Nr. 43 Rok 3 Kraków, dnia 25 października 1942. 40 gr.
WARSZAW^'
tOSUlPflSKI
——__L
- Ł': t ł. Ffc
. «ł / 1 S»
f w < i X
• ' i • • 7>
e*.W < ywP
OD RUINY DO RUINY Piechota niemiecka zdobywszy blok domów, przesuwa teraz swe lekkie działa w inne ulice i na
nowe pozycje.
Poniżej:
M IO TACZ G R A N A T Ó W NA PODWÓRZU Ogniem stromym swego miotacza granatów, żołnierze niemieccy ra
żę gniazdo oporu bolszewików, które dzięki dobrej ochronie tru
dno jest zniszczyć innę bronię.
P. B. Z.
W.llbild ff PK. Augustin , Sched
KO M INY I PIECE sę jedynymi resztkami wielu domów w Stalir spalonych aż do fundamentów w zaciekłych t u .
i i
Na
WALKA NA BLISKĄ ODLEGŁOŚĆ l
W LEJU OD GRANATU
W odległości kilku metrów leżę |
naprzeciw siebie żołnierze nie- % ctBBWWRMT mieccy i sowieccy w rowach i le- V
nar , 1
•-W
k.’
jach wyrwanych przez bomby. 4 > ATylko granaty ręczne i broń auto
matyczna rozstrzygają tu o wyni
ku potyczki.
(J J
DZIA ŁA SZTURMOWE POSUWiCT^W
NAPRZÓD Wolno sunie niemieckie działo szturmo
w e przez ulice miflłta ruin, zabierajęc z sobę oddział jeńców sowieckich.
GRUZY I ZGLISZCZA
Iż e ń s k a broniona aż do samozniszczenia przedstawia jeden obraz grozy i zniszczenia.
Na prawo:
D O M ZA DOMEM kamień za kamieniem, musi być z d o b y w a n y w zaciekłych w a lk a c h wręcz z Sowietami.
.4
Na prawo:
IDEA PIĘKNA Stylizowanie gestu i pozy w sztuce tanecznej, stwarza piękno ruchów oparte na
wdzięku i harmonii.
GIĘTKIE JAK STAL DAMASCEŃSKA Ustawiczne ćwiczenia wyrabiają u przyszych tancerek
baletu niesłychaną zwinność i gibkość.
Idea piękna w duchu ludzkim tkwiąca, wieczna i niezmienna i z tą ideą zespolony duch objawiły się w tańcu artystycznym i zaklęły w nim poezję w gest. Taniec artystyczny, taniec jako sztuka, znalazł swój wyraz w balecie. Dobrze skonstruo
wany balet jest żywym obrazem namiętności, zwy
czajów i kostiumów wszystkich narodów. Historia jego rozgrywa się na przestrzeni wieków, a jedno
cześnie nigdy nie przeslaje być aktualną. Nowo
czesny balet odzwierciedla nam wszystkie nieomal epoki tańca. Tańce religijne i obrzędowe, zarów
no starych cyw ilizacji jak i współczesne, średnio
wieczny szal tańca, ćwiczenia rytmiczne wojska, pląsy ludowe, wszelkie kultury i dogmaty este
tyczne, misteria i światopoglądy, idee ducha i ciała — to wszystko przewija się migotliwą pstrokacizną w balecie, który stanowi jedno z naj
piękniejszych przeżyć estetycznych.
We wszystkich krajach cywilizowanych istnieją szkoły baletowe, do których przyjmuje się dziew- czątka w wieku 4 do 5 lat. Zwłaszcza we W ło szech napotykamy u dzieci, zadziwiająco wiele talentów tanecznych. Młode adeptki w szkole ba
letu rzymskiej opery tworzą bardzo wysoką klasę.
Są one wszystkie razem i każda z osobna cudow
nymi dziećmi tańca. Poza tym w życiu codzien
nym są takimi samymi dziećmi jak wszystkie ich rówieśniczki. Niech jednak staną tylko na par
kiecie, zachodzi w nich dziwna przemiana. Jakiś fluid taneczny przepływa przez grupki dzieci przy
brane w powiewne gazy. I to nie tylko wtedy, gdy wykonują gotowy już balet, ale i wtedy, gdy ćwiczą trudne pozycje tańca na końcach palców.—
Być może, że stoi to w związku z południowym tem
peramentem Włochów - ich muzykalnością i za
miłowaniem do sztuki. Z mchów, pełnych powa
bu i czarującego wdzięku bije rozmiłowanie w sztuce tanecznej, Na roześmianych, dziecinnych twarzyczkach młodych balelniczek, obserwować można już tworzenie się ambicji przyszłych arty
stek tańcu, Porównując światowe szkoły baletowe, bezsprzecznie pierwszeństwo przyznać musimy — tak pod względem poziomu artystycznego jak i nadzwyczajnych wyników szkole baletu rzym
skiej opery. ■ - ■ __
Powyżej:
PIĘKNO I GRACJA Balełniczki unoszące się na ko
niuszkach palców i ledwie doty
kające stopami ziemi robią wra
żenie istot n ie p o d le g a ją c y c h prawu ciężkości. Nie lada jednak trudu i wielu ćwiczeń wymaga dojście do takiego opanowania
równowagi.
Fal. Atlantic
P O D Z IĘ K O W A N IE * * O K L A S K I , Tancerka musi p o sia d a petną doskonałość g r • k i c h posągów, by móc odtworzyć w artystyczny*
tańcu afekty duszy, Kto rych nie sposób wypowie
dzieć stówami.
°*yżej w kole:
, CZAR WALCA
ły dźwiękach walca jak syltidy 9l5.Wi?b' przebiegają b a le tn ic e stopami taneczne pas, za- ycają oczy i porywają serca
ludzkie.
Na prawo:
„POZWÓL, JA Cl POMOGĘ SIĘ UBRAĆ"
Koleżeńska pomoc przy wdzie
waniu powiewnego stroju tancerki jest niezbędna. Małe balełniczki muszą bardzo uważać, by nie po
miąć swych gazowych sukienek.
MARZENIE PRZYSZŁEJ PRIMA BALLERINY Może i ja kiedyś tak zatańczę — marzy maleńka Klara, zapatrzona w pełne czaru i w d z ię k u ewolucje ta
neczne, swych starszych koleżanek.
