwa Pracy. Przed okieakiem od lewej stoję: J. Witz (odwrócony}, L. Pasternak, Sl. J. Lec, I. Zaraba, J. Brzechwa, M. Piotrowski, W. Daszewski, A. Nowicki, J. Minkiewicz (w czapie), E. Lipiński, K. Baraniecki, H. Tomaszewski

i J. Huszcza (siedzi?)

(8)

STEFAN STEFAŃSKI

Poniedziałek 9 kwietnia. Kłuje mnie pod łopatką. Łamią mnie ko­

ści. Spociłem się w nocy. Tempe­

raturę mam podwyższoną. Bardzo zirytowała mnie żona, bo chciała zaraz pójść po lekarza pryw at­

nego.

— N.ie masz prawa iść po leka­

rza prywatnego! — krzyknąłem zdenerwowany, — ponieważ po- zostaję w stosunku służbowym (patrz art. 2 ust. 1 Rozp. Prez. R.

P. z dnia 24.11. 1927 Dz. Ust. R. u.

poz. 911 i art. 2 p. 1 ustawy o ubezp. społ. z dn. 28.3. 193o, Dz.

Ust. R. P. poz. 396) i jestęm ubez pieczony na wypadek choroby i nawet macierzyństwa (zobacz art.

p. 1 cytowanej wyżej ustawy) i mam prawo do pomocy lekarskiej (obejrzyj p. a art. 95 w. w.) oraz do lekarstw i środków opar tanko­

wych (spójrz na p. b powołanego artykułu) we właściwej teryto­

rialnie Ubezpieczalni Społecznej (zauważ art. 19 i 20 tylekroć w y­

mienianej ustawy). Idź przeto i dowiedz się w odnośnej ubezpie­

czalni o adres przedmiotowego le­

karza domowego, gdyż tylko ta­

kowy na mocy stosownych przepi­

sów może mi udzielić podmioto­

wej pomocy lekarskiej.

Przeto żona poszła rano, a wró­

ciła wieczorem. Dowiedziała się adresu przedmiotowego lekarza domowego Ubezpieczalni (dr Pie­

przyński, Lipna 11), była u niego i prosiła o podmiotową pomoc le­

karską. Dr Pieprzyński oświad­

czył, że nie przyjdzie, gdyż w czasie wyjścia żony nie miałem przepisowo podniesionej tempe­

ratury (minimum 38,5°), ale ocze­

kuje mnie u Siebie codziennie, od 4 do 6 po południu.

Bardzo mnie to zmartwiło, po­

nieważ dr Pieprzyński nie powo­

łał się przy tym na żaden prze­

pis ustawy, ani nawet okólnik.

W torek 10 kwietnia. Kłucie pod łopatką wzmogło się. W no­

cy znów się spociłem. O godzi­

nie 3-ej eskortowany przez żonę, teściową i pomocnika obywatela

dozorcy poszedłem na Lipną 11 do dr Pieprzyńskiego. Zresztą niedaleko. Trzeci dom od moje­

go. Bardzo ładnie było u dr Pie­

przyńskiego. W środku dużego pokoju siedziała pod palmą bar-

H 1

dzo przystojna brunetka, a doko­

ła niej stało bardzo dużo brzyd­

kich ludzi, którzy strasznie hała­

sowali. Współczułem bardzo przy­

stojnej brunetce, ponieważ nie lubię bałaganu. Eskortowany przez żonę, teściową i pomocnika oby­

watela dozorcy powołałem się na przepisy cytowane w poniedzia­

łek 9 kwietnia, ale bardzo przy­

stojna brunetka odrzekła uprzej­

mie, żebym siedział cicho i cze­

kał na swoją kolejkę. Już o go­

dzinie 5-ej bardzo przystojna bru­

netka powiedziała mi, że będę przyjęty przez lekarza w piątek 13 kwietnia. Podziękowałem i po­

prosiłem o numer okólnika, na podstawie którego wydała powyż­

sze zarządzenie, ale bardzo przy­

stojna brunetka udzieliła mi grze­

cznej odpowiedzi, żebym jej n;e zawracał głowy.

Środa 11 kwietnia. Kłucie pod łopatką przeszło w silny ból pier­

si. Odwiedził mnie mój znajomy dr Alichniewicz, lekarz miejski tudzież kolejowy. Dr Alichnie­

wicz chciał mnie zbadać i zapi­

sać lekarstwo. Ze wstrętem od rzuciłem tę niewłaściwą propozy­

cję, ponieważ dr Alichniewicz na mocy odnośnych przepisów ma prawo udzielać pomocy tylko pra­

cownikom miejskim i kolejowym.

