• Nie Znaleziono Wyników

Odrodzenie : tygodnik. R. 1, nr 1 (3 września 1944)

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Odrodzenie : tygodnik. R. 1, nr 1 (3 września 1944)"

Copied!
8
0
0

Pełen tekst

(1)

L L e

t

. u

ODRODZENIE T Y T Y G G O O D D N N I I K K

N r 1 Lublin, 3 w rześnia 1 9 4 4 r. Rok 1

lir &

Pięć lat tem u H itler napad! na Polskę. Od pięciu lat naród polski cierpi straszliw ą niew olę niem iecką. Ogrom ne, niepow etow ane są straty , jakie poniosła w tym czasie polska nauka, lite ra tu ra i sztuka.

Dziś, na w yzw olonych już ziem iach Polski, składam y hołd pam ięci tych uczonych, pisarzy i artystów , którzy zostali zamęczeni lub roz­

strzelani w katowmiach hitlerow skich, którzy zm arli naskutek prześladow ań niem ieckiej policji lub padli w walce z faszystow skim wrogiem . Na w olnej już ziemi polskiej odradzać się zaczyna polska k u ltu ra, lite ra tu ra i sztuka — nowa i wolna.

Nie jest to pełna lista strat. Każdy dzień będzie przynosił now e nazw iska. Ale każda s tra ta je st zobowiązaniem do dalszej, ostatecznej już walki. Warsswwa, K raków , Katowice, Poznań — jeszcze czekają, cierpią i walczą.

Z a m o rd o w a n i p rze z N iem ców oraz polskich i ukraińskich hitlero w c ó w : u c z e n i i p r o f e s o r o w i e w y ż s z y c h u c z e l n i :

Maurycy Allerhand, Kazimierz Bartel, Józef Birkenmajer, Ignacy Chrzanowski, Zygmunt Cybichowski, Antoni Dobrzaniecki, Jan Grek, Mieczys­

ław Gutkowski, Marceli Handclsman, Adam Heydel. Henryk Hilarowicz, Bolesław Jałowy, Kazimierz Kolbuszewski, Roman lxmgehamps de Berier, Antoni Łomnicki, Czesław Martyniak, ks, Micha! Niechaj, Kazimierz Pelczar, Roman Piłat, Wiktor Ormicki, Roman Rencki, Władysław Semkowicz, Jerzy Smoleński, Józef Tretiak, Kasper Weigl, ks. Stanisław Wojsa, Henryk Życzyński

p i s a r z e i p o e c i :

Walentyna Aleksandrowicz, Emil Breiter, Tadeusz Boy - Żeleński, Aleksander Han, Henryk Dembiński, Stefan Essmanowski, Leonid Fokszański, Ludwik Fryde, Halina Górska, Tadeusz HoFender, Jerzy Hulewicz, Witold Hulewicz. Janusz Korczak, Halina Krahelska, Gustaw Morcinek. Ro­

man Niewiarowicz, Bolesław Piach. Stanisław Piasecki, Leon Pomirowski, Ludwik Puget, Ostap Ortwin, Stanisław Rogowski, Bruno Schulz, Anto­

nina Sokolicz, Edward Szymański, Juljusz W't m u z y c y :

Marek Bauer, Artur Hermelin, Mieczysław’‘K °t‘i,anow’»ki, Edward Steinberger a r t y ś c i t e a t r u i o p e r y :

Karol Benda, Irena Borowska, Tadeusz Frenkiel, Bronisława Koyałowicz, Romana Pawłowska, Jerzy Roland, Karol Wyrwicz - Wichrowski, Mieczysław Węgrzyn, Witold Zacharewi»z> Michał Znicz

m a l a r z e :

Franciszek Bartoszek, Zygmunt Bobowski, Otto Hahn, Roman Kramsztyk, Tadeusz Pruszkowski

ifc.

Zginęli w d ziałan iach wojennych:

p i s a r z e i p o e c i :

Zofja Charszewska, Józef Czech Tadeusz Dolęga-Mostowicz, Franciszek Parecki, Czesław Straszewicz a r t y ś c i t e a t r u ' o p e r y :

Stefan Hnydziński, Halina Szmolcówna

ćm urli: J ż

• n r z e i p o e c i :

taw Berent, Edward Boye, Mieczysław Braun, Swiatopełk Karpiński, Stefan B ______,„ vfz Łęczycki, Jan Lorentowicz, Bolesław Mi- i , Adolf Nowaczyński, Kazimierz Przerwa-Tetmajer, Antoni Sobański, Stefanja Sempolowska, J. K. Weintraub, St. J. Witkiewicz, Aniela Zarór-

Emil Zegadłowicz, Henryk Zbierz chowski ' s

• ś c i t e a t r u i o p e r y :

Chmieliński, Ludwik Fritsche, Józef Krzewiński, Leszek Pośpiełowski, Wincenty Rapacki (syn), Józef Redo, Stanisław Stanisławski Fw»

,ska, Stanisława Wysocka, ow,«ra.«w»iu, t w a

* v »»IM

M o d litw a

Chmury nad nami rozpal w łunę.

Uderz nam w serca złotym dzwonem, Otwórz nam Polskę, jak piorunem Otwierasz niebo zachmurzone.

l)aj nam uprzątnąć dom ojczysty, Tuk z naszych zgliszcz i ruin świętych Jak' z grzechów naszych, win przeklętjth.

Niech będzie biedny, ale czysty, Nasz doi.'' z cmentarza podzwignięty.

Ziemi, gdy z’ martwych się objdzi I brzask wolnos(ci ją ozłoci.

Daj rządy mądrych, dobrych ludzi, Mocnych w mądrości i dobroci.

A kiedy lud na nogi 'tanie, Niechaj podniesie pięść żylastą.

Daj pracującym we władanie Plon pracy ich we wsi i miastach, Bankierstwo rozpędź — i spraw, Pąiie, By pieniądz w pieniądz nie porastał.

Pysznych pokora niech uzbroi, Pokornym gniewnej dumy przy,daj.

Poucz, nas, że pod słońcem twojem

„Niemasz Greczyna, ani Żyda* . Puszącym się, nadymającym, Strąć z głowy ich koronę głupią, A warczącemu wielkorządcy Na biurku postaw czaszkę trupią.

Piorunem ruń, gdy w imię sławy Pyszałek chwyci broń do ręki, Nie dopuść, żeby miecz nieprawy Miał za rękojeść krzyż Twej męki;

Niech się wypełni dobra wo Ia Szlachetnych serc, co w klętcc rosły, Przywróć nam chleb z polskiego pola, Przywróć nam trumny z polskiej Josny.

Lecz nadewszystko — slowtm naszym,

Zmienionym chytrze przez krętaczy, Jedyność przywróć i prawdziwość:

Niech prawo zawsze prawo znaczy, A sprawiedliwość — sprawiedliwość.

Niech więcej Twego brzmi imienia W’ uczynkach ludzkich, niż w ich pieśni.

Głupcom odejmij dar marzenia, A sny szlachetnych ucieleśnij.

Spraw, byśmy błogosławić mogli Pożar, co zniszczył nasz dobytek, Jeśli oczyszczającym ogniem Będzie dia naszych dusz nadgnitych.

Każda niech Polska będzie wielka:

Synom jej ducha, czy jej ciała.

Daj wielkość serc, gdy będzie wielka 1 wielkość serc, gdy będzie mała.

Wtłoczony;" miedzy dzicz niemiecką 1 nowy naród Stu Narodów.

Na wschód granicę daj sąsiedzką, A wieczną przepaść od zachodu.

Dłonie Twe, z których krew się toczy, Razem z gwoździami wyrwij z krzyża 1 zakryj, zakryj niemi oczy,

Gdy się czas zemsty będzie zbliżał:

Pozwól nam złamać zakon pański, Gdy brnąć będziemy do Warszawy Przez Tatry martwych ciał germańskich, Przez Bałtyk wrażej krwi szubrawej.

A gdy będziemy, Nekropolu,

Przybliżać się do Twych przedmieść!, Klękniemy kwarantanną w polu Nadziei pełni i boleści:

Nadziei, — że nam przyjaciele Naprzeciw wyjdą z miasta krzyżów, Niosący w oczach przebaczenie, I łzy radości, a nie wyrzut...

