• Nie Znaleziono Wyników

Dziewczę z Jasnego Brzegu. Powieść

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Dziewczę z Jasnego Brzegu. Powieść"

Copied!
234
0
0

Pełen tekst

(1)
(2)
(3)
(4)
(5)

DZIEWCZĘ

Z JASNEGO BRZEGU

ra>ANO 2 DUBlifiOlk PussorsM^ /

$2£ZEC4** • -

(6)
(7)

DZIEWCZĘ

Z JASNEGO BRZEGU

POWIEŚĆ FAR WŁADYSŁAW

1924

N A K ŁA D EM K SIĘ G A R N I K A R O L A K W IC Z A L I W T A R N O W IE

(8)

Grzesznica. Powieść. Wydanie drugie.

Sabath życia. Powieść w dwóch tomach, z portretem autora. Wydanie czw arte.

Hetera. Powieść buduarowa.

Pod młotem losu. Powieść na tle wielkiej wojny.

Obłędny śmiech. Szkice wojenne.

Rumieniec duszy. Powieść. Wydanie drugie.

W rajskim ogrodzie. Powieść. Wydanie drugie.

Szalona sielanka. Powieść. Wydanie drugie.

Kwiaty ziemi. Powieść

Kain, Tragedja w trzech aktach, wierszem.

Kwitnące sady. Powieść współczesna,

Legenda fal. „Kwitnących sadów" część wtóra i ostatnia.

Odaliska. Nowele.

Błękitne noce. Nowele.

Romans autora z bohaterką powieści. Powieść.

Nieśmiertelne szaleństwo. Romantyczne historje ma-

W szelkie praw a autorskie praw nie zastrzeżone.

Copyright by P aw eł Staśk o nineteen hundred tw enty four.

(9)

Po dwóch dniach szalonej burzy „Philadelphia"

wpłynęła na fale oceanicznego strumienia, Golf- Stromu.

Zajadłość wód wyrzuciła już z siebie zda się ostatki pian, wyszamotała resztki piekielnych sił, aż wreszcie osłabł rozwścieczony żywioł, położył po so­

bie potworne grzywy, skulił się w swe otchłanie i stę­

kał tylko cicho z nadmiernego wysiłku.

Śmiertelne unużenie ogarniało ocean.

“Czarne jak krepa niebo, świadek tytanicznych zapasów, poczęło zrzucać z siebie bałwany chmur, blednąc, wychylać się z brudnowełnistych obsłon co­

raz ufniej i śmielej, a widząc, że utrudzony bezmiar wód pogrąża się w spoczynek — zajaśniało coprę- dzej i wyjrzało krwawą źrenicą słońca w pomrukli- we jeszcze bezdnie,

W przeciągu krótkiej chwili już krew była na po- garbionych falach. Zdawało się, iże nie słońce leje tę krew na zachodnie obszary, lecz niebo, ugodzone na horyzoncie w olbrzymią pierś udarem fali, bluzga nią z rany.

W raz z zachodzącem słońcem ocean układał się do snu.

(10)

Okręt zdawał się teraz płynąć jak po szkarłat­

nych wzgórzach, które niemal że w oczach malały i zatapiały się w głębie. Dymił z czterech kominów ogromnemi kłębam i jakby na triumf, że pokonał ży­

wioły. Istotnie umysł ludzki odniósł tutaj zwycięstwo,

„Philadelphia" bowiem była ostatnim wyrazem no­

woczesnej techniki.

Po ciężkich przejściach nastał spokojny wieczór.

A rchitekt Gordon wyszedł na pokład. Duszno mu było już w kajucie, o śnie mimo zmęczenia nie było mowy, głowa ciężyła mu i brał ją tępy zawrót.

Zwyczajne rozprzężenie organizmu po przeszłej bu­

rzy, nadwyraz nieprzyjemne i apatyczne. Świeży powiew powietrza orzeźwił go cokolwiek i pokrzepił na siłach. Świat się wydawał teraz jak po ożywczym deszczu.

Gordon odchylił automatyczne krzesełko, siadł na niem ociężale, wspierając się ramieniem o mosięż­

ną balustradę pokładu. Po chwili zapalił papierosa, powiódł oczyma po wybladniętych pasażerach, k tó ­ rych jako i' jego wywabił z kajut wypogodzony wie­

czór, zdawał się szukać kogoś, wreszcie odwrócił twarz na morze.

Lekko, przyjemna chwiejba kołysała parowcem.

Gordon myślał leniwie, że płynie po Golf-Strom ie, jednak z powodu falowania nie dostrzegał wyraźnie prądu tej przeolbrzymiej i błogosławionej ocea­

nicznej rzeki. Doznał tylko wrażenia, albo je wmó­

wił w siebie, że wody jej niosą świeże zapachy puszcz tropikalnych, opowieści słońca i kwiatów Florydy, do której niedługo miał podążyć.,,.

(11)

w duchu na wspomnienie Florydy — poco tam jadę?

Dla kaprysu nowojorskiego miljonera, który się uparł, abym akurat ja wzniósł mu willę na tym amery­

kańskim Jasnym Brzegu?

Z kolei przypomniał mu się mr, Jam es Harward z Broadw ay-Street w Nowym Jorku, dla którego za­

chcianek od czterech dni znosił trudy morskiej podró­

ży, a wreszcie przeszedł piekielną burzę z niemałym uszczerbkiem zdrowia.

Równocześnie przyszła mu na pamięć podobna podróż z przed trzech lat,,,. Lecz wtedy co innego:

wtedy jechał jako zdobywca pierwszej konkursowej nagrody za plan pałacu senatora Miltona na City-Hail w tem samem mieście. Je c h a ł na gorące zaproszenie, ażeby sam podziwiać tę wspaniałą budowlę, jechał głodny podróży i świata, żądny sławy, pełen fan ta­

stycznych projektów, on — nawskróś artysta, nie­

zmiernie bogata dusza, — świetny architekt, malarz, poeta, muzyk i przy całym zasobie tego bogactwa — romantyk i marzyciel.

Wypowiadał się przez te wszystkie rodzaje sztu­

ki, zawsze jednakże bez istotnego duchowego zado­

wolenia, zawsze czuł jakieś luki, niezUpełności, niedo­

magania. Nawet architektura, w której zdaje się roz­

winął się najbujniej, która dała mu wzięcie i rozgłos na obydwóch półkulach, nie zaspakajała jego szaleń­

czej wyobraźni, nie dawała spokoju jego myślom, nie uciszyła duszy. Zawsze czuł pewną niechęć do swo­

ich dzieł, pragnął czegoś innego, ubierał w kształty jakieś złudy, tęsknił i marzył..,.

(12)

Zdobył sławę, m ajątek, jako podstawę beztroskli- wego życia, przejechał świat i powrócił do kraju z tym samym głodem w duszy i z tą samą nieokreślną tęsknotą.

