• Nie Znaleziono Wyników

Wyprawa w głąb Afryki

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Wyprawa w głąb Afryki"

Copied!
258
0
0

Pełen tekst

(1)
(2)

3 ' £) £

n * . ■' I r i p J L r i p J ^ p : j i-i fz J - ■ ; pj-ln pj In

i f z J }' Inn

^ ! S r J U p g ®

r z J C l p J i-:," : r ; j P

l-fży ; fil

] g a e k ) i r l ą a e a e a s

1 Lt]; - 11 Lr\p J rzl pJ ‘ pj

“i Ln< ::i Irł rri t ó P-

J fzJ! s pJ Ir pj 1 j i i Ln p In r.* In j -:: > <■“ i i ■“

»■*” =VJ»» - % «w 1 - • -• • iii B «*«' '•

'i r lin r~ ir\ t

J '- p-i :-pii

]: 9 &i£k I I 1 V

...; p j * Ti i r=l5 t z. J

Ir

P!

3 £)

) a

] a

i a

■ lr»

en p J

; p j ...r

IrnPi p j - ) ji fZ J v~«- ą

In J ] f Z J -P

* In i .. p j - 1

Ln . r - I p J .t -1

iJUjggj

- P ® 1 § j 3 3 * S q r b f c ’&v

' i i . i i r f e

” ] .1_I r- I u. I /**“ j t . i

H i-

■J r > p j p j - |

3 r0u: S a =;

J. p j . ■ p j 3 S L : a

f=j- cpjwiruuripjt [ Z J 1....: '? f u u ]■ p j ;:i p j :- :■ tri I r s p Ą L n f ^ . p i P J I n

B ; 5 S : € i S ; i ! e . : : , :

pj in P J In pj Lr\ pj Lrt

LT| p.^ In p^ tri r= J Ln f=J

pJ pj L:::\ r z J tri pj i :r

tn r “* r ~ j i «•““ j ’ In P ^ In < r - i P -* In I 1 P J

S p t ó p i g ^ g a e 3 g € i g 3 g s «*«» | i « « I • I < •*“** K m fi ■

e 5 ' * & i(l B^E& eks^;- @

r d p j L ń n J i i p j . , , p Ln ■ Lni:rj Ln;“ b i r ^ b c

d pi ćJ p p

lr\ • Ln r ^ In f^ lry'" L$

g a r p £ ] f ^ & p » p

&

p j a p

Lr, :-J Li

'n ■ r- cn ; ^ ni Hi p j : - : r r i ■■ r z j -- r z J ' *

b% ^beŁfrJBrrt1 Z J * - p J - s r - i - ' r s J '■ rzii

,, : l n . ^ ; i q 1 , : 1 3 d i jTZli : ' :• ftlJ

. . Lr, lr.\ In L

tśj' g fi) I n I

p j . g a Ir

^ l n i g c = n j | i e ^ R p i g f ^ &

: g y @ y g k i &

pj • - :■ p Ln s Ln f

- J >pJ C|3 @

1^'**' 1. B _ fi |P“** j i .. .. ‘i **“*— 9 •; | .g—«•-

(_ri & P^ bn rz ! In

( = ^ f = h 3 e & i =

(3)

; t q B g G=j

;t&: B; g

p iJ x | f i J ~ , n i

IT} hz tn r tn

f U i p j - ~ ; p i

f3 ' ' f3 rD

ęn 1 =; In fc: In

>»w s :■ Vnpi !

rzj fz J

In -In

[ Z J ‘i*: n i

iri v. In

ś-rza ifz J:

v C l , : : b ; f=J p z jp j :

' In t ^ ;

: fZJ ; p l ‘

a a

p j fzJ - rzJ

^ fn : - i n :;'

Z J - ■ fZ J

Uf| rrJ :,fSJ

tn &

f ż J

L.

tri - - t n

B g

(? S

|fn

5 n i p

in

§ . b g G j g E ,

j p f e s k )1 : § , a * ,3

- r ’. p r ) ;'

m m A

lr l : : ■!LrV

l i & i

- - , in

-:::;, l n 3

. • rzj

- m m

r:, tri

S i f z J

■ a

**»? r^L/ ■...

^ l n l r , : ; l n '

;; : g n l I p j

m f=! u n ;

p j f 0 :!:

§ • g i l

UT5 I n 2

e d l ■z]

i n ;

e M

§3:' i;';

J n J ~ j f =J * p i p j - r z j

in

m g i l i 01 rzj 0

M :i® B

i S H g r y g

m m m P ! ‘ r J f3

t ) t l UTi g g

;: *=) .-?! E i

-•CnRK

0

i """-fc '' ••••■"• 'W * o ■ *"-.•?

p JSr

m i r r J, fzJ s §;•: . rzj

, q q in.'-;

; p J p i ■ ’r j * r .i

,in In Irj -

g . . f=J - .

,§ a 9 ■

itln.;- In

Jlr 3 e ® r 4 1

;(^ (^'•'-.-.■(9 '_■

r3 ~3 ■ rD a t a c r . t ł i r }

nS; -••(={. .;

M ^ ® -

Lń;." »n

, i n J

i [ i ; l

rfZJ . fZ j

' In <..: tn.

■e cH

, . »«•*. i -• . Ww. | ?,

, rzJ B n )

• § ; f . { 3 - i § ‘ f § g

i O i & i g i & S l

(4)
(5)

B I B L J O T E K A I S K I E R

JULES VERNE

W YPRAW A

W G ŁĄ B A FRYKI

SPO LSZCZYŁ

WŁODZIMIERZ TOPOLIŃSKI

K S I Ą Ż N I C A - A T L A S

ZJEDNOCZONE ZAKŁADY KARTOG RA F. I W YDAWNICZE T O W . NAUCZ. SZ K Ó Ł ŚREDN. I W . — SP. AK C.

LWÓW - WARSZAWA

1 9 2 9

(6)

&37'fr Z

2191

Klisze, skład i druk wykonano w Zakładach Graficznych S. A. Książnica

we Lwowie

(7)

J U L J U S Z V E R N E

( W setną rocznicę urodzin)

Juljusz Veme urodził się w Nantes dnia 8 lutego 5 roku, umarł 25 marca 1905 roku po zdobyciu so- dzięki świetnemu talentowi i wytrwałej pracy, już

;ycia powszechnego uznania i sympatji.

Po ukończeniu liceum w rodzinnem mieście, Verne e się do Paryża, aby studjować prawo, więcej go ak interesuje teatr, o czem świadczą napisane prze- w 20-ym roku życia dwa libretta do operetek 2 lata póz'niej komedja wystawiona na scenie tea-

„Gymnase“ w Paryżu. Młody Verne nie znalazł :atrze właściwego terenu dla swego talentu. Przyj- jednak moment, gdy teatr sam do niego się zwróci, tawiając we wszystkich chyba kulturalniejszych śro- iskach na kuli ziemskiej przerobioną dla sceny z Adolfa d’Ennery doskonałą jego „Podróż naokoło ta“ i „Michała Strogowa" (Kurjer carski).

*o kilku dygresjach i próbach różnych zawodów, le znajduje wreszcie jedyne dla swego ruchliwego iałego umysłu pole działania, pisząc dla tygodnika see des familles" powieści podróżnicze i fanta-

®e. Wstępując w ślady Swifta, autora „Guliwera"

foego z nieśmiertelnym „Robinsonem Cruzoe", jest

(8)

V I

od nich bez porównania bogatszy i płodniejszy, posiada zachwycające tempo współczesnego życia i wkrótce króluje niepodzielnie nietylko w sercach młodzieży, ale pociąga i zajmuje czytające go chętnie starsze społe­

czeństwo.

Verne, obok talentu pisarskiego, posiada niezwykły dar obserwacji. Badawczy jego umysł stale magazynuje niepotrzebne mu nawet w danej chwili informacje, do­

kumenty i nowinki naukowe z różnych dziedzin wiedzy, które potrafi we właściwym czasie świetnie wyzyskać i ubrać w piękną szatę genjalnej pomysłowości i prze­

bogatej wyobraźni. Tak powstały powieści „Dwadzie­

ścia tysięcy mil pod wodą“, „Tajemnicza wyspa“, „Po­

dróż naokoło księżyca", „Dzieci kapitana Granta“, „Mi­

chał Strogoff", „Hector Servadac“, „Skarby Begumy",

„Pływające miasto" i kilkadziesiąt innych.