Powołując się tedy na przepisy, cytowane w poniedziałek 9 kwie­

tnia i wtorek 10 kwietnia, wyrzu­

ciłem dr Alichniewicza za drzwi.

Czwartek 12 kwietnia. Czuję się coraz gorzej. Był dziś u mnie mój przyjaciel Kazio. Kaizio mi radził zastosować kurację domo­

wą systemem ks. Knełpa.

Prosiłem go o bliższe uzasad­

nienie prawnicze, na jakiej pod­

stawie miałbym ten system sto­

sować w domu, ale Kazio, który z zawodu jest filatelistą, oświad­

czył krótko, żebym go pocałował gdzieś. Nie uzasadniając przytem prawniczo, na mocy jakich prze­

pisów miałbym go pocałować gdzieś, Kazio pośpiesznie opuścił moje mieszkanie.

Piątek 13 kwietnia. Stan mo­

jego zdrowia z ledwością pozwa­

la mi pisać pamiętnik. Dziś żona, teściowa i pomocnik obywatela dozorcy odnieśli mnie do leka­

rza dr Pieprzyńskiego. Zresztą niedaleko. Trzy domy od mojego.

Dr Pieprzyński przyjął mnie bar­

dzo uprzejmie, nie pozwalając po­

wołać do końca przepisów, cy ­ towanych w poniedziałek 9 kwie­

tnia, w torek 10 kwietnia i środę 11 kwietnia. Zadał mi fachowe, le­

karskie pytanie, gdzie dokładnie mieszkam. Gdy się dowiedział, że na Lipnej pod 5, był bardzo za­

dowolony.

Oświadczył, że nie może mnie przyjąć, ponieważ to byłoby nie­

bezpiecznym precedensem, pod­

ważającym zasadę właściwości rejonowej lekaTzy domowych U- bezpieczalni, dom bowiem przy ul. Lipnej 5 podlega jako odno-

STEFANIA GRODZIEŃSKA

U R Z Ę D N I K

Niech świat na głowie stanie - on musi zjeść śniadanie.

Tłum grzecznie oczekuje, on bułkę konsumuje.

W tłumie już wściekłość wzbiera, on wolno bułkę zżera.

Tłum burzy się i biada, a on tę bułkę zjada.

Tłum coraz większy stoi, a on herbatę doi.

Tłum już dostaje bzika, a on herbatę łyka.

Tłum już z rozpaczy wyje, on wciąż herbatę pije.

Tłum wrzesczy już i kopie - on nic. Herbatę żłopie.

Niech świat na głowie stanie, on musi zjeść śniadanie.

rys. E ryk L ipiński

— Przepraszam pana, czy pan nie wie dlaczego od czterech godzin kolejka nie posunęła się wcale naprzód?...

śny dr Czubczykowi, Szabrowy Rynek 9. Zapytałem z niepoko­

jem dr. Pieprzyńskiego, czy może uzasadnić swoją informację sto­

sownym przepisem prawa, ale on -odparł z uśmiechem, iż da-je mi słowo honoru, że tak już jest. Po­

czerń odniesiono mnie z powrotem

• do mieszkania.

Sobota 14 kwietnia.

Hiumra

l?FFF(?EMT

t w i t f t TODŁUei/H OCZEKIWANIU

M POMOC LEKARSKI WZEWlO/ilNA ART-9S USTTDN-SB 3 -1933KOKU- P

■ r- . NHUTUU3KĄ W ZALI/.

I t& nzi. ttĄ łu rw tc . c p o m c c tu Ą e f o r d<ru>r

Niedziela 15 kwietnia (dopisa­

ne w czasie seansu spirytystycz­

nego). Nieutulona w żalu żona z pomocą znanej wróżki Pari-Bainu wywabiła mojego ducha z zaświa­

tów. Chętnie się zjawiłem, pocie­

szając wymienioną, że na podsta­

wie p f art. 134 ust. o ubezp. społ.

i ustępu 1 art. 26 rozp. Prez. R. P.

z dn. 24.11. 1927 r. może się sta­

rać o zapomogę pośmiertną po mnie oraz rentę wdowią. Ponie­

waż żona (nieutulona w żalu) o- świadczyła, że nie ma zamiaru znaleźć się tam, gdzie ja teraz je­

stem, a ponadto dodała to, co już Kazio mi zaproponował w dniu 12 kwietnia, duch mój znikł, sze­

leszcząc obrażonym papierem.

ilustrował Henryk Tomaszewski

(9)

rys. Narcyz

My młodzi, my młodzi, nam podróż nie zaszkodzi! Z Warszawy do Ło dzi...