Boleści — że nam nie pomogą Tc łzy, ni łaska, ni witanie:

Milczące między nami stanie Zjawą złowrogą...

JERZY PUTRAMENT

T o a s ł

Zachód okryły chmury, znów się śnieżyca zrywa.

Step ramiona rozpostarł wiatrom przybłędom.

Przyjacielu, przybywaj, sprawa jest pilna i prosta.

Głowa do góry, nunc est bibendum.

Z ognia, granitu, wody, ze źlin^uuśnego piachu, naprzekór bój'om ’ djabłom, lepiliśmy ciebie, wojsko.

I oto idą na zachóJ wagonów korowody ' z bronią jak burza nag'?’

z sercem i pieśnią polską.

Niechaj ostrożny się wzdryga, niech gnuśny w mroku się cho * • ’ niech szaleje sprzedajny,

niech wróg z oburzenia kipi.

Naprzekór upiorom i strzygom ruszyła armja nowa.

Dłonie strudzone podajmy, jakże nam dziś nie wypić!

Dość uroczyście sie nudzić, precz urzędowa pompa.

Patrz, jak sędziwy grudzień szronem na skronie nam stąpa.

'U '

Cośmy widzieli z młodości?

Jak się nam zaczął wiek męski?

Wroga zajadły pościg, walka, niepokój, klęski.

Ale te dni się skończyły, my, biedne historji giermki, dziś poznajemy smak siły

upajający i cierpki.

Kubek blaszany lapaj, spirytus trąci benzyną, milszy ten jest nam napój niż najwonniejsze wino.

Wina nam jeszcze podadzą, niejeden srebrny rostruchan.

a dziś, gdy bratamy się z władzą, dobra jest i siwucha.

Płynnem weselem się dzielmy, toast wychylmy.

Kraju nasz nieśmiertelny, ludziom przychylny,

niech się nie łudzi morderca, że snem nieprzepartym uśniesz.

Starczy nam siły i serca, aby ci wrócić uśmiech.

O to wracaj.) najmłodsze j dzieci, ojczyzno, twoje —

łzy’'t’óW F o‘r*eŁ‘’

rany zago YrĄ p:>

Styczeń 1944.

W*

(2)

tr. 2 O D R O D Z E N I E N r. 1 JERZY PUTRAMENT

WIĘTA KULO

— Nic mi nie mogą zrobić—oświadczył Bu- kacki, gdy znaleźli się na miejscu. Było ich w celi siedemnastu i to oświadczenie odrazu go jakoś wyodrębniło. Czy to leżało w jego zamiarach? W każdym razie nie szczędził wy­

siłków, aby tę odrębność powiększyć. Na przykład nie chcial siadać.

Cela zbudowana była jako pojedynka. Za czasów polskich niekiedy siedziało tu dwóch.

Teraz było ich siedemnastu. Niemcy poczy­

nili pewne starania, by powiększyć powierzch­

nię użyteczną: wyrzucali pryczę, stołek i stół, Ale człowiek siedzący zajmuje jakieś tam pół metra kwadratowego. Wszyscy naraz siedzieć nie mogli. Wyznaczono kolejność. Kiedy po­

wiedziano Bukackiemu, że może usiąść — z niejakiem zdziwieniem spojrzał na mówiące- spojrzał na mówiące­

go, potem na chlipającą od wrześniowego błocka, cementową podłogę, potem na swoje nowe, ciemnoszare spodnie i wzruszył ramio­

nami.

— Dajcie mu spokój — powiedział ktoś spod okna — jutro sam poprosi.

Bukacki prawie się uśmiechnął, co zapewne znaczyło: jutro będę spowrotem w mieście.

Nikt z nim nie dyskutował. Stał pierwszy u drzwi przestępując ciężko z nogi na nogę.

„Nic mi nie mogą zrobić" — powtarzał w duchu z uporem. W nocy spostrzegł, że to

„nic" znaczy już. co innego niż poprzedniej nocy, niż w chwili ich przyjścia, niż wtedy gdy kazali mu iść z sobą. „Nic" rosło. Re­

wizja, aresztowanie, zamknięcie w więzieniu.

Jeszcze dzień temu głęboko, poważnie wierzył że iest to niemożliwe. Ale jakoś dziwnie lat-

— stał przy drzwiach i jego najczęściej bito.

Jego sąsiad, maleńki buchalter z magistratu, postarał się wcisnąć jak najgłębiej między cia­

ła współwięźniów. Ale nikt nie przyszedł.

Kolejarz tryumfująco się roześmiał. I to też pozostało bez skutku.

Niewiadomo dlaczego śmiech ten jakoś zmroził wszystkich. Kilku poszukało spojrze­

niem oczu reszty i prędko schyliło głowy.

Milczano. Po pół godzinie, Bukacki, nie mo­

gąc wytrzymać tej przepojonej niepokojącą treścią .ciszy, rzucił: „No to co?" Nikt mu nie odpowiedział, nikt nań nie spojrzał. Nawet kolejarz nie zdobył się na żadną zwykłą dlań, cynicznie szczerą reakcję.

Potem, po paru dn.iach, jednego z nich, właśnie maleńkiego buchaltera, wywołano z sali. Po godzinie wrócił, zaciskając kurczowo pięści, aby ukryć drżenie palców. Ciężko kuc­

nął tuż przy Bukackim. Temu się właśnie skończyła kolejka na siedzące miejsce. Stał czując przy kolanie dygocącą głowę buchal­

tera. T a wibracja była nie do zniesienia. Po­

czuł, że i jego ręce zaczynają drżeć. Oparł się dłońmi o ścianę. Jeszcze przez pięć minut usiłował się trzymać. Potem ciężko osuną! się wdół, rozstrącając stojących sąsiadów. Znalazł się obok buchaltera. Odsuwając głową napie­

rające zewsząd nogi stojących, przysunął się do tamtego, spojrzał mu w oczy. Było tu pra-

wie ciemno. . .h.dr.

niejszy i słaó v

— Co ta •

Nie odpo zia . 1 ■ spojrzenie st się jakby niechętne ja lżone nietakt! za­

pytania. N. zwf/.-;rtiąc na to uwagi,ytał dalej, natarć . o:

— Bili?

Buchalter ..prze iwo dostrzegym ruchem powh .

— Badali ?

Znowu zaj rz. idczące i zgorne.

—- Więc ci' , j , ,v ?

Przeszło dzi - oże kwandran’o- tem buchaltei . . m zwyczajnyr.a- duchu o d t a j a , , c

ptoż

-.

co

czystem pje- trzu ziemskien porai •) raz i drugi gią, spojrzał przytomn cj

j

zaczął szeptać.

' — Niewiad ' . , - co wzywali. Zap.li mnie o imię, nr. r l., . zawód. Potem k]i czekać. Potem < > ' swrotem.

— 1 tyle? W ęt c ję pan zamart?

Może pana w ,. Przecież pan nice zrobił. Jak ja, . w ■ >scv.

Buchalter siei z i.., v u milczący. I zy po jakimś kwa ’ w "mówił.

Na dziedzińt ■ t--:<iic h-ntea. i -sowc:

Esesowiec stal <e.o ,t,-, v: ■ nl miał w ręku p- - i . lei A nin buty. Buchalter ius.:-i . i już sk;

.zył nań jużikoj-

że jest to niemożliwe. Ale jakoś dziwnie łat wo powiedział sobie teraz, że wszystko to

„nic". W ten sposób dewiza jego była urato­

wana.

Przed świtem, znużony do krwawych iskier w oczach', oparł się o drzwi. Może drzemał.

Nagła wizja padającej bomby, huk, ból. Ock­

nął się na podłodze, oparty głową o żelazne drzwi. Zanim oprzytomniał, drzwi się otwar­

ły. Błysk światła, znowu ból, ktoś go kopnął raz i drug . Wskoczył, oślepiony światłem, mrugając oczami. Drzwi się zamknęły.