Dla Verne’a nie istnieją niemożliwości, umysł jego pełen niezmożonej inwencji zwycięsko walczy z żywio­

łami i triumfuje w bezmiarach wszechświata. Słusznie możemy w nim upatrywać pierwszego realizatora, jak­

kolwiek tylko w teorji, łodzi podwodnej, balonu stero­

wego, aeroplanu, radja i wielu innych cudownych wyna­

lazków, które nas, jako młodzież, zachwycały i pory­

wały na skrzydłach wyobraźni, dzisiaj zaś służą nam, jako ludziom dojrzałym, już nie we śnie, lecz w codziennem i bynajmniej nie szarem życiu.

Przenikliwość Verne’a w przewidywaniach postępu techniki wydaje nam się dzisiaj wprost proroczą. Mówi się wprawdzie niekiedy z tego powodu, że powieści Verne’a się przeżyły. Jest to powiedzenie bałamutne i nie oparte na rzetelnych studjach jego twórczego do­

robku. Nietylko niewyczerpaną jest w praktyce istna

(9)

ROZDZIAŁ I,

SPRAWA CENTRALNEGO BANKU.

B ezwątpienia, niezwykle śmiałą kradzież z włamaniem, znaną pod nazwą „Sprawy Centralnego Banku“

i wypełniającą przez piętnaście dni z rzędu szpalty an­

gielskiej i zagranicznej prasy, niejeden jeszcze pamięta, mimo szeregu lat, które nas od niej dzielą. Zbrodnia ta, jak mało która z notowanych w kronikach policyjnych, obudziła powszechne zainteresowanie. Była w niej nie­

zwykła tajemniczość, zręczność zaś i dokładność, z jaką została dokonana, świadczyły o niebywałej wprost śmia­

łości i przytomności umysłu włamywaczy.

Kradzież, jak wiadomo, miała miejsce w jednej z licz­

nych filij Centralnego Banku, oznaczonej literami D. K., mieszczącej się wpobliżu gmachu giełdy londyńskiej.

Dyrektorem filji był pan Robert Buxton, syn znanego pod temże nazwiskiem lorda. Lokal filji D. K. mieści się w narożnym domu i zajmuje dużą salę, ciągnącą się równolegle do krzyżujących się pod prostym kątem ulic:

Wchodzi się doń przez duże oszklone drzwi o dwu skrzydłach. Po lewej ręce widzimy za mocną stalową siatką kasę, która się łączy przy pomocy zakratowanych drzwi z biurem, gdzie mają swe stałe miejsca urzędnicy banku, na prawo ciągnie się dębowa lada, zakończona ruchomem skrzydłem. W części sali, niedostępnej dla

Wyprawa w g-łąb Afryki. 1

(10)

2 Sprawa Centralnego Banku.

publiczności, w głębi, znajduje się gabinet dyrektora, do którego prowadzą tylko jedne drzwi. Wreszcie na- .wprost wejścia od ulicy mieszczą się drzwi do sieni,

wspólnej dla całego domu.

Taki jest plan sytuacyjny miejsca, gdzie rozegrały się główne sceny dramatu.

Jest godzina bez dwudziestu minut siedemnasta.

Urzędnicy banku w liczbie pięciu zajęci są zwykłą pracą.

Dwaj z pośród nich coś piszą. Trzej inni załatwiają inte­

resantów, wspartych o ladę. Kasjer za stalową siatką zajęty jest podsumowywaniem wpływów dziennych, które sięgają imponującej sumy siedemdziesięciu dwóch tysięcy siedemdziesięciu dziewięciu funtów, dwóch szylingów i czterech pensów (co stanowi przeszło trzy miljony zło­

tych polskich).

Jak już było powiedziane, zegar bankowy wskazuje godzinę bezmała piątą. Za dwadzieścia minut filja Banku Centralnego zostanie zamknięta, żelazne żaluzje będą opuszczone, a urzędnicy rozejdą się po skończonej pracy do domów. Przytłumiony szum i gwar wielkiego miasta przenika z zewnątrz przez witryny okien wraz ze zmierz­

chem ostatniego listopadowego dnia.

W tej właśnie chwili drzwi się otwierają i wchodzi jeden jeszcze interesant. Nowoprzybyły, rzuciwszy spoj­

rzenie w głąb sali, odwrócił się do połowy i zrobił, bez-

wątpienia pod adresem towarzysza pozostawion

chodniku, trzema palcami prawej ręki znak, maj

pewne sygnalizować liczbę interesantów, znajd

się w tej chwili w banku. Urzędnicy, gdyby nawet

ich skierowana była w tę stronę, nie mogli dostrz

gestu za wpółotwartemi drzwiami. Interesant z

drzwi za sobą i zajął miejsce za jednym z k

(11)

znajdujących się w biurze, dając w ten sposób do zro­

zumienia, że poczeka na załatwienie swojej sprawy w ko­

lejce. Jeden z dwóch niezajętych urzędników podniósł się i zapytał:

— Pan sobie życzy?

— Dziękuję panu, poczekam — odpowiedział przy­

bysz, wyrażając gestem chęć porozumienia się z urzęd­

nikiem, przy którym się zatrzymał.

Urzędnik, nie nalegając dłużej, wrócił do swej pracy, zadowolony w duchu, że grzeczna jego propozycja spot­

kała się z odmową. Przybysz zaś spokojnie wyczekiwał swojej kolejki, nie zwracając już na siebie uwagi.

Tymczasem dziwny jego wygląd mógł wywołać zupeł­

nie zrozumiałe zainteresowanie. Był to mężczyzna wysoki, barczysty, którego postawa znamionowała nieprzeciętną siłę fizyczną. Opaloną jego twarz okalała wspaniała blond broda. Z ubrania przybysza nie można było wnioskować, do jakiej sfery należy, gdyż od stóp do głowy okrywał go gumowy płaszcz.

Gdy interesant, za którym stanął nowoprzybyły, za­

łatwił swoją sprawę, ów zbliżył się do urzędnika i zaczął z nim rozmowę.

W chwili gdy osoba, której miejsce zajął, opuściła lokal bankowy, drzwi znowu się otworzyły i wszedł nowy interesant, bliźniaczo podobny do pierwszego, znanego nam już z opisu. Ten sam wzrost i postawa, takaż blond broda, okalająca bronzowe oblicze, długi hawelok zasła­

niający ubranie. Drugi ów osobnik powtórzył wszystkie ruchy pierwszego, jakgdyby był jego sobowtórem. Tak samo cierpliwie czekał za jednym z dwóch pozostałych klientów, gdy zaś przyszła jego kolej, wdał się w roz­

mowę z urzędnikiem, podczas gdy klient opuścił lokal.

Sprawa Centralnego Banku. 3

1*

(12)

4 Sprawa Centralnego Banku.

Znowu jak poprzednio uchyliły się drzwi, wszedł trzeci mężczyzna i stanął za ostatnim z dawnych klientów.

Wzrostu średniego o szerokich barach i śniadem obliczu, okolonem czarną brodą, osobnik ten miał na sobie długie szare palto, mimo tych różnic jednak w wyglądzie, z ru­

chów i szczególnego zachowania się zupełnie przypominał dwu poprzednich.

Wreszcie, gdy ostatnia z trzech znajdujących się przed­

tem w banku osób opuściła lokal, weszli jednocześnie dwaj nowi interesanci. Jeden z nich był herkulesowej budowy. Obaj mieli na sobie długie palta, pospolicie

„ulstrami" zwane. Obfity zarost dodawał powagi twarzom.

Zasługują na uwagę szczegóły, towarzyszące ich wej­

ściu. Wyższy wszedł pierwszy i przystanął w taki sposób, aby zasłonić swego towarzysza, który tymczasem udając, iż zaczepił paltem o klamkę, wykonał przy zamku jakiś tajemniczy manewr. Trwało to krótką chwilę i drzwi niebawem zostały zamknięte. Ale klamkę miały teraz tylko drzwi wewnętrzne, co pozwalało wyjść z lokalu, zewnętrzna zaś klamka u drzwi znikła bez śladu. W ten sposób z ulicy nikt nie mógł się dostać do banku. Ni­

komu również nie wpadłoby na myśl zapukać do okna, na drzwiach bowiem wisiała kartka informująca publicz­

ność, że bank o godzinie piątej zamknięty jest dla inte­

resantów.

Urzędnicy oczywiście ani na chwilę nie przypuszczali, że mogą być w ten sposób izolowani od reszty świata.

Gdyby nawet o tem wiedzieli, fakt ten wydałby im się zabawny. Jakżeby mieli być niespokojni w samem cen­

trum wielkiego miasta, w chwili największego ruchu na

ulicach, gdy uszu ich dochodził gwar życia stołecznego,

od którego dzieliła ich zaledwie cienka tafla szkła.

