• Nie Znaleziono Wyników

Ida Fink Zabawa w klucz

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Ida Fink Zabawa w klucz"

Copied!
31
0
0

Pełen tekst

(1)

Ida Fink „Zabawa w klucz”

Właśnie skończyli kolacje i kobieta sprzątnęła ze stołu talerze, zaniosła je do kuchni, włożyła do zlewu. W kuchni światło było jeszcze ciemniejsze niż w pokoju, prawie całkiem żółte, a na ścianach pełno liszajów wilgoci. Mieszkali tu od dwóch tygodni, było to ich trzecie wojenne mieszkanie, dwa poprzednie opuścili w popłochu. Potem kobieta wróciła do pokoju i usiadła z powrotem przy stole.

Siedzieli w trójkę: ona, jej mąż i ich trzyletnie dziecko, pyzate i niebieskookie. Ostatnimi czasy często mówili miedzy sobą o niebieskich oczach dziecka i jego pyzatych policzkach. Dziecko siedziało wyprostowane i patrzyło na ojca, ale widać było, że już ledwie siedzi, tak bardzo mu się chce spać. Mężczyzna palił papierosa, miał zaczerwienione oczy i mrugał nimi w zabawny sposób. Od kiedy w popłochu uciekli z drugiego mieszkania, zaczął mrugać oczyma.

Już było późno, dziesiąta godzina, dzień dawno się skończył i można było spać, ale przedtem musieli odrobić zabawę, którą powtarzali co wieczór od dwóch tygodni, bo wciąż jeszcze nie wszystko szło jak należy. Mimo że mężczyzna bardzo się starał i ruchy miał zręczne, a ciało gibkie, to z nim właśnie, a nie z dzieckiem, były kłopoty.

Dziecko było doskonałe. Widząc, że ojciec gasi papierosa, drgnęło i szerzej otworzyło swoje niebieskie oczy. Kobieta, która właściwie nie brała udziału w zabawie, pogładziła je po włosach. Jeszcze tylko raz zabawimy się w klucz, tylko dzisiaj, prawda? - zwróciła się do męża.

Nie odpowiedział, bo nie miał pewności, czy to będzie rzeczywiście ostatnia próba. Wciąż jeszcze marudził o dwie.

trzy minuty za długo.

Wstał i skierował się ku drzwiom prowadzącym do łazienki. Wtedy kobieta zawołała cicho: dzyń, dzyń. Naśladowała dzwonek i robiła to świetnie, jej „dzyń, dzyń" było naprawdę cichym, dźwięcznym dzwonkiem.

Na głos dzwonka, który tak melodyjnie zadźwięczał w ustach matki, dziecko zerwało się z krzesła i pobiegło do wyjściowych drzwi oddzielonych od pokoju skrawkiem wąskiego korytarza.

- Kto tam? - spytało.

Kobieta (ona jedna nie wstała od stołu) stuliła powieki szybko, gwałtownie, tak, jak to czynimy wtedy, gdy przejmuje nas nagły, dotkliwy ból.

- Zaraz otworzę, tylko poszukam kluczy - odezwało się znów dziecko, po czym głośno tupiąc, wbiegło do pokoju.

Okrążyło biegiem stół, wysunęło szufladę w kredensie i zamknęło ją z głośnym trzaskiem.

- Zaraz, chwileczkę, nie mogę ich znaleźć, nie wiem, gdzie je mamusia położyła - zawołało bardzo głośno, przysunęło krzesło, wdrapało się na nie i sięgnęło ręką na ostatnią półkę etażerki.

-Ooo! Znalazłem! - wydało triumfujący, radosny okrzyk. Następnie zeszło z krzesła, przysunęło je z powrotem do stołu i nie patrząc na matkę podeszło do wyjściowych drzwi. Z klatki schodowej powiało chłodem i zapachem wilgoci.

- Zamknij, kochanie - odezwała się cicho kobieta. - Doskonale to zrobiłeś, naprawdę. Nie słyszało jej słów. Stało na środku pokoju ze wzrokiem utkwionym w zamknięte drzwi do łazienki.

- Zamknij drzwi - powtórzyła zmęczonym matowym głosem. Co wieczór powtarzała te same słowa, a ono co wieczór wpatrywało się w zamknięte drzwi do łazienki. Skrzypnęły wreszcie. Mężczyzna był blady, a jego ubranie pokryte białymi plamami wapna i kurzu. Stał w progu i zabawnie mrugał oczyma.

- No i jak? - spytała kobieta.

- Wciąż brak mi kilku minut. On musi dłużej szukać. Wsuwam się bokiem, ale potem... tam jest przecież tak ciasno, że potem odwrócenie ciała... Niech on robi więcej hałasu, niech głośniej tupie... Dziecko nic spuszczało zeń wzroku.

- Powiedz mu coś - szepnęła.

- Świetnie, świetnie to zrobiłeś, mały - rzekł machinalnie.

- Tak, tak! - zawołała kobieta - naprawdę świetnie to robisz, kochanie. I wcale nic jesteś mały. Zachowujesz się jak dorosły, jesteś dorosły, prawda? Ty przecież wiesz, że jeżeli za dnia, wtedy, kiedy mamusia jest przy pracy, naprawdę ktoś zadzwoni, wszystko będzie od ciebie zależało. Prawda? I co powiesz, gdy spytają o rodziców?

- Mamusia przy pracy...

- A tatuś?

Milczało.

- A tatuś?! - krzyknął z lękiem mężczyzna.

Zbladło.

- A tatuś? - powtórzył mężczyzna ciszej.

- Umarł - odpowiedziało dziecko i rzuciło się ku ojcu, który stał tuż obok i zabawnie mrugał oczyma, ale który był także od dawna umarły dla tych wszystkich, którzy naprawdę zadzwonią.

Ida Fink, Odpływający ogród. Opowiadania zebrane, Warszawa 2002 Ida Fink - ur. w 1921 r. w Zbarażu na Ukrainie; uczyła się we lwowskim konserwatorium. W latach 1941-42 przebywała w getcie; uratowała się, uciekając na aryjską stronę. Od 1957 roku mieszka w Izraelu. Zadebiutowała dopiero jako kobieta blisko 60-letnia, pisząc w języku polskim prawie wyłącznie o doświadczeniach Holocaustu. Opowiadanie Zabawa w

klucz pochodzi z jej debiutanckiego zbioru Skrawek czasu z 1987 roku.

(2)

Ida Fink „Wariat”

„…oni wszyscy maja mnie za wariata, a ja nie jestem wariat. Tak mówi każdy, który ma źle w głowie, ale moja głowa jest zdrowa. Bóg by dał, żeby była chora! Chore jest moje serce, ale na to nie ma rady.

Mam krzywe nogi – pan widzi – i garb. Wzrost: metr pięćdziesiąt. Moja twarz jest taka, że wszystkie dzieci sie jej boją, ale moje dzieci to były dobre dzieci i co dzień rano, co dzień wieczorem całowały mnie w oba policzki i mówiły: dzień dobry, tato, dobranoc, tato.

Może pan doktor słyszał, że takim brzydkim ludziom rodzą się piękne dzieci? Słyszał pan? Moje dzieci były piękne.

Miały jasne włosy – sam jedwab! A nogi proste, tłuściutkie jak serdelki. I ja, i moja zona, która była tylko dobra kobietą, mówiliśmy tak: Bóg sprawiedliwy, dał dzieciom to, czego my nie mamy ani za pół grosza… Troje ich było, i same dziewczynki. Najstarsza siedem lat, ostatnia trzy.

Jestem śmieciarz! Zamiatałem ulice, było co zamiatać, i to był ciężki chleb, panie doktorze, ten smród wdychiwać.

Domyć się potem w łaźni nie mogłem. W tej łaźni. Moja najstarsza poszła już do szkoły i świadectwo przyniosła od góry do dołu same celujące. W szkole wołali czasem: twój tato śmieciarz, ale ona… złote serce… Takie dziecko…

no, panie doktorze, można zrozumieć? Nie można.

Zamiatałem potem w getcie, ale to już się tylko nazywało, że zamiatam. Szkodziło komu to śmiecie? Miałem miotłę i z ta miotłą chodziłem. Dzieci były głodne i jak tak chodziłem, to się czasami coś znalazło na… pan wie… Czasami ktoś dał.

Młodsze nie rozumiały, ale starsza… ho, ho… złote dziecko. Tak samo co dzień dzień dobry, co wieczór dobranoc.

Mówiłem jej: śpij spokojnie. Spokojnie…

Jak była pierwsza akcja, to mówili, że mnie wezmą, bo brali kaleki, a ja mam garb i jestem karzeł. Schowałem się na dach.

Panie doktorze! Jak była druga akcja, tośmy uciekli do lasu.

Jak była trzecia, to ja chodziłem z miotłą po ulicy, bo pracę zaczynałem o piątej rano, a akcja zaczęła się o piątej trzydzieści.

Pan wie, jakie są to miotły? Z wikliny, długie, gęste. I pan widzi, ile mam wzrostu? Metr pięćdziesiąt.

