Kraków, dnia 12 grudnia 1941.
fi Mg ggjSSS
CHCIAŁ WAL(
„ŻADEN SOLIDNY POLAK NIE [CHCIAŁ WALCZYĆ ZA MOSKWĘ!..."
W OBOZIE ŻOŁNIERZY POLSKICH JZ DYWIZJI IM. „TADEUSZA KOŚCIUSZKI"
B | J # i' H L I
H l S l U n k f l
M ■ * * § g
Ą
. -M
■: i
w S,
m m
W m
1
Powyżej:
Po przejściu pol
skich żołnierzy na stronę niemie
cką, odbyła się w obozie uroczy
sta Msza połowa z kazaniem. Byl ło rozczulający m o m e n t, gdy żoł
nierze! płakali słu
chając p o r a z pierwszy od czte
rech lat Mszy św.
Niektórzy z nich (zdjęcie na lewo) modlili-się z ksią
żek do nabożeń
stwa zabranych niegdyś z domu rbdziciefskiego i przez' cały czas ukrywanych sta
rannie przed bol
szewikami.
Listy polskich żołnierzy do rodziny i przyjaciół.
<»A ( i .h mł «»'»c. t r
jS
PafosA* V
u m y o n H j o / • n » m w t
f rr**y 4* 0% ^ «/i *pn*ff Ł *
/ e t * • < * > 4 * * * , a*
j ^ o < & ♦ * /» «
Na lewo: . _
Z listów • pisanych przez polskiej żołnierzy w obozie, p r ie n n * ł ogrom męki, którą musieli wyci«,-j piec w piekle.bolszewickim i r8‘ I dość, ż e j u ż wyswobodzeni ” I
z niego.
Ą ~ j im* i f f i w t
d v e * & S * M
£ 4 x 4 * T t ’ HubCtżv» ć i f i p i C U Ą
& SŁA i /C tJ U ic
J K / m L ^ ł A m
Powyżej i na prawo:
Zbiorowym i niekłamanym oskarżeniem jest wyraz malujący się na twarzy żołnierzy, kiedy opowiada#
o swych przeżyciach u bolszewików. Niektórzy aż zaciskają pięści na wspomnienie tej — jak się wyrazili'
„hordy bolszewickiej", która znęcała się nad nimi przez cztery lata.
Powyżej:
Kuchnia obozowa. Zaraz po przy
byciu Polaków do obozu, nie
mieckie władze wojskowe rozto
czyły nad nimi tak troskliwą opie
kę, że w krótkim czasie znikły śla
dy ich cierpień i nędzy. Umożli
wiono żołnierzom polskim poro
zumienie się z rodzinami, zamie
szkałymi po tej stronie kordonu frontowego. W obozie istnieje już biblioteka, nadchodzą dzienniki polskie, są do dyspozycji gry to
warzyskie, sżachy, wreszcie insta
lacja radiowa.
Fot. PGG.
„W IMIĘ CZEGO WŁAŚCIWIE MY WALCZYMY?
ZAPYTYWALIŚMY SIĘ NIERAZ. . . "
Są to słow a w yjęte z ust polskich żołnierzy, z dywizji im. Tadeusza Kościuszki, którzy w liczbie 600 przeszli nie
dawno na stronę niemiecką. Poznali oni dokładnie bol
szewizm. W idzieli na własne oczy, ja k w ygląda życie pod panow aniem czerw onych władców. A rezultatem ich w ra
żeń i przeżyć było w ykorzystanie pierw szej okazji i opu
szczenie tego kraju ucisku i nędzy. Ludzie ci zrozumieli, że w alczą jedynie w interesie bolszewizmu i m ają prze
lewać krew za cudzą i znienawidzoną przez siebie spra
wę. Dlatego też z czystym sumieniem postanow ili uwolnić się od terroru i ucisku, skoro tylko będzie to rzeczą możli
wą. Żołnierze polscy pojęli jasno, że żaden solidny Polak nie może w alczyć za spraw ę M oskwy, te j M oskwy, na k tórej win krw aw ym koncie, figuruje nazw a „Katyń"
oraz cierpiehia ogrom nych rzesz Polaków dziesiątkam i tysięcy deportow anych w głąb Rosji sow ieckiej. N a fron
cie skorzystali Polacy ci z pierw szej okazji, b y na zaw sze opuścić szeregi czerw onej armii. W pobliżu wsi Lenino koło Smoleńska udało się im urzeczyw istnić sw ój zamiar.
Je st rzeczą zrozumiałą, że postaw a duchow a w ojska była
fatalną i że polscy żołnierze m ieli tylko jedno życzenie,
opuścić ja k najprędzej „raj bolszewicki" i odw ażnie biegli
w śród gradu kul i pękających granatów bolszewickich,
b y oddać się pod opiekę niem ieckich żołnierzy.
W TANECZNYM RYTMIE F I N A Ł U REW IO W EGO
Zespół taneczny kabaretu „Tabarin"
zbiera huczne brawa w końcowym obrazie „Ogrodu Róż", personifiku- jąc kwiaty na tle stylowej i efektow
nej dekoracji.
W BALANSUJĄCEJ P O D S T A W IE ...
Komiczny zespół akrobatyczno-ekwilibrystyczny zbiera za
służone oklaski swymi gimnastycznymi popisami. Oto scenka ze skeczu: „Ach! ta wiadomość... Trzymaj mnie, bo zemdleję!'
W ESELE HARMONII W obrazie pod powyższym tytułem wprowadza rewia widzów w zacza
rowany świat muzyki. Gośćmi wesel
nymi Harmonii są — symbolicznie rzeci biorąc, — melodia, dysonans, iynkopy, noctum, romans, sonata, symfonia itd. — oczywiście w posta
ciach kobiet, schodzących ku otwar
tej scenie po . . . olbrzymiej klawia-
GDY ZA SZCZEKAJĄ KASTANIETY Urocza tancerka z „Tabarinu", w hiszpań
skiej kreacji choreograficznej, stanowiącej jeden z numerów rewii pt. „Miłość, Radość,
KOBIETY — TO ICH SŁABA STRONA . . .
Siali bywalcy kabaretowi — dotrzymują jak rok długi miejsca w gro
nie wielbicieli pięknych artystek. Zainteresowane miny świadczą najlepiej, że rewia przypada im do gustu.
SPÓJRZ, M O J A
J A K I E T O ^ P I Ę K N E ! Nie tylko na sce-
nie, w błyskach T *
świateł i reflektorów można zobaczyć uro- cze twarzyczki. Wśród przyglądającej się progra- mowi publiczności zwracają uwa- gę eleganckie Paryżanki w mod
nych toaletach i biżuterii, z kwiatami we włosach, milutkie i interesujące—jak zawsze.
SZEPT M IŁOŚCI
Fragmentaryczne „en deux" w obrazie baleto
wym rewii w „Lido", uzmysławiające „tete i tete"
primaballeriny i zakochanego Pierrota.