W ciągu tych 2*/t lat trwania organizacji Polskiej Służby Budowlanej przewinęły się przez jej szeregi setki tysięcy młodzieży, która w obozach pracy, rozrzuconych po całym Generalnym Gubernatorstwie usuwała ślady zniszczenia po
wojennego, a zarazem zaczęła budować nowe Generalne Gubernatorstwo. W yników jej prac nie można już dzisiaj mierzyć metrami sześciennymi wydobytej 1 przerzuconej ziemi, wylupanego w kamieniołomach kamienia lub w yko
panych z ziemi pni, nie można mierzyć kilometrami na
prawionych lub nowo wybudowanych dróg. Praca Polskiej Służby Budowlanej jest dzisiaj już zbyt rozległa a wyniki wszędzie widoczne, by trzeba było jeszcze teraz o nich pisać.
Praca w szeregach Polskiej Służby Budowlanej jest na
łożona na młodzież jako obowiązek. N ie zawsze wszystko w tej pracy idzie jak z płatka, warunki wojenne na to bowiem nie pozwalają. Ale w łaśnie w trudach i mozo
łach hartuje się człowiek jak stal w ogniu. Toteż z twa
rzy naszych junaków, nawet wtedy, gdy zmę
czeni pracą wracają do swych obozów, bije ten hart, a pierś zdobywa się jeszcze
p na piosenkę.
\ Gdy rano wyrusza ta młodzież do
■ PracY' g d y .o bruk ulicy bije rytmicz
nie jej krok, i gdy wieczorem powra-
'H K . B ca z tej pracy, wszyscy, którzy ją w i
dzą i słyszą, wiedzą, że oddała ona ś znowu jeden dzień swej młodości dla
< naszego kraju.
Polska Służba Budowlana spełnia w ięc podwójne w ielkie zadanie: przez
" realną, twórczą pracę nad odbudową i rozbudową kraju wychowuje mło-
W dzież w szacunku dla trudu rąk i ra
mion oraz kształci ją na wartościo-
; wych członków społeczeństwa. W y
kazała to w ciągu dotychczasowego
V sw ego istnienia.
asfaltem szosy, bagna i karczowiska zamienio-
®e na uprawną, urodzajną ziemię i w iele in- nYch prac, czasem prawdziwie pionierskich.
Choć jest to instytucja dla młodych, jest Polska Służba Budowlana jedną z pierwszych Otganizacyj wprowadzonych przez Administra- ck Niemiecką na terenie Generalnego Guber
natorstwa. Została ona powołana do życia
* Okręgu Krakowskim w maju 1940 r. do w y konywania r o b ó t ogólnoużytecznych, robót o znaczeniu państwowo-politycznym oraz do Wesienia pomocy na wypadek katastrof. Zakrę
cona początkowo tylko w ramach jednego
° « ę g U Krakowskiego, po wykazaniu swej
*>elkiej pożyteczności rozszerzyła z biegiem
®asu swoją działalność na cały obszar Gen.
J*hb. Dzięki jej pracy poprawił się w ciągu Ych 2‘zt lat jej istnienia ogólny stan dróg Gen.
^■ob., zmienił się na lepsze estetyczny wygląd
“>iast, uzyskano też z nieużytków w iele tysięcy nektarów ziemi uprawnej. Granatowy mundur toboczy i biały berecik z trójkątną odznaką
“tganizacji, stał się synonimem pracy mrówczej 1 Produktywnej.
— Za nami — opowia
dał Władysław L., rosły kilometry nowych bitych dróg, nowych torów ko
lejowych. Nieprzejrzane obszary mokradeł prze
mieniały się w żyzną gle
bę, dzięki pracy naszych młodych rąk. Przyznam się jednak szczerze, że daleki byłem od istot
nych pojęć i zadań na
szej pracy. Aż pewnego dnia, — a zbiegło się to akuratnie z dniem, w któ
rym kończyłem okres pię
ciomiesięcznego pobytu w Służbie Budowlanej,—
kopiąc szkarpę, mimowoli skierowałem wzrok na wi- jące się w dole kilometry nowowybudowanej szo
sy, i wtedy to, po raz pierwszy, uświadomiłem sobie potęgę pracy na
szych rąk.
Z PRZEŻYĆ WŁADYSŁAWA L. Z CHROMOWA I ALEKSANDRA J. Z NOWEJ GÓRY W P O L S K IE J S Ł U Ż B IE B U D O W L A N E J
Na prawo:
— W białych beretach i spo
denkach sportowych, w pię
kne słoneczne dni lip cow e— .
ja i Oleś — przesuwaliśmy r j...
wózki n a p e łn io n e ziem ią, ęu X
usypując nasyp, po któ- \
rym w przyszłości prze- ‘-:W
rzucone zostaną to ry Br -- 7 rBBL
nowej kole i żelaznej. ' Afeb
Na prawo:
— Warto zobaczyć maszerują
cych nas, do pracy lub z pracy.
Z łopatami i kopaczkami na ra
mieniu, krok s p r ę ż y s ty , iście wojskowy — miny dziarskie, twarze opalone podniesione w górę, z białym beretem nasuniętym z młodzieńczą fantazją na czoło — oto obraz naszego hufca.
Na lewo:
— Po pracy czeka nas o r z e ź w ia j ą c a k ą p ie l w wartkim strumyku, po
tem obiad i odpoczynek.
Do n a jm ils z y c h jednak momentów należy nie
wątpliwie sobotni wyjazd na przepustkę w rodzinne strony.
Gdy w pracy naszej na
trafialiśmy na k a m ie n n e podłoże lub żwir, wtedy, by u lż y ć nam, przydzielano najrozmaitszego r o d z a ju maszyny: jak dźwigary, tra
ktory, czerpaki mechanicz
ne, k o le jk i wąskotorowe itp., a wówczas praca nasza nabierała jakiejś odmien
nej atmosfery. Tajemniczą ciszę okolicznych la s ó w , mącił miarowy turkot mo
torów.
"Dodaj żadna z lnstytncyj G eneralnego Gubernatorstwa nie
■ ' zdobyła sobie takiego uznania i takiej popularności jak Polska Służba Budowlana. Gdyby zastanowić się nad przyczy
nami tej powszechnej sympatii, jaką społeczeństwo nasze darzy tę organizację, stwierdzonoby ich dwie: pierwsza to ta, że w szystkie ważniejsze prace nad odbudową i rozbudową w e wnętrzną Generalnego Gubernatorstwa przeprowadzone zostały
Erzez pracowników P. S. B. a druga — że Polska Służba Budow- ma to nasza młodzież, która w twardym trudzie uczy się war
tości pracy i powagi ż yd a, nią tracąc przy *tym prawie nic ze swego młodego junactwa. „Czy ich zima mrozi lodem, czy żar letni pierś przepali, z dzielną wolą, sercem młodym idą dalej, idą dalej". Do coraz to nowej pracy, nad rzeki, na drogi, na wyręby, na łąki bagniste, na ujice miast, a gdzie tylko prze
chodzą, tam pozostawiają trwały ślad swej pracy i w ysiłku mło
dych ramion: umocnione wały rzeczne, chroniące całe połacie kraju przed wylewami, ubite z twardego kamienia lub wylane
Obok w kole: V .