Jak auta zajechały na plac przed łaźnią, to ja kucnąłem w kąt między dwa domy i miotła mnie zakryła. Nikt, ani SS, ani Ordnungsdienst nie pomyśleli, że tam człowiek, bo tam stała miotła. Trząsłem się tak, że ta miotła się chwiała.

Słyszałem wszystko, bo zamykali ich w łaźni, a dopiero potem ładowali na auta. Mówiłem: daj Boże, daj Boże. Sam nie wiedziałem, co ten Bóg miał dać. Albo ja wiedziałem, czy ten Bóg jest? Skąd..

Pan wie… ktoś bieg, uciekał i ręką trącił miotłę. Ona upadła i teraz gdyby ktoś spojrzał w kąt, to byłby mój koniec.

Bałem się ją podnieść, bo już prowadzili ich do aut.

Panie doktorze! Na pierwszym aucie stały moje dzieci, moje trzy… Widziałem, że starsza wie, ale że tamte płaczą ze zwykłego strachu. Nagle przestały płakać i najmłodsza – trzy latka – zawołała: Tato, tato, chodź do nas!

Widziały. One jedne odkryły mnie w tym kącie. Tylko ich oczy. Panie doktorze! – no i co? Ojciec… wyszedłem, pobiegłem do nich i razem… tak?

A ja przyłożyłem palec do ust, zagryzłem go ze strachu i trząsłem głową, że nie wolno wołać, żeby były cicho – sza!

Dwie młodsze jeszcze raz zawołały, ale tamta, moja pierwsza zakryła im usta dłonią. Potem już były cicho…

Niech mi pan teraz da to zaświadczenie, że ja nie jestem wariat, bo wyrzucą mnie z pracy i zamkną w szpitalu.

Albo… niech mi pan da lekarstwo – takie, żebym nie musiał się chować i krzyczeć: Idę! Ja idę!… bo one tego już i tak nie słyszą.”

Jeffery Deaver „Ogród bestii”

fragment

Chłopiec odwrócił się, ale Kohl rzekł:

- Gunter, zaczekaj chwileczkę.

- Tak, tato.

- Usiądź.

Chłopiec spełnił polecenie, stawiając kociołek na podłodze. Spoglądał bacznie na inspektora, który dostrzegł w jego oczach młodzieńcze poczucie winy. Kohl zastanawiał się rozbawiony, jakie występki przypomina sobie teraz syn.

Papieros, łyk sznapsa, nieporadne badanie bielizny Lisy Wagner?

- Co się dzieje, Gunter? Przy kolacji czymś się martwiłeś. Widziałem.

- Nic, tato.

- Nic?

- Naprawdę.

- Powiedz mi - zażądał Willi Kohl cichym, lecz stanowczym głosem.

Chłopiec wbił wzrok w podłogę.

(3)

- Niedługo zaczyna się szkoła - rzekł w końcu.

- Dopiero za miesiąc.

- Ale pomyślałem... Tato, czy mógłbyś mnie przenieść do innej?

- Dlaczego? Szkoła Hindenburga jest jedną z najlepszych w mieście. Dyrektor Muntz to bardzo szanowany człowiek.

- Proszę.

- Co jest nie tak z twoją szkołą?

- Nie wiem. Po prostu jej nie lubię.

- Masz dobre stopnie. Nauczyciele mówią, że jesteś świetnym uczniem.

Chłopiec milczał.

- Chodzi o coś innego niż lekcje?

- Nie wiem.

Co to mogło być?

Gunter wzruszył ramionami.

- Proszę, tato, nie mogę pójść do innej szkoły chociaż do grudnia?

- Dlaczego akurat do grudnia?

Chłopiec nie odpowiadał, unikając wzroku ojca.

- Powiedz - rzekł łagodnie Kohl.

- Bo...

- Słucham.

- Bo w grudniu wszyscy mają wstąpić do Hitlerjugend. A teraz... i tak mi nie pozwolisz.

Ach, znowu ten sam powracający problem. Tylko czy ta nowa wiadomość jest prawdziwa? Czyżby członkostwo w Hitlerjugend miało być obowiązkowe? Przerażająca myśl. Kiedy narodowi socjaliści doszli do władzy, połączyli działające w Niemczech organizacje młodzieżowe w Hitlerjugend, a wszystkie inne zostały zdelegalizowane. Kohl wierzył w sens istnienia organizacji dla dzieci - jako chłopiec był członkiem klubu pływackiego i turystycznego, które uwielbiał - ale Hitlerjugend było po prostu paramilitarną organizacją przygotowującą dzieci do służby

wojskowej, kierowaną przez samą młodzież, a im bardziej fanatycznymi zwolennikami narodowego socjalizmu byli młodzi przywódcy, tym lepiej.

- A teraz chcesz wstąpić?

- Nie wiem. Wszyscy się ze mnie wyśmiewają, bo nie należę. Dzisiaj na meczu piłki nożnej był Helmut Gruber. Jest u nas przywódcą Hitlerjugend. Powiedział, żebym lepiej wstąpił.

- Chyba nie tylko ty nie jesteś członkiem organizacji.

- Co dzień wstępuje coraz więcej - odrzekł Gunter. - Tych, którzy nie należą, źle się traktuje. Kiedy na boisku bawimy się w Żydów i Ary jeżyków, zawsze jestem Żydem.

- W co się bawicie? - Kohl zmarszczył brwi. Nigdy nie słyszał o takiej zabawie.

- No wiesz, tato, w Żydów i Aryjczyków. Aryjczycy nas gonią. Nie mogą nam robić krzywdy - tak mówił profesor Klindst. To ma być tylko berek. Ale kiedy nie patrzy, przewracają nas na ziemię.

- Jesteś przecież silnym chłopcem, uczyłem cię, jak się bronić. Nie odpłacasz im tym samym?

- Czasami tak. Ale Aryjczyków jest dużo więcej.

- Cóż, obawiam się, że nie możesz pójść do innej szkoły - powiedział Kohl.

Gunter popatrzył na płynący pod sufitem obłok dymu z ojcowskiej fajki. Nagle oczy mu rozbłysły.

- Może na kogoś doniosę. Wtedy pozwolą mi być Aryjczykiem. Kohl zmarszczył brwi. Donosy: następna narodowosocjalistyczna plaga. Stanowczym głosem oświadczył synowi:

- Na nikogo nie będziesz donosił. Taki człowiek trafiłby do więzienia. Torturowaliby go. Może nawet zabili.

Słysząc reakcję ojca, Gunter spochmurniał.

- Tato, przecież doniósłbym tylko na Żyda.

Kohl zaniemówił. Drżały mu ręce, a serce zaczęło mocno walić, ale nakazując sobie spokój, wykrztusił:

- Doniósłbyś na Żyda bez powodu? Jego syn miał zakłopotaną minę.

- Oczywiście, że nie. Doniósłbym na niego, bo jest Żydem. Pomyślałem sobie... ojciec Helen Morrell pracuje w domu towarowym Karstadt. Jego szef jest Żydem, ale wszystkim mówi, że nie jest. Powinno się go wydać.

Kohl głęboko nabrał powietrza i ważąc słowa jak rzeźnik wydzielający rację mięsa, rzekł:

- Synu, żyjemy w trudnych czasach. Wszystko jest bardzo skomplikowane.

Skomplikowane dla mnie, a co dopiero dla ciebie. Zawsze jednak musisz pamiętać - choć nie wolno ci tego mówić głośno - że człowiek sam decyduje, co jest słuszne, a co nie. Wie o tym, bo poznaje życie, widzi, jak ludzie żyją i działają razem, wyrabia sobie własne zdanie. W

głębi serca wie, co jest dobre, a co złe.

- Ale przecież Żydzi są źli. Gdyby to nie była prawda, nie uczyliby tego w szkole.

Dusza Kohla zadygotała z bólu i wściekłości.

- Na nikogo nie będziesz donosił, Gunter - powiedział surowo inspektor. - Nie życzę sobie.

(4)

- Dobrze, tato. - Chłopiec wstał.

- Gunter.

Przystanął przy drzwiach.

- Ile osób z twojej szkoły nie wstąpiło do Hitlerjugend?

- Nie wiem, tato. Ale co dzień przyjmują coraz więcej nowych. Niedługo tylko ja będę udawał Żyda.

Melchior Wańkowicz „Ziele na kraterze”

fragment

Dzisiaj od Ciebie przyszedł list pisany do Tili jeszcze w 1943 roku. List, w którym nie wiesz, gdzie jestem.

Piszesz, jak ciężko jest nie mieć ojca koło siebie, kiedy jest tak potrzebny.

Na ten list nie otrzymałaś odpowiedzi. Wzywałaś mnie na próżno, jeśli istotnie próżne jest wysyłanie żarliwej myśli.

Teraz Ciebie nie ma i Domeczku nie ma. Tak mi ciężko, Córeczko, że Ci nie odpisałem.

Powietrze naokoło drga Tobą, rzucam te pisane słowa w powietrze. Czy dojdą ? Nie ma nawet Twego ciała, Krysiu.