1-.'W dobrego smaku i daleko odbiegają od praw-
■a dziw ego artyzmu. Rzecz ma się wręcz przeciw- - a nie. G łęb o ko przem yślane kom pozycje W ystawy :M Rew iow ej na tle wspaniałych, kosztownych deko- W&M racyj i drobiazgow ej oprawy cało ści, pretendo- M wać mogą śmiało do nazwy sztuki. Sym bolizowa- M nie w poszczególnych obrazach dorobku kultury ST i zdo byczy ducha ludzkiego, apoteoza Piękna, Mi- T łości i Polotu myśli — oto cechy poczynań autorów i wystawców głośnych paryskich rew ij. O czyw iście — stetryczali moraliści nie mają czego szukać w reflektorach , J a b arinu", „ L id a " czy innych p a ry sk ich . . . rajów. F a ł
szywa pruderia nie j|pw inna też mieć wstępu do przybytku iękna. „Sztuka dla sztuki" — oto hasło, nadające się najle- j dla sanktuarium upojnych w izyj, kędy ręce podały sobie NA SKRZYDŁACH REWII „PARYŻ W KWIATACH"
Piękne kobiety, artystki baletu kabaretu „Lido", czarują publiczność w symfonii tanecznej „W ogrodzie róż", prezentując taneczny hołd kwiatów dla swej królowej.
K tóż nie zna powiedzonka entuzjastów widowisk kabaretowych, i e kto nie byl w Paryżu, ten nie zna r a j u . . . " ! W nikając g łę b ie j w właściwą treść powyższych stów, slanowczo przyznajem y im słuszność, bo pod względem zawarcia w sobie istoty sztuki kabaretowej nadsekwańskiej stolicy, malują szczerą tylko prawdę. Paryż b y ł, jest i zostanie wesołym miastem. Że b ył i zostanie też z całą pewnością siedliskiem lekkiego dow cipu i zw iązanej z nim tak charakterystycznej francuskiej pikanterii, o tym wspominać chyba nie potrzeba. Miasto artystów, miasto malarzy, miasto w ogóle „cyg anerii artystycznej" — już samo przez się predestynuje się do wytworzenia w swych rzeczach atmosfery beztroski, zabawy, figlarnego ujęcia w ielu problem ów, kultu piękności, co zaś z tym idzie specyficznej adoracji kobiety, jako reprezentantki harmonii linii ciała, nieodrodnej po wsze czasy córy kuszącej E w y . . . Że humoru i radości nie brak fak
tycznie nigdy Paryżowi, świadczy fakt istnienia licrnych lokali rozrywkow ych, z któ rych szczególną stawę zyskały nocne kabarety w rodzaju „La Lunę Rousse", „C ab aref du C ie l", „ L id o ”, czy „Tab arin ". Wraz z mnogimi „M usichallam i" tworzą one zespół przybytków lekkiej muzy, kędy naturalnie panuje wszech
w ładnie kobieta, we wszystkich przejawach swej istoty: od demona do amora, od „n aiw n e j" do wyrafino
wanej. M yliłb y się ktoś, sądząc, że prezentując w swych rewiach rajską nieomal nagość, nie mają poczucia Fot: HannsApfel, Atlantic
W iU /
Rzeźbiarka ta ni* modelują swych rzeźb w gli
nie, lecz od razu wykuwa w kamieniu według ołówkowego szkicu.
Poniżej:
Figura wyrzeźbiona z jarzębinowego drzewa.
Bardzo pomysłowo wykorzystał artysta usloje- nie drzewa dla wyrazistszego podkreślenia kształtów figury i uzyskania przez to większego
efektu.
W kole:
Rzeibiark* przy pracy. Po wielu szkicach i sporządzeniu modelu z gliny powstaje w końcu dzieło. Jednym z naj
piękniejszych i najszlachetniejszych materiałów, uży
wanych na rzeźby o mniejszych rozmiarach jest koić słoniowa. Nadaje się ona zarówno na rzeźbienie posążków jak i na sporządzanie różnych ozdób.
Poniżej:
Przeniesienie rysunku drzeworytu na pap*'!
jest rzeczą równie ważną jak wyrzeźbieni*
g o na drewnianej płytce. Artysta sam spo- rządza odbitki. Na zdjęciu widzimy r*
ostrożnie odrywa on nadrukowany iuz P4"
pier, od płyty.
Poniżej: - J sM Patrzęc na golową rz*«*
b ę nie zdajemy w*51*
sprawy ani w jaki H*®*
sób powstała, ani <■*
trudów musi ponieść tystazanim s t w o f i y prawdziwe dzieło szw*
ki. Do bardzo interes#"
jących n a l e ż y wizyj*
w atelier artysty. 9dz*
możemy się pnrfr*J*
technice jego pracy. “ naszych zdjęciach #■*
dzimy rzeźbiarzy, cerzy i g r a f i k a PW
pracy.
mwSM. (D liSBUDAK.
]U ie je st pewne, sk ąd przyszedł do te- ' go, pew ne je st tylko, że b y ł jakim ś dziwnym człowiekiem.
M ara Jow anow a szeptem i ze stra chem przekonyw ała mnie, że w szyst
kiego tego nauczył się od czarow nic na świętego Jerzego, jeśli nie od samego
•szatana — zetrzyj g o św ięty K rzyżu!
Inni znów opow iadali, że J u r Totniczić nauczył się tego gdzieś w e św iecie. gdy po odsłużeniu w ojska przebyw ał kilka lat w Prusach.
J a k się nauczył, ta k się nauczył ę * dość, że to umiał.
Powiedz m u tylko: „Zauw ażyły mi dzieci w chałupie czy w stajn i węża;
przyjdź, Jurze, proszę cię, zobaczyć" — to on już j e s t N ie bój się o to.
J a k on to robi, tego n ik t dobrze nie wie. N iektórzy mówią, że popatrzy w jak ieś lusterko i zaraz widzi, gdzie w ąż jest, a inni znów twierdzą, że m a ja k ąś piszczałkę i g d y ty lk o n a niej zagra, to zaraz w szystkie węże, k tóre to słyszą, spieszą zaraz do niego. N a jego rozkaz w ąż posłusznie wchodzi do jego torby lub flaszki, a on to zabiera i odchodzi. N ikt nie wie, co robi z tym i wężami, pew ne je st tylko, że czasem nosi ich całą torbę.
II.
G dy odsłużył wojsko, nie w rócił do domu. Znikł, jakby się zapadł w ziemię. N ikt nie wiedział nic o nim, aż zeszłej jesieni pew nego w ieczora zjaw ił się w e drzwiach. Ledwo go i sami domownicy poznali, tak się oporządził, przyoblekł i zmężniał, a gdy w drugą niedzielę przyszedł d o kościoła, m iędzy ludzi, w szystkie oczy zatrzym ały się na nim, dziew
częta w zdychały ukradkiem , a m atki poczęły snuć p la n y . . . Bo jakże I Dom Tomicziciow bogaty, a w nim tak i dziarski chłopak — ci m ogą w ybierać i ciężko będzie znaleźć dla
niego dziewuchę. ,
J u r podaw ał ręk ę mężczyznom, z kobietam i ściskał się i całował, dziewczętom kiw ał ręką, ze wszystkim i szczerze i po prostu rozmawiał, jak gdyby naw et nigdzie nie był we św iecie i nic tam nie widział i nic nie słyszał. N a wszystkie zapytania o swym pobycie na obczyźnie odpow iadał krótko i niejasno, więc też i nikt w łaściw ie nie wiedział, c o on tam napraw dę robił; w idać było jednak, że mu tam nie było źle.
