Mirosław Derecki (M.D.)
EKRAN I WIDZ: MAKUSZYŃSKI ZNÓW NA EKRANIE!
Kiedy piszę ten felieton, trwają jeszcze ferie zimowe, dzieci okupują lubelskie kina jako że tutejsze OPRF przygotowało naprawdę atrakcyjny program dla młodych widzów, i dlatego tym bardziej warto przyjrzeć się najnowszemu polskiemu filmowi otwierającemu kinowy 1985 rok – „Szaleństwom panny Ewy”, nakręconym przez Kazimierza Tarnasa na podstawie znanej książki Kornela Makuszyńskiego. Film cieszy się - dodajmy - ogromnym powodzeniem wśród młodej widowni, podobnie jak ubiegłoroczna „Akademia Pana Kleksa”
wg Jana Brzechwy, zrealizowana z werwą i rozmachem przez Krzysztofa Gradowskiego.
Właśnie przy okazji „Akademii Pana Kleksa” pisałem kiedyś na tym miejscu o potrzebie wprowadzenia dziecięcego i młodzieżowego polskiego filmu na właściwe tory: aby nareszcie znowu na ekranach doszła do głosu poezja, baśniowość, dobroć i uśmiech, żeby filmy dla dzieci i młodzieży przynosiły ze sobą zabawę i przygodę bez nadmiernego
„psychologizowania” i bez natrętnej „dydaktyki”. Najlepszymi filmami młodzieżowymi, jakie oglądałem pozostają dla mnie, jak dotąd, radzieckie - „Piętnastoletni kapitan”, „Dzieci kapitana Granta”, „Wyspa tajemnicza”, „Timur i jego drużyna” czy amerykański - „Pięciu zuchów”. Były to filmy kręcone z ogromnym wyczuciem dziecięcej psychiki i dziecięcej wyobraźni, chwaliły męstwo, szlachetność i dobroć, piętnowały tchórzostwo, brak ideałów i małostkowość. Pewnie, rzeczywistość w nich przedstawiana kreślona była najczęściej grubym, wyraźnym konturem, ale... w sposób równie wyraźny zapadały w serca i umysły młodych widzów właśnie wszystkie pozytywne cechy i działania filmowych bohaterów. A o to przecież właśnie chodzi w tego rodzaju filmach.
Historia „Szaleństw panny Ewy” opowiedziana jest na ekranie w sposób równie zabawny, bezpretensjonalny, prosty i... „radosny”, co w książce Kornela Makuszyńskiego.
Tarnas doskonale potrafił uchwycić istotę stylu Makuszyńskiego, jego „promiennego”
stosunku do otaczającego nas świata, który - choć nie pozbawiony zła - łatwo daje się zmienić (przynajmniej w części) dzięki odrobinie dobrej woli, uśmiechu, serdeczności. To prawda, co pisała o książce Kornela Makuszyńskiego badaczka jego twórczości, Krystyna Kuliczkowska: „Promieniste uśmiechy i słoneczne serca pojawiają się na kartach jego powieści zbyt często, zbyt wiele w nich powierzchownego sentymentalnego wzruszenia”. Ale
przecież, o dziwo, Makuszyński przy tym wszystkim nie irytuje. Przeciwnie: wprowadza w doskonały nastrój zarówno młodych jak i starych. Pisane „piąte przez dziesiąte” książki autora przygód Koziołka-Matołka oraz przygód i wybryków małpki Fiki-Miki, nigdy nie pretendowały do miana wielkiej literatury, stanowiły natomiast dla czytelników doskonałą zabawę. Właśnie zabawę, w której uczestniczył on wspólnie z autorem.
Podobnie jest z filmem Kazimierza Tarnasa: „Szaleństwa panny Ewy” (ciąg przygód piętnastoletniej dziewczynki, która - sama niezbyt szczęśliwa, bo pozbawiona na pewien czas opieki ojca - stara się pomóc innym w ich smutkach, troskach i nieszczęściach), przynoszą półtorej godziny, niewymuszonej wspólnej zabawy – reżysera, aktorów i widzów. Akcja osadzona w początkach lat trzydziestych, w Warszawie, toczy się z wdziękiem i lekkością od samego początku filmu, widownia w lot chwyta dowcip sytuacyjny i słowny. I - o dziwo! - okazuje się, że Makuszyński ani jego styl, ani jego humor, wcale się nie zestarzały, że w czterdzieści cztery lata po napisaniu „Szaleństw panny Ewy” widzenie świata przez dawno już nieżyjącego, starego pana Makuszyńskiego, nie razi jakoś dzisiejszej młodej widowni. A jego poczucie humoru wcale nie kłóci się z dzisiejszym.
A my, starsi, weźmy jeszcze pod uwagę, że radosne, pełne „słonecznego uśmiechu”
oraz wiary w dobroć człowieka „Szaleństwa panny Ewy” były pisane przez prawie sześćdziesięcioletniego człowieka, w pełni okupacyjnego mroku, w roku 1940, bez nadziei na szybkie ukazanie się książki na półkach księgarskich. Pięknie później, po wielu latach, właśnie po roboczym pokazie sfilmowanych „Szaleństw panny Ewy”, napisał na łamach
„Przeglądu Tygodniowego” Piotr Kuncewicz: „Makuszyński opierał swą baśń na prawdziwej czy też udawanej wierze w dobroć natury ludzkiej. Ale ostatecznie cała ludzkość tylko na takich wiarach się opierając jakoś doszła do dzisiaj, co prawda z lekka oszalała. Kto wie, może i my jakoś przetrwamy?”
Nie rozwodzę się na temat treści filmu, bo ostatecznie, wszyscy znamy „książkowe”
perypetie i „szaleństwa” panny Ewy Tyszowskiej spędzającej wakacje w domu państwa Zowidzkich, w oczekiwaniu aż jej ojciec, bakteriolog, opanuje w dalekich Chinach wybuch groźnej epidemii. Natomiast muszę stwierdzić, że bez talentu, osobowości i ogromnego wdzięku młodziutkiej debiutantki, Doroty Grzelak, odtwarzającej postać tytułową, filmowe
„Szaleństwa panny Ewy” nie osiągnęłyby takiego stopnia atrakcyjności i takiego poziomu, nie dałyby takiego efektu, jaki - z przyjemnością - obserwujemy na ekranie. Czy mniejsza przez to zasługa reżysera? Wcale nie. Przecież to on Dorotę Grzelak „odkrył”, wybrał ją spośród 350 kandydatek do roli Ewy, on z tej kilkunastoletniej dziewczyny zrobił
„prawdziwą” aktorkę. Piszę przedostatnie słowo w cudzysłowie, bo przecież nie wiemy, czy Dorota Grzelak zostanie w przyszłości aktorką zawodową, i czy się „sprawdzi” w innych
filmach. Ale w każdym razie teraz to właśnie na niej „trzyma się” - jak się powiada w tzw.
„branży” - cały film o szaleństwach panny Ewy!
Szczerze polecam obejrzenie go wszystkim młodym - od siedmiu do siedemdziesięciu lat!
Pierwodruk: „Kamena”, 1985, nr 4, s. 11.