Nie uchodzę za człowieka o wielkich instynktach, a je­

dnak — muszę to z pewnego rodzaju zażenowaniem wyznać

— są ludzie, którym zazdrosz­

czę.

Do takich należy Antoni Barnaba Typciak.

Czy, że odznacza się wybi­

tną kulturą towarzyską i sło­

dyczą w obejściu, czy może umie połączyć skromność z prawdziwą zasługą, patriotyzm z realnym spojrzeniem na ży­

cie, czy może, że łączy w so­

bie te wszystkie zalety razem wzięte i jeszcze dużo innych...

—■ dość, że wszędzie ma pra­

wo głosu, wszędzie cieszy się sympatią, a nawet, ośmielił­

bym się powiedzieć, czynną życzliwością.

Pytam u partyzantów z Kie- leczczyzny:

— A Typciak to kto?

— Ee, to swój człowiek, p ar­

tyzant...

— Z wami był?

— Nie, ale opowiadał o bo­

jach w krakowskim!

Pytam u partyzantów z kra­

kowskiego :

— A ten, którego tytułuje­

cie porucznikiem, to z wa­

szych?

— Z naszych! Swój, bracie, klawy chłop. Bardzo żałuje­

my, że gdzieś tam na Lubel- szczyźnie, a nie pod Krako­

wem...

To wiecie chyba jakiś litera­

cki przypadek, ale od ludzi z Lubelszczyzny dowiedziałem się, że Typciak z narażeniem życia popisywał się gdzieś w woj. łódzkim.

Istotnie dużo tych woje­

wództw i trudno ustalić. Sam zaś Antoni Barnaba widocznie mnóstwo w czasie okupacji przeżył i myli się w opowiada­

niach, rażąco sprzecznych in­

formacji udzielając. Zresztą, to robi takie może, bałagulskie wrażenie.

Człowiek ten ze wszystkimi umie się znaleźć. Przed tygo­

dniem udowodnił nam np. po­

JAN H U SZC Z A

S W Ó J C Z Ł O W IE K

trzebę przemian społecznych, ale tak głębokich i rewolucyj­

nych, że przyznaję się, nigdy mi nawet nie przeszły przez głowę. Szkoda, że spieszył się, gdyż miał na głowie jakiś tam sklep komisowy. Dlatego na­

szego zachwytu nie zdążyliśmy wypowiedzieć w jego obecno­

ści. Ale cóż za głosy uznania rozległy się po jego wyjściu:

— Typciak to jest dopiero swój człowiek — mlaskaliśmy.

— Takich by nam więcej...

Wczoraj natomiast spotka­

łem go w sferach, zbliżonych do kawiarni „Palladium”.. Są to sfery w pewnym sensie za­

wiedzione i rozczarowane. I do­

prawdy znów zadziwił mnie Antoni Barnaba Typciak. Przy­

szedł na chwilę, ale trzeba by­

ło widzieć jak szybko potrafił rozjaśnić twarze w pewnym sensie zawiedzione i rozczaro­

wane. Powiedział, że te wszy­

stkie reformy to puc i nawa- lanka, że Koca nam trzeba, a kopalnie wkrótce zostaną przekazane, rzecz jasna, towa­

rzystwom akcyjnym. W tym celu podobno już nawet ktoś wysłał depeszę do Ameryki i Australii z prośbą, żeby w ra­

cali.

Pow tarzam : sferom powró­

cił beztroski uśmiech na usta.

A Typciak poszedł w aureoli uznania:

— Oto dusza człowiek...

Swój człowiek!...

Naogół w przeciwieństwie do licznych ludzi, mało mam spraw do załatwienia. A jeśli i mam, to najchętniej staram się nie załatwiać: nie lubię wysiadywania w poczekalniach, słuch mi mocno nadszarpnię­

to zwrotem retorycznym: „pro­

szę zgłosić się za tydzień, albo za dwa“...

A Typciak wprost przeci­

wnie, strasznie lubi załatwiać

sprawy. Zwłaszcza, jak się raz sam wyraził w przystępie skłonności do wynuraeń, lubi załatwiać sprawy trudne. Prze­

ważnie są to sprawy jakichś przydziałów, jakichś lokalów sklepowych, jakichś delegacji w różnych kierunkach.

Ach, jak on to załatwia!