— Pięciomiesięczna praca — o p o w ia d a ł
Aleksander J. — w let- j nim słońcu i na świeżym fi powietrzu w lesistej oko- j iicy — zahartowała nasze g młode organizmy tak, że czu- , jemy się silni i zdrowi.
Gdy zmieniano lub przesuwano ~ nas z jednej grupy do drugiej sta
raliśmy się z Władkiem być zawsze ra
zem. Myśmy obaj najlepiej rozumieli się, trwając w niezachwianej, s e r d e c z n e ] przyjaźni.
rzy puśćmy ze
skaleczyliśm y się w palec o jakiś g w ó źd ź. Jak o p atrzyć najprak- tyczn ie j tę ranę? |Czy m oże tak?
A m oże le p ie j H a n s a p la s t e m | e la s t y c z n y m ?
L e p ie j wzięć Hansaplast. O p a t
runek jest w m g n ie n iu oka nałożon y, p rz y le g a ściśle a p rz y tym nie k rę p u je s w o b o d y ruchów podczas p ra cy. Tam uje krw a w ie n ie , odkaża ranę
i przyspiesza g o je n ie .
fliuisaptost -■ elastycgjiłf
A FO R Y ZM Y
M a tk a N a tu r a (bo to n ie tw o je ), a le t z teg o , co o k u p iłe ś sw o im c ie rp ie n ie m . P a trz , g d z ie stą p a sz , b y ś n ie n a s tą p ił n acie ń ja k ie g o w ie lk ie g o k a rła .
O k ró tk o ś c i ż y c ia m ó w ią n a jc z ę ś c ie j ci, k tó r z y je so b ie sam i s k r a c a ją .
G d y b y lu d z k ie tr o s k i m o g ły przetworzyć 1 się w w id z ia ln e b rz e m io n a , sa m e dro g i mu' s ia ły b y ro z s z e rz y ć się w g o śc iń c e — i ie' szcze b y ły b y za w ą sk ie .
I Miepc
i Itdyn
choroby k o b i e c e
‘ . U S Z E R I A
Dr. Zofia Kohut
W A R S Z A W A , K o s z y k o w a 19-8 t«l. 961-A8przyJ.4-7pp.
D>. med. Jasiahorizki SUth i WIWrUM
W A R S Z A W A , Ksnulkaoiki 95 a. 7.
godz. lO r.- I w . telefon 995-38
Dr. md. Leopold
G U T O W S K I
SkóiDii w inirjctni
W in u n , liriw ii 35 pode. 3—i. ■ Lotiticr Trtkotki 2. j. 12— 2
Rozwodowe
proeodii inforaijo upittnki
OkriMi Konrt Mpr. pmr.
Stasia ki ewicz
k m i n . ZM> 32.
Br. mod.
N O W A K O W S K I Wanarypoc, skóro*
W a r s z a w a , W s p ó ln a 3 m . 3.
■ “ 11-13, 15-18
B r .J IK T I 2 U I I Z Koboce, A kuuerlo
Chirurgia W a r s z a w a , S k o ru p k i I m . 6 W. *99-63 pedr. 3 - 1
Dr. W . B IL IŃ S K I
ak tuie r-g in eko lo g o r d y n u je
L W Ó W ,
u l. L. S a p ie h y 85
Dra Wandcra KOWASCABIW
N u m e r r e j e s t r a c y j n y 2 0 26
bezbarwny i aromatyczny płyn do skróconego i wygodnego leczenia świerzbu
Vasenol
Pielęgnacja nóg,ło sprawa nie tylko estetyki, lecz spełnienie wymogów zdrowotnych! Zapobiegaj odparzeniu, stosując:
-puder do nóg
NO7ASCABIN działa już po jednorazowym użyciu, nie plami i nie niszczy bielizny nie powoduje przerw w pracy
Do n a b y c ia w e w s z y s tk ic h a p te k a c h
Fabryka Chemiczno-Fermaceutyczna
Dr. A. Wander, S. A. Kraków
1 Me Pełnie Zdaw ciastu ry>ti
^iech
i«arr<j
; Ur, j'°zpr kzaii
ce© w sti Posta moje,
■stotn
*tano dość, Przez czlo\>
doz>
/{ okaz;
'ówn
‘ bez;
"e, ty Piękr ta©y
* ka Me ,
"a to pSthic
*ttyar kujer Ptiw, Ptiej, Jest , l t eg
*»Zei
*Vkl A V, Mejs dla s
i 2«CZy
Rozstrzygającym dla ekonomicznej ia ró w k i jest jaknajlepsze wykorzy
stanie prądu. Jest ono wyjątkowo korzystne w żarówce Osram-D o p o dwójnie skręconym drucie s'wietlnym.
W niej jaknajlepiej wykorzystuje się prąd celem w ytw arzania światła.
Zatem —
wysoka wydajność świetlna — małe zużycie prądu.
Ż A R Ó W K I O S R A M - D
d u ż o ś w ia t ła - m a ło p r ą d u
[Późne, wszechmocne, cudowne, szalone,
| Zycie bez nazwy, bez dna i bez końca,
I
powstrzymane i rozpromienione, ledyna prawda wszechobejmująca.! Metaliczny głos podnosił się i opadał, wy
pełniał zwycięską radością mały pokoik,
‘•dawało się, że nadmiar energii rozsadzi Cl4sne mury i wystrzeli daleko ku niebu.
Wystrzelaj serce, niech się rozpanoszy, rozhula śmiech twój, N,ech krew skrzydlata tryśnie spod ciebie na
i orgię rozkoszy,
' tampański korku piątej strony świata!
Urwał. Jeszcze chwilę tłukły się echem Opromienione słowa, jeszcze po kątach 5®ił się złoty śmiech.
• Widzisz, Haneczko, — stojący pod pie
łom młody chłopak zrobił kilka kroków
’ stronę okna, przy którym stała drobna Postać dziewczęca, — ten wiersz, to Credo IJPojego życia. Zawiera on w sobie całą jego
•lotną treść. Bo orientujesz się chyba, co
‘tanowi u mnie wartość i istotę życia. Ra- fl°sć, Haneczko! Cieszę się, że żyję! 2e mogę Przeżyć tyle cudownych wrażeń! Że jestem
• Człowiekiem. Że jestem młody! Słowem, ra- '*ość wypełnia mnie po brzegi.