Usiadł przy drzwiach, oszołomiony bar­

dziej niż wzburzony. Machinalnie powtórzył swoje zaklęcie: „nic mi nie mogą zrobić . 1 jeszcze ciszej — jeżeli myśli mogą być głośne i ciche — dodał przesłankę tego magicznego wniosku: „bo ja też nic nie zrobiłem". Kop-

JACEK BOCHEŃSKI

P o l s k a b e z q r a i ‘ ^ pv

/ P o e m a t — i m p r o u i i a t i a Zęby białe z rozpaczy gryzły stal karabinów, palce wściekle szarpały pyski czołgów...

u-,rażnika nadało nową treść, tej for- Mogą go aresztować, trzymać w wię- bić. Ale to było niczem wobec tej jed- pjczy, którą z nim zrobić mogli, której e nie mogli zrobić. Nie nazywał jej po mu. dtąd na kilka tygodni sprawa stanęła na Jm. Upadek Bukackiego, znanego adwokata, Jracownika gebietskomisariatu, spokojnego, szanowanego obywatela —• który w ciągu jed­

nego dnia ni z tego ni z owego stał się więź­

niem, bitym i głodzonym, choć tak gwałtow­

ny i głęboki, przecież się zatrzymał. Bukacki w to uwierzył równie szczerze jak przedtem wierzył w swoją absolutną nietykalność. Dla­

tego znosił nienajgorzej zaduch celi, brud, cuchnące onucami posiłki, spanie w kucki, z głową na kolanach, kopniaki i szturchance strażników. Godził się na to brutalne, biudne i głodne życie więzienne, bo w tej ponurej formułce jedno słowo miało moc jasną i ciep­

łą: życie.

W celi rozmawiano. Prowadzono nawet dyskusje. Oczywiście szeptem. Było dwóch lub trzech takich, co i szeptowi, umieli nadać intonacje wiecowych przemówień. N a począt­

ku tematem rozmów było to, co ich czeka.

Dziobaty, czerwonooki kolejarz bezapelacyj­

nie powiedział, że wszystkich rozstrzelają.

Większość oponowała, powołując się na mniej lub więcej śmieszne argumenty w rodzaju: te­

go jeszcze u nas nie robili, w Warszawie co innego. Kolejarz ponuro się uśmiechał. Bu­

kacki go znienawidził. W dyskusji udziału nie brał, ale słuchał wszystkiego uważnie. Jego prawniczy umysł nie mógł wyrozumieć, dla- czego nikt nie wysuwa argumentu, zdawałoby się, nieodpartego: nic nam nie zrobią, bośmy też nic nie zrobili. O kolejarzu myślał z nie­

nawiścią, bo ten napewno miał na sumieniu, a teraz siedzi w ich celi i jego wina jak sa­

dza osiada na wszystkich tu obecnych. Wia­

domo, że Niemcy są mściwi.

Tak się jakoś złożyło, że przyszedł czas, gdy rozmowy zaczęły zamierać — dyskutan­

ci stali się małomówni i naodwrót coraz wię­

cej do powiedzenia zaczął mieć Bukacki.

W tymże czasie zdarzyło się kilka spraw, które, mogło się zdawać, me miały żadnego związku z ich obecnym stanem i przyszłym losem, a jednak każdy wyczuwał w nich coś niejasnego, co zaczynało ciążyć, niepokojąco^

narastać. N a pierwszy rzut oka były to raczej zjawiska ' pomyślne. Gdzieś w połowic p aź­

dziernika zauważono, że strażnicy p rz e la li przy byle szmerze wpadać do celi z wyjf*aiska- mi i biciem. Kolejarz zrobił nawjiy^^dJ^jadcze- nie: powiedział ochrypłym długiego szep­

tu głosem na całą salę: j a ^ o wszystko mam.

tam a tam. Wszyscy sM j£zei; na drzwi. Bu-

^rzucił wściekłe Spojrzenie na kolejarza

Z

/

Znamy boleść, kiedy butem piersi zagniotą i gdy w bijące serce wrogowie sztandar zaryją.

Szał krwi, ognia i łez, bunt niesłychany, wycie, ryk ludzi mordowanych, surowe mięso prawdy.

Darcie ciał, łamanie piszczeli, zadeptywanie żeber na proch.

Mundury aksamitne, bestialski wdzięk męskiej siły na trupiem polu!

Oficerowie do ust przywarli, młode kobiety docna wypili, we własne wnętrze wciągnęli,

zrobili sobą, zrobili częścią rozpalonych, zbójeckich dusz.

głowę, czekając bicia. Ale tamten go nic ude­

rzył.

— No więc co?

Nie, nie uderzył. 1 nawet nie zwymyśał. I nawet...

To „nawet" miało dlań widocznie sens ' przejmująco wielki, bo znowu zamilkł. .

— 1 nawet się uśmiechnął do mnie — Wresz­

cie wykrztusił. I

— Więc o co chodzi? — rzucił zdtMiony Bukacki. — Czego się pan przejmuje?^!iech się pan trzyma. Nerwy pańskie są wyczerpa­

ne. Jakiś tam szwab rzucił panu pogardliwie tryumfujące spojrzenie i już pan całkiem oklapł.

Buchalter przecząco pokiwał głową.

To wcale nie była pogarda. To była życz­

liwość. I wdzięczność.

Bukacki odruchowo odsunął się od niego.

W tej rozmowie pod wyrozumowaną, logicz­

ną powierzchnią płynął jakiś ciemny nurt o swojej własnej nieprzepartej, obcej zwykłemu światu logice. Bukacki zaczął go odczuwać.

Wiedział, że grozi on wszystkim argumentom, które tak uporczywie wznosił tu w więzieniu.

Usiłował się bronić, usiłował utrzymać się w kręgu normalnych pojęć, gdzie dwa a dwa to cztery i dzień jest jasny, a noc ciemna. Z tru­

dem, kłamiąc sobie samemu powiedział:

— Jakiś ludzki Niemiec. I u nich są tacy, choć rzadko. Nawet w SS. Wiem, bom pra­

cował w gebietskomisarjacie i znam wielu Niemców.

Buchalter ostatecznie odtajał, spo'- 1 n Bukackiego i już normalnie powh'

— Może pan ma rację, fi inne wrażenie. P. . 1 się. Ciepło , życzbw wiedział: ludzki, tak na człowieka, powiedzieć. Taki sta jak zobaczy jesiono piłować, pohcblow

drewna jest mu ' ,nle

i w ydaje mi się, .

•ł — toby mi d

'■dzięczin', ■ o

j tu" ’

' u- II. 1 .-OŹ

j

. dlSt' ,! ,

•>. ym ?’ c aż naoto / - y - 'norv - i> upoi hu -oi • kr . ' . i. i. u. r.i kn.d i ;''■ze;r ’

' r.v p: , , ' ‘

nam nie m >

że? Zabijali składy? Nic bią...

To jest sens pięciu lat. Och, jak leciały wi«sny, jakim gniewem kipialy, jakim bólem karmiły!

Ile nędzy w szlochaniu matek, ile wrzasku w zgarbionych postaciach.

A świat zwijał się w skrętach, świat na daleką wojnę poszedł dawnych wrogów, dawnych druhów zabijać.

Pomieszał, zjednał, różnice śmiercią zniwelował, ucieszył się głuszą i pustką,

rozradował szerokością próżnej ziemi.

Straszna jest czerwień słońca o świcie na szczerem polu.

To śmierć chodzi i szczęki umarłym całuje tak cicho,

że nikt nie słyszy.

Przeraźliwy ten łopot wron: głodne, żałobne spirale.

— — Jakże powietrze dziobami pic, a myśli mieć ptasie i potworne, a śmierć ludzką w żołądkach nieść?!...

Biegiem młodzieńcy, żywo w połę, w zdrowe ustawić się półkole!

Słońca i złota do ust weźcie, dzikim się trawy szumem pieście!

Wichrem ogniści, opaleni, anielscy gęstą wonią ziemi,

a straszni, boscy orlim gniewem

buchnijcie w niebo krzykiem — zewem:

„Nie chcemy już karminu, co usta fałszywe słodził,

— o wszechbracia.-— U

nie chcemy To rozkosz tyrinji nad ludem prawicą sięgać

— o wszechbracia —

nie chceifiy kłamu pożywać w chłeba zwykłego zgniliźnie,

— o v szechbracia —

ale nam w niebo, ku Bogu żywemu — lot!

Bfzeklinamy

'chuć zatęchłą w pieniądzu, chuć pychy durnej, rogatej, chuć panowania małym.