Cudowny organizator. Wy­

dzwania jeden numer, potem drugi, trzeci, pisze jakieś li­

ściki, umawia się z kimś „Pod ryczącym bawołem” — i, patrz­

cie, sprawa załatwiona, jak ulał. W sam raz. Specjalna metoda: urzędowe niby spra­

wy, a nigdy ich nie załatwia w urzędach. Najwyżej pój­

dzie czasem do jakiejś grupki, to do gazetki czy stowarzysze­

nia — i tyle. Robi to wszystko z wdziękiem. Raz tylko uniósł się do słuchawki:

— Co, dla swego człowieka i jeszcze się namyślacie?...-

Rzeczywiście po takich wy­

rzutach nikt się tam przed słuchawką widocznie nie na­

myślał, gdyż Typciak z dal­

szego ciągu rozmowy był za­

dowolony. Nawet na zakoń­

czenie powiedział:

— Serwus, towarzyszu!...

A propos tego „towarzyszu".

Typciak naprawdę odznacza się taktem i znajomością form to­

warzyskich.

Ma tę znajomość form nie­

wątpliwie. Tak, jak ma i wy­

kształcenie. Sam pokazywał mi zaświadczenie o ukończeniu ta j­

nego, podziemnego uniwersyte­

tu, który jak się okazuje, ist­

niał w Pikutkowie. Wiedza jego także mnie niekiedy za­

skakuje. Raz np. wyraził się, że bitwa grunwaldzka odbyła się pod Płowcami w związku z odkryciem przez Kolumba w 1825 roku kanału Sueskie- go (jest nawet podobno taki film monumentalny!).

Ale o znajomości form to­

warzyskich chciałem mówić.

Otóż Typciak wie gdzie i jak się do kogo zwracać. Do je ­ dnych mówi „towarzyszu”, do drugich „obywatelu" a do trze­

cich i czwartych „panie”. Zaś do pewnej pani zwracał się raz per „jaśnie hrabino”.

Zna też Typciak język spo­

łeczeństwa (to jego termin!) Do polityków używa słów w rodzaju: „ideologiczne prze­

miany, nurtujące naród w tej przełomowej chwili”...

Z pewnemi paniami posłu­

guje się innym słownikiem:

„twarde... spławić... nabić w butelkę... wycyganiło się..”

W obecności wojskowych sy­

pie takimi słowami, jak : „na­

tarcie... pepesza... odmaszero- wać... rozpylacz... wybuszek niemieckich składów... zadanie bojowe...

Nieraz myślę, że gdyby tak przypadkiem zgromadzić wszy­

stkich znajomych Typciaka, to mimo, że dzieliłyby ich ol­

brzymie, nie dające się pogo­

dzić, różnice zarówno zaintere­

sowań, jak działalności i prze­

konań, — jednak niewątpliwie zgodziliby się na jedno, zgo­

dnie stwierdzając ku swemu, być może własnemu wielkiemu zdumieniu:

— Typciak to swój czło­

wiek!,..

Nie ma już Niemców. A to możeby i oni, gdybym umiał z nimi szwargotać, powiedzie­

liby o Antonim Barnabie Typ- ciaku: „Swój człowiek"... Przy takiej wybitnej kulturze towa­

rzyskiej i słodyczy charakteru, przy takiej umiejętności łącze­

nia skromności z prawdziwą zasługą, patriotyzmu z realnym spojrzeniem na życie, możli­

we, że Typciak w swoim cza­

sie umiał podbić i zjednać so­

bie nawet tych najzawziętszych w dziejach świata barbarzyń­

ców.

— Swój człowiek, psiakrew...

rys. Charlle

„ P a m ię t n ik i P aska..?*

(10)

rys. C ha rlie

Jak wyobraża sobie Krakowia- Warszawianin w wyobraźni nina Warszawianin i ... mieszkańca Krakowa...

JERZY JURANDOT

M Ę C Z E N N IK

Przeżywamy w yraźną inflację męczenników. Co kogo spotkasz — męczennik. Nikt tego co on nie prze żył, nikt tyle co on nie w ycierpiał.

A następny twierdzi to samo — o sobie.

Owszem, byli męczennicy w tej wojnie. Był ich legion. Mówiąc o nich — czapkę z głowy, mówiąc o nich — głos zniżyć.

Ja nic o tych.

W czoraj przysiadł się do mnie w kawiarni. G arniturek pierwsza klasa, gęba rum iana.

— Pan cały czas pod okupacją?

—-• Tak. a pan ?

— J a ? Pan pyta jeszcze? Panie, co ja przeżyłem, co ja w ycierpia­

łem!

— Obóz koncentracyjny?

— Gorzej. Zakład restaura­

cyjny.

— Proszę?

