Aleksander Janowski
„Reportaż z życia”
Copyright © by Aleksander Janowski, 2016
Copyright © by Wydawnictwo Psychoskok sp. z o.o., 2016
Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej publikacji nie może być reprodukowana, powielana i udostępniana w jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody wydawcy.
Skład: Jacek Antoniewski
Projekt okładki: Juliusz Kłosowski i Robert Rumak Korekta: Ryszard Krupiński
Zdjęcie na okładce: Juliusz Kłosowski – www.JulisSimo.com Redaktor prowadząca: Renata Grześkowiak
ISBN: 978‒83‒7900‒459‒1
Wydawnictwo Psychoskok sp. z o.o.
ul. Spółdzielców 3/325, 62‑510 Konin tel. 63 242 02 02
http://wydawnictwo.psychoskok.pl e‑mail: wydawnictwo@psychoskok.pl
My, tłumacze, wierzymy przywódcom
Henryk Jerzy Sokalski
Tom II
Zawsze chętnie podejmowałem się obsługi delegacji z Ministerstwa Kultury. Z kilku powodów. Po pierw
sze, dyrektorował tam Jacek Dobierski – wielki, do
broduszny, życzliwy, łysy i inteligentny, zawsze uśmiechnię
ty, ceniący fachowość we wszystkim. Po drugie, ze względu na jakże odmienny charakter ludzi, z jakimi miałem zaszczyt i przyjemność tam pracować.
Sowieckie delegacje kulturalne uwielbiały pobyty u nas.
Wtedy dla nich Polska to był Zachód. Zakupy? Ależ oczywi
ście, jak najbardziej. Panie szczególnie polubiły małe, pry
watne pawiloniki na Marszałkowskiej przed Pałacem Kul
tury. Można tam było nabyć najmodniejsze ciuszki, jeśli nie prosto z Paryża, to uszyte wczoraj według najnowszej nad
sekwańskiej mody.
Poza tym, co wieczór urządzaliśmy Rosjanom zamknięte pokazy filmowe. Wyświetlaliśmy najnowsze Jamesy Bondy,
„Ostatnie Tango w Paryżu” czy „Emmanuelle”. Siedziałem wygodnie w kabinie operatora i nadawałem do mikrofonu dialogi filmowe w tłumaczeniu, niczego nie cenzurując – na prośbę publiczności – nawet te wszystkie amerykańskie
„shit” i fuck.”
Goście pozostawali pod wielkim i przemożnym wpływem kinematografii polskiej i dosłownie modlili się do Tyszkie
wicz czy Brylskiej, gotowi byli całować rękę Wajdzie czy Kie
ślowskiemu.
– Ach, jacy jesteście szczęśliwi, ile u was wolności, jaki wysoki poziom życia – powtarzali na każdym prawie kroku.
Pamiętam jak zabraliśmy delegację ukraińskiego Minister
stwa Kultury do Krakowa. W teatrze Starym Jan Paweł Gawlik wystawiał „Noc listopadową”. Bilety wyprzedane na kilka mie
sięcy naprzód. Reżyser osobiście wprowadził nas na miejsca rezerwowe. Widownia pękała w szwach. Kurtyna uniosła się.
Dwumetrowa Pallas Atena w lśniącym hełmie i białej tu
nice do podłogi, dzierżąc w ręku długą lancę, metalicznym głosem zaczęła recytować swoją kwestię. Dołem puszczono kolorowe dymy. Czar i magia absolutna.
Po pierwszym akcie rozległy się spontaniczne, długie, fre
netyczne brawa. Totalny, oszałamiający, nie dający się opisać sukces. Ukraińcom, rozumiejącym częściowo nasz język, błyszczą wilgotne oczy. Nigdy niczego podobnego nie oglądali w swoim życiu. Przyznam się, że jako przyszywany warsza
wiak też nie. Nieziemsko wspaniałe widowisko. Słowa zawo
dzą. Powtórzyłem te oceny Gawlikowi. Wyraźnie wzruszył się.
Zagadnięty o plany twórcze, zwierzył się ukraińskiemu ministrowi Kucharskiemu, że chciałby wystawić w Krakowie sztukę z teatru Lubimowa na Tagance pod tytułem „Drew
niane konie”. Jest tam pewien specyficzny ton, który chciał
by wydobyć.
Komplementowany za dokładność tłumaczenia, myślę so
bie, o ileż przyjemniej i bezstresowo pracuje się z ludźmi tego pokroju i czy to nie powinno być moją domeną. No ale na ra
zie trzeba zarabiać tam, gdzie regularnie płacą, czyli głównie i przede wszystkim w MSZ. Odepchnąłem tę myśl na później.
Moi podopieczni i ja również zauważyliśmy niezwykłe podobieństwo jednej z trzecioplanowych postaci w sztuce do Puszkina. Sprawiło to Gawlikowi przyjemność. Tak, są pewne przesłanki, aby sądzić, że rosyjski wieszcz odegrał określoną
rolę w stłumieniu powstania dekabrystów z tamtej epoki. Coś mi mówiło, że stwierdzenie to raczej jest dalekie od komple
mentu. Ukraińcy też nie dopytywali się o szczegóły.