Mama przez rok przekopywała Wolę, poczynając od kalwińskiego cmentarza, od tej ścieżki. Przewoziła wykopane ciała, potem nierozeznawalną ich miazgę na Powązki. Rozeznałaby. Ale nie było Ciebie.

Te straszne szczegóły to nie o Tobie, Krysiuniu, bo ty chodzisz pomiędzy nami, pochylasz przeczyste czoło, łuk brwi, cieple rumieńce twarzyczki, bo ciągłe nam się zdaje, że stajesz w progu, pytasz: „ Wołałaś mnie, Mamusku?”

Pamiętasz, tak mówiłaś do matki.

Więc skoro tak Cię czujemy przy sobie, to może pochylasz się i czytasz, co piszę. Tak jak pochylałaś się, pamiętasz, a ja nagle w środku ważnego tekstu wystukiwałem o osiołku, który mi patrzy przez ramię.

Odpisuję Ci na Twój list. Nie jestem już sam. Matka przyszła z Polski z małym zawiniątkiem, którego połowę stanowiły pamiątki po Tobie, wygrzebane w popiołach Domeczku.

Wiesz, Krysiuniu, Mama mi powiedziała, że wasz „Parasol” ma swoją kwaterę na Powązkach. Wielki dębowy krzyż stoi pośrodku. I napis „Tibi — Patria". Kwatera «Zośki» ma krzyże brzozowe na każdym grobie.

W wilię Zaduszek Mama i matka Andrzeja porządkowały groby. Postanowiły zawiesić tylko ten wasz znak z kotwicą

— godło Polski Walczącej. Krzątały się cichutko. Nagle zdrętwiały. Od bramy wejściowej buchnęła orkiestra, wwalił się pochód z transparentem: „Robotnicy Woli". Doszli do waszej kwatery, rozwinęli jeden z biało-czerwonych

sztandarów. Jeden z robotników wdrapał się na krzyż, umieścił sztandar u jego czubka i owinął tym sztandarem drzewo krzyża do ziemi.

— Pomyliliście się — mówi Mama.

A stary robotnik, który prowadził pochód, spojrzał tak ciepło i powiedział cicho:

— O nie, nie pomyliliśmy się. My wiemy, że Woli bronili chłopcy z «Parasola».

— Nie pomyliliśmy się — powtórzyli — i niech pani nie myśli, że nie będziemy pamiętać.

Krysiu, tak powiedzieli.

Wieczorem przy kwaterze «Parasola» był apel poległych trzech szturmowych oddziałów. Gdy Mama przyszła — już w mroku stali, czwórkami, w jakże nikłych oddziałkach — ci od was, ci z «Zośki», ci z «Miotły»! Listę waszą czytali pierwszą. I ciebie jako Annę, więc z początku. I oddział, jak przy każdym nazwisku, odpowiedział:

— Poległa ku chwale ojczyzny.

A potem czytali i czytali nazwiska z tych oddziałów... strasznie długo... I za każdym razem odpowiadała — ta gromadka.

Naokoło była pustka i gruzy, i ta garstka.

Już ciemnością pojechali ciężarówką na plac Krasińskich, gdzie była kwatera Twego dowódcy. Tam poległ prawie, cały wasz oddział z Rafałem włącznie. Teraz apelem połączonych oddziałów dowodził oficer z «Parasola». Nagle buchnął znicz, klękli, majaczyły tylko pochylone głowy i słychać było «Ojcze nasz».

Za was — odnalezionych i nie odnalezionych.

Wszyscy was pamiętają, Krysiu, i pamiętać będą.

Mama była u «Pomarańczowych» na przysiędze harcerskiej. Same maleńtasy. I ci znowu się prężyli. W środku płonęło ognisko harcerskie, a tłum rodziców stał ze stężałym sercem.

Starsi, ci ocaleni z walk, mieli zaśpiewać szturmówkę. Zaczęli hucznie i załamali się. Za mało ich było. Więc harcmistrz przerwał po pierwszej strofie i powiedział:

— Mało nas zostało. Ale i ci, co przeżyli, i ci, którzy zginęli— nie byli nigdy w niewoli, bo od pierwszego dnia byliśmy w walce.

A kiedy Mama, wychodząc z tłumem, pytała o dalszą strofę „Pałacyku Michla", maleńki chłopczyk w mundurku harcerskim, prowadzony przez ojca za rękę, zapytał z nie ukrywanym oburzeniem:

— Jak to? Pani nie wie?

I odśpiewał piosenkę, z którą zginęłaś.

(5)

Pamięta o was młodzież, pamiętają robotnicy, pamiętają pozostali przy życiu wasi koledzy, pamiętają ojcowie i matki, pamiętają wszyscy w Polsce.

Ale Mama i ja pamiętamy Ciebie najwłaśniej i już tylko Ciebie, i nie jako poległą, a jako żywą, i jako dziecko, i najwłaśniej.

Pilip K. Dick „Człowiek z Wysokiego Zamku”

(s. 22-25)

Ocknął się z poczuciem winy. Zbyt wiele rzeczy do obmyślenia; nie czas na południową drzemkę. Czy jest absolutnie

odpowiednio ubrany na tę okazję? A jeżeli zemdleje w szybkościowej windzie? Na szczęście ma pigułki przeciwko chorobie komunikacyjnej, niemiecka produkcja. Różne formy zwracania się do rozmówców... znał je. Wiedział, kogo traktować grzecznie, a kogo z góry. Być szorstkim z portierom, windziarzem, przewodnikiem, recepcjonistką, z woźnymi. Kłaniać się oczywiście każdemu Japończykowi, choćby musiał to robić po stokroć. Tylko ci pinocy1. Strefa mgławicowa. Kłaniać się, ale patrzeć przez nich na wylot, jakby ich nie było. Czy to załatwia wszystkie sytuacje? A jeżeli spotka cudzoziemca? Na terenie misji handlowych często można spotkać Niemców lub przedstawicieli krajów neutralnych. Poza tym może też natknąć się na niewolnika.

Niemieckie i południowe okręty były stałymi gośćmi w poicie San Francisco i czarnych wypuszczano czasami na krótko na brzeg. Zawsze grupami co najmniej po trzech. I nie wolno im było zostawać po zmroku; nawet pod jurysdykcją Wspólnoty Pacyfiku obowiązywała ich godzina policyjna. Niewolnicy pracowali także w dokach, i ci mieszkali stale przy nabrzeżu, w budach przy magazynach, tuż nad linią wody Nie mu ich w biurach misji handlowej, ale gdyby chodziło o jakieś ciężary, na przykład czy powinien sam wnieść swój bagaż do biura pana Tagomi? Oczywiście nie. Musi znaleźć niewolnika, choćby miał czekać przez godzinę, Nawet gdyby miał się spóźnić. Nie może dopuścić, żeby niewolnik zobaczył go, jak coś niesie; musi na to szczególnie uważać. Za błąd tego rodzaju zapłaciłby drogo; straciłby wszelki prestiż w oczach wszystkich, którzy by to

widzieli. Z jednej strony, myślał Childan, byłoby nawet dobrze w biały dzień wnieść samemu swoje bagaże do budynku Nippon Times. Cóż za wspaniały gest! Właściwie nie jest to prawnie zakazane; nie poszedłbym za to do więzienia. I za- demonstrowałbym swoje prawdziwe uczucia, te, których nigdy nie ujawnia się w życiu publicznym. Ale..

Mógłbym to zrobić, myślał, gdyby nie kręcili się tu ci przeklęci czarni niewolnicy; zniósłbym pogardę tych, co stoją nade mną

— ostatecznie okazują mi pogardę i poniżają mnie codziennie. Ale żeby zobaczyli mnie ci, co stoją poniżej mnie, odczuć ich lekceważenie.. Jak ten chińczyk pedałujący przede mną. Gdybym nie wziął rikszy, gdyby zobaczył, że idę pieszo na spotkanie..

Wszystkiemu są winni Niemcy. To ich dążenie, żeby odgryźć więcej, niż mogą przełknąć. Ledwo udało im się z największym trudem wygrać wojnę, a natychmiast zabrali się do podboju planet. Jednocześnie w kraju wydając prawa, które... no cóż, idea była dobra. Przecież udało im się z Żydami, Cyganami i Badaczami Plama Świętego. I Słowianie zostali odepchnięci o dwa tysiące lat wstecz, do swojej kolebki w Azji. Wyparci całkowicie z Europy, ku ogólnemu zadowoleniu. Z powrotem da wypasania jaków i polowania z łukiem. Te wielkie lśniące czasopisma drukowane w Monachium i rozsyłane do wszystkich bibliotek i kiosków... Każdy może zobaczyć na włamie oczy całostronicowe kolorowe zdjęcia: błękitnoocy, jasnowłosi aryjscy osadnicy pracowicie siejący, orzący i zbierający na rozległych polach Ukrainy, tego spichlerza świata. Nie ma wątpliwości, że to ludzie szczęśliwi, a ich domy i gospodarstwa uderzają schludnością. Nie widzi się już zdjęć pijanych Polaków siedzących w otępieniu przed walącymi się chałupami lub oferujących kilka nędznych brukwi na wiejskim targu. Wszystko to należy do przeszłości, tak jak rozjeżdżone polne drogi, które jesienne deszcze zmieniały w nieprzejezdną bryję.