Wiesz, dziwny jest ten twój stosunek życia. Entuzjazm niczym nieuzasadniony.
** Różne, wszechmocne, szalone... Ja miałam
"łrazję przekonać się, że życie potrafi być
*o*nie przykre jak cudowne i równie szare 1 beznadziejne jak szalone.
■— Hanko! Skąd ten pesymizm?
■— Z życia.
Nieprawda, Haneczko! Życie jest pięk- b®' tylko my sami nie umiemy znaleźć w nim P'ękna. Patrzymy na obrazy mistrzów, czy- ,'ainy per|y poezji czy prozy i potrafimy ''' każdym załamaniu sukni, w każdym sło-
*‘e odkryć piękno, a nie zwracamy uwagi I.4 to, co jest koło nas, przechodzimy obo- ptaie obok cudów dnia codziennego. Sami lfl*arzamy sobie sztuczne sytuacje, kompli- 1'kjemy każde proste zagadnienie i potem : z*Wimy się, że życie jest szare i bezna- Zlejne. Jeszcze raz ci powtarzam: życie jest cudowne, tylko ludzie nie umieją żyć.
tego powinni nas uczyć już w szkole po- i^echnej. Umiejętność życia powinna być Wykładana na równi z łaciną i arytmetyką, p Wtedy dopiero poczulibyśmy, że nam 'Piejsca na świecie za mało i szukalibyśmy
4 siebie jakiejś „piątej strony świata".
Wiesz, Andrzeju, od pewnego czasu, J 24(;źynasz być nudny. Deklamujesz mi cu-
■ IIM 4 IIV II 4 4 III SENTYMENEAI>A-
Napisała Ewa Orska
daczne wiersze, zamiast całować, wygła
szasz fantastyczne teorie zamiast mi powie
dzieć czy mi do twarzy w tej nowej su
kience. Ha, ha, ha, uczeń szkoły technicz
nej, pan Andrzej Czerski, w roli reforma
tora ludzkości! Kapitalne!
Kpiący głos Hanki ściągnął Andrzeja na ziemię.
W niebieskich oczach dziewczyny migo
tały złośliwe ogniki.
— Doprawdy, zachowujesz się od pewne
go czasu jak zakochany przedstawiciel epo
ki romantyzmu. Dlaczego nie jesteś taki jak inni chłopcy w twoim wieku? Kochasz mnie podobno. Pięknie. Ale dlaczego nie pytasz nigdy o moje zdanie? Dlaczego na
rzucasz mi na każdym kroku to, co tobie jest wygodne, niezależnie od tego czy chodzi o kierunek spaceru czy o gatunek lodów?
Dlaczego nie interesujesz się tym, co sta
nowi przedmiot zainteresowania u przeważ
nej ilości młodych ludzi? Denerwujesz mię tym swoim bezpłodnym entuzjazmem i ide
alizmem XIX w. Staszek jest o wiele sym
patyczniejszy od ciebie. Może nie jest taki inteligentny jak ty, ale na pewno nie każę mi podziwiać zachodu słońca, kiedy ja mam ochotę iść do kina i na pewno...
— Dosyć, Hanko, i tak już za dużo po
wiedziałaś. Bardzo Cię przepraszam, jeżeli byłem nudny i przykry. Postaram się nie popełniać więcej takich faux pas. — Andrzej zachłysnął się oburzeniem, porwał z krzesła czapkę. — Do widzenia, Hanko!
Uścisnął podaną rączkę i już go nie było.
Idąc ulicą zalaną potokami wrześniowego słońca rozmyślał nad przebiegiem ostatnich kilku godzin.
— Masz idioto! Zdawało ci się po raz nie wiem który, że znalazłeś kobietę prawdzi
wie wartościową. Kobietę mądrą. I rozcza
rowałeś się znowu. Boże, stwarzając kobietę musiałeś być bardzo zmęczony!
Dookoła Andrzeja płynęła niepowstrzy
mana fala ludzi, aut i innych pojazdów.
Gwarne życie wielkiego miasta toczyło się bez przerwy obojętne na troski i zmartwie
nia szarej masy, która stanowi jego treść.
— Ostatecznie — filozofował Andrzej — jestem bogatszy o jedno doświadczenie wię
cej. Bo cóż stanowi istotną wartość życia?
Suma i rozpiętość przeżyć. Trzeba wszyst
kiego zakosztować i we wszystkim umieć się wyżyć całkowicie, ale tylko na chwilę.
Sprawy tego świata nie zasługują na całko
wite zaabsorbowanie się nimi. Miłość — sen
tymentalna, romantyczna miłość — to dobre dla osiemnastoletnich panienek z początka
mi błędnicy. Ja muszę być człowiekiem wol
nym, wolnym w całym tego słowa znaczeniu.
A cóż jest większą niewolą, niż miłość?
Miałem okazję przekonać się o tym nie
jednokrotnie. Dlatego może dobrze zrobiła Hanka nie panując nad swoim językiem.
Naciągnął czapkę mocniej na czoło, wsu
nął ręce w kieszenie spodni i pogwizdując skręcił w boczną uliczkę, przy której mie
szkał. Kilkoma susami przebył dwa piętra schodów i zadzwonił. Otworzyła mu słu
żąca, zwana popularnie „ponurą Anastazją".
Dlaczego Anastazją, tego nie wiedział zdaje się nawet sam twórca tego imienia — An
drzej. Dziewczyna nosiła bowiem dźwięczne imię Katarzyny.
Ale porzućmy to nieciekawe stworzenie i udajmy się razem z naszym bohaterem do jego pokoju. Klasyczny nieład na stole i biurku wskazywał na artystyczne zamiło
wania młodego człowieka, który zamknąw
szy za sobą drzwi cokolwiek za głośno, usiadł z rozmachen na pierwszym z brzegu krześle. Wyciągnąwszy z pogiętego pudeł
ka jakieś smętne resztki, które kiedyś były
„egipskim", zapalił i wypuszczając w górę wąskie strugi dymu pogrążył się w myślach.
Dym z papierosa trzymanego w dłoni snuł się po pokoju. Zataczał kręgi nad głową Andrzeja, płynął leniwie, czasem poruszał się żywiej pchnięty gwałtowniejszym odde
chem. Nagle Andrzej przetarł oczy i mruknął:
— Cóż u stu diabłów? Zaczynam miewać halucynacje, czy co?
Wąskie pasemka dymu układały się wy
raźnie naprzeciw niego, tworząc imię Han
ka. Energicznym ruchem zgniótł papierosa w popielniczce i wstał. Z pchniętego krze
sła zsunęła się jakaś książka i upadła z gło
śnym stukiem na podłogę. Andrzej schylił się automatycznie, podniósł książkę i zaklął.