* * *
Los chciał, że niedługo później wylecieliśmy na naradę mi
nistrów kultury do Pragi. W drodze z lotniska do hotelu kie
rowca włączył radio. Nadawali reportaż z wyścigu kolarskiego:
„a nasze pedalisty w zaduuuu…” Czyż to nie jest uroczy język?
Od razu po przyjeździe wjechałem na najwyższe piętro ho
teliku przy Praskim Rynku. Oniemiałem z wrażenia na widok kilkudziesięciu wież, wieżyczek i wieżuniek nad okoliczny
mi dachami. Ależ tu malowniczo! Przyznam, że piwo czeskie przy obiedzie wywierało nie gorsze wrażenie od architektury.
Wieczorem, po obradach, zaproszono nas do sali kino
wej. Czechosłowacy zawsze słynęli ze wspaniałej obsługi i gu
stownego wystroju swoich imprez. W rogu ustawiono stoli
ki z zimnymi zakąskami i napojami chłodzącymi. Kelnerzy krążyli po sali dodatkowo oferując piwo i wino.
Światło zgasło, rozjaśnił się ekran. Razem w sali zgroma
dziło się nie więcej niż 50 osób, w tym kilka kobiet. Najpew
niej maszynistki z delegacji.
Film krótkometrażowy bardzo szczegółowo dokumen
tował wyrąb lasu w Sudetach. Piły mechaniczne jęczały, sie
kiery stukały, traktory warczały dzielnie wlokąc po trawie potężne pniaki.
Popijaliśmy piwo, opowiadaliśmy dowcipy półgłosem.
Dwie znudzone panie po skończeniu swoich herbat wstały i wyszły. Ziewały dyskretnie.
Las się ścielił, piły zgrzytały. Poprosiliśmy o drugie piwo.
Kolejne zdegustowane damy ostentacyjnie opuściły salę projekcyjną. Drzewa padały nadal, piły jęczały, siekiery pra
cowicie postukiwały.
Ostatnia kobieta też miała ostatecznie dość i wstała ze swego miejsca. Udała się w kierunku drzwi wyjściowych.
Zamknęła je za sobą.
Na sali pozostali sami piwosze.
Film nagle się urwał.
Pokaz wznowiono błyskawicznie – na ekranie w pełnym technikolorze Królewna Śnieżka i Siedmiu Krasnoludków we
soło zabrały się do korzystania z różnicy płci, rytmicznie przy tym podśpiewując. Homerycki śmiech delegatów i aprobu
jące okrzyki. Uśmiechnięci kelnerzy wnieśli gorące parówki z musztardą i liczne kufle ze świeżym piwem.
Zivot je krasny. Kultura je krasna. Pivko je dobre. Język czeski jest uroczy.
W praskiej fabryce lektor partyjny kończy wykład rado
snym stwierdzeniem: „I za 20 lat bedemy mieli u nas komu
nizmus.”
Głos z sali: „Ja se ne bojem, ja mam rakovinu…”
Szanowałem zawsze naszych pobratymców z Południa za ich mocno swoiste poczucie humoru. „Dobry Wojak Szwejk”
ozdabia moją półkę z książkami od lat. Przestudiowany wie
lokrotnie. U Le Carre wyczytałem o wiele później, że czeska Praha przesiąknięta jest melancholijną atmosferą stłumione
go buntu. Jakże trafnie powiedziane.
Przy wyjeździe minęliśmy rozciągnięty nad ulicą transpa
rent NA ZAWSZE z SOVECKIM SVAZEM, a NIGDY INAK.
* * *
Wylatujemy z ministrem Olszowskim do Moskwy na tra
dycyjne konsultacje dwustronne. Wieczorem jedziemy na przyjęcie w starej polskiej ambasadzie w starym centrum miasta. Przy wejściu gości wita osobiście ambasador Nowak.
W mocno już podeszłym wieku, ale zachował żywy umysł.
Mówi się, że będzie ambasadorował dożywotnio, z uwagi na zasługi. „Tak czy owak, zawsze Nowak”.
Zgodnie ze zwyczajem dyplomatycznym, odgrywamy na wieczornym przyjęciu rolę gospodarzy – krążymy wśród ze
branych, zabawiając ich rozmową. Na pytanie jakiegoś urzęd
nika z miejscowego Ministerstwa Kultury o sprawy polskie odpowiadam, że kraj nasz żyje dwoma sukcesami – gospo
darka rozwija się pomyślnie i nasze orły sportowe zdobyły brązowy medal w piłce nożnej.
Swoja drogą, mam niepomierny podziw i uznanie dla tre
nera Górskiego – umiał znaleźć zawodników, którzy chcie
li i umieli walczyć do końca i ich mistrzowsko wytrenował.
Wprowadził zasadę w zespole – „jeden za wszystkich i wszy
scy za jednego.” Nie było kunktatorstwa i rozmieniania się na drobne. Ten człowiek z charakterem potrafił wpoić żelazne zasady walki do końca swoim podopiecznym. Długo przed nim, i długo po nim, nasi piłkarze, jeśli zdobyli w meczu pro
wadzenie, natychmiast kurczowo trzymali się własnej bram
ki, aby tylko nie przegrać meczu i obronić stan posiadania.