Ledwie powrócił i wypoczął, ledwie się zabrał do nowych dzieł, drogą przez ambasadę otrzymał no­

we zamówienie za ocean. Mimo wprost królewskich warunków, w pierwszej chwili odmówił. Bez wyraź­

nej przyczyny, choć prawda.... był w transie zako­

chania.... Ta modrooka Iza, wcielony cud piękna i wiosny, ta, zdawało się — anielica.,.. Nieukojone jego tęsknoty, skryty głos serca, może ów czerw, jaki mu dotąd toczył duszę i wszędzie kazał widzieć bra­

ki — zdały się znaleźć przystań. I gdy naprawdę mi­

łość poczęła w nim zakwitać, spotkał go zawód: zdra­

da. Nie mógł pojąć w swej głowie, nie mógł uwierzyć w oną okropną prawdę, a jednak naszedł ją w obję­

ciach pewnego awiatora.... Zerwał wprawdzie sto­

sunki, przebolał, aliści na dnie duszy została gorycz, pękła w niej najczulsza struna, opanowała go jeszcze większa rozterka. Cudnie poczęta pieśń konała w je­

go uszach bolesnem echem i poczęła znów pędzić k ę­

dyś na oślep, w świat. W tym czasie nadeszła ponow­

na prośba od mr. Harwarda, której trudno było od­

mówić, Gordon zadecydował wyjazd, wysłał tele­

gram, zmiana m iejsca pobytu zapaliła go na nowo.

I oto właśnie wsparty o balustradę kołysze się w połowie oceanu, przesuwa przez skołatany mózg urywki myśli i tkwi oczyma gdzieś w zachodzącem słońcu.

(13)

Chwilami nachodzą go uczucia, że ta podróż to — wyprawa po szczęście, ale gdzie ono i pod jaką po­

s ta c ią nie umie sobie uzmysłowić, trudno mu złowić ten tajemniczy podszept, więc tylko uśmiecha się do siebie jakby z politowaniem, przeciera dłonią gorące , czoło i wpada zasię w leniwe kręgi luzem pełznących

myśli.

Nic go nie interesuje gwar pasażerów na pokła­

dzie, a przecież od czasu do czasu zdaje się kogoś wypatrywać i oczekiwać.

Myśli jego kołują.

Postać Izy znów się rysuje w jego oczach, raz znienawidzona, odepchnięta i potępiona, to żal roz- tkliwia mu się w gardle, radby przebaczyć jej, byle jeno zrozumiał, co ją pchnęło do tego fatalnego k ro ­ ku i pociągło w uścisk innego....

— Dlaczego?.... dlaczego? — załopotało mu gdzieś na dnie serca. — Przecież wiązała nas już mi­

łość, takiem oddaniem tchnęły jej słowa, taka w ier­

ność paliła się w jej oczach,... Dlaczego zatem, dla­

czego?....

W ziął ją wreszcie w obronę, wymawiając jedno ogromne słowo: kobieta....

Tymczasem bladły wieczorne zorze i wkrótce zgasły. Perłowy zmierzch siadł na bezmiarach mor­

skich. Na niebie poczęły mrugać gwiazdy.

— W każdym razie Floryda to egzotyczny, ma­

ło znany kraj -— szepnęło Gordonowi powrotne koło myśli. — Floryda....

Nie pojmował, dlaczego wyraz ten niecił mu w sercu jakąś tajemną słodycz. Kiedy wymawiał go,

(14)

zaraz jakowyś miraż stawał mu w oczach, dostrzegał jakieś bezbrzeżne łąki pełne odurzających kwiatów, a pośród nich pląsające rusałki.,.. Śmieszne to było, niewiedzieć pod jakim wpływem urojone, jednak sta­

le towarzyszące tej nazwie, Podróż do tej nieznanej ziemi, pierwotnie zaniechana, teraz jęła go nęcić i co­

raz bardziej niecierpliwić. Urojone miraże nie scho­

dziły mu prawie z oczu, podniecały jego wyobraźnię, rodziły jakieś cudowne obietnice. Jak żeby teraz prosto szlakiem Golf-Strom u pojechał ku brzegom zielonego półwyspu i łąkom zatoniętym w kwietnych powodziach,..,

Od południowego wschodu wypłynął z toni srebrny miesiąc. Niesamowita biel legła na falach.

Zdawało się, że już nie morzem, ale jakąś bladą pu stynią płynie ten nowoczesny korab. Że to kraina M lecznej Drogi i łódź wioząca pątnicze duchy.

Gordon odwrócił twarz od morza i w tejże chwi­

li napotkał się z oczyma panny Heleny Framboise.

Poznał ją w Hawrze zanim wsiedli na okręt i całe dnie spędzał teraz w jej towarzystwie. Jech a ła do Detroit, do krewnych.

— A to była huśtawka, co? — zagadnęła go pierwsza.

Gordon podniósł się z krzesła.

— W spaniała! — odrzekł — tylko trw ała za długo.

— Dwie doby, to okropne! Ledwie na nogach stoję, tak mi się jeszcze kręci świat w oczach.

Odsunął jej krzesełko. Usiadła chętnie.

(15)

Spojrzały na niego ciemne, głębokie oczy opraw­

ne w długie rzęsy.

— A pan jakże się czuje?

— Ja k wszyscy, — odpowiedział z uśmiechem — nie wyłączając kapitana okrętu, który również cho­

rował....

M-lle Helena obciągnęła ponsowy sweter na piersiach, przyczem zarysowała się śliczna jej kibić.

— To znaczy, mieliśmy nie przygrywkę, ale prawdziwą burzę! A tlantyk nie skąpi nam swego re ­ pertuaru,... Wolałabym jednakże, aby już było widać ląd.,.. Słabo się robi, kiedy pomyślę, że to dopiero połowa drogi..,.

Gordon zdjął czapkę. Lekki wietrzyk zaigrał je ­ go bujnymi włosy i zwiewał je na czoło.

— Tak bardzo tęskni pani za lądem?

Spoglądnął jej w źrenice śmiało, badawczo.

Chętnie rozmawiał z tą w każdym calu paryżanką i łubiał poić się jej finezyjną kokieterją.

—• Och, strasznie tęsknię, choć kocham morze.,,.

Gdyby nie pan, który jest tak uprzejmy i skraca mi, rozmową te niesłychanie długie dnie, przyszłoby chy­

ba umrzeć z nudów....

Gordon schylił głowę w ukłonie.

— Dziękuję pani za wyszczególnienie, ta sama wdzięczność jest i po mojej stronie. Tylko, że ja bym pragnął, byśmy dopiero wpływali na La Manche.,., — szepnął ciepłym półgłosem.

Powabnym ruchem założyła nogę na kolano.

(16)

— Mówią, że tylko Francuz potrafi schlebiać, a widzę, że Polacy mogliby wodzić prym.... Je ś li to jednak prawda, cieszę się, że pana nie zanudzam.

Słowom tym towarzyszyło powabne, ośm ielają­

ce spojrzenie.

— Skłamałbym, gdybym mówił inaczej. Nas Po­

laków cechuje przedewszystkiem szczerość....

— Ach, to wielka zaleta! Czy stałość również? — zapytała z uroczą ciekaw ością. — A wierność?

Gordonowi błyskawicznie przypomniała się Iza.

W ahał się nieco z odpowiedzią.

— W łaściw ie sama już szczerość redukuje za­

wody...,

— Co w kosmopolitycznym słowniku nazywa się kw estją ściśle osobistą..,, oczywiście! Każda reguła ma wyjątki. No, ale wieczór mamy wspaniały! — zmieniła nagle tem at, kierując oczy na wysrebrzone fale.

Gordon zrozumiał ten nagły odwrót, jako właś­

nie prowokację do podtrzymania tematu. Jed n ak tro ­ chę z lenistwa, trochę z przekory nie poszedł za jej myślą.

-— Tak, cudny — potaknął.

W patrzył się wdał i zamilkł.