Zmienił się też bardzo. Pized wojskiem był hardy, praw dziw y gałgan .który naw et diabłu gotów był plunąć w oczy, a w rócił jakiś łagodny i dobry i m iękki naw et w języku.
0 każdym mówi tylk o dobrze, każdego umie uspraw iedliw ić 1 każdem u wybaczyć.
Stał się z nim po prostu — Boże wybacz! — jakiś cud czy czary jakieś. Ludzie opow iadali o nim, poszeptyw ali, a on unosił się w ysoko nad nimi jakby w jak iejś delikatnej mgle.
A dopiero kobiety ja k mu się dziwią! Przed w ojskiem — nie było ni dziew ki n i młódki, któ rej by nie skubnął, lub nie uszczypnął, Ile razy tylko nadarzyła mu się sposobność, a te
raz nic, zupełnie n i c . . . N aw et żadnej n ie -dotknął, ty lko zaw sze tak m iło i słodko: „Siostro m oja to i to, siostro moja, tam to" — i ze w szystkiego nic. A le tylko oczy, te jego ogromne, czarne i ogniste oczy! Te pozostały ciągle te.sam e, a gdy tak rzuci nimi na grom adkę dziewuch, to aż drętw ieją, k rew im uderza do tw arzy, ciarki w ychodzą od głow y do pięt, a ręce w zakłopotaniu ściskają jed n a drugą, że w szystkie kostki strzelają,
Ul.
Tak przeszła zima. N a w szystkie strony go żenią, a on ani z jed n ą nie zagadał poważnie. Ale je st w tym coś niezwy
kłego. Powiadają, że często chodzi na prządki tam pod Pilar, przeszło dw ie godziny drogi. Po co, dlaczego? — n ikt n ie wie, lecz wiadomo, że tam w dom u Iw ana je st córka Jo ży Maria, dziew ka na schwał, że nie można się je j dość napatrzyć. G dy o n a zatańczy w kole, to w szystkie oczy zapatrzone <w nią i n aw e t liście na stuletnich lipach p rzestają drgać ab y się jej napatrzeć. J e s t tam ona, krasaw ica, kobieca duma, a rodzina poważna, ale nie je st całkiem pewne, czy to przez nią .Jur tam chodzL Sam nikom u nic nie mówi, a gdy go k to ś pyta, on tylko się uśm iecha swoim łagodnym i dobrym uśmiechem i odpowiada, aby tylko coś powiedzieć.
A le now a rzecz rozniosła się znowu po wsi niespodzianie.
N ie chce się wierzyć, ale — odkąd słońce przygTzało,. odkąd węże się pojawiły, dziw ne głosy rozeszły się o Ju rz e Tomi- cziciu. Pow iadają — niech Bóg będzie z nam i — ze ja k w ariat chodzi po górach i niw ach i chw yta węże i żmije. Białe, czarne, pstre, wszelakie. Jak i mu tylko przyjdzie pod ręce, vpn go bierze do ręki, za pazuchę i gdzie tylko c h c e s z ..
Dziwom się dziwiono po w siach i żegnano krzyżem św ię
tym, ale nic ńie pomogło. Praw da je st taka, że J u r je st żmi- Ja n em !
M ądrym kobietom teraz dopiero stanęło przed oczami, te
raz dopiero stało się im jasne, co on robił parę la t w obcym św iecie. N aturalnie. N ie je st to bez diabła. G dyby to była z Bogiem robota ty le czasu, byłby się na pew no odezw ał do swoich, ja k każdy inny chrześcijanin, A le t a k . . . N ic innego tylk o był na nauce u diabła — zetrzyj go św ięty Krzyżu!
Rozniosła się po w siach ta dziwna wiadom ość i hańba i gdyby J u r nie był ta k dobrego serca, taki łagodny i uprzej
m y dla każdego, n a pew no byłoby się I co złego przydarzyło, bo to nie łatw o znosić spokojnie człowieka, k tó ry z diabłem Jadł i naukę jego przyjął. I proboszcz uspokajał ludzi. Ra
dził i tłumaczył, że to jest, co praw da, niezw ykłe i dziwne, ale przecież — z bożą wiedzą.
W rzeczyw istości pomogło i to, że w ydarzyło s ię szybko je d en po drugim k ilk a w ypadków , iż J u r w chatach i koło ch at pochw yta! k ilka żmij i to n ie tych białych, wodnych, a le w szystko sam e miedzianki. Ja k ćm y pow rzucał je do flaszki i nikom u nic się nie stało. I — p atrzcie — — ja k ie cudo!
Jednego razu dzwonili ak u ra t n a południe, a J u r zdjął czapkę, przeżegnał się i wpędził węża do flaszki. W każdym razie to był najlepszy znak, że ksiądz proboszcz m iał rację i że siła i moc J u r a — je st z mocy bożej. Rozniosło się to za ra z z bły
skawiczną szybkością i lżej się jakoś zrobiło ludziom, a szcze
gólnie kobietom. Zrobiło się im w prost przyjem nie, że tak je s t i że m ogą znowu spokojnie, miło i tęskliw ie patrzeć na dziwnego i uw odzicielskiego mężczyznę.
Mimo w szystko przezw isko nie dało się zarzucić. Pozostał Zmijarzem.
IV.
J u r w iedział o tym wszystkim i nic sobie z tego n ie robi!.
Spokojnie, w esoło i m ądrze w ykonyw ał sw oje prace domowe, łow ił węże i — coraz częściej i Częściej zachodził pod Pilar na prządki.. Teraz wiedziało- się ju ż n a pewno, dlaczego on tam chodzi, aż do trzeciej paraiU, lecz nikt mu nić nie zarzu
cał, a tylko obgadyw ano go za plecami. Przecież to niezw y
k łe i nie do darow ania ju ż sam o to, że latem chodzi i łazi I ... .
c +40RU)A£K.IEQ0 Tiorr)A,c?:yt (J).P0D^R5KI
całym i nocam i zam iast spać. Gazdowski syn. ale w szystko jedno. Chłop m usi pracować, w ięc w nocy pow inien spać, a nie łazić gdzieś tam — niech Bóg będzie z nami! Ja k b y na drugi koniec świata.
o jego zawodzie dotarły i do M arii. Dziwiła się, lecz n ie odw ażyła się naw et wspomnieć mu o tym, lub coś go o to zapytać. Toć zresztą, naw et to do niej nie należy. To chłopska robota, co on robi, więc nieładnie byłoby z je j stro
ny. gdyby się ona w to mieszała. Zwłaszcza ju ż teraz, k ie d y dla niej nie je st jeszcze niczym. Ale była je d n a rzecz, która ją jednak bardzo niepokoiła i nieustannie ją piekła ja k otw ar
ta rana i nagliła, żeby mu jednak wspomnieć, żeby go je d nak spytać.
V.
Pewnej nocy stali wśród śliw koło je j chałupy. T rzy kroki jedno od drugiego. Długo m ilczeli..
— J a m yślę — przerw ał on milczenie — że kiedyś po św ię
tym M ic h ale. . .