I przegrywali w końcu z nadmiaru asekuracji.
Pan Kazimierz Piłkarski Wielki stosował inną zasadę – atakuj, atakuj, tym bardziej atakuj. W jednym z ważnych me
czów przegrywaliśmy po pierwszej połowie różnicą dwóch bramek. Trener wszedł do szatni, popatrzył na zwieszone głowy zawodników – „Oni wam strzelili dwie bramki, no to
musicie im teraz wpakować trzy”. Tylko tyle. I chłopaki wal
nęli tamtym trzy gole.
Górski to stara, dobra, polska, patriotyczna, lwowska szko
ła. Takich już nie produkują. Gdzie się podziali trenerzy z cha
rakterem? Ile będziemy czekali na podobnego człowieka? Bi
blijne czterdzieści lat? Nie mniej. Jestem pewien.
* * *
Na konferencję KBWE do Helsinek postanowiono zabrać też tłumaczy – legendarnego Henryka Sokalskiego z angielskim, bardzo sprawnego językowo Kazimierza Tomaszewskiego, re
patrianta z Francji, niezwykle dokładnego i metodycznego Le
opolda Kutyłę z niemieckim i waszego pokornego sługę z rosyj
skim, oczywiście. Dlaczego mnie? Przez niedopatrzenie, chyba.
Delegacja właściwa miała przylecieć samolotem w przed
dzień rozpoczęcia imprezy.
Kilkoro nas wysłano z Gdańska drogą morską statkiem
„Mazowsze”, z ładunkiem samochodów oficjalnych i innego niezbędnego sprzętu. Informuję, że stateczek ten został za
kupiony od braci Węgrów jakiś czas temu.
Od Węgrów? Mają jakieś morze? Jeszcze nie i dlatego sta
tek kursował tylko po Balatonie. Po jeziorze, znaczy? I nasi kupili go na Bałtyk? Na żeglugę morską?
– Szeregowy Janikowski, nie utrudniajcie, wiecie, i nie zadawajcie głupich pytań – odpowiedziałby nasz kapral na obozie wojskowym dla studentów.
Zamieszkałem w kajucie z Markiem Grelą, wschodzącą gwiazdą Departamentu Planowania, człowiekiem wielce oby
tym, kulturalnym, sympatycznym i towarzyskim.
Wypłynęliśmy wieczorem. Wiało silnie. Morze mocno wzburzone. Przestronny salon pasażerski świecił pustkami.
Właściwie nie było nikogo poza nami dwoma.
Kelner przytaskał ogromne kotlety schabowe. Spałaszo
waliśmy. Namawiał na dodatkowe porcje, ponieważ pasaże
rowie leżą plackiem w kabinach „jak nieżywi” i na kolację nie zejdą. Jedzenie się zmarnuje.
Poczuliśmy się z Markiem jak stare wilczęta morskie i wcię
liśmy po dwie porcje.
Zrobiła się godzina prawie północna, a nam od tej chwiej
by czyli kołysania, nic nie było. Czuliśmy się normalnie. By
liśmy z siebie dumni.
Na nieszczęście kelner zaproponował po piwie. Coś mi mówiło, że kotlet raczej wypełnia żołądek treścią stałą, któ
ra nie kołysze się w takt pochylenia statku, a piwo – wręcz odwrotnie. Nie usłuchałem jednak tego głosu.
Marynarz nas pochwalił, jacy to my jesteśmy kozacy mor
scy. Może jeszcze po piwie? Lekkomyślnie kiwnęliśmy gło
wami, że owszem. Wypiliśmy.
Wyszliśmy po obfitej kolacji na pokład. Nigdy nie by
łem na morzu w sztorm, ale widziałem dość dużo filmów, żeby sobie uzmysłowić, że na coś podobnego zgody nie wy
rażałem.
Góry wodne unosiły się i opadały rytmicznie i mocno nieprzyjemnie. Piana morska zmoczyła nas błyskawicznie.
Wiatr wył jak stado wygłodzonych wilków. Po pokładzie bez trzymania się za poręcz nie można było zrobić dwóch kro
ków. Szybko nam odechciało się mocnych morskich wrażeń i zbiegliśmy pod pokład do naszej kajuty. Teraz jestem mądry i nie położyłbym się na łóżku za żadne skarby, tylko siedział w fotelu do rana. Wtedy nie byłem.
Jak tylko zajęliśmy pozycje horyzontalne, świat zawirował
mi przed oczami i ledwo zdążyłem do toalety. Na zwolnione miejsce szczupakiem rzucił się Marek.
Do bladego świtu i przez calutki następny dzień umierali
śmy powolną, męczeńską śmiercią, wywracającą nam żołądki na drugą stronę. Wymiotowaliśmy w końcu już tylko żółcią.
Byliśmy tak osłabieni, że nie mieliśmy siły unieść głów, aby skorzystać rano z propozycji napicia się marynarskiej her
baty z rumem.
Dobiliśmy do nabrzeża w Helsinkach, kiedy już pożegnali
śmy się z wszelką nadzieją na postawienie kiedykolwiek nogi na suchym lądzie. Pół godziny po zacumowaniu odzyskaliśmy jednak normalne kolory twarzy i poczuliśmy straszliwy głód.