Ale Afryka... Tutaj dali się ponieść entuzjazmowi i choć trzeba ich za to podziwiać, to rozsądek nakazywałby zaczekać nieco, na przykład do zakończenia Planu Pług. O, tutaj hitlerowcy pokazali, co potrafią, ujawnili w pełni swoją artystyczną duszę.

Morze Śródziemne zamknięte, osuszone, przekształcone w pola uprawne dzięki wykorzystaniu energii atomowej: cóż za rozmach! Jak to dało po nosie różnym prześmiewcom, na przykład niektórym kpiarzom z Montgomery Street. Co prawda w Afryce prawie się udało... ale w planach tego typu prawie jest słowem bardzo ważnym. Po raz pierwszy pojawiło się ono w głośnej broszurze Rosenberga z roku 1958. „Co zaś do ostatecznego rozwiązania problemu afrykańskiego, to prawie udało nam się zrealizować nasze cele".

A jednak trzeba było dwustu lat, żeby pozbyć się amerykańskich krajowców, Niemcy zaś prawie osiągnęli to w Afryce w ciągu lat piętnastu. Więc do krytyki nie ma podstaw. Childan, nawiasem mówiąc, posprzeczał się niedawno na ten temat podczas obiadu ze znajomymi kupcami. Oczekiwali widocznie cudów, jakby hitlerowcy mogli przekształcać świat za pomocą magii.

Tymczasem to nauka, technika oraz ich przysłowiowy talent do pracy; Niemcy do wszystkiego się przykładają. A kiedy coś robią, robią to solidnie.

Zresztą i tak loty na Marsa odwróciły uwagę świata od kłopotów w Afryce. Wszystko sprowadzało się do tego, co powiedział kolegom kupcom; to, co Niemcy mają, a czego nam brakuje, to idealizm. Można ich podziwiać za zamiłowanie do pracy czy gospodarność... ale motorem jest tutaj marzenie. Loty kosmiczne najpierw na Księżyc, potem na Marsa. Czyż to nie jest najstarsze marzenie ludzkości, nasz sen o potędze? A Japończycy? Znam ich dość dobrze; ostatecznie mam z nimi do czynienia codziennie. To są, powiedzmy sobie otwarcie, ludzie Wschodu. Żółci. My, biali, musimy się im kłaniać, bo mają władzę. Ale nasze oczy skierowano są na Niemcy; widzimy, co można osiągnąć tam, gdzie zwyciężyli biali, i to jest coś zupełnie innego.

1 Sługa.

(6)

Krzysztof Kamil Baczyński „Pokolenie”

Wiatr drzewa spienia. Ziemia dojrzała.

Kłosy brzuch ciężki w gorę unoszą i tylko chmury - palcom czy włosom podobne - suną drapieżnie w mrok.

Ziemia owoców pełna po brzegi kipi sytością jak wielka misa.

Tylko ze świerków na polu zwisa głowa obcięta strasząc jak krzyk.

Kwiaty to krople miodu - tryskają ściśnięte ziemią, co tak nabrzmiała, pod tym jak korzeń skręcone ciała, żywcem wtłoczone pod ciemny strop.

Ogromne nieba suną z warkotem.

Ludzie w snach ciężkich jak w klatkach krzyczą.

Usta ściśnięte mamy, twarz wilczą, czuwając w dzień, słuchając w noc.

Pod ziemią drżą strumyki - słychać - Krew tak nabiera w żyłach milczenia, ciągną korzenie krew, z liści pada rosa czerwona. I przestrzeń wzdycha.

Nas nauczono. Nie ma litości.

Po nocach śni się brat, który zginął, któremu oczy żywcem wykłuto, któremu kości kijem złamano, i drąży ciężko bolesne dłuto, nadyma oczy jak bąble - krew.

Nas nauczono. Nie ma sumienia.

W jamach żyjemy strachem zaryci, w grozie drążymy mroczne miłości, własne posągi - źli troglodyci.

Nas nauczono. Nie ma miłości.

Jakże nam jeszcze uciekać w mrok przed żaglem nozdrzy węszących nas, przed siecią wzdętą kijów i rąk, kiedy nie wrócą matki ni dzieci w pustego serca rozpruty strąk.

Nas nauczono. Trzeba zapomnieć, żeby nie umrzeć rojąc to wszystko.

Wstajemy nocą. Ciemno jest, ślisko.

Szukamy serca - bierzemy w rękę, nasłuchujemy: wygaśnie męka, ale zostanie kamień - tak - głaz.

I tak staniemy na wozach, czołgach, na samolotach, na rumowisku,

gdzie po nas wąż się ciszy przeczołga, gdzie zimny potop omyje nas,

nie wiedząc: stoi czy płynie czas.

Jak obce miasta z głębin kopane, popielejące ludzkie pokłady na wznak leżące, stojące wzwyż, nie wiedząc, czy my karty Iliady

rzeźbione ogniem w błyszczącym złocie, czy nam postawią, z litości chociaż, nad grobem krzyż.

22 VII 43r.

(1921-1944)

(7)

„DZIECIĘ EUROPY” Czesław Miłosz (1911-2004)

1

My, którym słodycz dnia przenika do płuc I widzimy gałęzie rozkwitające w maju Jesteśmy lepsi od tych co zginęli.

My, którzy smakujemy długo żując jadło I oceniamy w pełni igraszki miłości Jesteśmy lepsi od nich, pogrzebanych.

Z pieców ognistych, zza drutów w których świszcze wiatr nieskończonych jesieni,

Z bitw kiedy w spazmie ryczy zranione powietrze Uratowaliśmy się przebiegłością i wiedzą.

Wysyłając innych na miejsca bardziej zagrożone, Podniecając ich krzykami do boju,

Wycofując się w przewidywaniu straconej sprawy.

Do wyboru mając śmierć własną i śmierć przyjaciela Wybieraliśmy jego śmierć, myśląc zimno: byle się spełniło.

Uszczelnialiśmy drzwi gazowych komór, kradliśmy chleb, Wiedząc że dzień następny cięższy będzie od

poprzedniego.

Jak należy się ludziom poznaliśmy dobro i zło.

Nasza złośliwa mądrość nie ma sobie równej na ziemi.

Należy uznać za dowiedzione, że jesteśmy lepsi od tamtych,

Łatwowiernych, zapalnych a słabych, mało sobie ceniących życie.

„Światło dzienne”, 1953

Różewicz Tadeusz (1921-2014)

„Ocalony”

Mam dwadzieścia cztery lata ocalałem

prowadzony na rzeź.

To są nazwy puste i jednoznaczne:

człowiek i zwierzę miłość i nienawiść wróg i przyjaciel ciemność i światło.

Człowieka tak się zabija jak zwierzę widziałem:

furgony porąbanych ludzi którzy nie zostaną zbawieni.

Pojęcia są tylko wyrazami:

cnota i występek prawda i kłamstwo piękno i brzydota męstwo i tchórzostwo.

Jednako waży cnota i występek widziałem:

człowieka który był jeden występny i cnotliwy.

Szukam nauczyciela i mistrza

niech przywróci mi wzrok słuch i mowę niech jeszcze raz nazwie rzeczy i pojęcia niech oddzieli światło od ciemności.

Mam dwadzieścia cztery lata ocalałem

prowadzony na rzeź.

„Niepokój” 1947

„Pierwsza przechadzka”

Leopold Staff (1878-1957)

Żonie Będziemy znowu mieszkać w swoim domu, Będziemy stąpać po swych własnych schodach.

Nikt o tym jeszcze nie mówi nikomu, Lecz wiatr już o tym szepcze po ogrodach.

Nie patrz na smutnych tych ruin zwaliska.

Nie płacz. Co prawda, łzy to rzecz niewieścia.

Widzisz: żyjemy, choć śmierć była bliska.

Wyjdźmy z tych pustych ulic na przedmieścia.

Mińmy bezludne tramwajów przystanki...

Nędzna kobieta u bramy wyłomu Sprzedaje chude, blade obwarzanki...

Będziemy znowu mieszkać w swoim domu.

Wystawy puste i zamknięte sklepy.

Życie się skryło chyba w antypodach.

Z pudłem grzebyków stoi biedak ślepy...

Będziemy stąpać po swych własnych schodach.

Ty drżysz, od chłodu. Więc otul się szalem.

Bez nóg, bez ramion, w brunatnej opończy Młodzi kalecy siedzą przed szpitalem.

Widzisz: już pole. Tu miasto się kończy.

Zwalone leżą dokoła parkany,

Dziecko się bawi gruzem na chodniku, Kobieta pierze w podwórku łachmany I kogut zapiał krzykliwie w kurniku.

Kot się pod murem przeciąga leniwo,

Na rogu człowiek rozmawia z człowiekiem...

Znowu w sklepiku zjawi się pieczywo I znów zabrzęczą rano bańki z mlekiem.