Towarzyszka milczała również. Lecz wzrok jej nie tyle upajał się wieczorem, ile ukradkiem piękną postacią architekty. Od pierwszego wejrzenia wpadł jej w oczy ten człowiek, młody, jak ze spiżu ulany, o bujnych ciemnych włosach, smagławej twarzy i ide­

alnie pięknem czole. Co jednak najbardziej ją uderzy­

ło, to jego wielkie m arzycielskie oczy. Istotnie ma-

(17)

rżąca jego dusza przebijała się w nich wprost krzyk­

liwym wyrazem. Potem wzbudził w niej podziw, wskazując jej gwoli zabicia czasu album z fotogra­

fam i wzniesionych przez siebie różnego typu budow­

li, doreszty zaś zjednał ją sobie grą na pianinie i de­

klam acją poezyj. Oceniając z całą świadomością wdzięki swojego ciała, była pewna, iż go odrazu zali­

czy do rzędu swych licznych ofiar, omota w sieć sza­

leństwa, aliści przerachowała się cośkolwiek. Owszem Gordon szukał jej towarzystwa, umiał gorąco patrzeć jej w oczy, nie był jednakże tym, jakim go widzieć chciała jej kapryśna natura. Zresztą zaczęła grę bądź co bądź niebezpieczną: ośmielała, kusiła, i nagle sta­

wała się prawie że niedostępną. Czuła, że upatrzona ofiara zmienia teraz taktykę postępowania, która okazywała się w pewnego rodzaju oziębłości, obliczo­

nej do przyzwoitych granic. Grę tę przerwała dwu­

dniowa burza, lecz oto właśnie poczęła znów snuć wątek.

M-lle Helenie milczenie wydało się za długie.

— Zastałam pana na marzeniu i teraz znów pan marzy.... Pewnie, kto ma takie m arzycielskie oczy i ideały w świecie — ten musi marzyć,.,.

W stała i przystąpiła do Gordona,

— O kim pan marzy, bo wątpię aby o c z e m ś ? ---- spytała, patrząc mu prosto w oczy, — Proszę powie­

dzieć szczerze,,., chcę wiedzieć! — nalegała z upartą minką,

— Dlaczego? — szepnął.

(18)

— Zaraz — dlaczego.... Ot, z prostej kobiecej ciekawości, a wreszcie, że mię pan interesuje. W ięc o kim?

— Niestety, o czemś: o terenie wybrzeża, na którym mam uwić wspaniałe gniazdo dla Krezusa,,..

Zrobiła grymas rozczarowania.

— Bardzo prozaiczne marzenie!

— Zalatujące cegłą i wapnem, prawda? — do­

dał z uśmiechem,

— Tak! — potwierdziła rozmyślnie.

— Ha, trudno! Proszę pani, cóż ja winien, że nie odurzy mię zapach kobiecych włosów i nie oto­

czy efebie ram ię? Że nie mam nikogo w świecie, ktoby był kwiatem moich snów i duszą marzeń.,,.

Naprawdę, nie mam szczęścia do kobiet, a względnie mijam się z niem fatalnie,... Kobiety, które znałem, którym byłem zdolen ofiarować więcej jak zwyczaj­

ną znajomość, przedstawiały wszystkie pokrewny typ, chciały, abym za nimi szalał, był ich paziem, pod­

nóżkiem, zabawką.... abym je kochał dla ich kapry­

sów, dumy i chełpliwości, a żadna nie dawała mi wzamian tego samego,.,.

— Chciałby pan, ażeby były niewolnicami ule­

głem! wszystkim życzeniom? — przerwała szeptem,..,

— O, nie! — zaprzeczył szybko. — Lecz żeby były odbiciem mojej duszy, serca, myśli i uczuć.... Aby pomiędzy naszemi istotami nie istniał najmniejszy rozdźwięk, lecz panowała harmonia, by nas łączyła jedna myśl.,.. To tylko chciałem znaleźć, lecz nie­

stety,...

—■ Nie znalazł pan?

(19)

— Nie!

Zapanowało krótkie milczenie. Oczy ich zawisły na falach morza, które układały się powoli w łyskli- we skiby.

— Pan zapomina, albo nie zna natury kobiet — odezwała się po namyśle m-lle Helena. — Bo jeśliby kobieta pod wpływem pierwszego wrażenia albo uczucia wpadała w męskie objęcia — traciłaby ów urok, który jest jej najcenniejszą w artością. Opadł by z niej ten nimb, co ją każe uwielbiać, cenić i gorzeć dla niej.... Spadłaby z piedestału powabów, tem bar­

dziej upragnionych i kochanych, im są trudniejsze do osiągnięcia. Stałaby się poniekąd pół-żoną, czemś zwykłem, znanem, zdobytem i znudzonem.... Dlatego mądra natura, skąpiąc nam męskich sił i męskiej wa­

li, dała nam w rekom pensacie tę właśnie broń, to jest kobiecość z wszelkimi sposobami utrzymania się na wyżynie ludzkiej godności. Dlatego właśnie jesteśmy takie, a nie inne. Inne bowiem, stają się tylko waszą pastwą... Natomiast, kiedy kobieta zaufa już mężczyź­

nie, gdy on już przejdzie przez tę próbę, gdy go po­

kocha — wtedy zajmie nie tylko miejsce pazia, pod­

nóżka i zabawki, lecz nawet miejsce niewolnicy, I wtedy z sobie tylko właściwą rozrzutnością wyna­

grodzi mężczyźnie — wszystko!

Przenikliwe i płonące iej oczy wpatrzyły się w Gordona i jakby niosły szepty: nie tak to wszystko ciężkie jak ci się zdaje, więcej mówimy, niżeli bywa w rzeczywistości..,.

Gordon odrzucił włosy z czoła. Stał naprzeciwko spokojny, piękny.

(20)

— Świetna obrona miłosnych igraszek kobiet....

ani słowa! Na wielu punktach zgadzam się z panią najzupełniej. Uwielbiam w kobiecie nimb i powab, przyznam się nawet, że kocham kobiece ciało jako kwiat piękna, że chciałbym, ażeby wasza aureola nigdy nie zbladła i nie zgasła.... jednak i my męż­

czyźni mamy swoją naturę.... Nie będę mówił o ogóle, tylko o sobie, ja tu bowiem poniekąd jestem osią te ­ matu. Każda natura jest do pewnego stopnia indywi­

dualną. M oja jest taką, że gdy lgnę myślą do kobiety, kiedy pałam uczuciem — nie znoszę wtedy gry fałszy­

wej.,.. To znaczy — uczucie danej kobiety nie zestra- ja się z mojem, wodzi mię na obłędy, kusi i zarazem odpycha,,.,

— To śliczna gra! — wybuchnęła namiętnym śmiechem,

— Może, nie przeczę. Lecz mnie to zraża, de­

nerwuje i czyni wyłom w mem uczuciu.,,. Czar, któ­

ry przed chwilą jeszcze doprowadzał mię do sza­

leństwa i oślepiał — blednie nagle w mych oczach, dla tej prostej przyczyny, że serce jego, może nawet oddane mi zupełnie, mówi do mnie przez maskę...,

— Od tego pan mężczyzną, aby ją zerwać w naj­

stosowniejszej chwili — przerwała niecierpliwa.