— Zakład gastronomiczny, p a ­ nie. Z alkoholem itd. Kokosów specjalnych nie było, ale jakoś by się pchało. Gdyby nie oni.

— Łapanki, obławy, co?

— G orzej!

— Przepraszam , nie rozumiem.

— Zaraz panu wytłumaczę. 0 - tóż lokal elegancki, SS i gestapo codzień kupa. Przychodzą, panie, żrą, p iją — i jeszcze zmuszają cię, żebyś żarł i p ił z nimi. Że tam , p a ­ nie, kiedyś jakiś interesik się z nim i zrobiło, to od razu — przyjaźń! Ro zumie pan tę sytuację? Ja Polak, ja patriota i dem okrata przy jednym stole z tymi opraw cam i! A odm ó­

wić nie można, po prostu strach.

Więc najpierw , panie, wódeczka, a pod wódeczkę śledzik, panie, sa­

łatka jakaś, albo na ten przykład kabanos. A ja, panie, już cierpię.

Potem rybka, karpik w majonezie albo sandacz — i znów wódeczka.

A we mnie, panie, aż się wszystko przewraca z oburzenia. To ja, p a ­ nie, mam z tymi katam i majonezy żreć, kiedy m iliony braci, panie o głodzie i chłodzie? Ale znowu od­

mówić strach, zastrzelą jak amen w pacierzu. A potem sznycelek z ja ­ jeczkiem, ,albo filet mignon na grzankach. A we mnie ta polskość sponiewierana aż wyje. Wziąłbym, panie, ten sznycel za kość, prałbym , panie, po tych gębach... Ale znowu m yśl: że mnie zabiją to trudno, ale jeszcze gotowi i innych pociągnąć...

Nie wolno z egoistycznych powodów narażać rodaków. Więc jeszcze czar na kawa z likierem i tort... Panie, nie byłem na M ajdanku, nie byłem w Oświęcimiu — ale ręczę panu, że oni tam nie w ycierpieli więcej jak ja przy tym torcie... M oralnie, p a ­ nie, m oralnie, ale m oralnie boli czasem gorzej jak fizycznie. Ile ra ­ zy chciałem cisnąć to wszystko, u- ciec, w łachm anach, panie, na b a r­

łogu, byle nie to... A le znowu, p a ­ nie, obowiązek społeczny placówkę utrzymać, bastion jakby nie było polskości. Żeby tak każdy kapitulo­

wał, co by się stało z narodem ? Ale przynaj mniej myślę, że teraz ocenią i jakiś dobry lokalik po Niemcach przydzielą na interes. G astronom i­

czny, wie pan, z alkoholem itd.

Mam nawet dobrą nazwę: „Pod De­

m okratą". Jak pan radzi— n a P io tr­

kowskiej czy gdzieś na stronie le­

piej ?

Na stronie lepiej. Na stronie.

Poza nawiasem, psiakrew!

TADEUSZ FANGRAT

N a l i t e r a t a b a w i ą c e g o w Ł odzi

Działał w knajpach, urzędach, obrabiał redakcje według pewnej zasady: rządzący ma rację, świetną bronią protekcji dokonywał cudów, gdy mu się z zapomogą jakiś trick nie udał;

znał chody nieodgadłe, obok drogi ścieżki, jeśli mu się szlak prosty wydawał za ciężki,

zbijał bąki wśród tłumów przed hotelem „Grandem", drwił lisio ze stylistyk panów z propagandy,

albo siedział w kawiarni w artystycznej pozie, kląć (w duchu) stosuneczki, poezję i poziom...

z W kalkulacjach za groszem cały świat przenikał, nie dostrzegł tylko Ł o d z i i jej r o b o t n i k a .

WINCENTY POL NA SMUTNO

Piękna nasza Polska cała.

Piękna żyzna i niemała, Wiele stolic, wiele cudów, Lecz niemało jeszcze brudów.

Choć najmilsze jest Mazowsze, Jednak wszystko tu najdroższe.

Wprawdzie znajdziesz w każdej porze Wbród wszystkiego, jak w komorze - Czy w krajance, czy w gomółce Jest masełko, ser na półce, Wiszą kumpie i wędliny I półgąski i świniny —

Lecz - czy znasz ty, bracie młody, Na swej ziemi bujne płody?

Nie pocieszysz się tem dobrem, Bo ci cena lezie ziobrem.

Tyle dobra co w tej pieśni - Tyle szczęścia, co człek prześni!

Choć wszystkiego w sklepach pełno Lud odziany szarą wełną.