O na w m ilczeniu i z opuszczoną głową patrzyła w ziemię, przebierając palcami po lartuchu.
• S ł ó w k a o m i ł o ś c i
Miłością a n ie równowagą i zastanowie- niem osiąga się prawdy najczystsze i naj
wznioślejsze.
A n a to le F ra n ce „T»i»“
Miłość posiada taką potęgę, iż nawet lu
dzie tchórzliwi dokonują pod jej wpływem rzeczy, nad którym i niejeden odważny za
stanowiłby się dwa razy.
H ep ta m en m „O pow iadania K rólow ej N aw arry"
Miłość w wieku pary i elektryczności przypomina kolej żelazną. Jeździ prędko i bierze pasażerów ilu się da.
B o le sła w P ru s
Higiena i miłość nigdy nie będą w zgo
dzie, albowiem pierwsza poleca owoce doj
rzałe, a druga ich nie znosi.
H en ry k S ie n k ie w ic z
Miłość to rodzaj szaleństwa, które hańbą okrywa kobietę, jeżełi mu pozwoli trwać dłużej niż 40 dni ( ten sam czas to wielki post) nie uświęciwszy go sakramentem mał
żeństwa.
K s. e le m e n t z „L am iel" S ten d h a la
Miłość jest największym ze smutków ziemi, gdyż jest największym wysiłkiem jaki człowiek czyni, aby wyjść z samotni swej wewnętrznej jaźni.
D ’Annunzio „Triumf śmierci**
Najpiękniejsza i najbrzydsza kobieta pra
wie nigdy nie potyka się na kamieniach, ale zawsze na kwiatach.
A że łąka życia przed nią barwi się cudnie b o g a to ---
więc jak często upada — aby zrywać kwiaty.
Wiktor
Miłość Twoja dla mnie jest bardziej zmienna, niż odbicie palmy w wodach je
ziora prutego łodziami.
Jezioro po oddaleniu łodzi, staje się ( zwierciadłem, ale serce tw e kryje po
dejrzliwość mimo przebaczenia.
A m arou
—- No, ja k będzie? — podjął po chwili. — Z apytaj m atki.
Z moimi pójdzie łatwo.
— Boję się — w yszeptała.
— Czego się masz bać! Ja k b y to było co w ielkiego. Po
wiesz je j I już.
— To daleko.
— Do Michała?!
— Taaak! Ja k iś ty?!
— 'A co?'
— W asz d o m . . . Gdzie to tam!
— W Riczicach. ^
— Tak, tak, ale to aż w trzeciej parafii.
— N o to co z tego?! Przecież i tw o ja m atka z naszej p a
rafii.
— O na j u i o tym zapomniała.
W te j chw ili w ybiegła z ch aty łka, m łodsza siostra M arii i szepnęła je j:
— Tata pyta o ciebie.
— Coś mu powiedziała?
— Ześ u Bilowiciów. Posłał mnie po- ciebie.
— Zaraz, zaraz— wmieszał się Jur.—
Zaczekaj chwilę.
Bez słowa odsunęła się dziewczyna kilkanaście kroków na bok i stanęła pod jakimś drzewem.
— Widzisz — rzecze Maria drżącym głosem. — I ona też się .boi.
— Czegóż się 1 ona -boi?! —- spytał zdziwiony.
— Boi się o ciebie. W i e s z . . .
— Co się ma bać?! Chyba mnie prze
cież nie zabiją twoi domownicy.
— To nie o to idzie. Ona się b o ł . . . My w szyscy się b o im y . . .
— Czegóż się boicie, dla Pana Boga?! — dziwił się Jur. — A boisz się i ty?!
— N o , . . dlaczego ja bym się miała bać?. . . N ie jesteś mi jeszcze niczym, to dlaczego, miałabym się bać?!
— A czymże jestem dla Iki, że to ona się o mnie boi i czym.
że jestem dla wszystkich, że się boją o mnie, prócz ciebie?
Maria znalazła się jak na prawdziwych mękach i nie w ie
działa, jak w yjść z tego.
— W iesz . . . — przebąkiwała. — I ja. I ja. Żeby ci prawdę powiedzieć.
— W ięc i ty się boisz o mnie?!
— I ja też.
— Dlaczego się boisz, Mario? — spytał miękko, ciepło i przysunął się do niej całkiem blisko.
Ona odsunęła się od niego, krew jej uderzyła do głowy i w tej chwili poczuła w sobie nieodpartą chęć i potrzebę, żeby mu powiedzieć.
— W iesz — rzecze — my się w szyscy boimy przez te prze
klęte wężyska. I . . . matka dlatego też się boi.
— A w ięc i ona? — spytał Jur stanowczo. — W ięc i ona wie! I co mówi?
— Boi się . . . I nie pozwala . . . Wszystko przez te prze
klęte . .
— N ie pleć, Mario — wpadł jej Jur w słowa. — W ęże nic nie są winne. One o w iele lepsze od ludzi. One się tylko bro
nią, a ludzie gryzą serce, mózg . . . Napadają.
— No, tak, ale te jadowite?!!
— Nawet jadowite nie są złośliwe. One mi nic nie zrobią, bo czują, że je lubię jak brat. One mi są jak siostry.
— Bóg z tobą. Jurze! N ie grzesz!
— To nie grzech, moja Mario. Grzechem jest nie umieć ko
chać przyrody i przez to nie móc nią władać, a ponosić szko
dy. To jest grzechem!
— To ty i wilka lubisz?!
— Dlaczego nie miałbym-go lubieć, skoro go Pan Bóg stwo
rzył takim wspaniałym i odważnym?
— Bóg z tobą, Jurze!
— W szystko to stworzone z powodu nas ludzi i dla nas.
— I niedźwiedzie i smoki też?!
— A jużci! A jużci!
— I miedzianki?!
— I miedzianki też!
— Och, ja nieszczęsna do samego grobu! — westchnęła Maria boleśnie jakby raniona.
Jur przyskoczył do niej szybko i ujął ją za rękę.
— N ic się, skarbie mój, nie bój o mnie — szepnął jej ła
godnie i bratersko ciepło. — Nic mi się nie stanie. KŻbiie Pan Bóg strzeże., Ja panuję nad sobą, bo jestem także i nad żmi
jami panem. One się mnie nie boją, bo wiedzą, że je lubię, to mnie słuchają jak dzieci.
— Och, ja nieszczęsna! I miedzianki też cię słuchają?!
— I miedzianki też. I poskoki. I wszystkie. Tylko gdy
bym się ja kiedy przeraził, byłbym g o t ó w . . . One by to za
raz poczuły.
— Och, ja biedna, ty się kiedyś przerazisz.
— N i e . . . A jeśli się przerażę, to słusznie mi -się tak sta
nie! Tchórz nie może być nikomu panem __ a cóż dopiero takim mądrym stworzeniom.