(13)

Sprawa Centralneg-o Banku. 5

Dwaj niezajęci urzędnicy banku zbliżyli się do inte­

resantów z uprzejmym uśmiechem, gdyż zegar wskazy­

wał już blisko piątą i spóz'nieni goście niewiele mogli zająć im czasu. Jeden z nich wszczął rozmowę z urzędnikiem, drugi wyższy, wyraził chęć widzenia się z dyrektorem.

— W tej chwili zobaczę, czy jest — odpowiedziano mu.

Urzędnik zniknął na chwilę za drzwiami gabinetu dy­

rektora, poczem wpuścił gościa za ladę i oświadczył:

— Pan dyrektor prosi.

Nikt z personelu banku nie mógł, jak to się później okazało, odpowiedzieć na pytanie, jaka scena rozegrała się pomiędzy dyrektorem filji, a jego gościem. Śledztwo musiało się ograniczyć do szeregu mniej lub więcej praw­

dopodobnych przypuszczeń i do dziś dnia sprawa tej tajemniczej rozmowy nie jest dostatecznie wyświetlona.

Jedno jest pewne, że w niespełna dwie minuty w otwartych drzwiach gabinetu ukazał się znowu męż­

czyzna w ulsterze.

— Proszę panów — rzekł zupełnie spokojnym gło­

sem — dyrektor prosi kasjera.

— W tej chwili — odpowiedział jeden z urzędników i, odwracając się, zawołał:

— Panie Storę!

— Pan sobie życzy, panie Barclay?

— Szef pana prosi.

— Idę — rzekł kasjer i z dokładnością ludzi swego zawodu rzucił teczkę i trzy worki, zawierające wpływy dnia, w rozwartą czeluść ogniotrwałej kasy. Poczem za­

trzasnął ją jednym ruchem, opuścił kratę okienka i wy­

szedł, zamykając za sobą starannie drzwi kabiny. Człowiek

w ulsterze cofnął się wówczas w głąb gabinetu dyrektora,

tuż za nim wkroczył kasjer.

(14)

6 Sprawa Centralnego Banku.

Wchodząc, pan Storę ze zdziwieniem skonstatował, że gabinet jest pusty. Nie starczyło mu jednak czasu na rozwiązanie zagadki. Chwycony za gardło, jakby w żelazne kleszcze, próżno próbował krzyknąć. Morder­

cze dłonie zaciskały się coraz bardziej i niebawem kasjer, tracąc przytomność, osunął się na posadzkę. Napastnik po związaniu swej ofiary i zakneblowaniu jej ust, otworzył szeroko drzwi do głównej sali, co było widocznie umówio­

nym zgóry sygnałem dalszej akcji. W przeciągu dwóch — trzech minut wszyscy pracownicy banku, podobnie jak kasjer, zostali obezwładnieni, każdy bowiem z domnie­

manych interesantów związał upatrzoną zgóry ofiarę.

Zagadkowi klienci stali się panami położenia. Po opuszczeniu żaluzyj doszczętnie opróżnili kasę, poczem najsilniejszy z nich zarzucił sobie na plecy tajemniczy worek, wyniesiony z gabinetu dyrektora, i wszyscy ra­

zem opuścili lokal bankowy tylnem wyjściem przez sień.

Dwaj $ nich wsiedli z obciążającym ich bagażem do oczekującego samochodu, trzej pozostali zmieszali się z tłumem ulicznym.

Nazajutrz, gdy sprawa ograbienia Centralnego Banku stała się głośną, śledztwo prowadzone z wielką energją nie mogło jednak poradzić sobie z wielu ciemnemi punktami zagadkowego Zamachu.

Personel filji D. K. nie był odnaleziony w komple­

cie, najważniejsza osoba — dyrektor banku, Buxton, znikł bez śladu. Urzędnicy nie mogli udzielić żadnych wyjaśnień w tym względzie. Wszystko, co wiedzieli, sprowadzało się do zgodnie zeznanego faktu, że jakiś klient na krótko przed piątą wszedł do gabinetu dy­

rektora, po chwili wezwał tam w jego imieniu kasjera,

który ze swej strony po powrocie do przytomności

(15)

stwierdził, że gabinet był pusty. W jaki sposób złoczyńcy opuścili lokal, pozostało dla odurzonych i obezwładnio­

nych urzędników zagadką.

Nic dziwnego, że, nie czekając na rezultaty dalszego, bardziej szczegółowego śledztwa, władze rozesłały listy gończe za Robertem Buxton’em — szefem filji D. K.

Centralnego Banku, obwinionym o udział w dokonanym rabunku i gwałcie.

Wyprawa naukowa. 7

Tej samej nocy o godzinie 2-giej pięciu ludzi wy­

siadło z expresu londyńskiego w Southampton i, po odebraniu licznych paczek wraz z wielkim ciężkim kufrem z bagażu, udali się w samochodzie do portu, gdzie ocze­

kiwał na nich niewielki statek, pojemności blisko dwóch tysięcy tonn, gotowy do odjazdu. Gdy około godz. 4-ej statek miał ruszyć w drogę, nikomu z urzędników portu nie przyszło do głowy sprzeciwić się jego wyjazdowi, wiadomo było bowiem wszystkim, że wiezie on towary do kolonij afrykańskich.

Dni mijały za dniami, śledztwo nie posuwało się ani o krok naprzód, złoczyńcy nadal byli nieznani, a Robert Buxton przepadł jak kamień w wodę.

Pełne rozwiązanie tajemnicy po raz pierwszy przynosi niniejsza powieść. Czytelnik sam osądzi, że jest ono zu­

pełnie nieoczekiwane i niezwykłe.

ROZDZIAŁ II.

WYPRAWA NAUKOWA.

Konakry, stolica Gwinei francuskiej i rezydencja ge-

nerał-gubernatora, sprawia już dzisiaj wrażenie małego

miasta, którego planowo wytknięte ulice przecinają się

(16)

8 Wyprawa naukowa.

pod kątem prostym i są przeważnie na modłę amery­

kańską oznaczone poprostu numerami porządkowemi.

Zbudowane na wyspie Tombo i oddzielone od konty­

nentu wąskim kanałem, Konakry łączy się z lądem sta­

łym mostem, z którego korzystają jez'dz'cy, piesi i po­

jazdy. Jest on również mostem kolejowym dla pociągów, zmierzających do położonej nad górnym Nigrem Kurussy.

Ta najzdrowsza miejscowość wybrzeża gromadzi licznych przedstawicieli rasy białej zwłaszcza zaś Francuzów oraz Anglików, lokujących się najchętniej na przedmieściu Newtown (nowe miasto).

W epoce, w której rozgrywały się zdarzenia, stano­

wiące treść niniejszego opowiadania, Konakry nie do­

sięgło jeszcze tego stopnia rozwoju i było poprostu dużą osadą. Dnia 27-go listopada 189... r. w osadzie pano­

wał nastrój świąteczny.

Ludność, posłuszna wezwaniu gubernatora Henryka VaIdonne’a, aby zgotować gorącą owację kilku znako­

mitym osobistościom, mającym dnia tego przybić do portu na statku towarzystwa Frayssinet, tłumnie kiero­

wała się ku wybrzeżu.

Osobistości, których przybycie wywołało taki zamęt w miasteczku, istotnie były nieprzeciętne, oczekiwano bowiem siedmiu członków nadzwyczajnej komisji parla­

mentarnej, wydelegowanej przez władze centralne dlc.

zbadania prowincji Sudanu, znanej pod nazwą „pętli rzeki Nigru".

Prawdę mówiąc, prezes parlamentu i minister kolonij niezbyt chętnie poparli ową wyprawę krajoznawczą. De­

cyzja była wywołana w niejakiej mierze naciskiem Izby oraz koniecznością położenia kresu oratorskiemu zapa­

łowi pewnych posłów, graniczącemu już z obstrukcją.

(17)

Wyprawa naukowa. 9

Przed paru miesiącami podczas dyskusji, dotyczącej kolonij afrykańskich, które polecono zbadać nadzwy­

czajnej komisji parlamentarnej, Izba podzieliła się na dwie równe co do ilości głosów, grupy, kierowane przez dwóch nieprzejednanych leaderów*).

Jednym z owych przywódców był Barsac, drugi na­

zywał się Baudrieres.

Pierwszy — korpulentny, baryłkowaty tluścioch, dum­

nie rozczesujący swą obfitą, czarną brodę, był pogodnym i sympatycznym południowcem o dźwięcznym głosie i nieprzeciętnych zdolnościach krasomówczych.