Gdy na lud ten człek spoziera, To aż serce żal opłynie I I zapytać chęć go zbiera:

Z czego żyjesz w tej godzinie?

Wtedy chwyta cię zgryzota Na tę nędzę obok złota.

A gdy wejdziesz do kramika, Wnet ocenią cię z grosika...

Wzrok na ciebie się podnosi.

By cię bardziej upokorzył - Bo łaskawie, ledwie znosi, Że i ciebie Pan Bóg stworzył.

Wyleć ptakiem z tego gniazda, Napłuj w dłonie - zaczem jazda Z góry, bracie, na to plemię, Co rodzimą tak ssie ziemię.

Poco nadal oczy mrużyć,

Milczeć, cierpieć, nie wojować - Trza niejedno złe poburzyć, I inaczej odbudować!

I popłynie z niwy łaszej Lepsza „pieśń o ziemi naszej"!

Uwspółcześnił: STANISŁAW SOJECKI

W 11-stu n u m erach w znow ionych »Szpilek«

zam ieścili sw e p ra c e n astęp u jący autorzy:

Baraniecki Karol Marianowicz Antoni

Brudziński Wiesław L. Minkiewicz Jannsz

Brzeziński Bogdan Narcyz

Ciełoch S. Nowicki Andrzej

Chrzanowski Tadeusz Pasternak Leon

Cywiński Zdzisław Piechal Marian

Czarny Jan Piotrowski Mieczysław

Czerwińska Zofia Polityk Jan

Daszewski Władysław Rojewski Jan

Dobrowolski Stanisław R. Rymkiewicz Władysław

Fangrat Tadeusz Samozwaniec Magdalena

Foerster Karol (Charlie) Sandauer Artur

Gosławska Hanna Sojecki Stanisław

Gerżabek Adam Stefański Stefan

Herz Paweł Stępień Marian

Huszcza Jan Szancer Jan

Jastrzębiec-Kozłowski Czesław Szpalski Karol

Jesion Kazimierz Tomaszewski Henryk

Jurandot Jerzy Turzański Władysław J.

Kern Ludwik Jerzy Wasilewski Zenon

Kolonieckf Roman Witz Ignacy

Knothe Jan Zaruba Jerzy

Kulaga Józef Zechenter Witold

Lec Stanisław J. Zrębowicz Roman

Leonhard Witold Żukowski Stanisław

Lipiński Eryk i inni.

!■■■■■■■■■■■■■■■■■■■■■■■■■■■■■■■■■■■■■■■■■■■■■■■■■■•■■■■■•■■■■■■■■•■■■•••I

JEDZ, PIJ I POPUSZCZAJ PASA T Y L K O U E D Z IA A T L A S A

(UL. 6-TEGO S IE R P N IA 3) iiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiitiiiiiiiiiiiiiiiiiii

(11)

STEFANIA GRODZIENKSA

SKOMPLIKOWANA HISTORIA

Spotkałam Alicję. Bardzo ład­

nie była ubrana i modnie. Na no­

gach miała ortopedyczne buciki, jak dla ludzi, którzy mają jedną nogę krótszą. Ale teraz one nazywają się koturny i wygląda się, jak by się miało obie nogi krótsze. Bardzo mi się spodobał jej kostium, też taki, jak teraz wszystkie panie noszą, to znaczy spódniczka z młodszej sio-k strzyczki i marynarka ze starszego

brata boksera. Zamiast pończoch miała skarpetki do kolan, jak stary skaut. Na głowie nosiła włochacz.

Włochacz, to wcale nie peruka, tyl­

ko taki kapelusz.

Ucieszyłam się, że jej się tak do­

brze powodzi, ale ona tylko westch­

nęła.

— Wszystko pozory, moja dro­

ga. Prawdziwych kłopotów człowiek nie obnosi po święcie.

— A cóż to za kłopoty?—Spy­

tałam współczująco.

— Egoizm ludzki nie ma gra­

nic, moja kochana. W żaden spo­

sób nie mogę namówić siostry mo­

jej koleżanki, żeby się przeniosła do Lublina.

— Czemu tak ci na tym zależy?

— zdziwiłam się.

— Sprawa jest prosta: otóż mo je mieszkanie w Warszawie ocalało, musiałam więc prosić krewnę, żeby tam zamieszkała.

— A dla czego ta krewna tam musi mieszkać?