— W iesz, Jurze: kobietą jestem i przebacz ml, ale ja my
ślę, że trzeba wszystko to zabić, czego mógłbyś się ty prze
razić i ponieść szkodę. Zabić bez miłosierdzia. Jeśli się tylko macie spotkać! Każdemu wężowi trzeba urwać głowę, zanim cię ugryzie. Mówisz, że są ci jak siostry, ale tylko póki się ich nie boisz. Gdy się tylko przestraszysz staną się dla ciebie śmiercią. Gdy tylko będą mocniejsze od ciebie! W takim ra
zie bądź-ty dla nich śmiercią, a nie bratem, póki jesteś moc- | niejszy. Zabić, zmiażdżyć im głowę, albo — nie spotykać | się nigdzie i n i g d y . . .
Maria mówiła, jakby nie panowała nad sobą, jakby w go- | rączce.
— Zabić, zmiażdżyć im głow ę — powtarzała. — Zabić, albo się nie sp otyk ać. . . Ja się bardzo, bardzo boję. I matka t e ż . . .
— N ic się, Mario, nie bój. N ic mi nie będzie.
— I nie daj Boże, ale ja się boję i wiesz, Jurze, dlatego I matka nie .chce nawet sły s z e ć . . . Dlatego, dlatego, a nie z powodu tej odległości. Mówiła mi. I ta ta . . . I on też.
— Chodżże, Mario! — odezwała, się łka przytłumionym | głosem. — Tata czeka.
— Będzie źle — szepnęła Maria bolesnym głosem i w y - 1 ciągnęła ręce z jego rąk. — Musiałam ci to p o w ied zieć.!
Z Bogiem!
Zniknęła w tej samej chwili.
Jur stał' jeszcze na tym samym miejscu jakiś czas jak za- * czarowany a potem powolnym i niepewnym krokiem zniknął gj w ciemności.
— W szyscy się boją — szeptał sam do siebie — i dlatego nie chcą mi jej d a ć . . . O Mario, mój skarbie. . . nie przestra
szę się ja nigdy. Dlaczego miałbym się przestraszyć i z ja
kiego powodu?
N igdy dotąd nie pom yślał o strachu. Nigdy.
I zawsze zachowywał zimną krew i zawsze był zupełnie spokojny.
Dlaczego miałby się bać? Zmlje. To 1 co, że żmije? Ze ja
dowite?
Nawet jadowite. To nic nie znaczy. Mucha jest podlejsza i niebezpieczniejsza od węża, a nikt się tej podłej i brudnej muchy nie boi, w szyscy zaś drżą przed piękną i zwinną
żmij ą. . . i
Przyszedł do domu przed świtem i jak był spocony i w bu.
łach, rzucił się na słomę.
Jeszcze nawet dobrze nie zamknął oczu, gdy matka jego weszła do stajni 1 zaczęła poklepywać krowy.
W stał jakiś niezwykle przygnębiony i zmęczony, a w gło
«rie nieustannie kręciły mu się myśli:
— Przestraszyć się?! Dlaczego miałby się przestraszyć? —|
Zabić, zabić, tylko zabić. . . A właściwie za n i c . . . VL
Postanow ił, że pomówi z m atką. Powoli zeszedł z wilka.
lego
— W czas w stajesz, synka? — odezw ała się najpierw m atka.
— Tak, matko.
— Ja k iś zmęczony jesteś.
— Uważaj, m atko, bo cię łysula trąci.
— Nie, nie. Na, łysula, m oja k o c h a n a !. , . Ale — zdaje mi się, żeś jakiś nie w yspany.
— A tak, matko. Żeby praw dę rzec, co dopiero w róciłem spod Pilara. W iesz . . .
— Tak, tak. M ówią o tym. I w szyscy muszą pierw ej w ie
dzieć niż tw oja m atka.
— A no, to tak zaw sze bywa, m atko. 1 wiem, że będziesz zadowolona. Ale, wiesz, żebyś tak kogo posłała tam do nich.
Tak . . . Żeby pogadał.
— A m ówiłeś ojcu?
— Powiedz m u ty. J a się wstydzę.
— A nie wstydzisz się żenić?!— dorzuciła m atka 1 uśm iech
n ęła się niezw ykle ciepło, ciepło i miło, po czym podeszła do sw ego jedynaka, pogłaskała go po tw arzy ja k dziecko i po
całow ała go w czoło. — A tego się nie wstydzisz?
— E, no . . . k iedy to tak . . . A le poślij tylko kogoś jeszcze dzisiaj.
— Oho?! Tak ci się spieszy?!
— Tak, m atko. Co m a być w jesieni, niech będzie już dzi
siaj. I . . . żeby praw dę rzec: słyszałem coś, że Ciubelicie coś knują, żeby ją za w szelką cenę dostać dla sw ego Iwana.
A wiesz — to też znaczna rodzina i chłopak lepszy ode mnie, w ięc — k to pierw szy, to tego dziewczyna.
— O d ciebie lepszy chłopak?! — w ykrzyknęła kobieta. — E, mój synku. N ie ma nad ciebie żadna m atka lepszego zucha!
— Ty nie masz! — w trącił Ju r, śm iejąc się.
— Ja k tytko o to idzie, to dziewucha tylko boża i nasza.
— Uważaj, matko, cielę wszystko wyssie.
— Nie, nie. M oje małe, k o c h a n e . . . Nic się nie bój. Je szcze dzisiaj ciotka K ata i w ujna Marta pójdą z wódką pod Pilar.
I pomów z tatą. Proszę cię.
— Nie bój s i ę __Już wie. A pytałeś M arię o tego gada Ciubelicia?
— Ja k mówisz, matko, że on gad?
— Tak. J a k b y ‘ci dziew uchę odebrał!
— E, k to chce dziew uchę w yprosić ,ten musi portki orosić, a póki dziew ucha n ic z y ja . . . rad się idzie w rosę. Z a taką!
— W arta, w arta. A le czy pytałeś ją o Ciubelicia?
— Nie. Ni ona jeszcze n a pewno nic nie wie. W iem tylko, że się z nim nie spotykała. J e d n a k . . . trzeba się spieszyć.
— Nic się nie bój. M atka to wszystko zrobi.
— N ie boję się, matko; a le ta k tylko naglę. J a się nie bo
ję . . . J a się nigdy nie przerażam . T ak tylko . . .
— No, wiem. Wszyscy mówią, ż e ś zu c h o w aty . . . I te tam tw o je . . . Chw ytasz je, jakbyś kw iatki z b ie r a ł. . .
J u r trochę się w zdrygnął na te słowa matczyne, jak b y go dreszcze obleciały.
— No tak, ta k — rzekł powoli. — Dlaczego nie miałbym je łapać?! I tu ta j ja się nigdy nie przestraszę. Dlaczego miał
bym się przestraszyć?!
VII.
Przyszli naw et aż spoza Graczca, z Tominowego Gaju, po Ju ra. W stajni, pow iadają, je st wąż i nie można się go po
zbyć.; Nic złego nie robi, .ale ludzie się go boją.
— Trzeba by ro znaleźć i zabić.
— Dlaczego zabić? — p y ta Ju r zdziwiony.
' — Przecież to wąż, człowiecze boży! Jeśli nie my'Je? | to on nas.
Sami przecież powiedzieliście, że n ie robi nikom złego, a mógłby, gdyby chciał.