Przejdą dni ciężkie klęski i rozgromu I zapomnimy o ranach i szkodach...

Będziemy znowu mieszkać w swoim domu, Będziemy stąpać po swych własnych schodach.

„Martwa pogoda”, 1946

(8)

Gustaw Herling-Grudzinski „Inny świat”

(fragment)

Dopiero na dwie godziny przed odmarszem do zony więźniowie ożywiali się nieco. Perspektywa bliskiego odpoczynku i zaspokojenia choć na chwilę dokuczliwego głodu działała tak silnie, że nie sam powrót, ale oczekiwanie nań uważaliśmy za największe przeżycie dnia. Jak w każdej idealizacji, więcej w nim było urojeń niż prawdy. Męka życia więziennego nie kończyła się w baraku, wprost przeciwnie, zamieniała się dopiero w torturę myśli o śmierci. Ale miała w sobie tajemniczy - pociągający i odpychający zarazem - urok intymności cierpienia. Leżąc samotnie na pryczy, można się było nareszcie poczuć wolnym - wolnym od pracy, od współtowarzyszy więziennych, od czasu, który płynął jak stygnąca smoła. Tylko w więzieniu łatwo jest zrozumieć, że życie bez czekania na cokolwiek nie ma najmniejszego sensu i wypełnia się po brzegi rozpaczą. Czekając na samotność, baliśmy się jednocześnie. Była ona jedyną namiastką wolności, za którą w chwilach zupełnego odprężenia płaciło się ulgą i fizycznym prawie bólem płaczu. Taki jest jednak zawsze pierwszy odruch beznadziejności: wiara, że w samotności cierpienie zahartuje się i

wysublimuje jak w ogniu oczyszczającym. Mało ludzi potrafi naprawdę znieść samotność, ale wielu marzy o niej jak o ostatniej ucieczce. Podobnie jak myśl o samobójstwie, myśl o samotności bywa najczęściej jedyną formą protestu, na jaką nas stać, gdy wszystko zawiodło, a śmierć ma w sobie jeszcze ciągle więcej grozy niż uroku. Myśl, sama tylko myśl, gdyż rozpacz płynąca ze świadomości jest większa od rozpaczy odrętwienia. Gdyby można było wyobrazić sobie, co czuje rozbitek, dopływający ostatnim wy- siłkiem woli do wyspy bezludnej, jego uczucia okazałyby się podobne do naszych na godzinę przed powrotem do zony; była w nich bowiem jeszcze nadzieja. Ale czy może być większa tortura niż nagłe uświadomienie sobie, że ta nadzieja była tylko złudzeniem podnieconych zmysłów? Mieć niezachwianą pewność, że się jest na wyspie bez-i ludnej, bez widoków ratunku i wybawienia - oto, co można nazwać męką. Ale płynąć ku niej resztkami sił, walczyć z zalewającą oczy falą, łapać ściśniętymi z bólu płucami powietrze, czuć przyspieszone bicie serca, natężać wszystkie mięśnie rąk i nóg - zbliżać się, zbliżać! - oto jest wszystko, dla czego warto jeszcze ciągle żyć. Codziennie przeżywaliśmy to samo; codziennie na krótko przed powrotem do zony więźniowie śmiali się i rozmawiali ze sobą jak ludzie wolni; codziennie też kładli się po pracy na pryczach jak ludzie zdławieni rozpaczą.

1. Podaj dowody z fragmentu utworu Grudzińskiego, wyjaśniające powyższy paradoks samotności.

...

2. „Tu otwierał się inny, odrębny świat, do niczego niepodobny; tu panowały inne odrębne prawa, inne obyczaje, inne nawyki i odruchy; tu trwał martwy za życia dom, a w nim życie jak nigdzie i ludzie niezwykli. ” – wyjaśnij, jak cytat z utworu

Dostojewskiego będący mottem do „Innego świata” wiąże się z treścią utworu.

...

(9)
(10)
(11)

„Pan od przyrody”

Herbert Zbigniew

Nie mogę przypomnieć sobie jego twarzy

stawał wysoko nade mną

na długich rozstawionych nogach widziałem

złoty łańcuszek popielaty surdut i chudą szyję

do której przyszpilony był nieżywy krawat

on pierwszy pokazał nam nogę zdechłej żaby która dotykana igłą gwałtownie się kurczy on nas wprowadził przez złoty binokular w intymne życie naszego pradziadka pantofelka

on przyniósł ciemne ziarno i powiedział: sporysz z jego namowy

w dziesiątym roku życia zostałem ojcem

gdy po napiętym oczekiwaniu z kasztana zanurzonego w wodzie ukazał się żółty kiełek

i wszystko rozśpiewało się wokoło

w drugim roku wojny zabili pana od przyrody łobuzy od historii jeśli poszedł do nieba - może chodzi teraz na długich promieniach odzianych w szare pończochy z ogromną siatką

i zieloną skrzynią wesoło dyndającą z tyłu ale jeśli nie poszedł do góry - kiedy na leśnej ścieżce

spotykam żuka który gramoli się na kopiec piasku

podchodzę szastam nogami i mówię:

- dzień dobry panie profesorze pozwoli pan że panu pomogę przenoszę go delikatnie i długo za nim patrzę aż ginie

w ciemnym pokoju profesorskim na końcu korytarza liści

„Campo di Fiori” Czesław Miłosz

W Rzymie na Campo di Fiori Kosze oliwek i cytryn, Bruk opryskany winem I odłamkami kwiatów.

Różowe owoce morza Sypią na stoły przekupnie, Naręcza ciemnych winogron Padają na puch brzoskwini.

Tu na tym właśnie placu Spalono Giordana Bruna, Kat płomień stosu zażegnął W kole ciekawej gawiedzi.

A ledwo płomień przygasnął, Znów pełne były tawerny, Kosze oliwek i cytryn

Nieśli przekupnie na głowach.

Wspomniałem Campo di Fiori W Warszawie przy karuzeli, W pogodny wieczór wiosenny, Przy dźwiękach skocznej muzyki.

Salwy za murem getta Głuszyła skoczna melodia I wzlatywały pary

Wysoko w pogodne niebo.

Czasem wiatr z domów płonących Przynosił czarne latawce,

Łapali skrawki w powietrzu Jadący na karuzeli.

Rozwiewał suknie dziewczynom Ten wiatr od domów płonących, Śmiały się tłumy wesołe

W czas pięknej warszawskiej niedzieli.

Morał ktoś może wyczyta, Że lud warszawski czy rzymski Handluje, bawi się, kocha Mijając męczeńskie stosy.

Inny ktoś morał wyczyta O rzeczy ludzkich mijaniu, O zapomnieniu, co rośnie, Nim jeszcze płomień przygasnął.

Ja jednak wtedy myślałem O samotności ginących.

O tym, że kiedy Giordano Wstępował na rusztowanie, Nie znalazł w ludzkim języku Ani jednego wyrazu,

Aby nim ludzkość pożegnać, Tę ludzkość, która zostaje.

Już biegli wychylać wino, Sprzedawać białe rozgwiazdy, Kosze oliwek i cytryn

Nieśli w wesołym gwarze.

I był już od nich odległy, Jakby minęły wieki, A oni chwilę czekali Na jego odlot w pożarze.

I ci ginący, samotni, Już zapomniani od świata, Język nasz stał się im obcy Jak język dawnej planety.

Aż wszystko będzie legendą I wtedy po wielu latach Na nowym Campo di Fiori Bunt wznieci słowo poety.

Warszawa - Wielkanoc, 1943

Władysław Broniewski

"Ballady i romanse"

"Słuchaj dzieweczko! Ona nie słucha...

To dzień biały, to miasteczko..."

Nie ma miasteczka, nie ma żywego ducha,

po gruzach biega naga, ruda Ryfka,

trzynastoletnie dziecko.

Przejeżdżali grubi Niemcy w grubym tanku.

(Uciekaj, uciekaj Ryfka!)

"Mama pod gruzami, tata w Majdanku..."

Roześmiała się, zakręciła się, znikła.

I przejeżdżał znajomy, dobry łyk z Lubartowa:

"Masz, Ryfka, bułkę, żebyś była zdrowa..."

Wzięła, ugryzła, zaświeciła zębami:

"Ja zaniosę tacie i mamie."

Przejeżdżał chłop, rzucił grosik,

przejeżdżała baba, też dała cosik,

przejeżdżało dużo, dużo luda, każdy się dziwił, że goła i ruda.

I przejeżdżał bolejący Pan Jezus,

SS-mani go wiedli na męki, postawili ich oboje pod miedzą, potem wzięli karabiny do ręki.

"Słuchaj, Jezu, słuchaj, Ryfka, sie Juden,

za koronę cierniową, za te włosy rude,

za to, żeście nadzy, za to, żeśmy winni,

obojeście umrzeć powinni."

I ozwało się Alleluja w Galilei, i oboje anieleli po kolei, potem salwa rozległa się głucha...

"Słuchaj, dzieweczko!...Ona nie słucha..."

(12)

Portret człowieka naznaczonego piętnem wojny. Porównaj psychikę jednostki okaleczonej na podstawie utworów K. K.