Drugi, przedstawiciel jednego z departamentów pół­

nocnych, rzec można śmiało, godnie reprezentował go na długość. Wysoki, kościsty, o twarzy chudej, której wąskie wargi podkreślały jeszcze rzadkie opadające wąsy, był człowiekiem szorstkim i stanowczym.

Gdy jego kolega był wesoły i dostępny, on zamykał się w sobie, kryjąc zazdrośnie skarby swej duszy, niczem skąpiec — zawartość kasy ogniotrwałej.

Obaj wielokrotni posłowie wyspecjalizowali się w spra­

wach kolonij i zyskali sobie opinję powag w tej dzie­

dzinie. Jednakże trudno się oprzeć zabawnie, być może, brzmiącej uwadze, że cierpliwe studja doprowadziły ich do wniosków wręcz przeciwnych. To pewne, że bardzo rzadko byli jednego zdania.

Można było pójść o zakład bez obawy przegrania, że gdy Barsac roztrząsa jakąkolwiek sprawę w parla­

mencie, natychmiast Baudrieres poprosi o głos, aby powiedzieć coś biegunowo różnego. Słuchając ich

* Leader (czyt. lider) — przywódca stronnictwa w parlamencie.

(Przyp. tłum.). ,

(18)

10 Wyprawa naukowa.

sprzecznych wywodów, zdezorientowana Izba przeważnie głosowała według wskazówek ministerstwa.

Tym razem Barsac i Baudrieres nie chcieli ani na krok ustąpić i dyskusja przeciągała się w nieskończo­

ność. Chodziło o projekt prawa, wniesiony przez Bar- sac’a, a domagający się utworzenia pięciu nowych okrę­

gów wyborczych w Senegambji, w wyższej części fran­

cuskiego Sudanu, położonego na wschód od rzeki Nigru.

Projekt nadawał zatem czynne i bierne prawo głosu wszyst­

kim mieszkańcom wymienionych prowincyj, czarnym i bia­

łym bez różnicy rasy. Baudrieres, zgodnie ze zwyczajem, natychmiast ostro wystąpił przeciwko opinji Barsac’a i obaj nieprzejednani przeciwnicy rozpoczęli walkę, operując niezliczonem mnóstwem argumentów.

Pierwszy, powołując się na opinję wielu osób woj­

skowych i cywilnych, które podróżowały po tych pro­

wincjach, a nawet nawiązywały z niemi stosunki han­

dlowe, twierdził, że cywilizacja postępuje w szybkiem tempie. Dowodził, że niedość znieść niewolnictwo, na­

leży jeszcze pokonanej ludności dać prawa zwycięzców i przy tej okazji w kilku szumnych frazesach, zagłuszo­

nych grzmiącemi oklaskami Izby, przypomniał wielkie hasła wolności, równości i braterstwa.

Drugi, przeciwnie, twierdził, że murzyni trwają nadal w najhaniebniejszej ciemnocie, i że nie może być mowy o dopuszczeniu ich do głosu, podobnie jak się nie za­

sięga rady chorego dziecka w sprawie lekarstwa, które ma je uzdrowić. Uważał on, że moment jest conajmniej nieodpowiedni dla tego rodzaju niebezpiecznych do­

świadczeń i radził raczej wzmocnić siłę wojsk, stojących

tam załogą, dla stłumienia przyszłych rozruchów, których

zapowiedź, jego zdaniem, czuło się w powietrzu. I on po­

(19)

Wyprawa naukowa. 11

dobnie do swego przedmówcy przytoczył wiele zdań i sądów osób wojskowych i cywilnych, wreszcie zakoń­

czył wielkim frazesem patrjotycznym na temat świętości i nietykalności ziem, zdobytych krwią francuską. 1 jego mowę oklaskiwano frenetycznie.

Minister kolonij miał, kłopot nielada z rozstrzygnię­

ciem, kto z dwóch zapalonych mówców miał rację.

Bezwątpienia, w tezie każdego z dwóch przeciwników mieściła się część prawdy. O ile prawdą było, że czarni mieszkańcy pętli Nigru i Senegambji powoli przyzwycza­

jają się do władz francuskich, że ciemnota ich ustępuje powoli miejsca wdzierającej się przemocą oświacie, oraz, że bezpieczeństwo przedstawicieli rasy białej jest w tych prowincjach coraz większe, o tyle z drugiej strony wia­

domo było, że w ostatnich czasach dały się zauważyć zmiany w kierunku niepożądanym. Otrzymywano wiado­

mości o zaburzeniach i napadach rabunkowych: podobno ludność wsi i miasteczek, kierowana nieznanemi pobud­

kami, tłumnie opuszczała siedziby, i wzdłuż wybrzeży Nigru rosła i potężniała pogłoska o jakiejś niezależnej i groźnej potędze, rodzącej się gdzieś, w nieokreślonem bliżej miejscu lądu afrykańskiego.

Każdy więc z wymienionych wyżej mówców znajdo­

wał poddostatkiem argumentów korzystnych dla obrony swej tezy, obaj w równej mierze triumfowali. Dyskusja trwała, aż wreszcie pewien znudzony poseł przerwał sprzeczkę propozycją:

— Jeśli tak trudno o porozumienie, to możeby rzecz zbadać na miejscu?

Prezes Izby zauważył, że okolice te już tak często

były zwiedzane, iż nie widzi konieczności badania ich

raz jeszcze, niemniej przeto wyraził gotowość wysłucha­

(20)

12 Wyprawa naukowa.

nia opinji Izby w tym względzie i zobowiązał się wy­

jednać u rządu oddanie kierownictwa mającej się odbyć wyprawy jednemu z członków Izby.

Propozycja zyskała sobie wielu zwolenników. Natych­

miast przystąpiono do głosowania i uchwalono zwrócić się do ministra o powołanie specjalnej komisji do zba­

dania okolic t. zw. pętli rzeki Nigru i polecenie jej opra­

cowania dokładnego raportu, na którym Izba mogłaby się oprzeć w przyszłości.

Niezwykle trudno było jednak przeprowadzić zgodny wybór posła na stanowisko kierownika misji. Dwa razy przeprowadzane głosowanie dało tę samą ilość głosów Barsac’owi co i Baudrieres’owi. Czas naglił i trzeba było raz wreszcie tę sprawę zakończyć.

— Do kata! Wybierzmy obu! — zawołał jakiś dow­

cipniś, których nie brak w żadnem zgromadzeniu fran- cuskiem.

Izba chwyciła się tego projektu z zapałem, gdyż w ten sposób zyskiwała pewność, że w przeciągu paru miesięcy przynajmniej nikt nie będzie jej nudził sprawą kolonij. Wybrano tedy obu, Barsac’a i Baudrieres’a, przy- czem wiek miał zadecydować, który obejmie przewodnic­

two. Los sprzyjał Barsac’owi, gdyż okazał się o trzy dni starszym od Baudrieres’a, który ku wielkiemu swemu smutkowi, musiał się zadowolić skromną rolą zastępcy.

Do tego zawiązku misji rząd dołączył jeszcze kilka osób mniej dostojnych, ale może bardziej powołanych.

Dość, że z chwilą przybycia do Konakry ekspedycja składała się, łącznie z Barsac’iem i Baudrieres’em, z sied­

miu osób.

Ogólną uwagę zwracał na siebie doktór Chatonnay,

wielki pod każdym względem, począwszy od wiedzy,

(21)

Wyprawa naukowa. 1 3

a skończywszy na wzroście. Na potężnym jego korpusie, długości 5 stóp i 8 cali, osadzona była kształtna głowa, z koroną kędzierzawych i białych jak śnieg włosów, mimo niepełnych jeszcze lat pięćdziesięciu. Twarz prze­

cinał wpoprzek krzaczasty siwy wąs. Był to niezwykle miły człowiek i niezastąpiony towarzysz, wrażliwy i we­

soły, którego grzmiący zaraźliwy śmiech często rozbrzmie­

wał wokół.

Godzien uwagi był również korespondent Towa­

rzystwa Geograficznego, pan Izydor Tassin, drobny czło­

wieczek, oschły i surowy, namiętnie i wyłącznie rozmi­

łowany w geografji.

Pozostali członkowie wyprawy, panowie Poncin, Qui- rieu i Heyrieu, przedstawiciele poszczególnych mini­

sterstw, niczem nie zwracali na siebie uwagi. Byli to ludzie przeciętni, pozbawieni specjalnych, wyróżniających ich cech.

Poza tym oficjalnym składem misji brał udział w wy­

prawie jeszcze jeden podróżny, pan Amadeusz Florence, żywy i rezolutny reporter wielkiego dziennika Merkury.

Był to zawsze grzeczny i usłużny blondyn, o charakte­

rze energicznym i zdecydowanym.