Powiedziano nam, pałaszującym odgrzewane przedwczo
rajsze kotlety, że tamtej fatalnej nocy na Bałtyku zatonął duży niemiecki frachtowiec z ładunkiem wyrobów stalowych. Nasz bielutki balatoński statek turystyczny nie był najlepiej dostoso
wany do takich warunków sztormowych – 7 w Skali Beauforta.
Zobaczyliśmy po rozejrzeniu się wokół, że stoimy w ja
kimś fiordzie. Dookoła snuje mnóstwo łodzi motorowych.
O tam, sto metrów dalej, gdzie polska flaga łopoce nad drze
wami, mieści się nasza ambasada. W czasie wojny – siedziba hitlerowskiej Kriegsmarine.
Naprzeciw nas pysznił się okazały biały pałacyk z dosko
nale utrzymanym trawnikiem. Nad nami wysoko krążył pa
sażerski jednomiejscowy samolocik.
Wyszliśmy na pokład, podziwiając krajobraz z mnóstwem skalistych, porośniętych sosnami wysepek. Powietrze – nie
zwykle czyste, przesycone zapachami wodorostów.
Nagle samolocik się zniżył, przeleciał nad nami, wylądował na swoich pontonowych płozach na wodzie i posterował w kie
runku małej plażyczki przy pałacyku. W otwartych drzwiach budynku ukazał się kamerdyner we fraku z tacą, nakrytą białą
serwetką. Dostrzegliśmy na niej z tej odległości wysoką szklan
kę soku pomarańczowego i coś jeszcze, jakby cukiernicę.
Samolocik już znalazł się przy brzegu. Wpełzł częściowo na piasek. Kamerdyner usłużnie otworzył drzwiczki. Z sa
molotu wyskoczył szczupły, młody człowiek w butach do konnej jazdy. W tym samym czasie stajenny wyprowadził zza rogu pałacyku gniadego rumaka, niecierpliwie zarzuca
jącego rasową głową.
Pilot wziął z tacy szklankę soku, upił trochę, odstawił. Po
dał koniowi kostkę cukru. Bez wysiłku wskoczył na siodło i lekkim truchtem znikł za zabudowaniami. Służący wrócił do domu. Koniec sceny z filmu.
Istotnie, jak mawiano nam na szkoleniach partyjnych, kapitalizm wszedł w swoją ostatnią fazę gnicia. Jak widać na załączonym obrazie.
Delegacja nasza ma przywieźć wieczorem teksty wystą
pienia do tłumaczenia. Stateczek posłuży za pływający hotel, aby zaoszczędzić na kosztach noclegu. Tak uczyniły wszyst
kie kraje socjalistyczne i kilka zachodnich.
Ponieważ mamy czas do wieczora, udajemy się na zwie
dzanie stolicy Finlandii.
Szczerze mówiąc, niewiele tu jest do oglądania poza Pa
łacem Prezydenckim i Rybim Targiem przy nim. Ot, typo
we miasto garnizonowe – bez obrazy. Nadzwyczaj czysto, schludnie i bogato.
– Olku, to wcale nie jest Zachód – tłumaczą mi bywali koledzy.
Może i nie jest, ale niczego innego w życiu nie widziałem i chcę tylko, żeby tak dostatnio, schludnie i czysto było u nas.
Każdy z nas poszedł w swoją stronę, ja również. Co za kontrast z rosyjskimi dyplomatami, którzy poruszają się tyl
ko w grupach, pod kontrolą.
Jest to mój pierwszy wyjazd do kraju niesocjalistycznego, nawet jeśli to nie jest prawdziwy Zachód. Idę główną ulicą kręcąc głową na wszystkie strony. Jak prowincjusz, owszem.
Przyklejam nos do wystawy księgarni. Widzę „Słownik prze
kleństw języka rosyjskiego” za 40 marek fińskich. „Wojna zimo
wa roku 1940” – 25 marek. Nie kupię. Drogo dla mnie. Idzie
my dalej. Czytam szyldy. „Postipankki”, chyba bank pocztowy.
O, sklep pornograficzny. Tyle o tym słyszałem od kolegów.
Wchodzę. Rzeczywiście, wygląda to na erotomanię. Kupię kolegom karty do gry z nagimi panienkami.
Sprzedawca mnie rozczarowuje – niestety, policja wszyst
ko zgarnęła na czas konferencji. Trudno.
Wychodząc, czuję na sobie czyjś wzrok – oglądam się.
W odległości kilkudziesięciu kroków, za rogiem, przy ziemi, wystaje głowa jednego z młodszych pracowników ambasa
dy. Jestem śledzony. Ha… ha… Ale kino! Czy ktoś napraw
dę sądzi, że ucieknę?
Wchodzę do domu towarowego. Trzy piętra. Wszystkie artykuły dobrej jakości. Tak, poziom gospodarczy i konsump
cyjny Finlandii zaspokoiłby moje niewygórowane ambicje.
Nie wytrzymuję, kupuję sobie za 20 marek piękny, jedwabny, wzorzysty krawat. Na pewno włoski. Cudo!