Chcemy gorzkiej ziemi i Boga, chcemy piorunów prawdy, aby nas żarem cudackim w mózgów miazgę raziły, chcemy ludzkich dłoni,

chcemy nowej modlitwy,

— o wszechbracia —

chcemy ziemi gorzkiej, ziemi zimnej, ziemi najsurowszej,

— o wszechbracia — chcemy Boga.

My, zwycięzcy, my, ludu wyzwolennicy, Jedynemu dusze dzikie ślubujemy."

A gdzie czerwone p- więcej wyciekło kr, a Ona — nie zg

w niebo błyska,

Ciężko d lgnął się z tamtych Mwli wieszone gio czy trzech ustnie z*rknę przyjęli jeg ••[•'tu-znti. tu: ; łoby się, -bsoi'.

Natknął sic . • 1 ■ i- jąco pochn- "u

krztusił su

liczby ntnoi 1

mi- • bo ja

Odtąd k e wyh • d chodził no- nptom ' ■ uclronnie I u n .d c.ue p

■ n Oestę nia O non

□orania sa ven. O bi

rej Raz, dojne,

ńeność słuchaczy, zaczn itiieckiej kulturze, zaczynając

ttma z Rotterdamu. I to rninęł* w r gruncie rzeczy nie liczył ’ T i!

dkiebie. Jego absolutna pet • . • -. 1 o- mrzez tok wypadków, wv i ' sil- nitych podpórek. Chwyt: ą.

v to mu pomagało? ■' mierze.

Cliaż stopniowo utrać woją ma­

giel formułkę: „nic ■ .ecież po- zwo mu jeszcze p /godni ni"

dofcić do siebie nr ;■ . . ą .ewsząd my­

śli mierci. Inni v , . słom. Ktoś się moi przez cały t płakał ukrad- kierKtoś myśl r. le i gorączkowo o u«zce. Wię’ ć -dnie czekała koń­

ca, nic nie -<•' -go się nie spodzie­

w a ją Bul jstatniego dnia ucho­

wał stoy - cży psychicznie. Odór śmie po <;. -ze tamtych jak ciężki obeZtdt' ■ pjyk — do niego prawie nie krł ’ •' lle) jednak, tent gwałtow­

niej jesz B ' ! ‘oces, gdy nastał dzień ostą- teczf-

EćSgUŚ dni otworzono drzwi celi. Wszedł sifajn’kazał wszystkim wstać. Na koryta­

r z p ti celą stał jakiś cywil. Znudzonym gesenupytał, kto tu zńa niemiecki, Bukacki dhocz wyrwał się naprzód. Cywil spojrzał ciłodn na tiego i powiedział kilka słów, ka- żc pfethrtaczyć. Sens był prosty: aczkol- s,ek Wzys^ uwięzieni winni są ciężkich Zrodni ‘przdwko niemieckiemu autorytetowi, t jednak fl^d niemiecki daje im okazję do OprawttniZ vych grzechów. , ten miano- stie sposóB/te zaczną pracować dla dobra nmieckiegC trodu. I ten, który wykaże do- ł> wolę, md liczyć na łaskę, Ktoby zaś

-g- ■ , • ’’

■ i , • 'i-

I • -'l. .

i i 1 iii. zne

n-ire

(3)

Nr. 1

i

i

próbował ucieczki, lub oiazywał najmniejszą choćby krnąbrność, — zastanie zgładzony.

Bukacki mówił to, trytmłalnie patrząc na wszystkich. A więc jednał wbrew wszystkim

— on ma rację. Nie do:;rzegł, że ten spicz obala najistotniejszy fundament jego wywo­

dów: „nic mi... bo ja nil.." Nie przesłanki rzucały się w oczy, ale witosek. Więc roboty, ciężkie, katorżnicze robot'- Ale nie,., nie to, o czem myśleli wszyscy. Zaowu nie mógł „te­

go" nazwać po imieniu.

Wyprowadzono ich z cel- Parami szli przez korytarze więzienne. Milczdi. Strażnicy z au­

tomatami na brzuchu kręgli się dokoła, jak owczarki przy stadzie baonów. Drzwi rzę­

ziły, wychodziły-nowe kuj/ z innych cel. Na dziedzińcu stały potężne cfiżarowki.

Dzień był chłodny. W ciii też było zimno, zastarzałe, cuchnące, zgniS, jak zzieleniała woda w kałuży. Ratowali się przed nim, tu­

ląc się jeden do drugiego, ociągając głowę w ramiona. Tutaj chłód rzutfd się na każdego znienacka. Chmury zwisały nisko. Mgła sięga­

ła ziemi, ostre drobne kropelki osiadały na twarzach, odzwyczajonych °d mycia. Zrazu budziły jakąś rzeźkość, ale już po p.ięUu mi­

nutach ziębiły jak śnieg, łaczynały dygotać zęby, palce drżały, z trudni gramolono się przez wysoką burtę do smochodów.

Ładowano po czterdziesty i więcej. Sprasowa­

ni, jak liście tytoniu stali czekając odjazdu.

Na budce szofera usiadło lwóch z S. D., mie­

rząc do nich z automatów- Dwóch innych u- . siadło z tyłu, odsunąwszy kolbami na metr od siebie tłum więźniów Motor zawarczał, c w a rto bramę, ruszyli.

Bukacki, jeszcze oszołomiony radosną nowi­

ną, przyniesioną przez oyego cywila, przeży­

wał tern intensywniej wiJok miasta. Jak po długiej chorobie, z ostrem poczuciem ńowosci, oglądał znaną na pamięć główną ulicę, zbie­

gającą prostym, asfaltowym szlakiem wdół, małe kamieniczki, cerkiew r lewa, otoczoną ro­

sołami,’ rynek. Tu dopiero poczuł lekki łreszcz i odwrócił się w prawo. Na lewo był

■tlacyk. Nie chciał tam patrzeć. Tam Niemcy postawili szubienicę.

Minęli czerwony, pseudogotycki kościół, przejechali mostek i tory kolejowe. Samochód

„ na chwilę zatrzymał się i nagle Bukacki po­

czuł, że ktoś go z tyłu leciitko trąca kolanem.

Chciał się odwrócić, ale ;nowu go trącono, silniej, ostrzegawczo. Usłystał przy uchu czyjś szept.

— Trzeba uciekać. Wioz} nas na Białą.

Zdumiony, nie rozumiejąc, spróbował zo­

baczyć mówiącego, Kątem osa dostrzegł ospo­

waty policzek. Był to kolejarz. Zimny dreszcz przebiegł mu po plecach — nie umiał zdać so­

bie sprawy — czy to sąsiedztwo tego niemi-

JULJAN PRZYBOŚ

Póki my żyjemy

Huk armat na wysokość łua wzrósł,

niebo wali się z trzaskiem.

Bezbronny, wbity pociskami w grunt błagam o karabin, jak skazaniec o łaskę, i tylko krzyczę — niecelnie

Z rannych i z martwych wstawszy.

Mój wzrok po torach bomb strącony w gruz przypada do Warszawy.

Aż w rozpękły na dwoje słuch

płacz mężczyzn wpadł—i ich, jak nabój, milczenie.

W tej chwili zginął mój brat.

w

Żegnam was, unoszący zagranicę głowy, uciekający do broni,

gdy tu, w rozwalonym schronie, z jeszcze żywych ostatniego tchu odtworzyłbym nasz hymn narodowy.

wrzesień 1935. ,

O D R O D Z E N I E lego dlań człowieka, czy niejasny, ale ponury

sens jego słów. Więc co, że na Białą.

Kolejarz nie dyskutował. Szepnął jeszcze

„uciekaj", tak cicho, że Bukacki raczej to po­

czuł, niż usłyszał. Potem zwolna, ostrożnie, po parę centymetrów na minutę zaczął prze­

pychać się do burty. Samochód ruszył, skrę­

cając gwałtownie w prawo, ludzie się zachwia­

li i w zamieszaniu kolejarz znalazł się na bur­

cie. Minutę stał, oglądając małe domki, ru­

dery, ogołocone, jesienne drzewa. Nagle sko­

czył na ziemię, krzycząc: — Uciekać! Wiozą nas na śmierć!