Tak się przedstawiały osoby, które dnia 27 listopada opuściły pokład statku Toimt towarzystwa Frayssinet.

Uroczystość przybycia tale znakomitych gości nie mogła się oczywiście obejść bez mów powitalnych. Lu­

dziom, należącym do składu administracji państwowej i rządu, nie wystarcza już przy spotkaniu zwykłe powi­

tanie i podanie ręki, uważają oni za obowiązek wy­

mianę słów historycznych. Oratorskim tym popisom, ma­

jącym charakter czczej formalności, towarzyszy wesoły

nastrój zebranego audytorjum.

(22)

14 Wyprawa naukowa.

W myśl tej właśnie zasady pan Valdonne w otocze­

niu swych najwybitniejszych urzędników, o których nigdy nie zapominał w podobnych momentach, owacyjnie wi­

tał w porcie szczęśliwie przybyłych gości, którzy wpraw­

dzie nie spadli z nieba, ale wyłonili się z przestworzy rozległego oceanu. Należy mu jednak oddać sprawiedli­

wość, że mówił krótko i ta zwięzłość jego przemówie­

nia spotkała się z zasłużonem uznaniem.

Barsac, jako przewodniczący misji, odpowiedział mu w następujących słowach;

— „Panie Gubernatorze, Szanowne Panie i Pano­

wie!" — zaczął z akcentem wdzięczności w głosie, po­

czem odchrząknął, aby głosowi nadać ton właściwy i ciągnął dalej: — „Głęboko wzruszyły nas słowa, któ­

reśmy tu słyszeli. Serdeczność waszego przyjęcia jest dla nas szczęśliwą wróżbą w chwili, gdy rozpoczynamy pracę, której wszystkie trudności są nam dobrze znane.

Zdajemy sobie sprawę, że ziemie te, zdobyte niegdyś wśród licznych niebezpieczeństw przez śmiałych wy­

chodźców z naszej ojczyzny, korzystają wreszcie w ca­

łej rozciągłości z pax gallica, że pozwolę sobie zastoso­

wać tę dumną formułę naszych przodków — Rzymian*).

Spokój ten zawdzięczamy świetnej administracji kraju.

Dlatego to, stając w tej chwili wśród zwartych szere­

gów naszych rodaków, na progu pięknego miasta Ko­

nakry, odnosimy wrażenie, żeśmy Francji wcale nie opuścili. Uczucie to będzie nam stale towarzyszyć, gdy zapuścimy się w głąb lądu, gdyż pracowita ludność tych okolic wyłącznie składa się dzisiaj z obywateli rozsze-

* Pax gallica (pokój francuski) jest odpowiednikiem znanej for­

muły cesarza Augusta — pax romana (pokój rzymski), głoszącej poko­

jowe współżycie Rzymian z podbitemi narodami. (Przyp. tłum.).

(23)

Wyprawa naukowa 1 7

się na południe, kierując się do Grand-Bassam na Wy­

brzeże Kości Słoniowej. Druga z panem Barsac’iem na czele w dalszym ciągu będzie szła na wschód i, mijając Uaghadugu, dotrze do Nigru, aby, idąc następnie równo­

legle z biegiem rzeki, przejść Mossi i przez Gurma i Borgu dojść do Kotonu, na wybrzeżu Dahomejskiem, krańcowego punktu wyznaczonej sobie drogi.

Biorąc pod uwagę rozmaite nieuniknione zboczenia i opóźnienia, należało się spodziewać, że wędrówka pierwszej grupy potrwa conajmniej osiem, a drugiej na­

wet dziesięć do dwunastu miesięcy. Opuszczając Ko­

nakry 1-go grudnia, Baudrieres nie przybędzie zatem do Grand Bassam przed 1-ym sierpnia, a Barsac nie osiągnie Kotonu przed październikiem.

Zanosiło się więc na długą podróż. Panu Izydorowi Tassin nie dawała ona jednak żadnych nadziei odkry­

cia jakichś nowych, nieznanych dotąd rzek czy łańcu­

chów górskich. Prawdę mówiąc, udział w wyprawie ko­

respondenta Towarzystwa Geograficznego był conajmniej zbyteczny, odkrycie bowiem pętli Nigru było równie bezprzedmiotowe, jak przedsięwzięcie w naszych cza­

sach podróży „odkrywczej" do Ameryki. Ale pan Izy­

dor Tassin^ nie był wymagający i wiedział, że kula ziem­

ska była już zwiedzana i to niejednokrotnie we wszystkich możliwych kierunkach. W ten sposób rozsądek kładł tamę jego wybujałej ambicji. Od dawna już pętla rzeki Nigru przestała być niedostępną i tajemniczą krainą, jaką była ongi, przed laty.

Od czasu, kiedy w latach 1853— 1854 Niemiec doktór Barth przebył ją po raz pierwszy, zdobywała ją stopniowo cała plejada śmiałków Francuzów, aż wreszcie w roku 1898 pułkownik Audeoud opanował Kongo i ostatecznie

Wyprawa w jjląb Afryki. O

(24)

1 8 Wyprawa naukowa.

złamał potęgę Samory. Od tego czasu dziki Sudan chodni zaczyna się europeizować. Bezpośrednio po z cięstwie zmieniono administrację i wzmocniono za wojskowe, ugruntowując w ten sposób coraz bart

dobroczynne panowanie francuskie.

W chwili, gdy nadzwyczajna komisja parlamentarne jeszcze miała się zapuścić w głąb tego kraju, całko zjednanie krajowców nie było jeszcze osiągnięte, bezpieczeństwo było już dużo większe i należało spodziewać, że podróż, chociaż niepozbawiona przy obejdzie się jednak bez groz'niejszych wypadków i _ , dzie wycieczką pośród plemion spokojnych, które p. Bar­

sac uważał nawet za dojrzałe do brania udziału w życiu politycznem metropolji.

Wyjazd był wyznaczony na dzień 1-go grudnia.

W przeddzień, dnia 30-go listopada, członkowie misji zebrali się po raz ostatni na bankiecie pożegnalnym u gubernatora. Podczas obiadu, przy obowiązkowym akompanjamencie hymnu narodowego, wznoszono, jak to jest w zwyczaju, wiele najrozmaitszych toastów i w serdecznych słowach życzono powodzenia ekspe­

dycji ku większej sławie Rzeczypospolitej.

Tegoż dnia pan Barsac, zmęczony spacerem po Ko­

nakry pod palącemi promieniami słońca, odpoczywał w swoim pokoju. Wachlował się z rozkoszą i oczekiwał chwili, gdy będzie musiał wdziać czarny strój, od któ­

rego żadna temperatura nie jest w stanie zwolnić osoby oficjalnej, występującej urzędowo. Wtem zapukano.

Wszedł ordynans, krajowiec, któremu spryt patrzał z oczu, i oznajmił, że dwie osoby proszą o chwilę rozmowy.

— Któż to taki? — zapytał pan Barsac.

— Jakiś typ ze swoją damą — rzekł ordynans z lekce­

ważeniem.

(25)

Wyprawa naukowa. 1 9

— Koloniści?

— Nie przypuszczam, są to pocieszne figury — za­

wyrokował ordynans. — Mężczyzna jest wysoki z kępką włosów na kolanie.

— Na kolanie?...

— A no jest łysy! Ma konopiaste faworyty i okrągłe wyłupiaste gały.

— Ładnieś go odmalował — rzekł pan Barsac. — A kobieta?

— Kobieta ?

— Tak, jak ona wygląda? Czy jest młoda?

— Dosyć.

— Ładna?

— Owszem, i wystrojona, że ha!...

Pan Barsac bezwiednie podkręcił wąsa i rozkazał:

— Proś!

Dając to polecenie, zupełnie bezmyślnie przejrzał się w lustrze, które odbijało jego korpulentną postać. Gdyby nie był myślą gdzie indziej, mógłby skonstatować, że zegar wskazywał godzinę szóstą. Był to właśnie moment — różnica czasu wynikała z powodu położenia geograficz­

nego — w którym rozpoczynał się napad na filję D. K.

Centralnego Banku w Londynie, o czem mówiliśmy w pierwszym rozdziale niniejszego opowiadania.

Czterdziestoletni mężczyzna i panna w wieku lat dwu­

dziestu pięciu zostali wprowadzeni do pokoju, w którym pan, Barsac, przed udaniem się na męczący oficjalny obiad, zażywał słodkiego farniente.