Baczyńskiego „***” (Niebo złote ci otworzę…) oraz T. Różewicza „W środku życia”. Zwróć uwagę na sposób odbioru świata przez podmiot liryczny.

K . K . B a c z y ń s k i * * * Niebo złote ci otworzę,

w którym ciszy biała nić jak ogromny dźwięków orzech, który pęknie, aby żyć

zielonymi listeczkami,

śpiewem jezior, zmierzchu graniem, aż ukaże jądro mleczne

ptasi świst.

Ziemię twardą ci przemienię w mleczów miękkich płynny lot, wyprowadzę z rzeczy cienie, które prężą się jak kot,

futrem iskrząc zwiną wszystko w barwy burz, w serduszka listków, w deszczów siwy splot.

I powietrza drżące strugi jak z anielskiej strzechy dym zmienię ci w aleje długie,

w brzóz przejrzystych śpiewny płyn aż zagrają jak wiolonczel

żal – różowe światła pnącze, pszczelich skrzydeł hymn.

Jeno wyjmij mi z tych oczu szkło bolesne – obraz dni, które czaszki białe toczy przez płonące łąki krwi.

Jeno odmień czas kaleki, zakryj groby płaszczem rzeki, zetrzyj z włosów pył bitewny, tych lat gniewnych

czarny pył.

15 VI 1943

Tadeusz Różewicz „W środku życia”

Po końcu świata po śmierci

znalazłem się w środku życia stwarzałem siebie

budowałem życie

ludzi zwierzęta krajobrazy to jest stół mówiłem to jest stół

na stole leży chleb nóż nóż służy do krajania chleba chlebem karmią się ludzie człowieka trzeba kochać uczyłem się w nocy w dzień co trzeba kochać

odpowiadałem człowieka

to jest okno mówiłem to jest okno

za oknem jest ogród w ogrodzie widzę jabłonkę jabłonka kwitnie

kwiaty opadają zawiązują się owoce dojrzewają

mój ojciec zrywa jabłko

ten człowiek który zrywa jabłko to mój ojciec

siedziałem na progu domu ta staruszka która

ciągnie na powrozie kozę jest potrzebniejsza i cenniejsza

niż siedem cudów świata kto myśli i czuje

że ona jest niepotrzebna ten jest ludobójcą to jest człowiek

to jest drzewo to jest chleb ludzie karmią się aby żyć powtarzałem sobie życie ludzkie jest ważne życie ludzkie ma wielką wagę wartość życia

przewyższa wartość wszystkich przedmiotów które stworzył człowiek

człowiek jest wielkim skarbem powtarzałem uparcie

to jest woda mówiłem gładziłem ręką fale i rozmawiałem z rzeką wodo mówiłem dobra wodo to ja jestem

człowiek mówił do wody mówił do księżyca do kwiatów deszczu mówił do ziemi do ptaków do nieba milczało niebo milczała ziemia jeśli usłyszał głos który płynął

z ziemi wody i nieba

to był głos drugiego człowieka 1955

(13)

Władysław Broniewski

„Homo sapiens”

Wśród mrocznych miast, po, mrocznych stronach, jak stada wypędzanych szczurów,

gromady ludzi przerażonych pełzają u strzaskanych murów;

bezdomni, ślepi i wylękli,

ruszają chyłkiem, znów przyklękli, złowrogo patrzą w niebo, szepcą, że głód, że śmierć, że - wszystko jedno, i przeklinając ziemię biedną,

ruszają znów, po trupach depczą, znikają mroczni i samotni...

Ja lecę ku nim, mściwy lotnik, i świecąc reflektorem serca,

bombami słów złowieszczo zbrojny, ciskam je w zaciemnienie wojny, jak jeden z Czterech, co uśmierca.

A pierwszą bombę ciskam w Berlin!

Za zbrodnie wojny, za pancerny raid przez Ojczyzny mojej piersi, za drapieżniki pod Warszawą, za rozwalony dom, za krwawą kałuże świata, co mnie mierzi, za pychę, podłość, mordy, gwałty za pohańbienie słowa: człowiek - lecą me bomby w ich blackouty - niechaj im sen spędzają z powiek.

A druga bomba - w grób Smoleński!

Niechaj rycerze zmartwychwstaną i swiecąc każdy piersi raną,

świadectwo dadzą krwi męczeńskiej, tej krwi niewinnej, z ręki kata przelanej w obcą ziemię czerstwą, ze zgrozą, lecz milczeniem świata za wolność, równość i braterstwo.

A trzecia bomba - w tych, co wierzą, że dość jest rozdać broń żołnierzom i poszczuć ludy, poszczuć armie - wtedy się więcej złota zgarnie, by knuć nazajutrz nowe wojny, by kuć już dzisiaj nowe pęta.

Bije w nich gniewny i spokojny.

Nie trzeba złota. Krew jest święta.

Zachowam jeszcze bombę jedną na czas,gdy blaski wojny zbledną gdy bliski będzie już dzień kary za Wielki Zaciemnienie sumień, gdy możni szukać będą miary wolności ludów...

Gdy w ich tłumie

nie będzie Polski - wtenczas, pieśni, aż w serce ziemi bij! Twe bomby niech jak Jerycha wrzasną trąby, niech biją w ludzkość najboleśniej, niech do otchłani sumień dotrą, by na skrwawionej globu mapie stanął do walki przeciw łotrom dobry, spokojny - Homo Sapiens.

Różewicz Tadeusz

„List do ludożerców”

Kochani ludożercy nie patrzcie wilkiem na człowieka

który pyta o wolne miejsce w przedziale kolejowym

zrozumcie

inni ludzie też mają dwie nogi i siedzenie kochani ludożercy poczekajcie chwilę nie depczcie słabszych nie zgrzytajcie zębami

zrozumcie

ludzi jest dużo będzie jeszcze więcej więc posuńcie się trochę ustąpcie

kochani ludożercy

nie wykupujcie wszystkich świec sznurowadeł i makaronu nie mówcie odwróceni tyłem:

ja mnie mój moje mój żołądek mój włos mój odcisk moje spodnie moja żona moje dzieci moje zdanie

Kochani ludożercy

Nie zjadajmy się Dobrze

bo nie zmartwychwstaniemy

Naprawdę

(14)

„Dziecko Noego” E.E.Schmitt (fragment)

Księżyc wychynął spod obłoku, wpuszczając do pomieszczenia niebieskawą poświatę, w której nasze twarze nabrały szarej barwy. Ojciec wydał mi się nagle zbyt wysoki, zbyt chudy, jak znak zapytania nakreślony węglem na ścianie, niemal jak karykatura złego Żyda, którą naziści rozklejali na murach w naszej dzielnicy. Jego wzrok był tak żywy, że aż niepokojący. Uśmiechnął się.

- A zresztą, chodź!

Złapał mnie za rękę i zaprowadził w lewą część kaplicy, gdzie odsunął stary, sztywny od brudu dywanik. Na podłodze pojawił się uchwyt. Ojciec uniósł go. Otworzyła się kamienna płyta. W głąb czarnego cielska ziemi prowadziły schodki. Na pierwszym czekała lampa oliwna. Ojciec zapalił ją i powoli zagłębił się w podziemnej paszczy, nakazując mi iść za sobą.

- Co znajduje się pod kościołem, Joseph?

- Piwnica?

- Krypta.

Dochodziliśmy do ostatnich stopni. Z czeluści wionęła chłodna woń grzybów. Oddech ziemi?

- A co znajduje się w mojej krypcie?

- Nie wiem.

- Synagoga.

Zapalił kilka świec i zobaczyłem sekretną synagogę, którą urządził. Pod sukienką z bogato haftowanych tkanin przechowywał zwój Tory, długi pergamin pokryty świętym pismem. Zdjęcie Jerozolimy wyznaczało kierunek, w jakim należy się zwrócić przy modlitwie, gdyż przez to właśnie miasto modły idą do Boga. Za nami na półkach piętrzyły się różne przedmioty.

- Co to jest?

- Moja kolekcja.

Wskazał na modlitewniki, mistyczne poematy, komentarze rabinów, siedmio- lub dziewięcioramienne świeczniki.

Obok gramofonu leżały czarne ebonitowe krążki.

- Co to za płyty?

- Muzyka do modlitw, pieśni w jidysz. Wiesz, Joseph, kto był pierwszym kolekcjonerem w historii ludzkości?

- Nie.

- To był Noe.

- Bardzo dawno temu spadły na ziemię ulewne deszcze. Woda dziurawiła dachy, rozłupywała mury, niszczyła mosty, zatapiała drogi, przepełniała rzeki i strumienie. Olbrzymie powodzie zmyły wioski i miasta. Ludzie, którzy przeżyli, schowali się wysoko w górach, które z początku zapewniały im bezpieczne schronienie, ale pod wpływem wody zaczęły pękać, a później rozpadły się na kawałki. Pewien człowiek, niejaki Noe, przeczuł, że nasza planeta zostanie całkowicie pokryta wodą. Wtedy założył swoją kolekcję. Z pomocą synów i córek starał się znaleźć po parze każdego żyjącego gatunku, lisa i lisicę, tygrysa i tygrysicę, bażanta i bażancicę, parę pająków, strusiów, węży... pomijając tylko ryby i morskie ssaki, których pełno było we wzbierającym szybko oceanie. Jednocześnie zbudował ogromny statek i kiedy wody podniosły się dostatecznie, załadował nań wszystkie zwierzęta i pozostałych przy życiu ludzi.