Krzyk ten jakby podpalił nabrzmiałą od obaw i nadziei bezwładność więźniów. Kil­

ku zwaliło się w dół. Skrzeczący trzask au­

tomatów z przodu i z tylu samochodu obra­

mował pozostałych, odgrodził ich od ziemi rozedrganą, gwiżdżącą ognistą ścianą. Jakiś wąsaty więzień, którego decyzja spóźniła się o sekundę, próbował wyskoczyć — i, w lo­

cie posiekany kulami, chlupnął ciężko na zie­

mię. Ci pierwsi biegli teraz, chyląc jak naj­

niżej głowy. Na lewo był mały cmentarzyk.

Kolejarz kilku susami dobiegł do ogrodzenia, wśliznął się do środka. Serja z automatu za­

gwizdała po kamiennych nagrobkach. Nie uj­

rzeli go więcej. Może się uratował.

Inni padli na ulicy pod płotami. Jadące z tyłu ciężarówki stanęły także. Kilku konwo­

jentów zeskoczyło na ziemię i miotało się z wymierzonemi automatami. Jakaś kobieta wyjrzała przez okno z domku na rogu. Brzęk zmielonego szkła — twarz ‘jej znikła, runęły chude pelargonje.

Jeszcze jeden się wyślizgnął, przeskoczył zdumiewająco szybko przez wysoki płot i przepadł.

Trwało to pól minuty. Ostry gwizdek. Kon­

wojenci zdyszani wrócili na maszyny. Ruszo­

no. N a ulicy zostało kilka trupów.

Teraz dopiero do Bukackiego dotarło prze­

rażenie. Zaskoczony strzelaniną kucnął na po­

dłodze samochodu. Serja z automatu, która dosięgła wąsatego, przeszła tak blisko od je­

go twarzy, że zdawało się, opaliła mu policz­

ki. Kiedy maszyna ruszyła, zrozumiał nagle, że się dosłownie otarł o śmierć. Obezwładni­

ła go ta myśl tak dalece, że nie mógł wstać.

Siedział na podłodze, popychany kolanami chwiejących się więźniów.

Zatrzymany gwaltownemi wypadkami, apa­

rat myślowy zaczął funkcjonować. Bukacki uświadomił sobie przerażające konsekwencje uczynku kolejarza. Niemcy są mściwi. Za tę ucieczkę mogą rozstrzelać resztę. Mogą — nie, napewno rozstrzelają. Poczuł, że wargi stają się lodowate. Ciężko wstał. Źrenice mu się rozszerzyły i szary listopadowy pejzaż uli­

cy nabrał w jego oczach jakichś niebywale intensywnych, przesyconych kolorów.

Myśl doszła do tego prostego wniosku i za­

trzymała się. Już nic nie pomyślał. Nie poczuł niechęci do kolejarza. Nie rozważał możliwoś­

ci ratunku. Stał i patrzył i błotnista zamglo­

na ulica wrażała się w jego świadomość, jako coś najpiękniejszego, jedynego, wiecznego.

Z lewa skończyły się domki. Kolczasty drut ogrodzenia. W głębi strome, parumetrowe, gliniaste urwisko. Wydłużony, przysadzisty budynek z żółtej cegły. Jakieś domy.

Wjechano do bramy. Wartownik z S. D.

spojrzał na nich i wyszczerzył zęby. Może był to uśmiech.

Koło budynku maszyna stanęła. Kazano zleźć. Glinka była grząska. Obok był wyko­

pany głęboki dół i wyrzucona stamtąd ziemia, przesycona deszczem kleiła się natrętnie do nóg.

Zatrzymały się jeszcze trzy maszyny. W ar­

townicy spędzili wszystkich w kupę. Znowu wyszedł tamten cywil. Ujrzał Bukackiego i kazał mu tłumaczyć.

Kilku zbrodniarzy próbowało ucieczki. Po­

nieśli śmierć. Są podejrzenia, że byli w zmo­

wie z pozostałymi. W gruncie rzeczy należa­

łoby wszystkich zgładzić. Ale Rzesza nie­

miecka jest pełna litości.

Bukacki zaciął się w tym miejscu i przez kilka sekund milczał. Dopiero gniewny wzrok tamtego...

Więc reszta idzie na roboty. Przedtem mu­

szą przejść przez łaźnię (gest ręką na przysa­

dzisty budynek). Tam się rozbiorą (ręką na mały budynek z desek). Bez żadnych głupstw, bo już więcej nie można liczyć na niemiecką wyrozumiałość.

, Wartownicy Skoczyli do tłumu. Kilkoma wprawnemi ciosami kolby wydłużyli go, aż się stał czemś w rodzaju dwójkowej kolumny.

Kazali iść.

Bukacki znalazł się obok maleńkiego bu­

chaltera. Szedł bezmyślnie szczęśjiwy. Ta gwałtowna huśtawka życia i śmierci pozba­

wiła jego umysł wszelkich wyższych stadjów świadomości. Wiedział tylko, że żyje. Ten powrót do życia spowodował przypływ za­

pomnianych przed kilku minutami nawyków.

Szedł przez błoto, odruchowo starając się nie zabrudzić butów. Poczuł nawet zimno.

Budka była ciasna i brudna. Wpędzono do niej ze dwudziestu ludzi. Resztę odprowadzo­

no w głąb. Tym pierwszym kazano się roz- ybierać do naga.

Buchalter coś mruczał pod nosem. Ludzie zwolna ściągali z siebie zdarte i wybrudzone w więzieniu ubrania. Wartownik zajrzał do budki i warknął, żeby prędzej.

Buty, nie zdejmowane od kilku tygodni, złaziły z uporem. Ludzie stękali. Ktoś nagle zaczął modlić się półgłosem. Bukacki poczuł

dreszcz, spojrzał na tamtego. < o ,, nu się -ało?

Czyżby?...

Buchalter rozebrał się pierwsz).. M'al chu­

de, zgarbione ramiona i btzkształttiy, pofał­

dowany brzuch. Przestąpił z nogi n-a nogę, syknął z zimna, gęsia skórka pokryła mu cia­

ło fioletowemi kropkami. Niecierpliwie wyj­

rzał na podwórze.

I nagle cofnął się z krzykiem:

— To on!

Nikt nie zrozumiał kto to „on". Ale wszyscy pojęli o co chodzi. Zdumiewające, potworne:

nie zakrzyczeli, nie zapłakali. Przez chwilę stali nieruchomo, patrząc na buchaltera. Po­

tem, bez żadnego słowa schylili się nad sznu­

rowadłami butów, z trudem ściągali kalesony, zrzucali marynarki. Narkotyk poraził ich śmiertelnie jeszcze w celi i przemowa owego cywila, przed pięciu minutami, była niepo­

trzebna. Kto wytrzymał — ten zginął, lub uciekł z kolejarzem.

Tylko Bukacki. Po pierwszym wstrząsie nie oparł się jakiejś rozpaczliwej ciekawości i wyjrzał przez drzwi na podwórze. Może po intonacji krzyku tamtego spodziewał się podświadomie, że ujrzy — kto go wie ? — śmierć z kosą, djabła, jakieś nieludzkie po­

twory, bo poczuł absurdalny zawód. Na po­

dwórzu kręcili się konwojenci, paru wojsko­

wych, ów cywil, ktoś w mundurze SS. Cywil krzyczał na konwojentów — pewno za kole­

jarza — grożąc sądem. Trzech wojskowych stało przed dołem, sprzeczając się, czy go

„wystarczy". Bukackiemu ten widok wydał się jakimś powszednim, aż do nudy. Ze złością odwrócił się do buchaltera i jak wtedy w celi., natarczywie zapytał:

— Kto ?

Buchalter jeszcze chwilę walczył z osłabie­

niem. Potem twarz jego nabrała ostrych, nie­

zwykłych dlań rysów. Jakby decydując się na jakiś czyn bohaterski, syknął przez zęby:

— Ten z więzienia. No, ten co się uśmie­

chał. SS. Ale ja mu się...

Bukacki nie zdążył zrozumieć. Drzwi się otwarły. Zajrzał konwojent. Nic nie mówi,.

Zrobił gest ręką: wychodzić.