Z otwartych stronic wyskakiwały czarne literki, złośliwie uśmiechnięte i kpiące.
„Tyle jest we mnie bajecznej pogody..."
Odrzucił z pasją tomik i usiadłszy przy biurku, pogrążył się w pracy. A raczej usi
łował się pogrążyć, bo pomiędzy czarne li
tery tekstu wplatała się nieustannie uparta myśl piekąca jak ogień i dokuczliwa.
— Hanka i Staszek! Hanka i Staszek!
Przez szyby jesienne słońce prześwity
wało figlarnie, kładąc się złotymi promie
niami na jasną głowę chłopca. Gromady wróbli trzepoczące się na pobliskim drzewie ćwierkały głośno. W ironicznych ich gwiz
dach Andrzej słyszał wyraźnie: — Hanka...
Hanka.
— Muszę o niej zapomnieć!
— Hanka... Hanka... x
— Ona nie warta jest mojego uczucia.
— Hanko... Hanko!...
Pusta lalka, bez jednej głębszej myśli.
Lalka bez- serca i mózgu!... Hanko! Wróć do mnie! Kocham Cię! Przebacz mi te słowa nierozważne. I cóż z tego, że zakpiła z cie
bie tak nielitościwie, Andrzeju, młody ide
alisto? Co z tego, że życie pokazało ci w tej chwili brudną i dziurawą podszewkę swego królewskiego płaszcza? Cóż z tego, że jesteś sam i że jest ci- żle? Ze usiłujesz wmówić sobie, że to wszystko nieważne, że najważ
niejsze jest tamto. Nieprawda chłopcze!
Najważniejsze było to, co minęło przed chwilą. Ale nie martw się. Ona nie warta była twego uczucia. Nie martw się. Takim młodym entuzjastom szczęście sprzyja. Bądź rozsądny! Otrzyj te niemądre łzy i za
pomnij!
W pokoju mrok zaczyna wypełzać z ką
tów i snuć się płatami po ścianach i pod
łodze. Ciche tykanie zegara, z ulicy od cza
su do czasu odezwie się klakson auta, stu
kot kroków. W kamienicy ktoś czasem trza
śnie drzwiami, coś zawoła, zatupią młode nogi po schodach. Poza tym cisza.
Andrzej oparł głowę na rękach. Czarne literki już nie kpią. Z białych kartek książki płynie nowy zapał i wiara w siebie.
„Różne wszechmocne, cudowne, szalone, Zycie bez nazwy, bez dna i bez końca, Niepowstrzymane i rozpromienione, Jedyna prawda wszechobejmująca.
Na czarny blat biurka padają białe płatki zwiędniętych astrów...
Ilustrowany Kurier Polski — Krakau, Redakcja: ul Piłsudskiego 19 tel. 213-93 — Wydawnictwo: W ielopole 1 lei. 13J-60 — Pocilowe Konto Ciekow e: Warschau Nr. 900
(M2 q A o & l churt&t (ninfco&anicL
jest nagrodą dla ogrodnika za wszystkie jego wysiłki.
Niejedno drzewo wyhodował od małej sadzonki, a teraz zrywa plony z uginających się gałęzi. Te barwne jabłka, śliwki i gruszki zapachną na naszych stołach, a w onne ja b łk o jest okrasą posiłku, tak samo jak filiżanka aro*
matycznej kawy.
Skoro otrzymasz paczkę kawy E n r i l o , przekonasz się, że je st zawsze tak do*
skonała jak dawniej.
Dlatego niech nasze posił
ki uprzyjemnia kawa
Dlaczego bym nie m ógł? T ylu ludzi pisze, m ogę i ja. Czy jestem gorszy? Pisać umiem.
Znaleźć ty lk o b o h a te ra i b ohaterkę, nadać im ja k ie ś in te re su ją c e im iona, przypom nieć sobie ja k ie ś przeżycie m iłosne w łasne lub cudze, tro ch ę u p iększyć frap u jący m i sc en a
mi, ja k ich zw ykle się w życiu nie spotyka, dodać k ilk a opisów przyrody, dni pogodnych lub niepogodnych... i now ela gotow a. No, w ięc zaczynam y!
P oszukajm y n a jp ie rw b ohaterów . O na roz
koszna blondynka... D laczego blondynka?
M nie osobiście lep iej odpow iada b ru n etk a . A le w now elach częściej sp o ty k a się blon
dynki. Z resztą „rozkoszna" ja k o ś nie dobrze brzmi przy bru n etce. M oże zatem lep iej ogni
sta b runetka? T rochę się b o ję tej ognistości ze w zględu n a czytelników , a raczej na czy
telniczki. O brażą się blondynki. O ne lepiej n a d a ją się do id e aln e j m iłości, a o ta k iej przecież chcę pisać. B runetki to raczej uwo- dzicielki, w am piry. W ięc p o zo stajem y przy blondynce.
A on? W y p a d ało b y dać je j na p a rtn e ra b ru n eta. Dla k o n tra stu . Znów zaglądam do kilk u now el. W ięcej blondynów , w ysokich, opalonych, w y sp o rto w an y ch . A lbo kolor n ie o kreślony. Z aznaczone ty lk o cechy c h a ra k teru , w ięc: energiczny, pełen tem peram entu, w ładczy, rycerski, odw ażny. Są i cechy ujem ne. A le o ty c h n ie m ów ię, bo nie n a d a ją się dla m ojego b o h atera, k tó ry m ma być id e aln y m ężczyzna. W ięc nie oznaczym y barw y je g o w łosów . O czy m ogą być siwe, ze stalow ym połyskiem . T akie oczy dzia
ła ją na m łode dziew częta.
M am już b ohaterów . T eraz k w estia w aż
na, im iona. Ja k u trafić w gust czytelników . K ażdy z nich m a sw oje sym patie i chciałby w idzieć w nim czy w n ie j uosobienie w szel
kich cnót i do im ienia sw ej bogdanki (bogda- na) p rzy p isu je n ajp ięk n iejsz e cechy.
T rzeba ta k że sięgnąć do tra d y c ji p isa r
sk iej. C hoćby nie w iem ile m łodych cz y te l
niczek m iało u k o ch a n y ch Józefów , ja nie dam tego im ienia m ojem u b ohaterow i, bo to sprzeciw ia się w iek o w ej tra d y c ji p isa r
sk iej. M oże być Karol, W iktor, Zdzisław, ale broń Boże K asper, M aciej, O nufry, W in centy!