Dwadzieścia lat później zauważyłem na nim dyskretną metkę – „Made in Poland”. Zapewniam was, wtedy w Polsce takich krawatów nie widzieliśmy. Widocznie produkowali wyłącznie na eksport.
Dobrnąłem do parku nad wodą. Cicho, świątecznie, zie
lono, fala pluska. Wchodzę do toalety. Sosnowe lakierowa
ne deski, laboratoryjna czystość, papierowe ręczniczki, per
fumowane mydło w płynie. Ot, zwykła parkowa toaleta. No cóż – wzdycham – organoleptycznie stwierdzam istnienie drobnych różnic cywilizacyjnych między Polską a Finlandią.
Na targu warzywnorybnym przed Pałacem jeszcze raz upewniam się, że jako minimalista życiowy bardzo pragnę, by Polska osiągnęła poziom rozwoju gospodarczego tego tu fińskiego kraju, który wcale nie jest Zachodem.
Delegacja przyleciała wieczorem z tekstami do tłumacze
nia. Każdemu z nas przydzielono osobny pokoik, aby w spo
koju mógł przygotować obcojęzyczny przekład. Warunki do pracy doskonałe.
Wchodzę do swojego pomieszczenia. Maszyna z rosyjską czcionką jest, moje słowniki dotarły. Nie widzę papieru ma
szynowego. Jakże bez niego?
Idę do administracji i proszę o papier do pisania, a tak
że, jeśli można, kilka kanapek i kawę, bo będę pracował do bardzo późna w nocy. W porządku, wszystko będzie zorga
nizowane jak należy.
Po pół godzinie dostarczono mi wszystko, co niezbędne.
Zabrałem się do roboty. Od razu zauważyłem, że tekst polski był miejscami niepotrzebnie i barokowo zawiły. Należało naj
pierw dojść do tego, „co poeta miał na myśli”, aby adekwat
nie przełożyć na inny język. Wpadałem do innych kolegów, by upewnić się, czy prawidłowo odczytuję intencje autorów naszego wystąpienia plenarnego.
Nagle otwierają się drzwi i wchodzi jeden z wiceministrów z trzyosobową świtą.
– Wy co chcecie? – pada pytanie, bez żadnych wstępów.
– Dziękuję, wszystko już mam, maszynę i papier mi przy
nieśli… właśnie pracuję… – uniosłem głowę znad maszyny.
– No to jak chcecie”… spojrzeli na mnie dziwnie i wyszli.
Teksty skończyliśmy nad ranem.
Po śniadaniu rozdawano imienne przepustki do wielkiej hali „Finlandia”, gdzie miały toczyć się obrady. Przepust
ki otrzymali wszyscy, oprócz mnie. Nikt nie wie, dlaczego.
Co to? Niektórzy towarzysze byli pewni, że ucieknę do tego czasu? – pomyślałem.
Poszedłem do naszego kierownika sektora skandynaw
skiego w MSZ, urzędującego na czas konferencji w jednym z pomieszczeń ambasadzkich.
– Miałem polecenie, aby pana skreślić z listy – nie patrzy mi w oczy.
– Czy to wiceminister polecił? – wymieniłem nazwisko.
Potakująco skinął głową. Rozumiem, zadziałała niewi
dzialna ręka protektora pani X. Co za towarzystwo!
– Dobrze – słyszę swój niezwykle spokojny głos – kiedy towarzysz Gierek zechce podejść do Breżniewa i zapyta, gdzie jest tłumacz, co pan mu powie? Niech Jaroszewicz tłuma
czy? I czyja to będzie wtedy wina? Będę musiał powiedzieć, że już tu, na miejscu, odmówiono mi wstępu na salę obrad.
Wyobraża pan sobie możliwe skutki?
Urzędnik zastanawia się chwilę.
– Panie Aleksandrze, nic do pana nie mam. Na dole stoi samochód ambasady. Proszę powiedzieć kierowcy, że pan po
trzebuje przepustkę. On wie, gdzie pana zawieźć. Powinien pan zdążyć przed oficjalnym otwarciem konferencji.
Pojechałem na komendę policji. Po chwili trzymałem w ręku przepustkę. Bez żadnego problemu. Zachowałem ją do dziś.
Dołączyłem do naszych na sali obrad. Rzucone ukradkiem na mnie zdziwione spojrzenie jednego z wiceministrów tłu
maczyło wszystko. Niech teraz się boi, że poskarżę się Gier
kowi. Na moim miejscu on by to na pewno zrobił.
Otrzymałem pierwszą lekcję dyplomacji – nie obawiaj się wroga, bardziej obawiaj się swoich. Oni są bliżej.
Wielka Konferencja generalnie zakończyła się sukcesem przede wszystkim bloku wschodniego, przynajmniej tak mi
się wtedy wydawało. W zamian za potwierdzenie powojen
nego status quo Rosjanie zgodzili się jednak na zapis o „swo
bodnym przepływie idei i ludzi”.
– Czy oni nie wpuszczają konia trojańskiego? – usłysza
łem głos wiceministra Mariana Dobrosielskiego.