Stłoczyli się u drzwi, nadzy, brudni, zzięb­

nięci i spoceni zarazem. Sekunda, dwie — nikt nie mógł zdobyć się, aby wyjść pierwszy. N a­

gle z tyłu przepchał się jakiś starszy człowiek o zarośniętej piersi. Śmierć wisząca nad nimi natchnęła go osobliwą formą odwagi — uś­

miechnął się szarmancko i z rubaszną elegan­

cją rzucił:

— Panowie zadługo się certują. Pozwól- cie, z wieku mi się należy pierwszeństwo.

Przepchnął wszystkich i wyszedł. Usłyszeli krzyk wartownika: biegiem. Wyskoczył dru­

gi. Bukackiego popchnięto. Ujrzał ustawionych w rządki, podwójny szpaler konwojentów i wojskowych. Nie prowadził ten szpaler do

„łaźni". Prowadził do dołu.

Ten pierwszy wyprzedził ich o kilka kro­

ków. Popędzani krzykiem i uderzeniami gu­

mowych pałek, skoczyli za nim. Przed Bukac- kim bieg, mały buchalter. Miał krótkie nogi i pewnie od trzydziestu lat nie przebiegł dzie­

sięciu kroków. Bukacki dreptał za nim, bity najwięcej i szeptał do niego ze złością: „prę­

dzej, prędzej".

Pierwszy dobiegł do dołu, zatrzymał się na chwilę i trącony przez Niemca, spadł. Buchal­

ter nagle przyśpieszył kroku. Krzyknął: „mam cię, ty..." — rozepchnął zaskoczonych kon­

wojentów i wypad, nazewnątrz szpaleru, gdzie spokojnie się przechadzał jedyny tu esesowiec z zawieszonym na szyi automatem. Sekunda

— i buchalter jest przy tamtym, z zabawną nie- zgrabnością podskakuje i nawykłą do liczydeł pięścią wali tamtego w twarz.

Bukacki widzi, jak na niego rzucają się wojskowi. Konwojenci przekręcają automaty.

Dopada dołu. Przeraźliwie głęboki. Odru- .chowo staje na brzegu. Słyszy pierwszy strzał i skacze. Przez ćwierć obłąkanej sekundy dół wydaje mu się ratunkiem przed śmiercią.

Na dnie jest rzadka, grząska glina. Nogi wbiły mu się w nią wyżej kostek. Impet sko­

ku rzuca tułów naprzód. Krzyczy z nagłego, dzikiego bólu. Pękają ścięgna unieruchomio­

nych stóp.

Z góry padają inni. Lecą, rozkraczeni, z za- chłyśniętym oddechem, ciężko chlupią w błoto

— na płask, na brzuch, na plecy. Ktoś się obi­

ja o ścianę dołu, bezwładnie się po niej to­

czy i zwala się z rozoraną do krwi twarzą.

Bukacki odpełza w przeciwległy róg, prze­

rażony, że mu ktoś zwali się nogami w twarz.

Z góry słychać jakiś ostry krzyk. Krótki trzask automatu.

Już nikt nie skacze. Nad dołem zjawia się cywil. Patrzy gospodarskiem okiem na wijące się w rzadkiej glinie umorusane nagie posta­

cie. Odwraca głowę, woła. Nadchodzi eseso­

wiec. Już nie jest spokojny, aż do znudzenia

— wściekły. Siąka nosem, kropelka krwi ście­

ka i zatrzymuje się nad górną wargą.

Cywil robi gest: proszę, pan ma głos. Ese­

sowiec przekręca automat i z brzucha, jak stróż polewający ulicę z hydrantu, daje serję.

Bukacki widzi, jak podskakuje ten z owło­

sioną piersią. Coś mokrego obryzguje mu twarz. Ktoś krzyczy, ktoś się rzuca.

Więc to śmierć? Taka prosta, brudna, pow­

szednia. Więc to śmierć?

I ogarnia go zwierzęce przerażenie. Nic w tej chwili nie myśli. Nic nie wyobraża. Pot­

worny w swej prostocie instynkt, nie inny z pewnością, niż u najprymitywniejszych sko­

rupiaków, ameb, zwierzokwiatów, narzuca się

Str. 3

przemożnie jego zwiotczałemu ciału, rozka­

zuje mu, pcha je — gdzie, po co? a skądże in­

stynkt ma wiedzieć, — wciska w glinę, pod stygnące już zwłoki sąsiadów.

Zachlysnięty klcistem błotem, z zapartym oddechem leży tu, z zastraszającą plastyką czekając, że zaraz, że oto... jakaś kula prze- bije mu skórę, wedrze się wgłąb, ruszy serce

— i koniec, jakaś kosmiczna katastrofa, nie­

możliwa w swej okropności do wyobrażenia.

Ale mija sekunda, dwie, dziesięć. Zaczyna mu brakować oddechu. Przekręca twarz, wy­

suwa usta z błota i łyka łapczywie ostre, cu­

chnące powietrze. Jeszcze minuta. Niema kuli.

Więc ocalenie? Dwie są tylko dostępne mu teraz formy świadomości. Dygocący lęk przed natychmiastową śmiercią. I coś, co jest tego odwróceniem.

Więc ocalał? Jego zmysły rozszerzają prze­

strzeń działalności. Słucha. Co tam w górze?

Gwiazdy bezmyślnie dalekie, zawieszone o kilkaset metrów chmury listopadowe i odległy o pięć metrów skraj tego dołu — to dla niego teraz jedno — góra.

Jakieś krzyki. Na tle chmur wygląda twarz esesowca i Bukacki machinalnie jak złapane żuki — sprężyki zamyka oczy, udajc trupa.

Krzyki i ktoś ciężko pada w dół. Nowa par- tja się zwala. Któryś pada na niego. Bukacki krzyczy z bólu — i w pół krzyku milknie, że­

by nie spostrzegli.

Znowu potworny skurcz lęku: zaraz będą strzelać. Zagrzebuje się w błoto, pod zwłoki, zaciska uszy, zaczyna się modlić: „Święty Bo­

że, święty mocny, święty nieśmiertelny, świę­

ta Marjo, święty Józefie" — niewiadomo, czy że blaga ratunku, czy żeby nie słyszeć — au­

tomatu.

Ten co spadl na niego, podskakuje i zaczy­

na się wić w przedśmiertnych skurczach, coś gorącego ścieka na ramię Bukackiego — krew.

Znowu cicho. Więc znowu ocalał? Podnosi głowę, nie wierząc swemu najdziwniejszemu chyba na świecie — szczęściu! Więc jest, więc

żyje! y

Dno zawalone już jest zwłokami. 1 u i ów- dzie trupy leżą jeden na drugim. W kącie rzę­

zi konający. Różowe pęcherze wyskakują mu z ust i pękają, dwa wąskie strumyczki spły­

wają z kącików po policzkach.

Znowu krzyki. Znowu skaczą. Znowu będą strzelać. Bukacki zaciska uszy, cały się wcią­

ga pod jeszcze niewystygłe zwłoki tamtych.

I, jakby rozzuchwalony dwukrotnem ocale­

niem, głośno zaczyna wołać: „Święty Antoni, święta Jadwigo" — żebv nie słyszeć automatu.

Nie słyszał. Ocalał. Powtórzyło się to jesz­

cze parę razy. Zwłoki rozstrzelanych leżały na nim gmbą warstwą. Czuł ich ciężar. Za-

MIECZYSŁAW JASTRUN

Pamięci straconych

Historja pisząc rękę krwawą Was zapamięta, smutne drzewa, Rozkołysane nad Warszawą,

Nie wam to mówić, wróżyć nie .wam...

Was w swoje czarne korowody Wplątały kruki, nocne dale, Lecz wiatr z październikowych alej Nawiewa wieścią liści młodych.

Złamany padnie na kolana.

Na karku swym mściciela stopę Poczuje wróg, z żelaznej rany Wyleje krew na Europę.

Powrozy, które was od ziemi W śmiertelnym skurczu oderwały,

Jego drgającą grdykę ścisną — I jeszcze raz rzucicie cienie Z drugiego brzegu krwi i chwały Na wolny, jasny dzień nad Wisłą.

Warszawa, w październiku 1941 r.

