K ra k ó w , d n ia 10 p a ź d z ie r n ik a 1943
HENRYK OEORGE jako Manuel w filmie pt.: „Wy
rok, którego nie wykonano".
W roli tej uwydatnia się w ca- tej pełni wysoki kunszt aktora, należącego do najlepszych ak
torów ról charakterystycznych.
U dotu zdjęcie aktora z jego życia codziennego. Henryk G e o r g e jest obecnie kie
rownikiem „Teatru Schillera ' w Berlinie, a w dniu 9-go paź
dziernika obchodzi swą 50-let- nią rocznicę urodzin.
I
A O ^ 0 ? ^
8f l n » >
r t ^ Ł S - \
« * S o S fa !S S ^ ’
*2 8 fr * £ e & &
V
%sS®&
%2 v ° ° $ 4
3 S & 5 & * -
i f i « p w
R W v < ) ^ ^ a i ^ - «ai» ■ -,1 ' a^Crz un r& tp f5’ , ,iqW Midi
i® ig s J te £§£& < w H & $ m m
Powyżej: Poniżej:
WAŁKA WSłóOMOCY HYMOMAMY STARTUJĄ
Niemiecka obrona przeciwlotnicza w nocnej akcji na Niemieckie hydroplany przed lotam wywiadowczym na froncie wschodnia._______________________ Atlantyku.
N a wzór zachodni zorganizowana akcja Ogródków działkowych, znalazła również w W arszaw ie sze
roki oddźwięk w e w szystkich w arstw ach społeczeń
stwa. Dziś około 18000 rodzin korzysta z licznych dobrodziejstw te j akcji.
Przy dużym poparciu w id u oddziałów Zarządu M iasta, pod opieką RGO powiększa się grono dział
kowców, a nabierane doświadczenia, zw iększają korzyści m aterialne, zdrow otne i psychiczne N . ludzi, którzy m yślą o swej przyszłości.
M iejskie nieużytki ziemne, dzięki wy- trw ałej i am bitnej pracy tych p io n ie - B W r a N . rów stały się ostoją życiową przeszło E H B h\ 50000 obyw ateli m iasta W arsza- w y. Ponad 800 hektarów przynosi plon i to duży płoni Działki obej-
; m ujące powierzchnię p o 500 m*.
przydzielone zostały rodzinom przynajm niej pięcio-członko- wym. Przy możliwie najniż- szej opłacie sezonowej, oto- czono działkowców opieką, przydzielając instruktorów , n P c S P n & i l dostarczając n asion i rozsad-
* I ników oraz środków ochron
ili nych przed szkodnikami.
j p i i j Straż nocna strzeże przed nie- j g i ^ ^ y - j j powołanym i „wspólnikami".
* a j | f / Bardzo dużo działkowców oblicza sw ój plon tegorocz- ny w następujących ilo*
ściach: około 5 m ziemnia- 9 S n H H n ków, 15 k g fasoli, 10 k g gro- -v ' chu, 7 0 1$; pomidorów, 25 kg
cebuli, do 2 k o p kapusty.
Rzodkiewek, kalarępek, pie- n R B K ' truszki, m archewki, kalafio-
rów, ogórków, dyń i innych pS f t f p y „witam in" — w ystarczająco
b W / dla gospodarstwa. Plony te
zaw ażyły pow ażnie n a za- Zbiór smacznych pestek słoneczniko-
• wych z „drzewka" słonecznika.
Obiad na poniM nu smakuj* dobrze.
Poniż*):
Nawet la „olbrzymy" dyni* — wyrosły na grządkach działko
w ego ogródka.
Powyżej:
Z własnej działki. opatrzeniu miasta Warszawy.