— Jak to, dlaczego? Ja w War­

szawie przecież nie mogę mieszkać, bo tam nie ma wygód, mogą mi więc zabrać mieszkanie, a takie mie szkanie zawsze dobrze mieć. W Ło­

dzi z największym trudem umeblo­

wałam sobie te trzy pokoje z kuch­

nią, tymczasem likwidatura może mi tych parę gratów zabrać, jak wy jadę (bo jadę do Bydgoszczy, do­

brać biurko dó kompletu), więc mieszka u mnie koleżanka, która jest zameldowana u swojej siostry, która jeździ do Lublina z materiała­

mi, a wraca z tłuszczem, i boi się, żeby jej się ktoś przez ten czas nie

rys. Ha-ga - Podobno Marysiu łwój na­

rzeczony poszedł do wojska...

- Tak, proszę pani, wzięli ich wszystkich trzech.

wprowadził. Zameldowałam więc u siebie Klapowicza, który mieszka u swojej ciotki, która pojechała do Gdańska rozejrzeć się. żeby pilno­

wać jej mieszkania.

— Jeszcze nie rozumiem, dla cze go siostra twojej koleżanki powin­

na przenieść się do Lublina — wtrą ciłani.

— Zaraz zrozumiesz. To pro­

ste. Otóż ta krewna, która pilnuje mojego mieszkania w Warszawie, chce się przenieść do Łodzi i zamie­

szkać u mnie. Tymczasem ta kole­

żanka, która go pilnuje, nie ma się gdzie wprowadzić, bo dostała, ow­

szem, przydział, ale akurat na mie­

szkanie ciotki Klapowicza, u której on mieszka. Teraz Klapowicz gro­

zi, że jeśli moja koleżanka tam się wprowadzi, to on się ode mnie wy­

melduje i ktoś obcy zajmie moje mieszkanie, a wtedy moja krewna z Warszawy tak i tak nie będzie mia­

ła gdzie się wprowadzić, a ja stra­

cę dwa mieszkania: i to w Warsza­

wie, bo krewna się wyprowadzi, i to w Łodzi, bo krewna się wprowadzi.

— Rzeczywiście. Ale co ci po­

może, jak siostra tej koleżanki prze niesie się de Lublina?

— Że też ty najprostszych rze­

czy nie rozumiesz! Znalazłam po­

sadę dla ciotki Klapowicza w War­

szawie i ona tam zajmie moje mie­

szkanie, Klapowicz przeprowadzi się do Łodzi od tej ciotki do mnie, ta koleżanka, która mieszkała u mnie, zamieszka w byłym mieszkaniu ciot­

ki Klapowicza, a zamelduje się u mnie, natomiast Klapowicz będzie meldowany u tej siostry mojej kole żanki, która jeździ do Lublina. Mo­

że nareszcie zrozumiałaś, że cała sytuacja będzie rozwiązana, jeśli mi się uda namówić, tę właśnie siostrę koleżanki, żeby przeniosła się do Lublina na stałe, wtedy moja krew­

na z Warszawy weźmie jej mieszka­

nie w Łodzi. Ale cóż, kiedy ludzie są egoiści i każdy myśli tylko o so­

bie.

TADZIO' ZBEREZN1K N O W Y WYNALAZEK

NIEMIECKI

„Odrodzenie", musimy przyznać z prawdziwym smutkiem, bije nas na głowę. Zazdroszcząc laurów

„Szpilkom" poświęciło w numerze z dnia 29 kwietnia całe dwanaście kolumn perłom satyry. Nieprze- bierając w środkach i efektach stylistycznych Tadzio Breza poz­

w ala sobie na kpiny ze znakomi­

tej pisarki Zofii Nałkowskiej. Pi­

sze:

„Większa część kraju odzy­

skała wolność, i w tedy mógł się odezwać glos Zolii Nał­

kowskiej. To jak gdyby znów dzwon Zygmunta zabrzmiał"...

Czy nie drobna pomyłka imion?

Ale to jeszcze głupstwo. W dal­

szym ciągu nasz debiutujący saty­

ryk wdziera się w tajemnice ży­

cia prywatnego, przeciwko cze­

mu, dbając o dobre imię satyry polskiej, musimy stanowczo za­

protestować:

„Nałkowską odwiedzała sta­

le mała grupka jej kolegów literackich, uczęszczali tu ró­

wnież młodzi, i ci najmłodsi, o nich się mówiło, ...że cho­

dzą na Nałkowską, o tym czy innym, że jest na pierwszym czy na drugim roku Nałkow­

skiej...”

Nie oszczędza pamflecista k ra ­ kowski i książek Nałkowskiej. O jej ostatniej powieści pisze:

„Puszcza się wszędzie na całej przestrzeni jak wołki na roli".