Co ma decydow ać o w yborze im ienia? Czy w y b ra ć m oje w łasne? N ie, bo n ależy do rzędu w zgardzonych przez lite ra tu rę . O przeć się na ja k ie jś p ostaci znanej z literatu ry ? P lagiat. M usi być coś oryg in aln eg o . W padło mi na m yśl imię Z efiryn. Rzadkie, ale n ie
ste ty n ie sp o ty k a n e w znanych mi u tw orach literack ich . M ówi się jednak, że pierw szy pom ysł n ajlepszy. M oże to je st w łaśnie ow o n atch n ie n ie pisarskie? Bo sk ąd nagle ni stąd ni zow ąd przyszło mi do głow y to im ię Z e
firyn? Nic, ty lk o natch n ien ie.
No, w ięc im ię m ęsk ie jest. Teraz gorsza sp raw a z im ieniem b ohaterki. Im ienia żony nie w y p ad a daw ać, bo m ogą być n ie p rz y jem ności w domu. K ochanki nie mam.
Pow inno się je d n a k w ybrać imię, z k tó rym łączy m nie ja k ie ś w spom nienie m iłosne.
Czyli przyznać się, że się m iało ja k ieś s to sunki przedm ałżeńskie? O stateczn ie m ożna zaryzykow ać. C zasy odległe, p rz y k ry te za
pom nieniem .
T ylko k tó re z nich?
Tu znow u trzeba pam iętać o brzm ieniu im ienia, n ad ający m się na b o h a te rk ę rom an
su. N igdy w życiu nie zgodziłbym się na
P IS Z E M M I I I
to, aby w czułym sam na sam padło p ie szczotliw e im ię: Klociu! albo Kundziu!
W p raw d zie w m ojej przeszłości im iona te nie istn ieją, ale tam te są rów nież n ie m ożliwe.
M oże b y w ybrać im ię osoby, k tó ra w m o
je j przeszłości nie o d eg ra ła roli, z te j racji, że nie zw racała na m nie uw agi. Im ię z n ie szczęśliw ej m iłości? M oże to i lepiej. Rena!
O, im ię w sam raz dla m ojej b o h aterk i.
Z efiryn i Rena! N ajw ięk sze tru d n o ści p o konane.
T eraz przy stąp m y do opow iadania. Czy w e jść , od razu „in m edias res", czy o p isy w ać p o w staw an ie m iłości od początku? Dać na w stę p ie opis przyrody, m iejsca akcji? Co czytelnikom lep iej odpow iada? J a k z a p a
tru je się na to lite ra tu ra ? J e s t ta k i tak...
J a m am w ięc w ybrać, na w łasn ą o dpow ie
dzialność.
Spotkali się w alei kasztanowej. Stuletnie kasztany, pamiętające tyle schadzek miłosnych, byty świadkami ich
zwierzeń. Ona w y smukla blondynka, o oczach przypom i
nających bezmierną toń morza, zgrabna w swej obcisłej spód
niczce i żakieciku uwydatniającym jej w iotkie plecy i jędr
ne piersi...
P oczątek w c a l e niezły. A le zau w a
żyłem , że poniósł m ię polo t pisarski.
Z a p o m n i a ł e m , że ona m a być rozko
szna. To ostatecznie d a s i ę n apraw ić p rzy in n ej sposob
ności, a zresztą nie je s t to ta k ie istotnei Teraz dalej... czy żakiecik m oże u w y d atn iać w iotkie p lecy i czy w ogóle w iotkie plecy to z a le ta m łodej dziew czyny.
Precz, w ątpliw ości suchego k ry ty k a ! N ie p rzeszk ad zajcie w n atch n ie n iu poetyckim i C zytałem przecież w tuzin ie k siążek o w io t
kich p lecach i o u w ydatnieniu!
...spoglądała rozmarzonym w zrokiem ku mło
dzieńcowi, który, kreśląc figury laską po piasku alei, głosem dźw ięcznym , metalicznym mówił:
— Pamiętaj Reno, że nasza miłość to nie zw yczajne przeżycia młodych ludzi, któ rzy spotkali się, poznali, pokochali i z myślą o mał
żeństwie rozm ow y swoje zawsze kończą tym jak to będzie po ślubie, jakie rozkoszne mie
szkanko będzie umilało ich pożycie... nie, nasza miłość jest w yższa ponad te poziome ideały mieszczańskich par zakochanych. Dla nas istnieje tylko teraźniejszość. W7 niej szukajmy upojenia.
Niech teraźniejszość da nam cale szczęście, które może być darem tylko istot wybranych.
Przesądy mieszczańskie nie itsnieją dla nas.'...
— O, p rze w ro tn y uw odzicielu! W ięc na to cię spłodziłem ? W y ro d n y synu m ojej m u
zy! C hcesz p o d stę p n ie uw ieść m oją roz
koszną Renę? N iedoczekanie tw oje! M oja
N o m o w ra MAŁOTI
UJ N t f / W NUMERZE
b o h a te rk a je s t cnotliw a. N a tu ra je j nie znosi p rzew rotności! N ie darm o dałem je j im ię Ire n a (co oznacza pokój)! Pozna się na far
bow anym lisie.
— Zefir! T a k mi przykro, że nie mogę cał
kowicie podzielać twoich poglądów. Moje szczę
ście, to nie chwila upojenia. Ja chcę ciebie mieć na zawsze i spędzić z tobą w szczęściu cale ż y cie. Mój ty śnie baśniowy! Zefir!...
T u głos jej się załamał i przeszedł w szloch.
K lasyczny profil pochylił się i zasłonięty ka
skadą złotych włosów zniknął na chwilę sprzed oczu chłopca.
S tanow czo nie udał się bohater. W ym knął się spod ko n tro li i zaczyna bry k ać. T rzeba mu nałożyć w ędzidło! B ohater ma być r y cerski! Słodka R ena m iałaby w y p łak a ć sw o
je chabrow e oczęta z pow odu m ojej n ie uw agi?
— N ie płacz kochanie! Rozdzierasz mi serce.
Zrozum, że moich słów nie należy brać do
słownie. T o poetyczna przenośnia. Zakochany to jak poeta. Wolno mu wypowiadać m y
śli, których nie ma zamiaru realizować.
N a tym polega sub
telna gra uczuć, któ
rych konkretna rze
czywistość nie w y starcza dla wyżycia się. Ich b o g a c t w o szuka ujścia w niere
alnych o b r a z a c h . U s p o k ó j się! Spoj
rzy j na mnie i w y
czaruj na usta twój z w y k ł y s ł o d k i uśmiech.