Arka Noego pływała przez wiele miesięcy bez celu po powierzchni olbrzymiego morza, jakim stała się ziemia. Potem deszcze ustały. Woda zaczęła powoli opadać. Noe obawiał się, że nie będzie mógł wyżywić mieszkańców swojej arki. Wypuścił gołębicę, która wróciła, niosąc w dziobie świeży listek drzewa oliwnego, oznaczający, że spośród fal wyłonił się wreszcie grzbiet gór. Wtedy zrozumiał, że osiągnął zamierzony cel: ocalić wszystkie boskie stworzenia.

- Dlaczego Pan Bóg nie ocalił ich sam? Nie zależało mu? Wyjechał na wakacje?

- Pan Bóg stworzył świat raz na zawsze. Wyposażył nas w instynkt i inteligencję, żebyśmy radzili sobie bez niego.

- Noe to księdza wzór?

- Tak. Podobnie jak on jestem kolekcjonerem.

W dzieciństwie mieszkałem w belgijskim Kongo, gdzie ojciec był urzędnikiem; biali tak bardzo gardzili czarnymi, że zgromadziłem kolekcję miejscowych wyrobów.

- Gdzie ona jest?

- W muzeum w Namur. Dzisiaj, dzięki malarzom, te rzeczy stały się nawet modne: nazywa się to „sztuką

murzyńską”. Obecnie prowadzę dwie kolekcje: cygańską i żydowską. Zbieram wszystko, co Hitler chce unicestwić.

- Nie lepiej byłoby zabić Hitlera?

Nie odpowiadając, podprowadził mnie do stosu książek.

- Co wieczór zaszywam się tutaj, żeby rozmyślać nad żydowskimi księgami. A w dzień, w biurze, uczę się hebrajskiego. Nigdy nic nie wiadomo...

- Nie wiadomo czego?

(15)

- Jeżeli potop będzie trwał, jeżeli w całym kosmosie nie uchowa się ani jeden Żyd mówiący po hebrajsku, będę cię mógł tego języka nauczyć. A ty przekażesz go innym.

Kiwnąłem głową. Dla mnie, zważywszy na późną godzinę i fantastyczną scenerię krypty, która w drżącym blasku świec mieniła się niczym jaskinia Ali Baby, była to bardziej zabawa niż rzeczywistość. Donośnym głosem

wrzasnąłem, pełen zapału:

- Można by powiedzieć, że ojciec jest Noem, a ja ojca synem!

Wzruszony, przyklęknął przede mną. Czułem, że chce mnie pocałować, ale nie ma odwagi. To było miłe.

- Zawrzemy umowę, dobrze? Ty, Joseph, będziesz udawał, że jesteś chrześcijaninem, a ja będę udawał, że jestem Żydem. Ty będziesz chodził na mszę, na religię, będziesz się uczył historii Jezusa z Nowego Testamentu, a ja będę ci opowiadał Torę, Misznę, Talmud i razem będziemy rysowali hebrajskie litery. Zgoda?

- Zgoda!

- To jest nasz sekret, wielki sekret. Zdradzając go, moglibyśmy umrzeć. Przysięgasz, że dochowasz tajemnicy?

- Przysięgam.

1. Wskaż w metaforze „ludożerców” dowody na możliwość odniesienia do sytuacji przedstawionych w

„Dziecku Noego”.

2. Różewicz zastosował w wierszu stylizację na język podoczny. Wskaż na to dowody i ustal, w jakim celu to zrobił.

3. Wyjaśnij, dlaczego w „Dziecku Noego” poznajemy wydarzenia z perspektywy dziecka umieszczonego w sierocińcu.

4. Zdefiniuj pojęcie Holokaustu biorąc pod uwagę degradację psychiczną Żydów, ukazaną w „Dziecku Noego”.

5. Jak Różewicz w podanym wierszu i Schmitt w „Dziecku Noego” definiują człowieka „sprawiedliwego”.

6. Podaj przykłady zachowań postaci w utworze Schmitta, że wartościowanie ludzi wedle wyglądu, pochodzenia, wykształcenia czy wyznania jest tyleż nieracjonalne, co i niegodne.

7. Napisz, co zdaniem Różewicza i Schmitta jest zagrożeniem dla ludzkości.

Nowożytna myśl humanistyczna pokazuje, że doświadczenie cierpienia może przerodzić się albo w wielki bunt prowadzący do rozpaczy, albo doprowadzić do zupełnego zobojętnienia. Ofiara niewinnego, „wydanego cierpieniu" to motyw, który w różnych dziełach przybiera odmienne ujęcia, w zależności od przekonań światopoglądowych autorów.

Fiodor Dostojewski Bracia Karamazow

Nie po to cierpiałem, żeby moje cierpienie i występki, i ja sam służyły jako nawóz do użyźniania jakiejś przyszłej harmonii.

Chcę zobaczyć na własne oczy, jak trwożliwa łania uśnie spokojnie obok drapieżnego lwa, a zamordowany wstanie i uściśnie mordercę. Chcę być tu, gdy wszyscy dowiedzą się naraz, po co to wszystko tak było. Na tym pragnieniu opierają się wszystkie religie, a ja wierzę. Ale dzieci, co ja z nimi wówczas pocznę? Oto pytanie, którego nie mogę rozstrzygnąć.

Setny raz powtarzam - pytań jest wiele, lecz wziąłem tylko sprawę dzieci, ponieważ ten przykład najlepiej wyjaśnia, co chcę powiedzieć. Słuchaj, jeżeli wszyscy powinni cierpieć, aby cierpieniem okupić wieczną harmonię, to co tu robią dzieci, powiedz mi, proszę? Zupełnie nie mogę zrozumieć, czemu one mają cierpieć i dlaczego mają cierpieniem okupić harmonię?

Dlaczego one też stały się mierzwą1 do użyźniania jakiejś przyszłej harmonii?

Przekład Aleksander Wat

*mierzwa (regionalizm) - obornik, nawóz zmieszany ze ściółką

Albert Camus Dżuma

Cierpienie dziecka jest na pewno upokarzające dla umysłu i serca. Ale tego właśnie trzeba zaznać. Dlatego

(i Paneloux zapewnił swoich słuchaczy, że ma niełatwą rzecz do powiedzenia) trzeba chcieć cierpienia, ponieważ Bóg go chce (...). Trzeba sięgać w głąb tego, co niepojęte i zesłane nam po to, żebyśmy mogli dokonać wyboru. Cierpienie dzieci jest naszym gorzkim chlebem, ale bez tego chleba dusza zginęłaby od głodu duchowego. (...)

Miłość do Boga jest trudną miłością. Zakłada całkowite wyrzeczenie się samego siebie i pogardę dla własnej osoby. Ale tylko ta miłość może zmazać cierpienie i śmierć dzieci, tylko ona czyni ich śmierć konieczną, nie można jej bowiem rozumieć, można jej tylko chcieć. Oto trudna nauka, którą chciałem podzielić się z wami. Oto wiara, okrutna w oczach ludzi, rozstrzygająca w oczach Boga, do którego trzeba się zbliżyć. Temu straszliwemu wizerunkowi musimy dorównać. Na tym szczycie wszystko się przemiesza i wyrówna, prawda tryśnie z pozornej niesprawiedliwości.

Przekład Joanna Guze

Ustal, jakich wartości broni każdy z postaci.

- Jak wszystkie choroby na tym świecie. Ale to, co odnosi się do wszelkiego zła na tym świecie, odnosi się również do dżumy.

Pozwala urosnąć niektórym. Kiedy się jednak widzi biedę i cierpienie, jakie przynosi, trzeba być szaleńcem, ślepcem lub łajdakiem, żeby się na nią zgodzić. (...) - Czy pan wierzy w Boga, doktorze? Pytanie znów było postawione w sposób naturalny.

(16)

Tym razem jednak Rieux się zawahał.

- Nie, ale cóż to znaczy? Jestem w ciemności i próbuję widzieć jasno. Już od dawna przestałem to uważać za oryginalne.

- Czy nie to dzieli pana od Paneloux?

- Nie sądzę. Paneloux jest człowiekiem nauki. Nie dość napatrzył się śmierci i dlatego mówi w imieniu jakiejś prawdy. Ale najskromniejszy ksiądz wiejski, który zajmuje się swoimi parafianami i słyszał oddech umierającego, myśli jak ja. Będzie próbował leczyć z nieszczęścia, zanim zechce wykazać jego doskonałość. Rieux wstał. Jego twarz była teraz w cieniu. (...) - A więc - powiedział Tarrou - dlaczego okazuje pan tyle poświęcenia, jeśli nie wierzy pan w Boga? Nie wychodząc z cienia doktor odparł, że dał już odpowiedź, że gdyby wierzył we wszechmogącego Boga, przestałby leczyć ludzi zostawiając Bogu tę troskę. Ale ponieważ nikt na świecie, nawet Paneloux, choć sądzi, że w Boga wierzy, nie wierzy w niego w taki sposób, ponieważ nikt nie poddaje się całkowicie, on, Rieux, myśli, że tu przynajmniej jest na drodze prawdy, skoro walczy przeciw światu takiemu, jaki jest. - Ach - powiedział Tarrou - więc jest pan lekarzem dla idei?