Co to ma znaczyć? Musimy su­

rowo napiętnować tego rodzaju metody satyry literackiej. Jeżeli

„Odrodzenie" nie przestanie być pismem satyrycznym, będziemy musieli zamknąć „Szpilki" i iść z torbami.

(k. b.)

iijm„.iiiiiiiiiiiii,.„.iiiiinni,i....mi...mm...

Jesteś smutny czytaj

liiiwwiiitlfliiiiiiiiiniilliniiiiwiiiillliiiniiwiniiiiiiiiHiii

W „Głosie Ludu" z dnia 30 kwie­

tnia czytamy rewelacyjną wiado­

mość z Berlina:

„W międzyczasie przywód­

cy, którzy przeszli już konspi­

rację, wydają na gwałt prze­

branym hitlerowcom specjal­

nie sfabrykowane strzelby w formie pistoletów, które w y ­ glądają jak wieczne pióro".

Autor zapomniał dodać, że hi­

tlerowcy ponadto wydają na kart­

ki specjalnie sfabrykowane samo­

loty w formie kijów bilardowych, które wyglądają jak zapalniczka, specjalnie sfabrykowane armaty w formie nożyczek, które w yglą­

dają jak (bilet tramwajowy i spe­

cjalnie sfabrykowane czołgi, w farmie fajek do palenia, które w y­

glądają jak pasek do spodni. To są właśnie owe tajemnicze V 3 V 4 i V 5.

TAJEMNICZA SZTUKA KRAKÓW, (Polpress). Teatr im. Słowackiego w Krakowie wystawi wkrótce 3-aktową sztukę popularnego pisarza rosyjskiego Konstantego Si­

monowa p. t. „Rosjpnie"

(„Russkije ludi"). Sztuka ta to do pewnego stopnia nowa wersja znanego przed wojną dramatu Sherifla „Kres w ę­

drówki", lecz zupełnie nowa i oryginalna jeżeli cłiodzi o / s t y l i atmosferę. Utwór Simo­

nowa wyrósł na tle przeraźli­

wego realizmu drugiej wojny światowej. Anegdotycznie rzecz biorąc, „Rosjanie" są e- pizodem z w ojny radziecko- niemieckiej, w istocie zaś ma­

m y tu do czynienia z manife­

stacją woli zwycięstwa.

Kto jest autorem sztuki? Kieuy się dzieje? Z czego wyrasta? Czem jest w istocie, a czem w anegdo­

cie? Za bezbłędną odpowiedź Pol­

press krakowski wyznaczył na­

grodę w postaci przedwojennej książki adresowej.

(I- k.)

... ... ... .

...

„Szpilki" ukazują się co tydzień. — Przedruk bez podania źródła wzbroniony.

Redakcja: Łódź, Piotrkowska 96. Przyjmuje się codziennie od l i tej do 1-szej.

Redagują: St. Jerzy Lec, Leon Pasternak, Jerzy Z a r u b a ________________________________________________ Wyda je: Spółdzielnia wydawnicza: „Czytelnik".

Składano w Zakł. Graf. „Czytelnik" Nr. 4, Łódź. Żwirki 2. D - 02401. Drukowano w Zakładach Graficznych „Książka";

(12)

Ostatni k o c i o ł

Cytaty

Powiązane dokumenty

Różnym panom grafomanom Opłaciła się współpraca, Ja pisałem, nie dostałem Mnie się Polska nie

kichś czwartakach, żłopało się wasserzupki, łaziło się za dar- mochę czytać lepsze lub gorsze wiersze po Związkach Zawodo­.. wych po całej, wielkiej

Czy to dziatki, mających się wybrać królowych morza wybierają się w tych mających się wybrać

W każdym się znajdzie dosyć zasług, By mieć w przyszłości ciepły przydział. Szlachetne rysy pana BOBRA Jawią się zwłaszcza moim oczom. Na przykład

czonym przed oblicze władzy i odpowiada się tylko na zadane pytania. wspólne czekanie, urozmaicone ogólną rozmową. Jedni sarkają, że nasz wóz państwowy, który

Wtem zahuczało, zaszumiało i rozwarły się podw oje_ jak nożyce cen, a w nich likazał się straszny czarownik — Formulary Biurokra- tus, którego przez

Wyglądano oknem. Dzieci bawią się z psem. Po dnu gtej stronie ulicy wznosi się gibka nowa antena łódzkiei radiostacji Ach, żeby tak mleć radio, postu chać.. W

I rzeczywiście dzieje się tak, że w pewnym momencie teoretyczna algebra zamienia się w praktyczną arytmetykę, wzory naukowe przygotowują miejsce dla real­.. nych