Sama praca' na działce, nieraz ciężka i mozolna daje duże ko- f rzyśd zdrowotne. Po szarzyżnie
■ V codziennej pracy, sw ą rozmaito- J h H v ścią odświeża umysł i d a ło . Sta- f n w le nowe wrażenia Cudów Natu
r y ® / ry zaciekawiają i uszlachetniają / / człowieka. Niejedna działka nosi y / piętno nie tylko mądrej ekspio- Ar atacji, lecz i dużego poczucia ' piękna i estetyk i
Na grządce rzodkiewek.
„Strzeżonego, Pan Bóg strzeże" — kontrola ni* zaszkodzi.
Poniżej
Powrót z ogródka.
OTWARCIE POKAZU ROLNICZEGO
I W a m . ■ w B i i i c f .
Generalny Gubernator Dr Franie ■>
wta i jednym z gosp od m y.
mer»'c^ieftH*/ktćńy'cfat' nie;
cych, potaM t l U i w i r k U
wykrzyknęła od progu
**łg dalszy
VjiL,^u**i •** trzeba by jeszcze [ lu r e k i^ * ! ^ ~ wskazywała pa-
j J8Ce P « y lampie.
| _ ^ o w^ taPa*a ogromną porcję, sie __ P«trzaj — cieszyła
_ v!r I duży- Jaki wspaniały!
h. i,u„ .erta nabeszla — odezwała 1 lak°nicznie mała Goła.
W(1 , L AL KA S ^ d o c i * Tunia.
BtóaU "?* S*s P°d wieczór i wy-
*ttała . . .2 bardzo elegancko, mknie t uf*}* j^w ab n ą zgrabną Przen>L ^ 1 popielatą kratkę, P w w n ą srebrnym paskiem.
I nierto* Pantli“ — krytykowała pa^na U « - a stroi Się Swłazła tm»ł ł<? ona ch<itnie by
•ittsi J na m‘ejsce waszej ma- K r S n,ie ma Rtapich.
PMe»ła w pray ko,acji? — Ob - 8 to *u -
| cp^ - złapała się za głowę. — Cóż tu za brudy? Cóż z umywalni ściereczkę i energiczną ręką anihilo- [ ~~ z 06 (Ua k»etów.
jłiii (7?*?* Powinnaś braciszka pilnować i nie pozwalać, by
5t *winka.
i&ej, śpieszcie się dzieci. Późno już. Trzeba zmówić pa- Pać do ł6 ie k -
JpOflT ,fdząc przez pokój pochyliła się i podniosła z podłogi r - rAs ^ ! oberwaną nóżką i z nadtłuczonym nosem, hk kj, za inwalida? — głaskała ją po włosach. — Wygląda i l » n w i ki grenadier pod W aterloo. . .
się Zazy:
I t a ,® * ' a dlaczego twoja lalka jeszcze nie w łóżeczku, f v n 5 P°d krzesłami?
jkocha ? 829 ‘ej lalki nie lubi — objaśniał Zbyszek. — Ona W “^ebieskiej sukience, tamtą od tatusia, a tę od [*? Śiato!i tb tak można? Aż trudno uwierzyć! Zaza, czy p N . J* co Zbyszek mówi? Bijesz takie niewiniątko.
« biją.
iakaż to z ciebie mamusia? • M ^ ^ e c h n ę U się drwiąco.
0OrC7» ialr i t f m r e ł l r m
B O N A
Stukot wysokich obcasów panny Liii dał się słyszeć.
Tup, tup, tup — tup, tup. tup' — biegła szybko przez kory
tarz i weszła po chwili do dziecinnego pokoju, pozostawiając poza sobą otwarte drzwi.
• Drzwi — odezwała się ciocia Tunia bardzo szorstkim głosem. — Chyba pani wie, że teraz nie lato. Tylko królowie i psy drzwi za sobą nie zamykają, więc proszę zamykać
drzwi. ,
Dzieci ze zdumieniem spojrzały na ciocię. Cóz się jej stało?
Ona była zwykłe taka łagodna, taka uprzejma, taka grzeczna.