\ i

(4)

O D R O D Z E N I E Nr. 1

itr. 4 ---Z

ADAM WAŻYK

P r z y jś c ie

Wyszliśmy z lasów wilgotnych, jesz ;ze nie wiedząc dokąd, wiśnie dojrzały w sadach, hełmy tarzały się w zbożu, opodal zdartych zasieków niemiecki ciągnął się okop, szedł odór trupi i tygrys spalony stal lufą do ziemi.

•zynalo brakować tchu jego przyciśniętym uersiom. Byi prawie bezpieczny pod tym mu- em. 1 wtedy sądzone mu było przejść naj­

miększą katuszę.

Pojął, że ocalał przed automatem. Już nie trzypadkowe chybienie — już pewność. Kula : automatu nie. przebije tych kilku ciał, leżą­

cych na nim. Umarli go oromą.

Wówczas, spuszczona ze smyczy zwierzę­

cego lęku, zaczęła pracować mysi. Co dalej?

Czemuz me oszaiai? Dlaczego spazmy stra- hu nie połamały mu na' dobre mechanizmu mózgowego?

Dalej..., dalej... Zrozumiał, co dalej. Nie­

możliwa do opisania w swem okrucieństwie mierć żywcem zakopanego.

Ujrzał nagle tę swoją przyszłość. Pojął, że o, czego się bał najwięcej, jest teraz dla nie­

go jedynym ratunkiem. Automat, kula.

Dźwignął się na ręku. Opadł z powrotem irzyciśmęty ciężarem zwiok, dzielących go od ratunku. Zakrzyczał: tu jestem, strzelajciel

— i zrozumiał, że to absurd. Zaczął się wy­

grzebywać, w.ć się wśród śliskich od błota i krwi ciał. Już bezwiedne, ale stężałe jesz- :z.e, pozwalai) się usuwać z drogi. Po kilku

•ninutach wysadził głowę na wierzch i zno­

wu krzyknął.

Esesowiec stał właśnie nad dołem. Już spo­

kojny: napad buchaltera, który mu wzburzył lerwy, zatarł się w powszedniej robocie roz­

strzeliwania. Na krzyk Bukackiego odwrócił

;łowę, spojrzał na niego i obojętnie się odwró­

cił.

Nowa grupa, nowa serja. Esesowiec zmienił nagazynek, usłużnie podany przez któregoś z konwojentów. Znowu spojrzał na Bukackie­

go. Ujrzał, że tamten żyje i ze zdziwieniem, lie pozbawionem sympatji, uniósł brwi.

Tak się zaczęła ta zabawa. Padały coraz to towe trupy, rozlegały się nowe serje, eseso­

wiec zmieniał magazynki — a Bukacki żył.

Tamten umyślnie go oszczędzał. Podeszło jeszcze paru Niemców. Rychło połapali się, o

;o chodzi i nie szczędzili esesowcowi przypod- chlebiających się uśmiechów i powiedzonek.

A Bukacki szalał. Co parę minut wyłaził

;pod nowej warstwy trupów i konających, nic- knięty, bardziej żywy niż dotąd. Niebawem zrozumiał, że tamten się bawi. Prosił go, bła­

gał. Krzyczał. Przeklinał. Modlił się. Teraz, nareszcie zbawcze szaleństwo zaczęło czarną chmurą zaciągać mu świadomość. Plątały mu się słowa. Krzyczał: „daj mi kulę!" Modlił się:

„Święty Józefie. Ześlij mi śmierć!"

A potem zaczął wołać już nieziemskim, nie­

ludzkim głosem:

— Święta kulo! Święta kulo!

Esesowiec oszczędzał go długo. Potem, 'niecierpliwiony zbyt prostackiemi wyrazami podziwu dla jego pomysłowości i dowcipu ze 'trony tłumnie zebranych konwojentów, nie­

chętnie się żachnął i na złość im wpakował tuzin kul w rozwarte od krzyku o śmierć usta Bukackiego. Ale, chociaż nie powodowały nim w tej chwili żadne względy humanitirne, objektvwnie była to niewątpliwie łaska. I ja­

ko łaska zostanie mu policzona.

Jerzy Putrament

Kuchnie potowe dymiły, żołnierze kąpali się w stawach, staruszki stały na progach chałup zdmuchniętych pociskiem, Rosjanki w błękitnych mundurkach chorągiewkami drogę pokazywały na Zachód, na Bug, na Bug! Na przeprawie jedni nieśli do kraju kaemy, inni rusznice,

inni wracali pancerni w ciężkich czołgach z Uralu, traktory BAC’u ciągnęły w gałęziach brzóz i sosen działa, które zza Bugu zwiastowały nas ogniem.

Przodem pancerki zwiadowcze wysforowały się w lasy ośpiewywane wilgami, skażone końską padliną,

lasy wchłaniały nas na noc, a potem znowu rodziły, spaliśmy snem sprawiedliwych na ziemi swojej nieznani.

Wioski stały przy drodze całe w krzyczących makach, szli fizyljerzy i kwiaty nieśli w lufach jak ogień, z konwią mleka nas czekał stary chłop, który płakał,

$j kilometrów zrobił nasz pułk tej doby.

Bukiety okrzyków, lecz więcej, wierzcie mi, było milczenia wśród dzieci na plotach, żołnierzy i zaskoczonych kobiet, byl ktoś kto patrzył nam w oczy i ktoś kto natrząsał wiśni — nam cośmy przyszli nad ziemię i niebo ojczyste dziwniejsi.

ZOFJA BYSTRZYCKA

*

* *

Droga legła jak ręka rzucona w okrzyku W matczyny czarnoziem.

Co koił jej piaski

Martwą bielą stygnących w przytulnym dotyku.

Czas ciągnąc rydwan śmierci Potknął się,

I zastygł.

Bili matkę z wymyśln eh wymysłów, Aby bić.

Rozdarli łachman trawę. Tętni krew z czarnych ran.

Krzepną ceglane krop le.

A rany muszą gnić.

Sączyć się, I zastygać

a W tynk rozwalonych ścian.

Ścieżka zarosła chwastem ziemi w uoodleniu.

Pokrzywy palą jasność przeszłych georginij Krzak bzu

I zwłoki okna "

Rozdarte w milczeniu.

Powiedźcie mi, jak strasznie trzeba za to winić?!

LEON PASTERNAK

K a z a ń

D a le k i Kazań. Jasna noc.

I m roźny księżyc z wysokości.

Ulica kończy się. Nawprost pokryty śniegiem Plac Wolności.

Jakże znajomy widok stąd!

T a k jakbyś deptał b ru k warszawski!

T e n sam kamienic ciemny rząd i kiedyś z W ierzbow ej tia Plac Saski

w ychodził nocą. Chrzęścił śnieg.

Po prawej okien tafla szklista.

A rka d y sztabu. T am gdzie legi w m armurach żołnierz bez nazwiska.

Spiżowy jeździec wznosi dłoń i rzymskim mieczem błyska w górze, kopytem w cokół bije koń

— spoglądam: Kazań? Książę Józef?- Królewska. Głuche wnęki bram.

Wciąż mara ściga mnie zaklęta.

Warszawo, krwią brocząca z ran, jak trudno ciebie nie pamiętać!

Do demu idę. Bierze mróz.

Ja inną drogę wciąż powtarzam.

I gdzie mój dom? Ach, kiedy znów?

A kroki skrzypią: Kazań, Kazan.

Kazań, 6. t. 1942 r.

STANISŁAW BALIŃSKI

O / c z c / z n c r S z o p e n a * )

Cóż to była za dziwna, romantyczna Pani, Wszyscy się w niej kochali, umierali dla niej.

Wszyscy cierpieli za nią najdotkliwsze krzywdy, Nawet ci, co jej oczu nie widzieli nigdy.

Z jej imieniem na ustach w Hiszpanji konali.

Marząc na złotych skalach o Mazowsza polach;

Dla niej się w czarnych płaszczach podróżnych zjeżdżali D o fosforycznych portów Konstantynopola.

Za nią tęsknili długo po nocach i rankach Na dalekim Zachodzie w Ameryki prerjach, I pieśni o niej snuli i o jej kochankach Zatraconych, zawianych śniegiem na Syberjach.