— E. to tylko do czasu! Często się to tak
długo spokojny, a potem naraz zabije bydlę, albo P 1
albo co innego, co napotka. IN
— Nie, nie! — odrzekł Ju r. — N ie: co
n a p o t k a ,ale niego' się natknie. O n się tylko broni, gdy się przestraszy- s
Przy tych słowach J u r niespodzianie się zamyślił- Oto >1 w u to samo: — gdy się przestraszy! Albo się przestra:say albo się przestraszy on — zawsze żle. Czy to tak ^ i z nim będzie?
Ale, niemożliwe. O n zawsze taki spokojny, taki o?
w any, postępuje z taką m iłością i z tak otwartym w*1" " N że nie może się nic przydarzyć.
— P rzyjdę tam do w as w k tó ry dzień — rzekŁ
— A nie mógłbyś z nam i pójść już dzisiaj? — spytać czanie.
— Teraz nie — odparł i przed oczyma stanął M arii. Musi zaczekać, aż pow róci ciotka Kata, żeby u
je] K’ P 0:
obra N
D C __— . . P rzyjdę jutro, albo w reszcie pojutrze. I nie bójcie. Nic on bydłu nie zrobi. A ni dzieciom, ani Tylko go nie straszcie. A nie bójcie się i wy.
Zakończeni* nastąpi
l O O O O
Spółdzielni
w Generalnym Gubematorsfwie stoi w służbie
z a b e z p ie c z e n ia
wyżywienia! ludności
ItRCISJOMWAMf tk iiiid jitik l Bhp Kralsurr
K r • k 4 w ul. iw . Tomasza 34
tal. 142 - 0 )
Dr. Zofia Kohut Owr. Ml atam.
W A R SZ A W A . Koszykowa 194 W. 88M8
m*
lM
3-mies. Korespondencyjne Kursę Nowoczesnej Księ
gowości z szczególnym uwzględnieniem księgowości przebitkowe) wg. obow. Jednolitego planu kont, księ
gowości rolniczej, administracyjnej prowedzi Publ.
Kupiecka Szkole Zawodowe w Reichshof (Rzeszów).
Zgłoszenie: Sekrełeriał Szkoły, ul. Hoffmennowej 3, tel. 16—43. Dla absolwentów świadectwa. Na ifd an ie
bezpłatnie szczegółowe prospekty.
P R Y W A T N A K L I N I K A
CHIRURGtCZNO - POŁOŻNICZA
DRA HENRYKA WEBERA
Warszawa, ul. C h n i o l n a 34 Telofon Nr 650-6S i Nr 504-47
Przyjmuj* l e ż ą c y c h chorych. — Porady w zakresie c h i / u r g i i , o r t o p e d i i , g i n e k o l o g i i , p o ł o ż n i c t w a . AMBULATORIUM. — STACJA URAZOWA.
N a m i e j s c u : Laboratorium, Roentgen, Diatermia, F a ra d y z a cj a, Galwanizacja, L a m p a k w a r c o w a , S o l u * .
F IL M Y w dużym wyborze
8— 16 mm
SPRZEDAŻ — ZAMIANA *
• M A R C O .
WARSZAWA, PL TRZECH KRZYŻY 13
TELEFON 857-40
WYSYŁKA ZA ZALICZENIEM POCZTOWYM
Dr.SLZIEllISKI wmnrtziM I M r.
Warszawa, HaniiMnwska Sil a. I
kWM 1-19-31 Hfc. ł-12 i 4-7
teXWtl(IOt Warszawa Chmielna 33 m 4
<•1. 5*5-25 g. 10—12 I 2—4 DrJornSarimił d N r.M ii akao.
Warszawa Żwawi* 15 m. 7
tal *77-20 godz. 10-11
_____ . L eopold G U T O W S K I Srafdkl1 Żar a ■ I a SS
»*—S
D r. *. T O łÓ M W tll wawiuacidfc.
W arszawa
I h n a fa n to lS a a khfM 74-555 H i. 12-14*30 i It-tl
NOWAKOWSKI Wmijnn, sMm
W a r s z a w a , Wspólna
1EHKMKUTZ
sktr. i weneryczna Warszawa li«y~iviał 37 a. tł
n a j t a ń s z y p o r t r e t 1 * każdej fotografii. Nadeilij fo
tografa}, opis zmian, 10 zł za- datku, otrzymasz portret próbny za pobraniem pocztowym zł 30
i kupon reklamowy Lech W a r s z a w a , Wilcza 71, m. 2.
K O R E S P O N D E N C Y J N A S Z K O Ł A H A N D L O W A przy Publicznej jKupieckiej Szkole Zawodowej w Reichshof przyj
muje wpisy. Bezpłatne prospekty wysyła Sekretariat Koresponden
cyjnej S z k o ł y H a n d l o w e j w R e i c h s h o f (Rzeszów)
Hoffmanowej 3.
P M IIIE IE
KRAKÓW ■ _
STOL-ffiSKfl-9-lPJh
Vasenol
Dobra przyjacielska rada:
m iej wzgląd na twych bliźnich f przestrzegaj zasad codziennej pielęg
nacji ciafa I Lecz pam iętaj:
za pomocą
- p u d r u d o c i a ł a
orzysiaj
Z O BRO TU C Z E K O W E G O
i O S Z C Z Ę D N O Ś C I O W E G O
N I E M I E C K I E J P O C Z T Y W S C H O D U
B A Ś Ń
Z PŁOMIENIA I LIMBY
O R G A N M IS T R Z E M
NI E DZI E LA S Z A R E G O a a
■ ■ ■ ■ Na wysokiej skale stało miasto. Bogate
Npaniałe.
„oi?to wież zamkowych, tysiąc pozłacanych
®J*flcowych szczytów wznosiło się ponad jSBpęzne pola, w sie i wioski.
r jego środku sterczały z daw ien daw na
*te ruiny zamczyska, ogrodzone murami.
®£ za nie był wzbroniony.
Mieszkańcy m iasta beztroskie wiedli życie.
Najemni robotnicy, m ieszkający w szała
ch za m iastem upraw iali dla nich żyzne pszeniczne i urodzajne winnice.
"anowie ich przesypiali dnie, ozłacane
!?®ieniami słońca.
[Noce spędzali n a hulaszczych ucztach.' p noc w innym pałacu. W sa lach - Ozdo-
°nych przepysznym i sprzętam i, jedli na i®1 Mych naczyniach, pili wino w kryształo-
^ krużach.
Pustką stały otw arte św iątynie.
Biblioteki i szkoły zam knięte były na sto taków i kłódek.
[Żaden z nich nie słyszał pukania blasków, jjOecznych do w itrażow ych szyb okiennych.
M e znali w ołania południow ych hejnałów
!^onnych.
[Budzili się dopiero wtenczas, kiedy w ga-
‘Scych zorzach wieczornych ciem niały wie- fce pałaców.
Służba stroiła ich w przygotow ane szaty.
Piękni i dumni, ja k bogowie szli do pałacu, , i j^ó ry m z kolei przypadała uczta.
■ Szalone to były uczty. Dzwoniły harfy.
I Waty siały wonie. W ino krwaw iło się II [„kielichach. Dźwięczały lutnie i śmiechy.
FOśród te j beztroskiej i sw aw olnej gro- j^dy znajdow ał się tylko jeden człowiek, PrY m iał sm utne oczy, a zmarszczki szpe- h . jego twarz.