— Poco mam być aktorem ? Ja k o mężczyzna, ja przecież pierwszy wyzywam, usidlam, ja nawet pierw­

szy kuszę.... Potem otwieram swoje serce, ramiona i czekam na to kochane objawienie,... Czekam i prag­

nę..., płonę wszystkimi fibrami serca.... modlę się ekstazą oczekiwania.... I jeśli wtedy ideał mój zaśmie­

je się nerwowo, postąpi wbrew..,, wówczas spadam

(21)

ze szczytów uniesienia, jak Ikar w morze ze złama- nemi skrzydły, a chmura rozczarowań zakrywa mo­

ją tęczę,,.. Niech jednak pani nie pomyśli — dodał co prędzej — by mi brak było woli, odwagi, siły.,., o, nie!

jestem nawet szaleńcem!

Widziała go teraż wspaniałym, podnieconym, prawdziwym.

— Rzekłabym — marzycielem! — rzuciła, by go jeszcze bardziej podrażnić!

Lecz Gordon nie zaprzeczył,

— Tak.,., i marzycielem! — powtórzył matowym i cichszym głosem, — Jednym i drugim,.,. W tern właśnie leży moja indywidualność.

Znów zamilkli na chwilkę.

Naraz m-lle Helena zajrzała w oczy G ordo­

nowi.

— W ie pan, co teraz powiem? Oto, że obydwoje mamy rację i.,„ obydwoje jej nie mamy! W ypowie­

dzieliśmy dziesiątki pięknych słów, niektóre z prze­

konania, inne na wiatr, dla pięknie brzmiącej całości,,, obydwoje wierzymy w nie i nie wierzymy.... zdarł pan zapewne w życiu nie jedną maskę..,, i zasię my kobie­

ty nie jesteśmy aż takiem i twierdzami,.,, czyli inne- mi słowy — życie jest piękne!.... zakończyła już pra­

wie szeptem.

Ciepły jej oddech musnął mu twarz. Płomienne groty ócz nie chciały ustępować, Była znowu czaru­

jącą pokusą.

Gordon chwycił jej dłoń.

2

(22)

— W spaniały finał! — wyrzekł radośnie. — Rozcięty gordyjski węzeł..,. I jakiemż cudnem cię­

ciem!

Ściskał jej rękę, bo mu się zdała być pierwszy raz serdeczniejszą.

Nie spuszczali ócz z siebie, dziwnie teraz przy­

jaźni sobie. Coś migotało na ich twarzach, lecz ani to był radosny uśmiech, ani powaga, było coś inne, coś, jakby tłumione szepty serc, jakgdyby pozew krwi....

Badali się wzajemnie, wnikali w siebie, przetrzy­

mywali. Była to "cudna, rozkoszna chwila. Niema a tak wymowna.

Za chwilkę m arzycielskie oczy Gordona stały się jakgdyby demoniczne. Chytry pół-uśmiech za­

kwitnął mu na ustach.

Dostrzegła go. Taki sam uśmiech i na jej twarzy zachybotał. Źrenice ze zdwojoną chyżością zdały się siać słodyczne blaski.

Każde drgnienie ich powiek niosło coraz to śmielsze i tak pokrewne myśli. Jak żeż się świetnie rozumieli!

Gordon ujął teraz w obydwie dłonie jej rozpaloną rękę.

— Cóż dalej? — szepnął wyzywająco.

— Pojedzie pan na Florydę? — odpowiedziała podobnym szeptem.

Nie takiej spodziewał się odpowiedzi.

— A gdybym nie pojechał?....

— Pojedzie pan..,. — Nagle zmieniła głos: — Chodźmy stąd, chodźmy!.,,, W r e a d i n g-r o o m ‘i e

(23)

zagra mi pan Romancę, tę.... pan już wie.... — i wzię­

ła go pod ramię.

Gordon jakby spochmurniał.

— A gdyby nokturn?

— Nie.... nie! romancę!

S ta ł się powolny prośbie.

Lecz idąc, zdało mu się, że tam kędyś daleko kwiaty pochyliły ku ziemi posmutniałe korony głó­

wek i że przyblednął miraż....

R O Z D Z I A Ł II.

W czwartym dniu około dziesiątej z rana ukaza­

ła się nareszcie oczekiwana smuga lądu.

Ląd! ląd! — podniosły się wokoło entuzjastyczne okrzyki pasażerów, z których ani jeden nie pozostał w kajucie.

A siwa chmurka na krańcu widnokręgu wydłuża ła się coraz bardziej, gęstniała w barwie i coraz wy­

żej wychylała się z wody.

Ruch na pokładzie porywała gorączka, ,,Phi- ladelphia" wywiesiła potężną am erykańską flagę i swoją własną R ed-Star. Wzmogła się żywiołowa radość.

Pogoda śliczna, w powietrzu zapach ziemi. T y ­ siące mew okrążają parowiec i kwilą pierwsze powi­

tanie od lądu.

Gordon z m-lłe Heleną stoją przy balustradzie i patrzą przez lornety, jak już na tle wybrzeża poczy-

(24)

nają się rysować coraz to wyższe i wyraźniejsze la­

sy masztów, wieże i dachy kolosalnego miasta.

— Jeszcze godzina, a drogi nasze się rozejdą — wymówiła z smutkiem panna Helena.

Gordon oderwał szkła od ócz.

— Rozejdą się, chociaż właściwie się nie zeszły.,- Uczuła się dotkniętą,

— Zaraz wymówka: nie zeszły się! Ja c y wy męż­

czyźni wymagający i niecierpliwi,.,, W ośmiu dniach podróży chcielibyście przeżyć żywą powieść: poznać, zdobyć, nasycić się ofiarą i może rzucić..,. Powoli,.,, trzeba się każdą chwilą upoić jak szampanem! Patrz pan, przed nami ląd! — rzuciła na zachętę, podnosząc rękę. Obszerny rękaw zsunął się jej z ramienia, uka­

zując jego cudnie toczony kształt.

Gordon stał dziwnie chmurny,

— Tak, tam zaś Detroit, a tam w zawrotnej da­

li Floryda,,., —• i również wskazał ręką.

Uderzyła go poufale w tę podniesioną rękę.

— To nic,,,. Tęsknota urodzona z uczucia nie uznaje przestrzeni....

W patrzył się w nią uparcie i zamilkł.. Coś widać pozostawiła w jego sercu, bo żal go chwytał.

Panna Helena otworzyła ręczną torebkę i wy­

jęła przygotowany już bilecik.

— Na wszelki wypadek — oto mój adres.

Podziękował jej uściskiem dłoni i schował do portfelu,

— A mój — A rtur Gordon, Floryda — rzeknął, blado się uśmiechając.

(25)

— Gdy pan osiędzie, poda bliższy. Je śli przyj­

dzie panu ochota, albo z nudów, albo jeśli wogóle nie zapomni pan o zimnej pozornie towarzyszce podró­

ży — proszę nakreślić kilka słów....

Przyrzekł ukłonem głowy.

— A będę wdzięczna — ciągnęła dalej — i obie­

cuję odwiedzić pana na Florydzie,.,. Zapolujemy ra­

zem na krokodyle, dobrze?

— Ślicznie pani żartuje.,.,

— Ależ ja wcale nie żartuję. — zawołała z szcze­

rością w głosie i twarzy. — Za jaki miesiąc jadę na Kubę z memi amerykańskiemi kuzynkami, więc cze- mużbym nie miała wstąpić na Florydę? Przyrzekam panu, że nie ominę tego czarownego półwyspu i w te­

dy będę dla pana lepszą, inną..,. O ile nie zdradzi mię pan wcześniej z którą z moich kuzynek, bo śliczne młode i bogate jak Ford,,., Dwie kwadratowe mile plantacji kawy to ich posag na Kubie, a reszta w D e­

troit.,.. Robi pan minę, jakby zupełnie mi nie wierzył, Dlaczego?