- Mniej więcej - odparł doktor. Tarrou gwizdnął cicho i doktor spojrzał na niego. - Tak - rzekł - pan sobie powiada, że trzeba do tego pychy. Ale mam tylko tyle pychy, ile jest konieczne, niech mi pan wierzy. Nie wiem co mnie czeka i co nastąpi po tym wszystkim. Na razie są chorzy i trzeba ich leczyć. Potem oni zastanowią się i ja także. Ale najpilniejszą sprawą jest ich leczyć . Bronię ich, jak mogę, oto wszystko.

- Przeciw czemu?

- Nie wiem, przysięgam panu, że nie wiem. Kiedy wybrałem ten zawód, był to wybór w pewien sposób abstrakcyjny; bo chciałem być lekarzem, bo jest to zawód jak każdy inny, jeden z tych, które wybierają młodzi ludzie. Może także dlatego, że nastręczał szczególne trudności dla syna robotnika jak ja. A potem zobaczyłem jak się umiera. Czy pan wie, że są ludzie, którzy nie zgadzają się na śmierć? Czy słyszał pan kiedy kobietę krzyczącą w chwili śmierci: "Nigdy!"? Ja słyszałem. I zrozumiałem wtedy, że nie będę mógł się do tego przyzwyczaić. Byłem wówczas młody i zdawało mi się, że moja niechęć godzi w porządek świata. Potem stałem się bardziej skromny. Po prostu nie jestem wciąż przyzwyczajony do widoku śmierci. Ale w końcu jest to sprawa, którą człowiek taki jak pan potrafi zrozumieć. Skoro jednak śmierć ustanawia porządek świata, może lepiej jest dla Boga, że nie wierzy się w niego i walczy ze wszystkich sił ze śmiercią, nie wnosząc oczu ku temu niebu [...].

Powieść Dżuma opatrzona została mottem - słowami Daniela Defoe (1660-1731): "Jest rzeczą równie rozsądną ukazać jakiś rodzaj uwięzienia przez inny, jak ukazać coś, co istnieje rzeczywiście, przez coś innego, co nie istnieje".

Powiąż motto utworu z treścią poniższego fragmentu. Dowody na poparcie swojego zdania podaj z całego utworu Dżuma A. Camusa. Wykorzystaj konteksty historycznoliterackie.

Z ciemnego portu wzlatywały rakiety towarzyszące oficjalnym zabawom. Miasto powitało je długim i głuchym okrzykiem. Cottard, Tarrou, ona, wszyscy, których kochał i stracił, martwi lub winni, byli zapomniani. Stary miał rację, ludzie są zawsze tacy sami. Ale w tym była ich siła i ich niewinność, i mimo całego bólu Rieux czuł, że tu z nimi się łączy. Wśród mocniejszych i dłuższych teraz okrzyków, które echo niosło aż do stóp tarasu, w miarę jak coraz więcej różnokolorowych bukietów pojawiało się na niebie, doktor Rieux postanowił napisać opowiadanie, które tu się kończy, żeby nie należeć do tych, co milczą, żeby świadczyć na korzyść zadżumionych, żeby zostawić przynajmniej wspomnienie niesprawiedliwości i gwałtu, jakich doznali, i powiedzieć po prostu to, czego można się nauczyć, gdy trwa zaraza: że w ludziach więcej rzeczy zasługuje na podziw niż na pogardę.

Wiedział jednak, że ta kronika nie może być jednak kroniką ostatecznego zwycięstwa.

Może być tylko świadectwem tego, co należało wypełnić i co niewątpliwie powinni

wypełniać nadal, wbrew terrorowi i jego niestrudzonej broni, mimo rozdarcia

osobistego, wszyscy ludzie, którzy, nie mogąc być świętymi i nie chcąc zgodzić się na

zarazy, starają się jednak być lekarzami.

(17)

Słuchając okrzyków radości dochodzących z miasta, Rieux pamiętał, że ta radość jest zawsze zagrożona. Wiedział bowiem to, czego nie wiedział ten radosny tłum i co można przeczytać w książkach, że bakcyl dżumy nigdy nie umiera i nie znika, że może przez dziesiątki lat pozostać uśpiony w meblach i bieliźnie, że czeka cierpliwie w pokojach, w piwnicach, w kufrach, w chustkach i w papierach, i że nadejdzie być może dzień, kiedy na nieszczęście ludzi i dla ich nauki dżuma obudzi swe szczury i pośle je, by umierały w szczęśliwym mieście.

Anna Świrszczyńska

„Budując barykadę”

Baliśmy się budując pod ostrzałem barykadę

Knajpiarz, kochanka jubilera, fryzjer, wszystko tchórze.

Upadła na ziemię służąca

dźwigając kamień z bruku, baliśmy się bardzo, wszystko tchórze -

dozorca, straganiarka, emeryt.

Upadł na ziemię aptekarz wlokąc drzwi od ubikacji,

baliśmy się jeszcze bardziej, szmuglerka, krawcowa, tramwajarz,

wszystko tchórze.

Upadł chłopak z poprawczaka wlokąc worek z piaskiem, więc baliśmy się

naprawdę.

Choć nikt nas nie zmuszał, zbudowaliśmy barykadę pod ostrzałem. (1909-1984)

Miron Białoszewski

Pamiętnik z powstania warszawskiego

W nocy szalały pociski i „szafy”. A jednak noce były lepsze. W nocy najwięcej było akcji. Takich dla cywilów. Na

ochotnika. Tylko w nocy dało się przesunąć barykadę. Bo właśnie o to chodziło. Raz. Pamiętam. Widocznie straciliśmy kawałek terenu. A może to taktyka. Bo trzeba było przesunąć barykadę o ileś metrów. W naszą stronę. Na Rybakach.

Już niedaleko przed Wytwórnią. Zbiórka. Ochotników. O pierwszej czy o drugiej. Sporo nas. Dwudziestu paru chyba.

Łopaty. Kilofy. Łomy. Wszystko rozdane. Ruszamy. Cieplunio. Nawet w tym momencie cicho. Aż gwiazdy, wydaje mi się. Ale gdzie tam gwiazdy! Na pewno zasłonięte dymami. Prowadzi nas porucznik. Porucznik? Czyżby? Tak mi się powiedziało. Porucznik w czasie powstania to była figura. Więc to był ktoś taki jak kapral. Czy osoba cywilno – dyżurno – półwojskowa w ogóle. […]

Dochodzimy do celu. Wszystko idzie w ruch. Za barykadą był jeszcze kawałek Rybaków. I wylot. Chyba zniżająca się jezdnia. Przeprowadzenie barykady było dosłowne. Płytapo płycie. Każdy kawał bruczku. Szyna po szynie. (Chyba tych narzędzi, które wymieniłem, nie rozdawali do tego; pomyliłem to z inną akcją nocną). Noc nie była długa. W

Cytaty

Powiązane dokumenty

Naprawdę świetna [publikacja, w której jest] pokazane, jak naprawdę minimalnymi środkami można zrobić naprawdę fantastyczne rzeczy.. Ostatnio zainteresowały mnie

Miała to być gazeta codzienna, oczywiście przechodziła różne metamorfozy, ale generalnie odchodziło się już od takiej stricte polityki.. Zaczynaliśmy być po prostu

Zdaniem 38% studentów polskich i 34% studentów zagranicznych, 10% doktorantów i 5% pracowników w Bibliotece jest za mało sal pracy zbiorowej.. Dominujący głos

Platońska Ijoncepcja materii intelektualnej znalazła swój' wyraz w panteistycznych poglądach Dawida z Dinant, który utożsamił ducha z materią, a następnie tak

Bialskiego, korzystając z osłony nocy, dwaj nieznani sprawcy, oderwawszy zamek od drzwi stodoły należącej do Andrzeja Stefanowskiego, zaczęli ładować worki ze zbożem

Tam [w Opolu Lubelskim] dopiero po dwóch dniach [wyzwolili], bo tutaj Lublin to 22 lipca bodajże, a tam dopiero po dwóch dniach weszło [wojsko]. Pamiętam, że tam w Opolu był

k-elementowe kombinacje ze zbioru n-elementowego nie istotna kolejność SCHEMAT BERMULIEGO: P(k) = (n/k)p^(k)q^(n-k) Pewne doświadczenie wykonujesz n razy nie zależnie

Jednym z dowodów na istnienie atomów i cząsteczek jest mieszanie się substancji lub rozpuszczanie się substancji stałych w cieczach.. Mniejsze cząsteczki wchodzą wtedy w