®ył to burmistrz. N ajm ędrszy i najbogat-
>y.
-Często czasie zabaw y znikał niespo- J Neżenie i szedł niewiadomo gdzie. WraCał
■0 długiej chwili z w eselszą już twarzą. i Goście znali te jego dziwactwa, kpili z nich
•cichu.
fona jego wiedziała tylko, że znikał za Woami zam czyska. Na próżno błagała go (.Wyjaśnienia tajem niczych wędrówek. Nie Spowiadał wcale.
Burmistrzowa była piękną, ale płochą i cie-
™^ą kobietą. Podejrzew ała męża. Postano
wiła dowiedzieć się praw dy. W noc, kiedy f t i w j w ypadła na pałac burm istrza, nada- tyła się je j sposobność.
Burmistrz ja k zw ykle w śród gw aru i rado
wi siedział osowiały i sm utny. Zona w lała P* nieznacznie do kielicha z winem kilka jFopelek płynu Prawdy.
[Był to czarodziejski płyń. Kto skosztował
#Ro jedną kropelkę te n m usiał zdradzić na-
’6t sw oją najw iększą tajem nicę.
.Burmistrz napił się w ina z kielicha: Za
“Wilę oblicze jego zaróżowiło się, oczy roz
grzały. Powstał, krzycząc te słowa: — Nie- tezęśni, szalejecie radością, a m iasto ginie, o trz y m u je je tylko jedno ofiarne serce,
^ada wam, biada, ratujcie się póki czas!) Biesiadnicy obrazili się na te jego słowa [Zawołali:
t— Szaleniec) Co on mówi? O braża nas!
On nie zw racał uwagi na nich. Zabrał ze lotu kaw ał mięsiwa, bochen chleba, omszałą
butlę wina. W ybiegł z pałacu, a za nim jego żona. Goście pozostali i bawili się dalej.
Burmistrzowa biegła zj| mężem przez sze
rokie place, przez k ręte ulice i w prost do ruin zamczyska. Bezszelestnie jak cień zeszła za nim do podziemi.
Tam znajdow ało się podnóże, na którym stało miasto.
Skała rysow ała się i pękała.
W najw iększej szczelinie siedział mizerny, brudny człowiek. Koło niego płonęło światło.
W ytw orny burm istrz pochylał się nad tym nędzarzem i wypielęgnowanym i dłońmi Wkła
dał mu do ust kaw ałki pieczeni i chleba. Poił go winem. Całow ał po czole, zroszonym po
tem. W idząc to — płocha kobieta poczęła się śmiać i szydzić złośliwie. Burmistrz odw ró
cił się szybko i odsłonił pierś siedzącego człowieka. Na wierzchu tej piersi biło bardzo duże i bardzo jasne serce. W ysnuw ało z sie
bie promienie. Krzepły one na chłodnym po
w ietrzu i zam ieniały się w złote, tw arde ob
ręcze, które okuw ały skałę i podtrzym ywały J4- O bserw ująca nie widziała otw artego serca, ani pękającej skały. Śmiała się i szydziła złośliwymi słowami. Złe słowa j e j . uderzały prosto w jasne serce człowieka i zwolna ga
siły w nim jasne blaski.
Gdy po chwili w podziemiach nastała ciem
ność, człowiek powstał, wyszedł z jam y i rzekł smutnym głosem:
— Straciłem moc serca. Muszę iść po nowy zapas sił do słońca.
Potem skierow ał się ku schodom, w iodą
cym na górę.
__ Patrz niegodziwa, co uczyniłaś! Jadem złych słów zabiłaś ofiarne serce człowieka.
Przez dwadzieścia lat na próżno czuwałem nad nim. Przepadło wszystko. Słyszysz, jak trzeszczy skała? Czujesz drżenie ziemi pod stopami?
B i e g n i jszybko! Ostrzeż ludzi! Niech ratu ją się ucieczką! j— I nie oglądając się na żonę,-pobiegł za nędzarzem, wołając:
— W róć się, wróć!!
Kobieta za późno zrozumiała sw ą winę.
Krzycząc przeraźliwie biegła ulicam i miasta", ostrzegając ludzi. Usłuchała ją tylko służba, czuw ająca przed bramami pałacu i uciekła z miasta.
Biesiadnicy upojeni winem, zmęczeni tań
cem — nie rozumieli jej Wołań.
Nędzarz już był daleko poza rogatkam i m iasta. Szedł z podniesioną głową, zapatrzo
ny w e wschodzące ponad górami słońce.
Burmistrz biegł za nim n iestrudzenie'! na
kłaniał do powrotu.
W krótce od stro n y m iasta dobiegł ich w iel
ki huk. Ziemia zakołysała się pod ich sto pami.
Obrócili się. Nie zobaczyli już wieżyc zam
kow ych i pałaców. Sterczały tylko rumo
wiska.
Skała, n a k tórej wznosiło się miasto, ru
nęła, grzebiąc pod sobą piękne budowle z pysznymi mieszkańcami.
Serce burm istrza pękło z rozpaczy. N ie
żyw y padł na ziemię.
Nędzarz pochylił się nad nim i dotknął czoła jednym promieniem, k tó ry na chwilę zapłonął w jego sercu.
M artw y zam ienił się w duże, szumiące drzewo — Limbę.
Samotna Limba tysiąc lat szumiała na gó
rze. Uwiędła ze starości.
W ycięto ją i sprzedano na opał.
Kilka polanek z tej limby znalazło się w moim piecu. Palące, się płom ienie opowie
działy mi tę baśń.
Stanisław a N ow akówna
rCie um ierał <Smaś z (g r o m k a ...
Kie umicrol
Smaś z Gromka, kazol sobie grać
„krzesanego“ na gęślikak i zaśpiewać
0 zbójnikak i ciupażkę dać
do grobu, ciupazecke dać! . . . A dusycka
zasłuchana w gęślickowy ton
1 caluśko
rozśpiewana — sła ku wirchom,
haw do Pana, co to Gazdą On
nad gazdy wśród gwiozdecnyk stron! . . .
E. KŁONIECKI
Stopniał {pierwszy śnieg, przebrzmiał sza
tański marsz, który odegrał h alny w iatr; z a czął padać obfity deszcz . . . Świat ubrał się w szary płaszcz mgieł. Ludzie zam knęli się w pokojach, by dać w ypoczynek udręczonym przez halniak nerwom. Z przyjem nością przy.
słuchiwali się monotonnem u uderzaniu k ro
pli deszczowych o zapłakane szyby okien.
Szary dzień, szary człowiek, szare życie i szare myśli zgadzali się znakom icie i było im razem dobrze. Lecz nie n a długo.
Zaczął się buntow ać najprzód szary czło
wiek. Zapragnął dla swojego szarego życia słonecznego dnia i jasnych myśli.
Spełniło się jego życzenie. Przestało padać i ochłodziło się. Przyszły mroźne noce, po nich słoneczne, jasne dni.
O słoniły się góry. W zniesione nad ciemno
zielone lasy, czarow ały wzrok nieruchom o
ścią i białością. N a błękitnym jak ocean fir
mamencie unosiły się lekkie, białe bałw any obłoków, jakby oderw ane od białych gór.