W cisnął głowę w ramiona.

— Bardziej podobne do snu, niźli do prawdy — odrzekł, jak myślał. — Istotnie mam uwierzyć?

—■ Ja k i pan niepoprawny! Mon parole! — i po­

dała mu rękę.

Tw arz Gordona w momencie rozjaśniała.

— Od tej chwili tęsknię i oczekiwam — szepnął namiętnie.

— Niech pan pam ięta: życie jest piękne!.,..

A świat, ot tak otwiera swe ramiona — i pokazała

(26)

ruchem głowy ina w yrastające w oczach portowe miasto.

Ja k często przemilczeli długie chwile przy sobie, tak teraz ciżba myśli dopominała się wymowy. Od­

czuwali oboje, a może tylko Gordon, że sercom ciaś­

niej w piersiach i że biją gwałtowniej. Poza jednym nawpół skradzionym, nawpół ofiarowanym pocałun­

kiem nic go z nią nadto nie łączyło, a jednak odnajdy­

wał w sobie jakieś więzy, jakieś zbliżenie się ich dusz, coś wspólne, co nie powinno się dziś skończyć.

Tymczasem miasto rosło do potwornych rozmia­

rów, domy spiętrzały się na domach, setki różnej wielkości parowców krążyło wokół; ruch się poczy­

nał nowojorskiego portu.

Po chwili okręt stanął, celem poddania pasaże­

rów oględzinom lekarskim . Trw ało to krótko i znów parowiec ruszył, aby zatrzymać się aż na komorze celnej.

W czasie podpisywania deklaracji w salonie przez podróżnych, jako nie wiozą nic zakazanego, uszu Gordona dobiegło głośno wywołane jego na­

zwisko.

Gordon poszedł za głosem. Dostrzegł we drzwiach młodego typowego amerykanina, który je wywoły­

wał.

— I b e g y o u r p a r d o n ! — ozwał się Gordon, podchodząc.

— I f y o u p l e a s e s i r , y o u r n a m e A r t u r G o r d o n ?

— Y e s, s i r .

(27)

Uradowany amerykanin wyciągnął rękę do przy­

byłego.

— Jam es Harward — przedstawił się.

Obydwaj panowie uścisnęli sobie mocno dłonie,

— Nareszcie! jakże się cieszę niesłychanie — począł serdecznie Harward. — Jak żeż zdrowie?

podróż dopisywała?

— Dziękuję! mieliśmy dwudniową burzę, ale przeszła szczęśliwie.

— To mniej przyjemne. A le ,,Philadephia“ wspa­

niały okręt i nie wiele robi sobie ze złości oceanu, prawdaż?

— Prawdziwa chluba Ameryki — pochwalił Gordon.

— Dlatego właśnie poleciłem go łaskawemu pa­

nu — zacierał ręce. — Ja k ż e rad jestem ! Pozwoli szanowny pan, że go już stąd zabiorę.... Przybyłem naprzeciw własnym motorem.... Oszczędzę panu for­

malności celnych, tylko proszę o blankiet na bagaże.

Ju ż wszystko załatwione przez me stosunki w porcie.

Gordon podał żądany blankiet, na który już cze­

kali ekspedytorzy Harwarda.

W pierwszej chwili można było poznać, że oby­

dwaj panowie zrobili na sobie bardzo miłe wraże­

nie.

— Możemy nawet już zejść do łodzi — poprosił grzecznie Harward. — Zapewno spieszno nogom do stałego lądu uśmiechnął się czerstwą, okrągłą twarzą,

— O, tak — potaknął Gordon, oglądając się po­

za siebie,

M-lle Helena stała opodal.

(28)

— Na moment przepraszam pana, w tej chwili wrócę — i podszedł ku Helenie.

— Pierwsze imię jakie usłyszałam już prawie na am erykańskiej ziemi, to pańskie — szepnęła ciepłym i nieco drżącym głosem,

— Czuję się szczęśliw, iż była pani łaskawa zwrócić na to uwagę.... W yjechano po mnie naprze­

ciw — głos mu drżał również. — Zatem...,

— Życzę panu pełnego szczęścia w pracy — w trąciła, ujmując go za rękę. — Niech pan niezapo- mina..,.

— Jedn ą już teraz żyję myślą, to — obietnicą pani — odrzekł z szczerością w oczach.

— Napewno nie zawiodę..,.

Spojrzenia ich, jak ani razu jeszcze, zatopiły się w sobie przed rozstaniem. Była w nich radość i na­

dzieja i smutek pożegnania,

— Zatem do miłego widzenia..,. Żegnam panią!....

Odczuł, że ręka jej zadrżała mu w uścisku.

’ R b i e n t ó t . . . . s e a l e m e n t a b i e n t ó t — szepnęła silnie.

Gordon skłonił się jeszcze i podszedł do Har- warda,

— Służę panu,

Harward zapalał krótką fajkę,

— Zapewne towarzyszka podróży? — zagadnął, wskazując gestem głowy w stronę panny Heleny, — Śliczna kobieta!

— Tak, nadzwyczaj miła,

— Z taką jechałoby się nie przez jeden ocean,.,, jaki w niej szyk i finezja,...

(29)

— Nic dziwnego, jest rodowitą paryżanką.

Wszak słyną z tego w świecie,

Harward puścił kłąb dymu i wziął gościa pod ramię.

— Przepadam za tego rodzaju kolibrami, lecz chodźmy, bom gotów jeszcze — i urwał, bowiem Gordon przechodząc kłaniał się jeszcze czapką, co i Harward uczynił najskwapliwiej. -— Ach, jak się bosko uśmiechnęła — szepnął o kilka kroków dalej — Święty by się nie oparł,...

Gordon uśmiechnął się nieznacznie.

— I popadł w grzechy — dodał, Harward cmoknął zmysłowo,

— Panie! bez nadziei poprawy! K obieta — to najpyszniejszy i najbardziej kuszący trunek. Z tego rozkosznego nałogu niema już wyjścia i ratunku — mówił z nieukrywanem zadowoleniem, pomrugując znacząco,

— A w przeciwieństwie do wina, im świeższy jest ten trunek, tem bardziej oszałamia i uderza do głowy,nieprawdaż? bo zauważam, że pan znawcą.,,.

Harward potaknął odpowiednią miną i dorzucił:

— My mężczyźni zrozumiemy się na całej kuli ziemskiej.,..

Gordon spostrzegł teraz białe, szerokie zęby miljonera, które, łącznie z zmysłowemi wargami wy­

pisywały mu świadectwo nienasytnego lubieżnika.

Po chwili obaj panowie dostali się po spuszczonej drabinie do motorowej łodzi, w której Gordon zastał już swe bagaże.

(30)

Zabulgotała woda uderzona śrubą i łódź ruszy­

ła szybko w olbrzymie rozwidlenie portu, Ze zwin­

nością mewy poczęła wymijać dziesiątki przeróżnych żaglowców i bark rybackich, wpływać w wąwozy po­

tężnych statków stojących na kotw icach, wreszcie skierow ała się w Eas River, niby w mrowiskowy k a­

nał, dzielący Brooklyn od Nev-Yorku.