No, w ybrnąłem ! S postrzegłem s i ę jednak, że z p rze
życiem osobistym nie m a to nic w spólnego, co tu ta j popisałem . Czy nie popełniłem błę
du w y m y śla ją c coś, co istn ie je ty lk o w m o
je j w yobraźni? A le nie! W olno przecież przeżycia m iłosne ubrać w niecodzienne szaty. A zresztą to się m oże zdarzyć.
— O, mój Z efirze najdroższy! Myilałam, że cię już utracę! C zy ja płakałam! Głupia by
łam! Jak mogłam posądzać mojego Zefira, że mnie nie kocha! T o ja jestem winna, że nie pojęłam dobrze twoich słów.
Nie zaprzeczaj! Ja jestem winna i niegodna ciebie. T y jesteś szlachetny, a ja, istota przy
ziemna, robiłam ci w ym ów ki. Przebacz mi!
Rzuciła się w jego ramiona i oplotła rękami jego szyję. Jej usta z obłąkanym pospiechem błądziły po oczach, włosach, policzkach, aż za
w isły na ustach i długo, długo trwał ten upa
jający, namiętny, pierwszy pocałunek.
Omdlała opadła na jego piersi i ciężko d y szała. O czy wniebowzięte, nieprzytomnie spo
glądały na niego wzrokiem, w którym prze
bijała bezgraniczna miłość i oddanie.
H ola! Je szcze k ilk a chw il, a popełniłbym błąd nie do darow ania! M oja Rena m iała
b y strac ić pan o w an ie n ad sobą, popełnić k ro k nierozw ażny? N atc h n ie n ie poniosło
m nie za daleko. M uszę ham ow ać mój zap®*
pisarski. P rzejść te ra z do n astro jo w eg o op1' i su przyrody, k tó ry m oją b o h aterk ę spro
w adzi na ziem ię, sk ie ru je je j uw agę na oto- . czenie.
— Zbliżał się wieczór. Słońce czerwonym sw ym blaskiem rzucało fioletowe cienie na war
stwę zwiędłych, żółtych liści, co z szelestem 1**
nęly po brunatnej ziemi. Srebrne nici pajęczy1’
świecące w słońcu jesiennym, matowiły jaskra
we barwy fioletu i czerwieni. Liście spadające z drzew układały się płaszczem złotym u stop dwojga zakochanych. Spokojna, dojrzała tura wywarła na nich w pływ czarodziejski Spokój zwolna spływał na tw arz Reny. Szyb
kim ruchem wyrwała się z objęć ukochanego.
Poprawiła rozbiegające się złote loki.
Z efiryn powoli wygładzał fałdy pomiętych rągto spodni i poprawiał krawat.
Cisza trwała długą chwilę. Krępująca, kio potliwa cisza. Pierwsza wstała Rena: — chodź
my!
Szli jeszcze jakiś czas w milczeniu.
Wreszcie odezwał się jej głos przyciszony’
obcy:
— Zapomnij o tym co zaszło, kochanie! H'1 gniewasz się, prawda! Zefiryn począł szyb11 mówić jakby chcąc naraz wyrzucić z siebie na gromadzone myśli:
— Ależ, kochanie moje, nie mogą ci f**
za złe tego, co w ypływ a z głębi twojej natury' T w oja miłość okazała się godną mojego Wf obrażenia o niej. T o co mówiłem o upojeni"
teraźniejszością znalazło swój w yraz w instynk
tow nym twoim wybuchu, niehamowanym teraz względami światowymi. Jeszcze bardziej Prze, konało mnie to o sharmonizowaniu naszyC"
dusz w dążeniu do jednego celu.
Delikatnym ruchem objął jej kibić, ona WCl snęła się pod ramię i tak przytuleni do Sltb szli po kobiercu ze złota i fioletu ku swojem"
szczęściu.
Nie, stanow czo nie m ogą d alej P 'sa^
N atc h n ie n ie pcha m ię ku niezamierzonemu rozw iązaniu. Moi b o h atero w ie wyszli z f°r' my! N ie wiem co by się d alej stało z ni°
imi b ohateram i, ale p rzeczucie mówi m>.
aby nie kończyć.
J a k w yglądam teraz z moimi pogląd310' na id ealn ą now elę?! A le zanim w ydam ° sta teczny sąd o moim dziele, przejrzę jeszcze rękopis.
— N a Boga, co ja napisałem ! Gdzie tu ja k iś sens. Z w yczajne uw odzicielskie a°
drony, k tó re czyta się w co drugim bruko w ym rom ansie! Ten mój bo h atersk i Zefiry0 zw yczajnym uw odzicielem , a subtelna Rena' to głupia gęś, co d aje się n ab rać na słodkie słów ka gagatka!
Skąd się u m nie w zięły ta k ie wyobrażę nia? N atchnienie? G łupstw o! A m oże w m°
je j przeszłości...
N ie, nie m ogę sobie w yobrazić siebi w roli Z efiryna! R em iniscencje z literatury W iem już! Tak, to je st k w in tesen cja wszy stkich p rze czy tan y c h przeze m nie romansó*^
Do tego się w szystko sprow adza. A ja u0' śiałem , że napiszę coś oryginalnego!
N ie n a d a ję się do pisania now el. Za duża p rzeczytałem w życiu. O dkładam P '°xe i w rzucam zapisane k a rtk i do kosza sm utnym stw ierdzeniem : ...w szystko to 1
bYiO N apisał Szczuk*
HUMORESKA NAPISAŁ R. CHRZĄSTOWSKI
Ą/T ój p rzy ja cie l w y jec h ał na ty g odniow y urlop i prosił, bym na ten czas w ziął je g o piesk a do siebie. No, dobrze. W p ra w dzie ze w szystkim trzeba te ra z oszczędzać, ale jeżeli w e d w oje (to zn. ja i m oja k u ch ark a K arolcia) p otrafim y się ograniczać, to i w e tró jk ę to sam o da się zrobić. P od
czas k o la cji pytam się K arolci czy je st piesek. Je st.
— No, to niech K arolcia go przyprow adzi.
— Kiej n ie chce iść.'
— W ięc proszę go przynieść.
— To już chyba będę m usiała p o d zięk o w ać za służbę. J a w szystko rozumiem...
W tej chw ili dało się słyszeć silne u d e rzen ie o klam kę i drzwi, k tó re się otw arły, i w szedł - olbrzym i ow czar p odhalański, k tó ry, gdyby m iał rogi, b yłby b ardziej podob
ny do wołu, niż do psa. Podszedł do mnie, i zaczął m nie obw ąchiw ać. N ie lubię tego bardzo, bo to po pierw sze łaskocze, po d ru gie — w ogóle nieprzyjem nie. O stateczn ie skończył ze m ną i w ziął się do skórzanego fotela, lecz przy obrocie zm iótł ze stołu ogonem solniczkę i szklankę z kw aśnym m lekiem . A le w y ch le p ta ł z podłogi całe m leko w raz z odłam kam i szkła, w ięc p rz y n ajm n ie j nie trzeba po nim sprzątać.