I szedł szary człowiek przed siebie. Uciekł po prostu od codziennych dni pracy, uciekł od dusznego, biurow ego pokoju, uciekł od swego przewiew nego poddasza, by otrzepać się z trocin i śmiecia, których m u na głowę nasypał halny w iatr, a na duszę szare życie.
U cie k ł.... Zapragnął dotrzeć bliżej tej bia
łości górskiej, tego błękitu niebios, tej ogni
stej kuli słonecznej, k tóre go kuszą.
Przeszedł pospiesznie przez ulice m iasta i za
szył się w las. Było sucho; przyjem nie, m iej
scami śnieg. Przez w ierzchołki zielonych św ier
ków zaglądało słońce; uśm iechało się i grzało.
N asycił się widokiem świeżej zieleni i , za
pachem drzew szpilkowych, wszedł w dolinę, z doliny w głęboki wąwóz.
Szary człowiek stał się poetą.
W ydaw ało mu się, że idzie po dnie zielone
go morza, którego pow ierzchnią porusza w iatr.
N a dnie cicho, spokój i w ypoczynek. Na górze szum. F alują drzewa jak fale oceanu.
A wyżej nad w ierzchołkam i lasu, dal ja k nad bezmiarem morza, niekończący się błękit,
W m ałej wiosce baw arskiej, żyje wieśniak, k tó ry obok ciężkiej pracy na roli po
święca się „dla własnej przyjem ności" budowie artystycznych organów, uchodząc naturalnie za m istrza daleko i szeroko, a będąc w każdym razie rzadkością w tym względzie.
Ju ż w młodości z pasją oddaw ał się ów organm istrz konstruow aniu organów, nic m ając naw et żadnych naukow ych podstaw ku temu. W iele instrum entów tego rodzaju wyszło już od tego czasu z jego ręki, a w dom ostwie „w ytw órcy" zainsta
low ane są też jedne takie organy, w budow ane w połowę drugiego piętra, bo inaczej zmieścić się nie c h c ia ły . . .
Oprócz celuloidowych klawiszów całość je st własnym „m ajstersztykiem ” w ie
śniaka. .
a po nim, ja k białe p łatki płyną obłoki. Płyną w dał. *
S zary człowiek na dole, w wąw ozie odczu
w ał tylko rozpacz i m yślał:
— Utonąć, zapom nieć o życiu poza w ą
wozem . . .
W reszcie ustał szum w lesie, tylko jakby czasem coś w borze w estchnęło i zaraz zapa
dał las w m ilczenie. Lecz w duszy szarego człowieka teraz praw em kontrastu oderw ał się krzyk . . . przestać być szarym człow ie
kiem, a stać się szarą skałą, n a któ rej zazie
lenił się mech. Stać się szarą, nic nie czującą skałą, otoczoną zielonym lasem, pod którą płynie potok górski. Słońce cału je ją, deszcz obmywa, upał praży, mróz kruszy, lecz nie dotrze do tej kam iennej duszy. Pozbyć się tego łóm ocącego w piersi serca. Stać się tw ardym jak ta szara, zimna s k a ła . . .
Szary człowiek zaw rócił kroki; wychodzi z wąwozu, by w ydostać się na szczyt tej skały i stanąć na niej.
Przed nim góry prom ieniejące w słońcu i białości śniegu. Przed nim ludzie, osiedla . . . Ś w ia t. . . Świat ośw iecony słońcem grud
niowym. I szary człowiek, k tó ry przed chwilą chciał utonąć w cichym wąwozie, zapragnął lotu w świat, życia w słońcu.
Szairy człowiek rozgniew ał się sam na sw o
je sprzeczne myśli. Ruszył do schroniska.
O wionął go gw ar lu d z k i.... W ędrowni m u.
zykanci grali na skrzypcach, gitacze i m an
dolinie. W ydało się szarem u człowiekowi, że g rają tak pięknie, iż naw et góry zastygły w podziwie milczącym dla tej muzyki.
W ynędzniałe postacie m uzykantów przy
pom inały szarem u człowiekowi dzień po
wszedni i szare życie. W ypił herbatę, złożył parę m onet przed uradow anym i m uzykanta
mi i wyszedł. W y s z e d ł. . . na błotnistą drogę do m iasta . ..
I znów zaczną się na nowo szare d n i . . . N iesam ow ite m yśli pójdą precz. Zostaną ty l
ko te, któ re nasuw a szara praca, szary obo
wiązek, szary dzień. M. Skotnicowa
NICZEM PROSTO Z FABRYKI!
Jedna obok drugiej, małe i wielkie, stoją równiu- sieńko własnoręcznej budowy piszczałki, ujęte w ornamentową dreignianą ramę. Same piszczałki
leż powstały z drzewa.
X Fol. Eurofoi
O S T A T N I K O B Z I A R Z
NA P O D H A L U
t y c h dniach zm arł w Poroninie p o d Zako- M flH panem sfyn-
I / ■ j dowy, J a n
H a r f i Mróz. Dźwię
ków j e g o w S ® K n l H H i chały
B w s z y s t k i e skie, do k tó p°*~
rych byl czę
sto zapraszany z okazji różnych uroczysto
ści. Z repertuarem starych i now ych piose
nek góralskich w yjeżdżał naw et za granicę.
Dziś nie podejm uje się już nikt nauki na tym trudnym, niewdzięcznym, a jednak tak staro
daw nym instrum encie. Z chw ilą jego śmierci ' kobza staje się zabytkiem muzealnym, a do grobu schodzi jeden ze znam iennych szcze
gółów folkloru.
C h w i l a p r z e r w y w p r a c y : dalej do
ORGANÓW!
Naweł wtedy, gdy znuży się ciało w łrudzie robo- pzym, „majster" od organów szuka wytchnienia
r umiłowanej ciesielce, bo la go nigdy jakoi nie męczy . ■ • Przecie lo do nowych organów!
W CISZY ŚWIĄTECZNEGO WIECZORU . . .
Z jakąś dziwną powagą f widocznym w wyrazie twarzy skupieniem, zasiada wieiniak- arłysla do ukochanej, własnej konstrukcji organów. Wokoło zapada mrok. . . Spod
spracowanych palców płynie w senną dal dźwięk za dźwiękiem.
NOVASCA.BIN do n iezaw o d n eg o i d o go d nego le cze n ia św ierzb u . N o va- scab in je st bezb arw n ym aro m atycznym płynem , nie p la m i, n ie n iszczy b ie lizn y.
S k r a c a z n a k o m i c i e o k r e s k u r a c j i , c zy n ią c ją n ie kło p o tliw ą
W r 7 ^ 1 w i c f i T i a c - ł
> r i m m m m m m m m • • m • • • • • • • • • • • • • • • m m m *•• • • • • • • • M m t f m m m m m • • ■ • •
• • • • • • • • • • • • • • • • • • • • • • • • • •
• » • • « > • • • • • • • • i
"• •%'WoW •*! * •
• • • • • • • ■ • • • • •• • • •
» • • ' • • • • • • • • • • • • » • »
* • • • • • • • • • • • • • • ■ • « • • • • • • • • « . • . » « . » • • ■
* • • • • • • • • • • • • • • • • ■ * • • • m m m m m. m m m a • • •