Mr, Harward podtrzymywał dalej zapoczętą roz­

mowę. W idocznie tem at ten przypadał mu do gustu.

— Niech pan jednakże nie myśli, aby znowu ko­

bieta pochłaniała wszystkie me myśli..,, nie! My ame­

rykanie czystej wody, jak nas zapewne już pan zna, mamy swój podział godzin: praca od rana do wie­

czora, przedewszystkiem b u s i n e s s , a potem weso­

ły i zasłużony odpoczynek..,. Naprzykład ja — zwie­

rzał się chętnie dalej — jestem zamożny, zdobyłem to, co każdy amerykanin ma na celu, tj. m ajątek, i mimo, choć kapitały same pracują na mnie — ja, ni­

by pierwszy z brzegu mój kantorzysta, siedzę w biu­

rze przez ośm godzin i pracuję za dwóch.... J a razem z dniem należymy do business‘u, natomiast wieczór tylko do mnie: teatr, koncerty, klub i..,. e v i d e n t — kobiety..,,

— Bardzo dobra zasada — uznał Gordon za sto­

sowne pochwalić.

— No widzi łaskaw y pan! Nie znaczy to jednak­

że, abym znów szalał..,, W swoim rodzaju jest to co prawda maleńkie szaleństewko, ale takie dyskretne, śliczniutkie, niepowszednie..,. Je ś li mię olśni i ośle­

pi, to kw iatek należący pod każdym względem do rzadkości. W tedy nabieram emocji, kocham się, tęsk-

(31)

nię, marzę, aż muszę uszczknąć tę cudowną ło­

dyżkę....

Gordon słuchał z wesołą miną zawczesnych, jak na zaledwie minutową znajomość, wynurzeń bogate­

go amerykanina. Zauważał równocześnie, że tem at ów sprawia mu nadzwyczajną radość i że się pieści każdem słowem.

— I wtedy, proszę kochanego pana, staję się roz- rzutnikiem spełniającym z rozkoszą najwyszukańsze kaprysy mojego ideału..,. Taką taktyką kuszę, impo­

nuję i zdobywam... Takie gwiazdy trafiają mi się rzad­

ko, ale trafiają, naprzykład teraz.,., jestem nietylko odurzony urodą, ale poprostu zakochany do niepo~

jętych granic w pewnej czarownej orchidei....

— Czy z wzajemnością, ośmielę się zapytać? — ozwał się Gordon, zachęcony poufałością Harwarda i widząc, że tenże spochmurniał nagle.

Harward uczynił dwuznaczny gest rękoma,

— Jak k olw iek rzeknę, nie odpowiem istotnie.,..

Niby tak, a niby nie. W łaściw ie cała ta historja rozwi­

ja się dopiero,.., zaciemnia się, to znów rozjaśnia, czy­

li innemi słowy djabli wiedzą co się dzieje —■ dodał nerwowo, — Tę jedną naprawdę kocham, albom osza­

lał pod jej niesłychanym urokiem.... W yobraź pan so­

bie prześliczne, jasne dziewczę..., o kształtach takich, że, g o d d a m , w głowie się mąci... Twarz jak świeżut­

ka róża.,, włosy do kolan, ach jakie to są bajeczne włosy.,, a oczy... a ich spojrzenia... a usta!!! no! to nie da się wysłowić!..., I pomyśl pan.... nie mam odwagi powiedzieć jej, że kocham ją nad życie, że jej jedynej pragnę! Bo teraz żadna mnie nie istnieje! Ja„

(32)

stary faun, zwarjowałem na punkcie tej dziewczyny!

Otaczam ją zbytkami, ma już swój jacht, specjalnv automobil jaki mógł tylko Ford wymyśleć, a co naj­

fatalniejsze — nie zdaje sobie sprawy, dlaczego ja to

■czynię.,..

— Czy taka jeszcze młoda, czy,.,.

— Młoda! — przerwał pochopnie. — Ośmnaście wiosen! I tak: ona naiwna jak aniołek, a ja,.,, po- prostu nie znajduję sposobu jakby jej to powiedzieć..,.

Lękam się.... aby nie popsuć sprawy i tak z dnia na dzień zwlekam, marzę, przygotowuję teren to kinem, to romansami, wściekam się, cierpię, postanawiam raz to zakończyć i zasię coś mi szepta nad uchem:

poczekaj jeszcze....

— Dziwne, że ona tak pana onieśmiela — zau­

ważył Gordon zaciekawiony opowieścią

— To strasznie dziwne! Nawet do wiary niepo­

dobne, a jednak.... Swoją drogą sytuacja jest taka, że muszę być ostrożny..,. Raz widzę w oczach jej jak gdy­

by instynktową bojaźń, to znów naiwność, lub dzie­

cinną wesołość. A ja ciągle bezradny.... czy to nie śmieszne w reszcie?

— Przeciwnie, bardzo interesujące.

— I czy uwierzy pan, że nawet przyjazd pański ma w niej swe źródło?

Gordon popatrzył na Harwarda zdumionemi

•oczyma. To zakrawało już na amerykańską historję,

— Mój przyjazd? Nie pojmuję.,..

— Zaraz panu wyjaśnię: Otóż moja miss Liddy czytała jakąś fantastyczną powieść, rozgrywającą się jia Florydzie. M iał tam być cudowny pałac, czarowny

(33)

ogród, fontanny, baseny, jednem słowem — cuda, któ­

re jednakże dadzą się zrobić ręką ludzką. I tak rozko­

szowała się tym opisem, żem postanowił jej tę bajkę zamienić w rzeczywistość..., Bezwłocznie pojechałem na Florydę, obejrzałem wybrzeże i znalazłem jedno urocze miejsce tuż obok P ort Orange, jakby umyślnie stworzone pod moje plany. Klimat niczem w Biarritz, lub N icei--- boski zakątek! Zakupiłem kilka h ekta­

rów ziemi nad samem morzem i już od dwóch miesię­

cy zakładają tam ogród, park, zwierzyniec, akwarja i t, p. osobliwości. Teraz do pana należy część naj­

ważniejsza: pałac lub willa..,. Idzie mi o budownicze arcydzieło, jakiś fenomen, który niechaj krocie kosz­

tuje, ale niech ją ucieszy i zbliży do mnie,,,. Niech zaćmi wszystko dotychczas istniejące, niech świat zadziwi! To już ostatnia moja stawka na tę fatalną kartę.,.. Inaczej,.., — zawahał się — nie! Za wszelką

cenę ona musi być moją!

Gordon zamyślił się i spuścił głowę. Zaintere­

sowały go niezwykle te ciekaw e zwierzenia i ta oso­

bliwa miłość bogacza. Bądź co bądź zamajaczyło to w jego mózgu mgielną jeszcze senzacją, czemś kusi- cielsko tajemniczem, a co jego szeroka fantazja przy­

jęła najskwapliwiej. Lubił takie ekscentryczne sza­

leństwa, a w tem sam nawet miał odegrać decydują­

cą może rolę. Tak czy owak otwierało się przed nim pole popisu i zgoła niebanalnej zabawy.

Dlaczego się pan tak zamyślił? Dziwią pana te niespodziewane wynużenia? Otóż, dzieląc się z pa­

nem mą tajemnicą, pragnę, aby pan mię zrozumiał i odczuł moje myśli. Uważam to za obowiązek i ko­

(34)

nieczność dla mego planu. Pan, pojmując moje zamia­

ry, wysili w tym kierunku cały swój wielki talent i fantazję.