Mężczyzna naprawdę był bardzo wysoki. Na nie­

zmiernie długich nogach osadzony był względnie mały korpus, zakończony dumnie wzniesioną na cienkiej szyi głową. Jeżeli oczy nie były wyłupiastemi gałami, jak

2

*

(26)

20 Wyprawa naukowa.

się wyraził nadużywający przesadnych określeń ordy­

nans, to w każdym razie uderzała nadmierna ich wy­

pukłość, uwagę zwracał również wielki nos oraz grube, mięsiste i wygolone wargi, które niemiłosierna brzytwa pozbawiła wąsów. Natomiast krótkie bokobrody i ko­

rona falujących włosów, które okalały idealnie gładką i błyszczącą czaszkę, pozwalały stwierdzić, że ordynans nie był, ścisły w swych spostrzeżeniach. Włosy przyby­

sza nie były konopiaste, lecz poprostu rude.

Ten portret zwalnia już od obowiązku stwierdzenia, że bv} to mężczyzna brzydki, lecz sprawiedliwość naka­

zuje” cłodać, że brzydota jego była sympatyczna. W isto­

cie, jego grube wargi wyrażały szczerość, a w oczach kryła się filuterna dobroć, którą nasi ojcowie określali przemiłem mianem jowialności.

Za mężczyzną szła dama. Trzeba przyznać, że ordy­

nans nie przesadził, nazywając ją ładną. Wysoka, szczu­

pła, zgrabna, o ślicznej świeżej buzi, z noskiem małym i foremnym, wielkiemi oczami pod pięknie zakreślonemi łukami brwi i obfitemi czarnemi włosami, miała rysy idealnie regularne i była skończoną pięknością.

Pan Barsac zaproponował gościom, aby usiedli, po­

czem, jak tego należało się spodziewać, pierwszy ode­

zwał się mężczyzna:

— Zechce nam pan wybaczyć, panie pośle, nasze najście, i pozwoli, że wobec niemożliwości załatwienia tej sprawy inaczej, przedstawimy się sami. Nazywam się — tu dodam, jak to zawsze zwykłem czynić, że martwi mnie moje nieco pretensjonalne imię — Agenor de Saint-Berain, ziemianin i obywatel miasta Rennes.

Określiwszy w ten sposób swój stan cywilny, pan

Agenor de Saint-Berain zatrzymał się chwilę, poczem,

wskazując na towarzyszkę, rzekł:

(27)

— Panna Janina Mornas, moja ciotka.

— Pana ciotka? — zdziwił się Barsac.

— Właśnie, jakkolwiek wydaje się to dziwnem, panna Mornas jest moją ciotką w najdokładniejszem tego słowa znaczeniu — przytwierdził pan Agenor de Saint-Berain, podczas gdy wesoły uśmiech rozchylił usta młodej dziew­

czyny. Uśmiech ten, jak promień słońca rozświetlił jej piękną twarzyczkę, której jedyną może wadą była zbytnia powaga.

— Pan de Saint-Berain — wyjaśniła z lekkim akcen­

tem angielskim w głosie — przywiązany jest ogromnie do swego tytułu siostrzeńca i korzysta z każdej okazji, aby pochwalić się stopniem naszego pokrewieństwa.

— To mnie odmładza — wtrącił siostrzeniec.

— Jednakże — ciągnęła panna Janina Mornas — po wywołaniu pożądanego wrażenia i ustaleniu swych praw naturalnych, zgadza się chętnie na odwrócenie ról i staje się znów moim wujem Agenorem, jak zwykłam go na­

zywać od czasów mego dzieciństwa.

— I co bardziej odpowiada memu wiekowi — dokoń­

czył wuj-siostrzeniec. — Lecz mniejsza ju^ż o to, wyjaśnię teraz, co nas sprowadza do pana. Oboje z panną Mor­

nas, jak nas pan tu widzi, jesteśmy badaczami. Moja ciotka-siostrzenica jest nieustraszoną podróżniczką, a ja, jako poczciwy wuj-siostrzeniec, dałem się przez nią za­

ciągnąć aż w te odległe strony. Nie mamy zamiaru zatrzymywać się dłużej w Konakry, lecz chcemy za­

puścić się w głąb kraju w poszukiwaniu wrażeń i no­

wych krajobrazów. Nasze przygotowania są już ukoń­

czone i mieliśmy właśnie wyruszyć, gdy doszła nas wia­

domość, że duża ekspedycja pod wodzą szanownego pana zakreśliła sobie drogę, podobną do tej, którą i my

Wyprawa naukowa. 21

(28)

2 2 Wyprawa naukowa.

obraliśmy. Zwróciłem wówczas pannie Mornas uwagę, że jakkolwiek kraj ten jest zupełnie spokojny, wydaje mi się korzystnem przyłączenie do tej wyprawy, o ile, oczy­

wiście, zechce on? ^ąs przyjąć. Przychodzimy więc uzy­

skać zgodę pana posła na wspólną podróż.

— W zasadzie — odpowiedział pan Barsac — nie widzę żadnych trudności, me mogę jednakże dać pań­

stwu ostatecznej odpowiedzi "przed porozumieniem się z mymi kolegami.

— To zupełnie zrozumiałe — zgodził się pan de Saint-Berain.

— Być może — wyraził przypuszczenie pan Barsac — będą się obawiali, że obecność kobiety opóźni naszą drogę i przeszkodzi wykonaniu wytkniętego planu. W tym wypadku...

— O to niema obawy! — zaprotestował wuj Age­

nor. — Panna Mornas jest prawdziwym chłopcem. Sama prosi, aby ją uważać raczej za towarzysza, niż za towa­

rzyszkę.

— Istotnie — zgodziła się Janina Mornas. — Do­

dam jeszcze, że nawet pod względem zaopatrzenia nie będą panowie mieli z nami żadnego kłopotu. Posiadamy konie i tragarzy. Niczego nam nie brak, mamy nawet dwóch Bambaryjczyków, dawnych strzelców senegalskich, któ­

rych zgodziliśmy w charakterze przewodników i tłuma­

czy. Mogą więc panowie bez obawy przyjąć nas do swego grona.

— W tych warunkach zapewne... — uznał pan Bar­

sac. — Dzisiejszego wieczora jeszcze porozumię się z mymi kolegami i, jeśli zgodzą się na moją propozycję, sprawa będzie załatwiona. Dokąd i kiedy mogę pań­

stwu przesłać ostateczną odpowiedź ?

(29)

Wyprawa naukowa. 2 3

— Wystarczy jutro w chwili wyruszania, gdyż w każ­

dym razie zdecydowani jesteśmy opuścić jutro Konakry.

Po załatwieniu w ten sposób sprawy, goście poże­

gnali się.

Podczas obiadu u gubernatora Barsac istotnie powtó­

rzył kolegom prośbę, jaką mu przedstawiono. Projekt został odrazu przychylnie przyjęty. Jedynie Baudrieres miał pewne zastrzeżenia. Nie odrzucał kategorycznie prośby ładnej towarzyszki podróży, której Barsac bronił być może zbyt gorąco, ale miał co do tego pewne za­

strzeżenia. Czyż było możliwe, aby młoda panna przed­

siębrała taką podróż tylko dla przyjemności ? Nie, z pew­

nością powód podany nie był prawdziwy i nasuwało się przypuszczenie, że pokrywał tylko inny ukryty jakiś cel. Ustaliwszy to, czyż nie należało się obawiać, że propozycja jest jakąś pułapką? Kto wie nawet, czy nie ma ona jakiegoś związku z tajemniczemi pogłoskami, o których z trybuny Izby wspominał minister.

Uspokojono Baudrieres’a, ośmieszając jego obawy.

— Nie znam pana de Saint-Berain, ani panny Mor­

nas — wtrącił Valdonne — ale zauważyłem ich, gdy tylko przybyli do Konakry, to znaczy dwa tygodnie temu.

— Bo ich nie można nie zauważyć — zawołał Bar­

sac z przekonaniem.

— Tak, panna jest czarująca — zgodził się pan Val- donne. — Zapewniono mnie, że przybyła wraz z wujem z miejscowości Saint-Louis w Senegalu statkiem, który kursuje wzdłuż wybrzeży. I pomimo, iż wydaje to się na pierwszy rzut oka dziwnem, mam wrażenie, iż wybrali się w podróż jedynie dla przyjemności, jak to zakomu­

nikowali panu Barsac’owi. Uważam, iż mogą panowie

spokojnie uwzględnić ich prośbę.

(30)

2 4 Lord Buxton Glenor.

Zdanie gubernatora przeważyło szalę.

W ten sposób ekspedycja, której przewodniczył pan Barsac, powiększyła się o dwie osoby i składała się te­

raz z dziesięciu członków, łącznie z panem Amadeuszem Florence, korespondentem Merkurego, nie licząc traga­

rzy i eskorty wojskowej.