Dziś całą noc p raw ie nie spałem . Ledwo
się położyłem , słyszę stu k o tw ie ra n y ch drzw i i po chw ili w chodzi ta b estia do sy pialni i w ali mi się na łóżko. I w arcz y do tego. No, trudno, m usiałem p ójść n a k an a p ę.
C hciałem p rzy n ajm n iej kołd rę z pod niego w yciągnąć, ale te n szatan w arczy i nie ma m ow y o tym.
Leżąc pod płaszczem , m yślałem sobie, jak m ądrzy są A rabow ie, gdy m ów ią: „Już dobrze A llach urządził św iat, że p chły um ie
ścił w łóżku i lw y na p ustyni, a nie od w ro tn ie". No, ja k o ś ta noc m inęła, dzięki
• zaciem nieniu on jeszcze spał, ja k ja w y chodziłem .
A le te ra z je ste m bez obiadu z dw óch po w odów : po p ierw sze nie m ogę zejść z k re densu, gdyż to by d lę w arczy na śro d k u po
koju, po dru g ie obiadu nie ma, gdyż Ka
rolcia siedzi na szafie.
Ledwo w róciłem z biura, a tu słyszę z ja dalni ja k ie ś ciche ję k i i w arczenie. O tw ie
ram drzwi... i nie wiem ja k to się stało, ale przecież ja, k tó ry daw n iej k rzesła bym nie przeskoczył... w jednym m om encie znalazłem się na k red en sie. W ybiłem szybkę, mam stłuczone kolano, guza n a głow ie, (sufit, ja k się je s t na k red e n sie je s t tro ch ę za blisko) no, ale n a razie bestia nie m a do m nie przystępu.
— K arolciul Tak przecież nie m ożem y tu ciąg le siedzieć. Czy nie zo stały ja k ie ś k o ści od m ięsa?
— Ju ż nie m a i nie wiem , co odniosę rzeźnikow i — o d pow iada z nap rzeciw k a po
n u ry głos.
— A n ie w ie K arolcia, ja k on się nazyw a?
...Zaraz, zaraz... spróbujem y. ‘Baca!... Ge- w ont!... Janosik!,.. P ies w praw dzie p rze stał w arczeć, ale nie w y k az u je żadnego śladu
sym patii. — Rufusl... Czou-Czou!... O rla Perć!...
N ic nie pom aga.
— A nie zauw ażyła K arolcia, ja k ie j on płci p rzynajm niej?
O dpow iada mi zgryźliw y głos, że ona je s t p orządna p an n a i lepiej niech prze
pędzę psa, zam iast tu się baw ić. Bawić się!?
O na sobie siedzi n a szerokiej szafie, a m nie tu na tym w ąskim k re d e n sik u zabaw a w głowie!?
— Ju ż wiem! D am y mu złotą rybkę z akw arium ; w iadom o, że lw y nie rzu cają się na kobiety, zresztą K arolcia m a krzesło przy szafie i ła tw iej je j będzie zejść. Poza tym po d aw an ie należy do obow iązków Ka
rolci. W ięc proszę zejść, ja tym czasem go tu zw abię do siebie.
W odpow iedzi zo stają z nap rzeciw k a w y słane dw a zjad liw e spojrzenia. Babsko ro z
w aliło się na szafie i w y d a je się być w cale zadow olone, że n ie p o trze b u je nic robić.
Tym czasem ja na tym kredensiku...
— N ie słyszy Karolcia?... Coś huczy...
Z daje mi się — alarm lotniczy... — trzeba zejść do schronu.
— J a ta n ic nie słyszę, zresztą w olę zgi
nąć od bom by.
N ie m a ra d y n a nią. Rozglądam się w około i n ag le w idzę k ij od w ędki, w su n ię ty za k redens. No, zdobyć sk ą d ś p rzy n ę tę i m am y ry b k ę dla pieska, to zn. dla potw ora. Je st.
Duży, tłu s ty p ająk . (W yrzucam babę pp pierw szym , nie po to ją trzym am , żeby mi p ająk i po szafach łaziły). P ająk, w b ity na h aczyk je s t już w akw arium , ale rybki ig n o ru ją go zupełnie. Z resztą w cale się nie dziwię, to nie je s t je d ze n ie dla złotej rybki ze złotym trenem .
W tym słychać dzw onek i — na J ° w ls0.
— psisko p rzestało w arczeć, otw orzył0 bie drzw i i w yszło z pokoju. Po pierwszy w y czynie sportow ym zeskoczenie z su je st d robnostką, w k ilk u susach jes przy saloniku, w yryw am drzwi, ale...
idzie. To babsko też m usi się do salo0^ a- pchać. J a k na dw oje, przejście je st za skie i, mim o w ysiłków tkw im y w drzwi®
ja k dw ie k iełbaski, p rzy ciśn ięte nozer?nąć.
talerza. Zęby ona ch ciała się trochę co»
to m oże by jak o ś poszło, ale gdzie tam- dobór złego potw ó r w pada z p o w r o t e m &
p o k o ju i z rykiem rzuca się ku nam- "
n ią n aw e t p rzeżegnać się nie mogłem, 8 je d y n ie mam w olne lew e k olano i z® a.
zam knąłem oczy, zdążyłem jeszcze za żyć czerw ony jęzo r przed m oim nosem-
Z ryw am z mym przyjacielem . Nie go, że ja k pisze „pies w m łodości Prze.vj)[O o p e ra c ję g ard ła i od te j po ry um ie Y t w arczeć, a jeżeli m acha przy tym 08° \y iji to je s t ja sn e przecież, że je st w doskon hum orze". W ięc ja m iałem się może w o,„
dze na k red e n s p rzy p atry w ać, czy on "J j#
m ach a ogonem ?! I nie chodzi mi ° '^yj
„w idocznie m usisz m ieć żółtą kołdrę, 8 , pies je s t p rzyzw yczajony spać na z . barłogu i d la teg o w lazł Ci do łóżka ; czyw iście, śpię te ra z pod kołd rą w zi groszki, i mam św ię ty spokój. ara,
A le, jeżeli k to ś nazy w a takiego ow nie k tó ry ty lk o d lateg o nie je st słoniem , z _ ma trąby... jeżeli go nazyw a „Bdzio być siem ", to z takim człow iekiem trzeD . o strożnie i z daleka. K arolcia przyzn zupełną rac ję