— W łaśnie, rozumiejąc zbyt dobrze pańskie in­

tencje, waham się, czy podołam zadaniu — rzekł G or­

don całkiem poważnie.

— O, co do tego — zareagował szybko H ar­

ward — jestem nietylko najzupełniej spokojny, ale prawcbiwie szczęśliwy, że wreszcie udało mi się po­

zyskać łaskawego pana do mego przedsięwzięcia!

Pan jeden to potrafi, pan jeden! Pałac senatora M ilto­

na na City-Hall według pańskich projektów zadziwia dotąd wszystkich. To istne cacko i arcydzieło!

— Ma pan w projekcie imponującą rozmiarami budowlę, czy sui generis wytworne, pełne architekto­

nicznego bogactwa gniazdko?

Harward nie był jeszcze zdecydowany.

— Przyznam się, że w tym kierunku jestem zu­

pełnym dyletantem.,.. Polegam na pańskim smaku.

Fozostawiam panu wolną rękę bez najmniejszego ograniczenia..,. Największe pieniężne wkłady nie wchodzą w grę! Niech łaskaw y pan czyni co zechce, byle stworzył fenomen!,,.. Dam panu do dyspozycji cały szereg budowniczych firm, aby robota szła pio­

runem! Pan wie, że my w tygodniu stawiamy miasta..,.

I jeszcze jedno: czy to możliwe, łaskawy panie, aby ten pałac czy też willa, cokolwiek pan obmyśli — w stylu, czy jak to nazwać, było podobne do miss Liddy ?,.-.. Rozumie się, nie jako fotografja, nie jako posąg, ale..., pan wie o co mi idzie?

(35)

widząc, że pomysł zakrojony na iście amerykańską modłę. — Oczywiście, nie da się może osiągnąć kon­

kretnego podobieństwa, ale prawda, czy to lekkość, blask, że użyję tego porównania, i zasadnicze cechy można przy odpowiedniem rozłożeniu płaszczyzn i akcesorjów zbliżyć do pożądanego typu człowieka.

Wprawdzie to należy jeszcze do przyszłości archi­

tektury, aliści uczynię wszystko, co tylko będzie w mojej mocy.

Mr. Harward po tem oświadczeniu Gordona uści­

snął go za rękę.

— Jak żeż się cieszę i jaki dumny jestem, mając pana przy sobie! Dzisiaj jeszcze przedstawię łaska­

wego pana miss Liddy. Miej się pan na ostrożności, abyś się nie zakochał! — ostrzegał żartem. — Mówię panu — cud dziewczę!..,. Cała Broadw ay-Str. kocha się w niej jak w niebiańskim obrazku.,,.

— Grozi mi zatem rozkoszne niebezpieczeń­

stwo — odpowiedział Gordon również żartem.

Uśmiech przeleciał po twarzach obydwu panów.

— I powiem panu jeszcze, że w miss Liddy pły­

nie w połowie polska krew,... Je s t do pięćdziesięciu procent pańską rodaczką, panie Gordon — oznajmił z radościa w oczach. Zatem tem łatwiej pojmie ją pan i odtworzy,...

— Miss Liddy jest amerykańską polką? — zapy­

tał Gordon coraz bardziej zaciekawiony nieznajomą panienką, która takie rozsiewa uroki.

(36)

— M atka jej była polką, lecz wyszła zamąż w Chicago za amerykanina, inżyniera budowy mo­

stów Neligh‘a, brata mej żony.

— A więc pan wujkiem miss Liddy — odpowie­

dział Gordon,

— W ujkiem niby i opiekunem,,,. Rodzice Liddy już nie żyją, Zginęli przed pięciu laty podczas, pamię­

ta pan, tej strasznej okrętow ej katastrofy na jeziorze Michigan.

— Tak, przypominam sobie, to była głośna ka­

tastrofa. Miss Liddy ocalała?

— Liddy była podówczas w pensjonacie i dzięki temu uniknęła nieszczęścia, W tedy nikt nie ocalał,

-— W każdym razie pozostała sierotą, a to rów­

nież bolesne — zauważył. — W ięcej rodzeństwa nie posiada? — zapytał szybko, by zacieniować pq- przednie słowa, które, jak zauważył błyskawicznie, owionęły Harwarda pochmurnem tchnieniem,

— Nie, miss Liddy była jedynaczką, którą wzią­

łem do siebie i mam za swoją, jestem bowiem bez­

dzietnym, Panie Gordon, niech pan źle o mnie nie pomyśli — począł się naraz usprawiedliwiać — ja nie mam planów nieszlachetnych..., ja się ożenię z nią!....

To jedno moim celem, łaskaw y panie...,

— Zdaje mi się, że pan wspominał coś o żonie,,..

— Owszem, mam żonę, ale,,,, nie mamy dzieci.,,.

Wezmę rozwód..,. Bo powiedz pan, dla kogo ja pracuję, komu zostawię mój m ajątek? Ja , który tak kocham dzieci, jestem bezdzietny.,,. To strasznie przykre! Ani mi praca miła, szczebiot dziecka nie

(37)

rozwieje cyfr z mojej głowy, więc dla kogo to wszystko?

— Teraz pana rozumiem....

— A widzi łaskawy pan! — zawołał Harward. — Oto chcę uwić nowe gniazdko..,, I dlatego zaciągam sieci na swój sposób,,,, A czynię to tem pilniej, bom się zakochał niczem żak! Gdy ją pan ujrzy, przeko­

na się, że można stracić zmysły.... Panie! ona nawet powita pana w jego szlachetnej mowie! — dodał z entuzjazmem,

— Mówi po polsku?

— Ot, coś tam jeszcze zachowała w pamięci.

Brak jej konwersacji.

— Jak że się cieszę, że będę mógł od czasu do czasu zamienić kilka słów w ojczystej mowie — po­

chwycił Gordon. — Pan chyba wie, jakie to ciężkie, gdy przyjdzie dłuższy czas ubierać myśli w obce sło­

wa. I jak rozkosznie nieraz popieści uszy rodzinny język,,,, prawda?

Mr, Harward potwierdził i wstał zarazem, bo­

wiem łódź dobiła do przystani.

Po chwilce Gordon stanął na ziemi drugiej pół­

kuli. Odczuł przedziwną lekkość i pewność siebie.

I znowu jakiś przejasny miraż błysnął mu w duszy.

Ruch miasta zawirował mu w oczach, podniecił go i wziął na swoje f a l e --- -

3

(38)

Po wykwintnej wieczerzy państwo Harwardo- wie i Gordon z śliczną miss Liddy przeszli z jadalni do wspaniałego drawing-roomu na czarną kawę.