ROZDZIAŁ III.

LORD BUXTON GLENOR.

Lord Buxton, właściciel zamku Glenor, w sercu Anglji, wpobliżu miasteczka Uttokseter, przez długi szereg lat nie opuszczał na krok swojej siedziby, nie otwierał bram dla żadnego gościa i prywatne jego apartamenty pozo­

stawały na długo zamknięte. To odosobnienie się niemal klasztorne lorda Buxton’a i zupełna jego ucieczka od spo­

łeczeństwa datuje się od czasu tragedji, która dotknęła honor rodziny, skalała jej czyste imię, złamała lordowi życie.

Lat prawie sześćdziesiąt upłynęło właśnie od chwili, gdy lord Buxton, jako młody człowiek bezpośrednio po opuszczeniu akademji wojskowej, wstępował w świat pełen radości i najlepszych myśli, dziedziczył bowiem po przodkach wielki majątek, nieskazitelny honor i głośne nazwisko.

Historja rodu Buxton’ów wiąże się nierozłącznie z hi- storją Anglji, dla której Buxton’owie tak często hojnie przelewali swoją krew. W epoce, gdy wyraz „Ojczyzna"

nie miał jeszcze tej ceny, jaką mu nadaje długie istnienie

narodu, myśl o niej była już głęboko wyryta w sercach

przedstawicieli tego rodu, który, przybywszy razem z nor-

mandzkimi wikingami, żył tylko szpadą, oddaną na usługi

(31)

Lord Buxton Glenor. 2 5

swego kraju. W ciągu wieków najmniejsza zmaza nie przyćmiła blasku tego imienia, czyn nierycerski nie splamił herbowej tarczy.

Edward Allan Buxton był godnym potomkiem tego rycerskiego rodu. Wzorem swoich przodków nie wyobra­

żał sobie innego celu w życiu poza surową służbą honoru i namiętną miłością' ojczyzny. Gdyby atawizm, dziedzicz­

ność, wszystko jedno zresztą, jak nazwiemy to tajemnicze zjawisko, które synów upodabnia do ojców — nie wystar­

czały do wpojenia mu tych zasad, zaszczepiłoby mu je staranne wychowanie. Historja Anglji, rozbrzmiewająca sławą jego przodków, musiała go natchnąć pragnieniem czynów równie pięknych, jeśli nie piękniejszych.

W dwudziestym drugim roku życia Edward Buxton poślubił młodziutką przedstawicielkę jednej z najstarszych rodzin angielskich i po roku małżeństwa został ojcem, niestety, nie syna, lecz córki. Zawód ten dręczył go ca­

łych lat dwadzieścia, aż wreszcie doczekał się syna, któ­

remu na chrzcie dano imię Jerzy. Działo się to niemal w tym samym czasie, gdy jego córka, poślubiona we Francji niejakiemu panu de Saint-Berain, wydała na świat chłopca imieniem Agenor, który w czterdzieści lat później, miał sposobność przedstawić się w Konakry, jak poda­

liśmy wyżej, przewodniczącemu nadzwyczajnej komisji parlamentarnej, delegowanej do zbadania poziomu kultu­

ralnego plemion, zamieszkujących pętlę rzeki Nigru.

Po upływie lat pięciu los obdarzył lorda Edwarda Buxton’a drugim synem, Robertem, wplątanym trzydzieści pięć lat później tak nieszczęśliwie w tragedję Centralnego Banku w Londynie.

Radość posiadania drugiego syna i dziedzica nazwiska

okupiona została ciężką stratą. W dniu, w którym przy­

(32)

2 6 Lord Buxton Glenor.

szedł na świat Robert, lord Buxton stracił żonę, wierną towarzyszkę życia.

Dotknięty tak ciężko przez los boleśnie odczuł stratę, przygnębiony i wytrącony z równowagi zaniechał wszel­

kich ambitnych planów i, chociaż był jeszcze w sile wieku, porzucił służbę w królewskiej marynarce w przededniu osiągnięcia najwyższych godności.

Długo po doznanym ciosie lord Buxton żył zamknięty w sobie i dopiero po dziewięciu latach wdowieństwa, gdy czas ukoił nieco jego smutek, pomyślał o odbudo­

waniu domowego ogniska i ożenił się z wdową po jednym ze swych towarzyszów broni, panią Margerytą Ferney, która w małżeństwo wniosła zamiast posagu swego syna, szesnastoletniego jedynaka — Wiliama.

Jednakże przeznaczeniem lorda Buxton’a była samotna starość i dokonanie dni życia w odosobnieniu i pustce.

Gdy po kilku latach powtórnego małżeństwa przyszło na świat czwarte dziecko, dziewczynka imieniem Janina, został wdowcem po raz drugi.

Lord Buxton przekroczył właśnie sześćdziesiątkę i nie pora mu była myśleć o odbudowie życia rodzinnego.

Tak okrutnie i stale doświadczany przez nielitościwy los poświęcił się całkowicie obowiązkom ojca. Poza pierwszą jego córką, panią de Saint-Berain, która już dawno wy­

zwoliła się z pod jego wpływów, pozostawało mu jeszcze czworo dzieci, po obu zmarłych żonach, jednakowo ser­

decznie bowiem odnosił się do Wiliama Ferney, jak i do własnych swych trojga potomków.

Ale nieprzewidziane są wyroki Opatrzności. Surowy

los gotował sędziwemu lordowi nowe strapienia, tak

ciężkie i bolesne, że wobec nich bladło wszystko, co

przeżył dotychczas.

(33)

Lord Buxton Glenor. 2 7

Pierwsze zgryzoty, które mu zgotowała przyszłość, pochodziły od Wiliama Ferney’a, owego pasierba, któ­

rego kochał, jak rodzonego syna. Młody ten człowiek o charakterze skrytym, kłótliwym, obłudnym nie odwza­

jemniał zupełnie serdeczności, jaką mu okazywano i po­

zostawał obcy wśród tej rodziny, która otwierała przed nim nietylko wrota swego domu, ale i serca. Nieczuły był na wszelkie dowody przywiązania, których mu nie szczędzono, raczej przeciwnie, im więcej zajmowano się jego osobą, tembardziej zamykał się w sobie; każda oznaka przyjaźni zdawała się potęgować w nim głuchą nienawiść do otoczenia.

Gryzła go szalona, bezgraniczna, a jednocześnie bez­

silna zazdrość. To godne pogardy uczucie zrodziło się w sercu jego w chwili, gdy po raz pierwszy z matką swoją przestąpił progi pałacu Glenor. Natychmiast na­

sunęło mu się porównanie jego przyszłego losu z losem synów lorda. Od tego dnia żywił niepohamowaną nie­

nawiść dla Jerzego i Roberta, możnych spadkobierców lorda Buxtona, którzy zostaną zczasem bogaczami, podczas gdy on będzie tylko ubogim potomkiem Mar- gerity Ferney.

Nienawiść ta, spotęgowana jeszcze przez narodziny jego siostry Janiny, częściowej dziedziczki magnackiej fortuny, do której on nie miał żadnych praw, doszła do szczytu z chwilą śmierci matki, jedynej istoty, znającej drogę do tego zepsutego serca. Nie była jej w stanie złagodzić ojcowska troskliwość lorda Buxton’a, ani przy­

jaźń braterska jego synów. Z dnia na dzień zawistny

młodzian odsuwał się coraz bardziej i żył życiem własnem,

którego tajemnicę pozwoliły dopiero zgłębić następujące

jedne po drugich przykre nieporozumienia. Stwierdzono,

(34)

2 8 Lord Buxton Glenor,

że Wiliam Ferney przebywa z młodymi ludźmi najbar­

dziej zepsutymi, że przyjaciół i towarzyszów swego hu­

laszczego życia wybiera z pośród najgorszych mętów ludności stolicy.

Nie pomogły tysiączne prośby i przestrogi lorda Buxton’a, którego doszły wieści o wybrykach pasierba.

Początkowo przez wzgląd na pamięć zmarłej drugiej żony stary lord płacił długi lekkoducha, zczasem jednak uznał za swój obowiązek położyć temu kres.

Ograniczony w ten sposób w wydatkach do sumy zgóry oznaczonej, Wiliam nie zmienił jednak zupełnie trybu życia. Okazało się, iż znalazł on nowy sposób zdo­

bywania potrzebnych pieniędzy, gdyż wkrótce ojczymowi doręczono opiewający na pokaźną sumę weksel, na któ­

rym widniał wprawnie podrobiony podpis lorda Buxton’a.