Oby miał racje. Moim zdaniem Rosjanie obecnie rozumu
ją tak samo, jak w swoim czasie Stalin, pytając z przekąsem, ile to papież ma dywizji. Ten sam imperialny styl.
Z obrad plenarnych najbardziej zapamiętałem polemikę między przedstawicielem Turcji a arcybiskupem Makariosem z Cypru. Zakończył płomienne przemówienie i naraz, dużymi krokami, powiewając czarną sutanną, zbliżył się do sowiec
kiej delegacji i zagadnął o coś Breżniewa. I nie jest ważne, czy pytał tamtego o godzinę czy o pogodę. Wymowa jest jedno
znaczna – pamiętaj, Turcjo, że mam tu braci w wierze i nie zawaham się prosić ich o pomoc w razie potrzeby. To było znakomicie rozegrane i wszyscy z obecnych tak to odebrali, łącznie z zaskoczonym przywódcą sowieckim.
Wystąpienie polskiej delegacji odczytaliśmy w swoich ję
zykach z kabin, do których gospodarze pozwolili na ten czas wejść naszym tłumaczom. Poszło gładko. Było, zresztą, na
prawdę dobre.
W ambasadzie polskiej do szarego świtu Gierek z Jarosze
wiczem negocjowali z Helmuthem Schmidtem warunki wy
jazdu z Polski stu tysięcy rdzennych Niemców, w zamian za duży kredyt walutowy na korzystnych dla Polski warunkach.
Kolega Leopold zasłużenie dostał za ten nadludzki wysiłek tłumaczeniowy Złoty Krzyż Zasługi.
Kiedy tydzień później, już w Warszawie, osobiście gratu
lowałem mu wysokiego odznaczenia, zareagował słowami:
„Czego mi gratulujesz? Przecież wszyscy dostaliśmy Złote Krzyże za tę konferencję”. Musiałem wyglądać głupio.
– Przychodził do ciebie do pokoju wiceminister z dyrek
torami? – spytał Poldek.
– Tak.
– Pytał, co chcesz?
– Tak.
– I co powiedziałeś?
– Myślałem, że chodzi o papier maszynowy i inne tech
niczne sprawy, bo akurat o to przed chwilą poprosiłem se
kretarkę z działu administracji w Ambasadzie. Odpowie
działem wiceministrowi, że dziękuję, ale już wszystko mam, co potrzebne.
– Niczego tobie nie wyjaśnił? Że miałeś do wyboru pod
wyżkę uposażenia lub order?
– Nie.
– Osoby towarzyszące też nie powiedziały?
– Nie.
„Głupiego i w kościele biją”, jak mawiał kolega Ryszard z drużyny siatkarskiej. Poinformowałem dyrektora Wegnera o „przepustkowej” historii i o zdarzeniu z Krzyżem Zasługi.
– Co za ludzie! – zareagował z oburzeniem. Aż poczer
wieniał, biedny.
Od tamtego dnia kierował mnie tylko do obsługi samego ministra Olszowskiego oraz wiceministrów Mariana Dobro
sielskiego i Tadeusza Olechowskiego, ludzi wysoce kultural
nych, wolnych od małostkowych zachowań.
Podwyżki ani odznaczenia jednak nie otrzymałem. Mieli mnie zmusić wbrew mojej woli? Skoro sam nie chciałem…
* * *
W czasie wolnym od zajęć oficjalnych w MSZ nasz dyrektor po
zwalał na obsługę delegacji na szczeblu ministerialnym i rządo
wym w innych instytucjach. Tak poznałem kierownictwo Mi
nisterstwa Pracy i Płacy, z którym wylecieliśmy do Moskwy na resortowe konsultacje państw socjalistycznych. Zabrali też ze sobą własną tłumaczkę, starszą nieco panią, Rosjankę z pochodzenia.
Rozpoczęła cały proces, odczytując przy stole obrad za
wczasu przygotowany tekst. W momencie dyskusji nad refe
ratem, kiedy już delegaci mówili bez przygotowanego tekstu, usłużnie pozwoliła mi kontynuować, ze słuchu tylko.
Nie miałem pretensji – bliższa jej własna koszula ciału.
Na pewno miała cichą nadzieję, że poślizgnę się na nieznanej mi tematyce i jej pozycja wewnątrz jej macierzystego mini
sterstwa pozostanie niezagrożona. Ot, zwykłe środowiskowe zawiści i zazdrości. Normalka. Taki jest ten zawód.
Gładko powtarzałem tekst za ich ministrem, tłumacząc natychmiastowo. Pozwalałem mu wyprzedać mnie nie wię
cej niż o pół zdania. Właściwie tematyka z pogranicza prawa i gospodarki nie stanowiła już dla mnie żadnego problemu.
Reakcja pani tłumaczki po zakończeniu obrad była na
prawdę wzorowa. Podeszła, pogratulowała mi. Przyznała, że jej polszczyzna nie dorównuje mojej (ruszczyzna też, po
myślałem nieskromnie) i byłoby jej przyjemnie pracować ze mną nadal. To jest właściwe zachowanie i takie byłoby moje w stosunku do lepszych ode mnie. Ujęła mnie swoją kulturą i zachowaniem. Ujęła mnie cała ich delegacja.