Mówią im obcy ludzie: — poco cierpieć dla niej Tłumaczą: — że nie warto, że jak gwiazda pierzcha, Ale oni nie słyszą, na śmierć zakochani,

I dalej za nią gonią po lądach, po zmierzchach.

I dalej znoszą dla niej, pod niebem nieszczęścia, Śmiertelny chłód wygnania na mongolskich mrozach, 1 w nowe idą piekło, zaciskając pięści.

N a dno upodleń ludzkich w niemieckich obozach.

I dalej o nią walczą na Norwegji śniegach, 1 na piaskach Egiptu w rozpalonym wietrze.

Umierają samotnie w galijskich szeregach,

I w Anglji, wiecznie wolnej, wznoszą się w powietrze.

Wszystko dla niej poświęcą i zniosą w milczeniu Naprzekór wielkim próbom, które los przynosi, A ona, ranna w serce, bezbronna w cierpieniu.

N iczego od nich nie chce i o nic nie prosi.

T ylk o czasami nocą, gdy rozpacz opada, 1 gdy Szopen, jak widmo, gra im na pianinie, Zjawia się, cała w czerni, staje przy nim blada 1 śpiewa do nich cicho — że jest, że nie zginie.

*) Z tomu wierszy „Wielka podróż", Londyn, M. i. Kolia, 194:, ser.

36.

W szpitalu

' Ostatnia zachowani korespondencja z frontu Lucjana Szenwalda, poety i żołnierza, który zgi­

nął tragicznie w katastrofie samochodowej:

Podjeżdżamy do pawilonu, gdzie leżą nasi ran­

ni. Chcemy zobaczyć pancerniakow-bohaterów, którzy okryli się sławą

w

walkach o utrzymanie i rozszerzenie przyczółki na lewym brzegu Wisły.

Oto oni — w białym namiocie szpitalnym, na czysto zasłanych przenośnych pryczach. Ci, któ­

rzy mogą chodzić, obstąpili nas. Inni unoszą gło­

wy z poduszek, dźwigają się na łokciach.

— Jak się zakończy! bój, bo ja zostałem ranny na samym początku?

— Co słychać w pułku? Czy zdążymy na na­

stępną bitwę?

— Kiedy będziemy w Warszawie?

Odpowiadamy, wyjaśniamy, wypytujemy o zdro­

wie, warunki. Chłopcy chwalą sobie szpital, tyl­

ko że nie mogą się doi^ekać wygojenia ran, chcie- liby prędzej wrócić do szeregów. Szczególnie cie­

szy ich stosunek ludności miejscowej. Bowiem w miejscowości L. powstał z inicjatywy ks. pro­

boszcza Przesmyckiego komitet opieki nad ranny­

mi żołnierzami Wojski Polskiego i bratniej Armji Czerwonej. W skład komitetu weszło 40 pań, dob­

rych patrjotek, znanych i poważanych w okolicy.

1 .zlonkowie komitetu kolejno dyżurują w szpita­

lach i lazaretach, przeprowadzają wśród ludności zbiórki w pieniądzach i naturaljach, pieką ciastka łl.i rannych, dostarcziją książek i papierosów, po-

• ag.tją w p'saniu listńw. Do pracy komitetu włą- '

c .

yla się okoliczna młodzież. Do pawilonu, gdzie lezą pancernia.y, codziennie przyjeżdża sześć d / .wcząt, które szyją piorą, sprzątają, robią tam­

pon , pozatem d ■ ie pomagają przy opatrunkach w ch, -akterze pielęgi 'rek. Ks. prób. Przesmycki i ks. w ik ’ry Kania dwiedzają rannych. Dnia 15 sierp’. , * ,1 Święta Wojska Polskiego, w p5, '' -ni- ' -sz/ysre nabożeństwo.

Żołnierz '1' wiele doświadczy'!. Życic nauczyło go - - poglądu na >.pra*y. T e '-:' raduje go nie tj otriymane ćiasą o , czy paczka papierosów, ile ta cotaz serdeczniejsza jedność wojska i narodu, wdlięczność społeczeństwa za krew przelaną w wralcf o Polskę, miłość dla żoł­

nierza.'

Zapoznajemy się bliżej z rannymi pancernia- kami.

Kpr. Rzeszutek ma lat t8 i jest strzelcem ra- dystą. Specjalność swoją zna dobrze, ale zawsze go korciło dotknąć drążków i starteru. Obserwując pracę szofera-mechanika, nabrał pojęcia o tern, jak się prowadzi czołg. Ba’dzo mu się to przydało.

Czołg został trafiony przez pocisk przeciwpan­

cerny z „Ferdynanda'', Rzeszutek p-czuł wstrząs, poczuł, że krew mu zilewa oczv. N ic nie widział.

Chusteczką otarł krew z czoła, przetarł oczy.

Przed nim siedzi mechanik st. sierż. Bagiński — siedzi ze zwieszoną głową i właściwie nie jest to już człowiek, ale zaledwie trzymające się razem kawałki człowieka. Oderwane nogi spoczywają na pedałach, więc czołg idzie naprzód, kierowany przez martwego szofera. Rzeszutek uprzytomnił sobie sytuację, ściąga z pedałów nogi Bagińskiego, wyłącza bieg. Otwierają luk, dowódca wieży w y­

ciąga z czołgu mdlejącego Rzeszutka, bandażuje mu głowę.

Czołg plut. Goldfarba wystrzelił wszystkie po­

ciski, wypalił całą benzynę, i stał czekając na pod­

w óz paliwa i amunicji. Nagle

z

ciemności zaczęli wypełzać Niemcy, Ilu ich było, trudno powie­

dzieć, ale nadchodzili wciąż nowi. Pierścień pie­

ch oty niemieckiej zwierał się dokoła czołgu.

Plut. Goldfarb wyskoczył przez luk z plecakiem,

•w którym miał ij granatów odpornych. W ciągu kwadransa prowadzi! nierówną walkę z oddziałem niemieckiej piechoty i nie dopuścił jej do czoł­

gu. Gdy nadeszły posiłki i Goldfarba zabrano na punkt opatrunkowy, lekarz wyciągnął z jego ciała 30 odłamków pocisku moździerzowego.

O wstrząsającym fakcie opowiadają pancemiacy.

Czołg, uszkodzony przez działo niemieckie, oto­

czony przez niemieckich fizyljerów, prowadził ogień z broni maszynowej. Nagle 4 żołnierzy nie­

mieckich oderwało się od swej grupy i chowając się za załomy pancernego kadłuba otworzyło ogień do napastników. „Jesteśmy Slązaki!" — krzyknęli załodze po polsku. Później walczyli w składzie na­

szego oddziału fizyljerów desantowców i zginęli po bohatersku.

Wszyscy oni — Rzeszutek, Goldfarb, dziesiątki innych — poznali ostry smak boju i nie mogą w y­

siedzieć na miejscu. Do pułku, do walki — o tern tylko myślą i marzą. Dumni są ze swej pancernej jednostki i jednostka dumna jest z nich.

Lucjan Szenwald

t

Cytaty

Powiązane dokumenty

„R ew izo r” naszych czasów P GOJAWICZTŃSKA. Pierwszy śnieg

wet przed brzaskiem jeszcze, bo lot byłby zą ryzykowny. Obok słychać było sygnały radia. brał coraz większy ziąb, marzłem w mej narzuconej kurtce lotniczej z

Bo można było zwyczajnie powiedzieć, że Agata kochała się kiedyś w późniejszym mężu własnej córki, że ostatecznie dla niej została przez niego

Jeszcze przejść przez drewniany dudniący most i grupka staje na brzegu lasu. Zaczynają się tereny, zryte ziemiankami, tereny for­.. mujących się jednostek

I nie mogło być inaczej, gdy trwało się razem po tej samej stronie barykady, gdy jedno skrzydło obsadzonego gmachu bronione było przez oddział AL, a drugie

U wielu, zwłaszcza naszych powieściopisarzy, uchodzących za realistów, wszystko co dzieje się w utworze, dzieje się przeważnie tylko w świadomości upatrzonych

serwacja pewnych etapów walki. Jeżeli w pierwszym okresie naród się boi i strach jest nieodłącznym towarzyszem postępowania, to w drugim okresie zaczyna się ów

Nie bawi się ze mną bo jest już starsza?. Jak do niej przy- jeżdżam daje