Olbrzymi pokój nosił wprawdzie nazwę salonu, cho­

ciaż był raczej do pewnego stopnia oranżerją, galerją obrazów, rzeźb, a poczęści muzeum. Od sufitu, zdob­

nego w bogatą sztukaterję, zwisały cztery kryszta­

łowe żyrandole, których lampki zasłaniały w mo­

siądz oprawne abażury, koloru fres. Ściany połyski­

wały marmurami, nęciły oczy mnóstwem obrazów, wśród których wyróżniały się patyną płótna starych mistrzów, zmieszane widać rozmyślnie z dziełami nowoczesnych artystów. Po kątach, wśród licznych palm, stały rycerskie zbroje z tarczam i i muzealną już dzisiaj bronią, dalej rzeźby, kute w białym marmu­

rze i bronzie, śliczne figurki z alabastru na postu­

mentach, to okazałe grupy, i znowu kwiaty, dzi­

waczne bluszcze, wazy, porcelanowe cacka, kilka pokiereszowanych posągów pochodzących zapewne z wykopalisk, a pośród tego przepychu i bogactwa wpadały w oczy złocone, karmazynem obite meble i na środku tego osobliwego salonu stylowy, z nie­

bieskiego marmuru wyrzeźbiony basen, z wodotrys­

kiem, zaprawnym w wonie. Cały rozmiar parkietu k rył jeden ogromny strzyżony dywan seledynowej barwy. Poznać było po każdym sprzęcie, począwszy od drobiazgu z kości słoniowej, a skończywszy na płótnach nieśmiertelnych artystów i wreszcie tym dy­

wanie, że to salon niezwykłego bogacza, lubującego

(39)

się nie tyle może w sztuce, jak chełpiącego się jej po­

siadaniem.

Zanim bowiem podano czarną kawę, mr. H ar­

ward, wziąwszy gościa pod ramię, począł go oprowa­

dzać wokół salonu i niby cicerone objaśniać powierz­

chownie następujące kolejno osobliwości, kładąc szczególny nacisk na horendalną cenę dzieła. Nie upajał się treścią czy genjalnem wykonaniem, cała je ­ go rozkosz odzwierciedlała się mniej w ięcej w sło­

wach: rzatkie arcydzieło, albo unikat tego a tego mistrza, kosztujące taką sumę dolarów....

Natomiast Gordon nie szczędził słów zachwy­

tu. Oceniał dzieło pod zgoła innym kątem , mówił 0 nich jak prawdziwy mecenas, z punktu artysty 1 wielbiciela piękna, co na Harwarda działało niesły­

chanie łechcąco.

Inaczej może słuchały go mrs. Nelly Harward i miss Liddy, One chwytały raczej m iękkie i dziwnie słodkie słowa młodego architekty, matowo brzmią­

cy timbre jego głosu i patrzyły z rozkoszą w jego ciemne, głębokie oczy, raz ciche jak toń jeziora, to pełne ogni i uniesienia, a przytem wszystkiem ogrom­

nie dobre i zjednujące sobie ufność.

Stanęli przed naturalnej wielkości pastelowym portretem miss Liddy z białym chartem.

— Poznaje pan? — wskazał ręką Mr. Harward.

Gordon spojrzał swym powłóczystym wzrokiem na zapłonioną nieco miss Liddy.

— Moja pieszczotka ze swoim ulubieńcem ,,Snow‘em“ — wyrzekł radośnie, poczem pieszczotli­

wie uszczypnął ją w policzek.

(40)

— Ach, jakżebym nie poznał! — zawołał Gordon i w patrzył się promiennie w ów pastelowy cud.

— Dzieło włoskiego portrecisty.

— Na wagę złota.... — dodał z triumfującą miną.

Gordon poił się dalej pastelową słodyczą, nie zw racając uwagi na komentarz Harwarda.

Dopiero po dłuższej chwili oderwał oczy od obrazu.

— Tak, tylko włoski artysta, wychowany pod lazurowem niebem, może wypieścić podobne arcy­

dzieło,,.. Jak aż tu lekkość, tęczowość.,,, naprawdę, świetlana bajka!.., A co za urok, jaki bosko wiosenny wdzięk postaci, że brak mi słów podziwu! — M iał nieprzepartą chęć rzucić zasłużony komplement pod adresem miss Liddy, jednak się wstrzymał i dodał tylko po polsku: — Śliczny!,,,, śliczny! Pamięta jesz­

cze pani co znaczy „śliczny"? — spytał z aksamitną uprzejmością.

Równocześnie spoczęły na nim duże, przejasne oczy małomównej miss Liddy.

— Śliczny? — powtórzyła całkiem poprawnie.

G łów ka jej zdała się szukać tego słowa, — Pamię­

tam,,.,

— No?

— W o n d e r f u l.,„

— Braw o! — uradował się Gordon i dostrzegł, i e i jej samej sprawił przez to wielką przyjemność.

I mr. Harward klasnął w dłonie,

— A li right!

(41)

— Liddy wiele pamięta — odezwała się pani Harward, — Przed trzema laty biegle jeszcze mó­

wiła.,.,

— Przepraszam ciocię — zaoponowała słodko Liddy — ja jeszcze mówię — i popatrzyła na Gordo- na' — Proszę pana, niech pan ze mną rozmawia — poprosiła szczebiotem.

Gordon pochylił głowę na znak zgody.

— W ierzę, że panna Liddy nie zapomniała mo­

wy matki,,..

— Tak.... nie zapomniałam,.,. Może już wyszłam z wprawy — mówiła wolno i z pewnym trudem — ale kiedym się dowiedziała, że pan przyjedzie z Polski, czytałam umyślnie polskie książki....

— Jak że się cieszę! Zdaje mi się, że nie przeby­

wam w Nowym Jorku, ale kędyś nad W isłą.... Dla­

czego jednak pani taka poważna i taka smutna? — zapytał, jakby go widok jej skłonił do tego.

Jasne oczy miss Liddy ściemniały nagle.

— Zdaje się panu tylko — odpowiedziała ciszej i niewiedzieć dlaczego zrobiła naraz weselszą minę.

Gordon odczuł ten manewr. W ięcej mu on po­

wiedział, niż zwierzenia Harwarda, Sam przybrał sztuczny pogodny wyraź.

— V e r y w e l l ! •— oświadczył zadowolonym głosem. — Egzamin wypadł nadspodziewanie!.... miss Liddy mówi zupełnie dobrze.

— A akcent? — spytała Liddy.

— A kcent.... no! cośkolwiek nowojorski - określił żartem — ale to bagatelka.... Tydzień kon­

wersacji i mówi pani jak rodowita W arszawianka!

Cytaty

Powiązane dokumenty

że racjonalność ateistyczna przyjmuje (na podstawie arbitralnej decyzji) w skrajnej wersji przekonanie o całkowitej wystarczalności rozumu do poznania rzeczywistości

Z uwagi jednak na fakt, że w łodziach próbujących pokonać Morze Śródziemne znajdują się obok Erytrejczyków, Sudańczyków i Somalijczyków również Gambijczycy, Senegalczycy

Jeśli zajęcia odbywają się w sali lekcyjnej i pozwala na to miejsce, warto poprosić uczniów, aby przenieśli się na jedną lub drugą stronę pomieszczenia w zależności

Dla operatorów samosprzężonych obraz numeryczny jest rzeczywisty, jego kresy należą do widma, widmo zawiera się w domknięciu ob- razu numerycznego, więc dla operatora

Widać już, że coś się zmieniło i zmienia się z dnia na dzień.. Co znaczy, gdy przyjdzie odpowiedni człowiek na odpowiednie

In Alexander Pope’s well-known lines from An Essay on Man (1733-1734), eschatological hope is a virtue natural to all, its proper object being determinate (eternal life) but

Od wie lu lat obie pla ców ki wza jem - nie się wspie ra ją w ob sza rze wy cho wa nia i kształ to wa nia wie dzy oraz umie jęt no ści za wo do wych, ar ty stycz nych czy in for

Inne niesteroidowe leki przeciwzapalne (NLPZ) i kortykosteroidy: jednoczesne stosowanie innych niesteroidowych leków przeciwzapalnych lub kortykosteroidów o działaniu ogólnym