W drodze powrotnej, po kawie z koniakiem, podszedł do mnie w samolocie dyrektor ich gabinetu ministra.
– Panie Aleksandrze, niech pan przechodzi do pracy do nas – pan do NICH nie pasuje.
Podziękowałem serdecznie, obiecując, że się zastanowię nad tak zaszczytną propozycją. Nie chciałem go urazić. Nie mogę jednak czegoś podobnego zrobić Wegnerowi. Zosta
łem w MSZ.
* * *
Kiedy Leszek kolejny raz zaproponował mi członkostwo w partii, zgodziłem się. Po namyśle.
Obecna partia rzeczywiście zmienia kraj i jak widać czyni to metodami dalekimi od sowieckich. Stanowczo broni pol
skiej specyfiki, w określonych granicach oczywiście, ale cią
gle usiłuje te granice poszerzać.
Poza tym, czy Zachód kiwnął palcem, by pomóc Ener
dowcom, Czechosłowakom czy Węgrom w ich zrywach? Nie.
Czy zaryzykuje wojnę światową o Polskę? Czy będzie umie
rał za Gdańsk? Nie. Nie będzie. Kto w Jałcie sprzedał nas Rosji? Wielka Brytania i USA – cynicznie nie powiadamiając nas o podjętych już w roku 1941 wobec Sowietów zobowią
zaniach. Do końca karmiono nas złudzeniami.
Jest czas bycia lwem i czas bycia lisem. Tyko sami, od we
wnątrz i spokojnie, możemy coś zmienić i zrobić. Nikt nas nie wyręczy.
Jestem głupi? Zgadzam się. Czy dziś zrobiłbym to samo?
Absolutnie. Jeszcze raz? Bez zastrzeżeń.
Jestem nadal głupi? Ktoś musi. Tacy głupcy są potrzebni, by mądrzy mogli z tego później korzystać.
Nawóz historii? Niech i tak będzie.
* * *
Z Ryszardem Frelkiem, sekretarzem KC, wylecieliśmy na na
radę do Budapesztu. W latach 1950–1970 Węgrzy były naszą płomienną, wielką, szczerze odwzajemnianą miłością. Niko
go, nawet Francji, nie kochaliśmy tak bezinteresownie, go
rąco, całym sercem, irracjonalnie i z oddaniem. Marszałek Bem, „Magyar – Lengyel Baratsag”… „Polak – Węgier dwa bratanki i do szabli i do szklanki…” były na ustach wszyst
kich Polaków.
Budapeszt oczarowuje, nastraja i wabi. Miasto upaja mu
zyką cygańskich skrzypiec, porywająco tańczy czardasza.
Elizabeth Taylor i Richard Burton, jak powszechnie wiado
mo, obchodzili tu rocznicę ślubu. Czy nie mogli w Paryżu lub Rzymie? Mogli. Wybrali jednak Budapeszt. Mieli rację.
Nasi gospodarze na prośbę Frelka zabrali wieczorem całą delegację do „Posta Kocs”, przytulnej restauracyjki w pod
ziemiach Budy. Występował tam znany skrzypek – wirtuoz.
Podano wino, zakąski. Rozmowy, śmiech, dowcipy. At
mosfera wybitnie relaksacyjna.
Wychodzi mistrz Sandor. Typowy Magyar w stroju ludo
wym. Zaczyna czardaszem Monty,ego. Odnoszę wrażenie, jakby wodził tym swoim smyczkiem wprost po moim sercu.
To jest Menuchin, Ojstrach, Perelman i Kulka razem wzię
ci. Co za talent.
Krzyczymy głośno, wrzeszczymy, wraz z innymi bijemy szaleńcze brawa. Mistrz wykonuje jeszcze dwa utwory, kła
nia się i wychodzi.
Staramy się ochłonąć. Zamawiamy kolejny dzban wina.
Frelek wyraża życzenie podziękowania mistrzowi osobiście.
Przyprowadzają skrzypka do naszego stołu. Za pośred
nictwem Zeleńskiego sekretarz pyta, co tamten by zagrał dla
delegacji polskiej, która szczerze kocha Węgry i ich miesz
kańców.
Mistrz ogniście wykonuje kolejnego czardasza. Obecni Węgrzy tupią i walą kuflami w blaty. Na propozycję sekreta
rza składamy się po dwadzieścia forintów dla Mistrza. Arty
sta szczerze dziękuję.
Sekretarz pyta, co by tamten zagrał dla swojego najlep
szego przyjaciela.
Skrzypek rozpoczyna coś, co momentalnie ucisza całą salę, coś przeciągłego jak stepowa ukraińska dumka. Nasz tłumacz szepce „to jest ta melodia, przy której Węgrzy po
pełniają samobójstwo.”
Zrzucamy się po kolejne dwadzieścia forintów. Frelek, widzę, daje trzy papierki.
Mistrz promienieje, jest wyraźnie zadowolony, że jest aż tak doceniany. Frelek pyta, co by zagrał na weselu swojej córki.