Starzec zapłacił bez słowa protestu, jednakże, nie czując się na siłach do przebywania w towarzystwie fał­

szerza, wezwał Wiliama do siebie i, zabroniwszy mu raz na zawsze pokazywać się na oczy, zapewnił mu jednakże znaczną rentę roczną.

Wiliam Ferney wysłuchał z miną szyderczą wyrzutów i rad, poczem nie powiedziawszy ani słowa i nie podej­

mując nawet pierwszej pensji, opuścił zamek Glenor i od tej chwili wszelki ślad po nim zaginął.

Nikt nie wiedział, co się z nim dzieje, nigdy o nim nie mówiono i stopniowo, z biegiem czasu, zatarło się przykre o nim wspomnienie.

Na szczęście rodzone dzieci sprawiały lordowi Buxto-

n’owi tyle zadowolenia, że radość i wesele zatarły troskę,

spowodowaną awanturniczem życiem pasierba. W tym

samym czasie, kiedy Wiliam Ferney wyjechał, aby już

nigdy nie wrócić, najstarszy podówczas dwudziestoletni

(35)

Lord Buxton Glenor. 2 9

syn Jerzy, wierny chlubnym tradycjom rodziny ukończył jako primus liceum i żądny przygód zaciągnął się do armji kolonjalnej. Ku wielkiemu zmartwieniu lorda drugi jego syn, Robert, nie wykazywał zamiłowań rycerskich, pod każdym innym jednak względem zasługiwał w zu­

pełności na przywiązanie i miłość ojca. Był to chłopiec poważny, systematyczny, jeden z tych charakterów pew­

nych, na których zawsze można polegać.

Po wyjez'dzie Wiliama, gdy stopniowo zacierało się wspomnienie wyrodka, życie obu młodzieńców kształto­

wało się normalnie. Roberta powołanie pchnęło w stronę wielkich operacyj finansowych. Wstąpił on do Central­

nego Banku, gdzie odrazu oceniono jego niepospolite zdolności, i kolejno przechodził wszystkie stopnie hie- rarchji urzędniczej w tej olbrzymiej instytucji, w której, według opinji rzeczoznawców, miał zczasem objąć na­

czelne kierownictwo. W tym samym czasie Jerzy, prze­

rzucając się z kolonji do kolonji, urósł już na wielkiego bohatera, zdobywającego sobie szpadą tytuły i odzna­

czenia.

Zdawało się, że lord Buxton przezwyciężył już wszyst­

kie przeciwieństwa losu i że odtąd czeka go starość pogodna i radosna, gdy wtem jak grom z jasnego nieba spadło nań nowe nieszczęście, które zmiażdżyło go osta­

tecznie. Tym razem nietylko serce ucierpiało, ale i honor.

Nieskazitelnie czyste imię Buxton’ów zostało po wsze czasy napiętnowane niegodną zdradą.

Prawdopodobnie nie wszędzie wygasło jeszcze wspo­

mnienie, choć to już dawne dzieje, okropnego dramatu, któ­

rego smutnym bohaterem był starszy syn lorda Buxton’a.

Jerzy Buxton, pozostając zawsze do dyspozycji władz

wojskowych, czasowo był na służbie potężnego pry­

(36)

3 0 Lord Buxton Glenor.

watnego T-wa eksploatacji nowoodkrytych krajów. Od dwóch już lat na czele kilku oddziałów nieregularnego wojska przebiegał wzdłuż i wszerz terytorjum kraju Aszanti, gdy najniespodzianiej w świecie przedzierzgnął się w naczelnika bandy i podniósł jawny bunt przeciwko prawowitej władzy. Wieść o buncie i nielitościwej zań karze jednocześnie dotarła do zamku Glenor i, rzecz prosta, druzgocąco podziałała na steranego życiem ma­

gnata. Wszyscy wokół mówili o zdradzie kapitana Buxton’a i jego ludzi, którzy stali się zwykłymi bandy­

tami, o ich grabieżach, łupiestwach, aktach przemocy i o karze, która nastąpiła bezpośrednio po zbrodni.

Wszystkie pisma zamieszczały sensacyjne artykuły na temat strasznego dramatu, który się rozegrał na te­

renie tego zakątka Afryki. Podawały dokładny opis wszystkich szczegółów walki, omawiały stopniowe tępie­

nie bandy powstańczej, ściganej bez wytchnienia przez żołnierzy wysłanych do walki przeciwko niej. Opowia­

dały, jak kapitan Buxton cofnął się na terytorjum objęte sferą wpływów francuskich, i jak wreszcie niedaleko miasteczka Kubo, u stóp gór Hombori, został pochwy­

cony i zabity jednym celnym strzałem. Nie było wioski w Anglji, w której nie opłakiwanoby śmierci na bez­

litosną febrę mężnego komendanta regularnych wojsk angielskich, wysłanych w celu ukarania rebeljantów Je ­ rzego Buxton’a. Drogo opłacił surowy wyrok, który w poczuciu obowiązku osobiście wykonał, ale wywiązał się z zadania szybko i dokładnie.

Cała ta niespodziewana historja wstrząsające wraże­

nie wywarła w Anglji. Zczasem jednak umysły się uspo­

koiły i stopniowo zatarła się pamięć o zmarłym przy­

wódcy rebelji.

(37)

Lord Buxton Glenor. 3 1

W jednem tylko domostwie wspomnienia nie wy­

marły. Domostwem tem był pałac Glenor.

Lord Buxton, blisko siedmdziesięciopięcioletni pod­

ówczas starzec, został jakgdyby rażony piorunem, po­

dobnie jak to się nieraz zdarza wysokim bardzo drze­

wom, kiedy iskra elektryczna od wierzchołka poprzez cały pień sięgnie korzeni i ginie w ziemi. Drzewo, z któ­

rego zostaje tylko okalająca je warstwa kory, w dal­

szym ciągu stoi równo i sztywno i nic nie zdradza jego wewnętrznego zniszczenia i pustki. Nikt się nie domyśla, że ma serce wyżarte i że lada silniejszy podmuch wiatru może je obalić.

Coś podobnego właśnie przytrafiło się staremu ma­

gnatowi. Ugodzony jednocześnie w namiętną swą miłość dla syna i w droższy mu jeszcze honor, nie ugiął się pod ciosem i tylko bladość jego lic zdradzała, jak cier­

piał. Nie pytając o nic, nie poruszając nawet słowem drażliwego tematu, zasklepił się w wyniosłej samotności i dumnie milczał.

Od tego to dnia nie widywano go już na codziennych dawniej przechadzkach. Od tego dnia nie widywał nikogo, nie wyłączając najserdeczniejszych swych przyjaciół, żył jak w klasztorze prawie, nieruchomy, milczący, samotny.

Samotny ? ... Niezupełnie. Czuwały nad nim trzy osoby, które w szacunku, który budził w nich starzec, znajdo­

wały siły do przetrwania strasznego losu — życia obok żywego posągu, cienia człowieka, którego wyniosła po­

stać zachowała pozory męskiej siły, i który skazał się dobrowolnie na wieczyste milczenie.

A więc przedewszystkiem młodszy syn lorda, Robert, regularnie każdy wolny dzień od pracy całkowicie po­

święcał ojcu.

Cytaty

Powiązane dokumenty

tinua - dziejowy proces, w którym Lud Boży, uczestnicząc aż do końca czasów w Triduum Sacrum i Nocy Paschalnej, wkracza „w czas ostateczny, w czas oczekiwania na

Przypomina ono, że nie tylko ziemia została dana człowiekowi przez Boga, ale również człowiek stano­. wi dar otrzymany

Miejscem prezentowania poezji mogą być ściany bu- dynków, galerie handlowe, wnętrza trolejbusów, a nawet.. „wytatuowane&#34; wierszami

Nieznane zdjęcia przedwojennego fotografa z Lublina, kolekcja liczy ponad 2700 szklanych negatywów (Archiwum fotografii Teatru NN).. Zobacz

Ta penetracja pamięci, przestrzeni i sztuki jest jednym z przejawów „ruchów górnośląskich” – wertykalnych i horyzontalnych, w wielu czasoprzestrzeniach i na

Jako całość fabryka nie istnieje” (Podróż, s. Użycie kategorycznej formy „tak być musiało” wskazuje, że narratorka nie wie, jak było w rzeczywistości, a tylko zakłada,

Najlepszym sposobem zbliżenia się do filozofii jest postawienie sobie kilku filozoficznych pytań.... Jak

Wydawało się, że budynek uniwersytetu w Białorusi był trochę podobny do Krakowskiego.?. Dla każdego Białorusina Polska zawsze kojarzy się z pięknymi kościołami, każdy