Arcymistrz prosi resztę orkiestry o akompaniament i rzę
siście, płomiennie, z werwą, pieprzem i papryką, a la Paga
nini, wyrzuca z instrumentu skrzącą się feerię dźwięków i szaleńczego rytmu, w rytmie czardasza, oczywiście. Nikt już nie siedzi, wszyscy stoją, podrygują jak mogą, stukają się kuflami, radują się jak dzieci. Kładziemy na stół kolejne dwudziestoforintówki.
Po uspokojeniu się biesiadników węgierskich, sekretarz Frelek prosi o zapytanie, co arcymistrz by zagrał dla swojej ojczyzny. Muzyk poważnieje.
Przy pierwszych dźwiękach melodii Węgrzy zrywają się na nogi. Zakrzykują „Ellen, Magyar” jak jeden mąż, nawet nasza węgierska ochrona. Oczy im płoną, dać im szable w dłoń, a roz
niosą wszystko w strzępy i drzazgi. Zapytani, co to za utwór, nawet nasi węgierscy opiekunowie odmawiają wyjaśnienia.
Aha, poruszyliśmy widocznie jakąś czułą strunę patriotyczną.
W knajpce – istne trzęsienie ziemi, huragan, tajfun i pande
monium. Pijemy do dna. Za Węgry. Za braci Węgrów. Kładzie
my chętnie na stół po pięćdziesiąt forintów. Ostatnie. Nie ża
łujemy.
W rok później miałem okazje odwiedzić „Posta Kocs”
jeszcze raz. Wino mieli. Dobre jedzenie – również. Skrzypka, owszem, też zatrudniali, ale innego. Dobrego rzemieślnika.
Zaledwie. Więcej już tam nie pójdę. „Nie wchodzi się dwa razy do tej samej wody”. To wiem. Ale do knajpki?
* * *
Jeśli chodzi o porównanie jakości przekładu i zespołów tłu
maczeniowych w krajach socjalistycznych, zacząłbym od obowiązującej wtedy doktryny. Koledzy radzieccy mieli su
rowo nakazane o p u s z c z a ć treści ukazujące cokolwiek lub kogokolwiek w ich kraju w niekorzystnym świetle. Ce
ausescu mógł sobie z pianą na ustach krytykować Związek Sowiecki, a Breżniew siedział uśmiechnięty, nie podejrzewa
jąc nawet, jakie kalumnie miotane są w tej samej chwili na politykę Moskwy.
Cała reszta tłumaczy z naszych państw starała się prze
kładać z maksymalną wiernością, tam, gdzie to było tech
nicznie możliwe.
Jak się zorientowałem z licznych rozmów z kolegami z in
nych zespołów, systematycznie kształcono tłumaczy w Cze
chosłowacji, NRD, Polsce i ZSRR. W kabinach najlepiej prezen
towali się Niemcy, Polacy i Rosjanie. Ci ostatni z poprawką na uwagę poczynioną powyżej, to znaczy do pewnego momen
tu. Z Bułgarami i Rumunami to były kwestie przygotowania
indywidualnego. Nie mieliśmy wrażenia, że tam działa jakiś system – tak wielkie zauważaliśmy różnice poziomu między poszczególnymi osobami.
Żeby było dziwniej, największe kłopoty z rosyjskim mieli Bułgarzy. Padali ofiarą dużej bliskości obu języków. Z drugiej strony, mówili merci na dziękuję, ascenseur na windę, par
desiuta na płaszcz i kamion na ciężarówkę – z francuskiego.
Jeśli imprezy odbywały się w Polsce, po prostu prosiliśmy bułgarskich kolegów, aby sobie odpoczęli. Nasi ludzie w ka
binach załatwią za nich wszystko.
Poza tym, Bułgarzy wtedy uporczywie lansowali jakąś księżycową koncepcję nauczania języków obcych, zgodnie z którą już po dwóch tygodniach ofiara eksperymentu miała doskonale opanować nawet najbardziej egzotyczne narzecze.
Wtedy w ogóle w powietrzu unosiło się mnóstwo pomysłów – od nauczania przez sen do hipnozy, byle by tylko uniknąć ciężkiej harówki wkuwania na pamięć. Mieliśmy do tych teo
rii zdrowy, sceptyczny stosunek, niezachwiany do dziś.
Mieliśmy też koleżankę Klaudię, która prowadziła jakieś badania zdrowotne w tym zawodzie. Przychodziła do kabi
ny, przyklejała mi jakieś czujniki pod koszulę i jak tylko za
czynałem mówić, coś tam mierzyła. Potem pokazywała mi wyniki: „jak zaczynałeś, miałeś ciśnienie 160/100 i puls 120, potem ciśnienie spadło do 120/70 i puls na 68.” Wyjaśniała, że u amatorów jest inaczej – denerwują się w procesie pracy.
Zawodowcy odwrotnie – nerwy przedtem, a w pracy spo
kój. Kolegom mówiłem, że dla siebie wypracowałem formu
łę, która mi pomaga zachować ten spokój – denerwować się będę, kiedy zasiądę między Panem Bogiem a Świętym Pio
trem, a na razie to tylko Gierek z Breżniewem. Oczywiście, dodawałem, „których darzę dużym szacunkiem.” Tyle uszu dookoła.