A panna Liii zatrzymała się wahająco na środku pokoju, wzruszyła ramionami z niecierpliwością, nawróciła po chwili, zamknęła drzwi z ogromnym hałasem i podeszła do stołu.
— Zmarzłam w gnat — narzekała, ściągając rękawiczki. — N ie dla mnie takie spacery. Mrójs piekielny. Cała zdrętwia
łam . .
ł C r z u t o c l a
__ P*e gorsza jak wszystkie mamusie.
1 % . ^ 1° za jakieś głupie gadanie? Skąd ci się to wzięło, li*, ty. mamusie dbają o sw oje dzieci. N ie biją, a kochają
” Ystkie mamusie s4 dobre.
nie nasza.
•Ale
|C £ na to odpowiedzieć?
Tg?* Tunia westchnęła, otworzyła szufladę komody weń ową nieszczęsną, katowaną lalkę.
E L P A C I E R Z
teraz otrzyjcie dzieci buziaki i chodźcie na pacierz — Mój s*S ciocia Tunia po dłuższym milczeniu i podeszła KT*®** małej GolL
TL • W głowach łóżka, w isiał na ścianie nieduży obrazek.
1obrazek oprawny w metalową ramkę. Prześliczna wił* 4 reprodukcja słynnej na świat cały Matki Boskiej M p ^ T u n ia bardzo sobie ceniła ten obrazek.
EJ? 4 Pamiątka po matce.
[o ^r*ed dwudziestu laty, uciekała, jako podlotek, z wła- j, Majątku na Kresach zabrała ze sobą ten obrazek, jak
P a się pod nim.
rapPominała sobie śmierć ojca, matki, brata. . . Zamordo- własnych fornali, leżeli zbroczeni krwią na pała- jJjwerandzie. A ona, w chłopskim przebraniu, oszalała
|Ale ^ * przerażeniem, u ciekała. . . uciekała . . .
B°to teraz, po tylu latach, podarowała ten obrazek Goli Id e a ln y .
śliczny pucołowaty zamyślony aniołek, siedzący -Z^ogarodzicy, taki jest do naszej Goluni podobny, więc lV * si^ ni3 opiekuje i strzeże od złego.
w isiał krzywo, w ięc prostując go wyciągniętą
|v j?Wą ręką, westchnęła i rzekła:
R"*oja nieszczęsna matka też zawsze się pod nim mo-
h Ik.
ę * naturalnie — obruszyła się Zaza. — O Boże! Jakiż i H f Przecież zrozum, bałwanie, ż e jak ją zamordowali, i ? * mogła się modlić.
S ‘a!
mogła.
W a -
o dosyć już tej gadaniny. N ie sprzeczajcie się dzieci, tutaj i klękajcie do pacierza.
ST zanim ją bolszewicy zabili? — zaciekawił się
r z y t o
Do wątłej piersi tulę wszystko co mnie otacza.
Chodzę pomiędzy ludźmi, z cichym uśmiechem:bra- [ciaf Gładzę drzew szorstką korę, całuję usta kwiatów.
Obłąkane z radości serce pod dziurawą kołacze [szmatą.
Uwieńczony zielskiem kwitnącym, opleciony pną- [czarni bluszczu, Noszę słońca zloty słonecznik, przy dziurawym lswym kapeluszu.
Noszę niebo w spłowiałych oczach.. Nieustanny, [promienny zachwyt!
Moje szczęście: szkiełko przeźrocze... ptasie pió- [r a ... czerwone skraw ki...
Od wsi, do wsi wędruję boso. —
Gdzież ty idziesz? —
Gdzie nogi niosą! —
W chmurze pyłu śpiewam i tańczę.
Dzwonią, brzęczą u pasa różańce. —
Do spękanych ust wieczny śmiech przywarł.
Och, jak cieszy... jak bawi mnie wszystko!
Przypatruję się żabom w wodzie. . . Szeleszczącym na wierzbie Ustkom...
Pstre papierki zbieram po drodze — roztrwonioną [bezmyślnie radość — 1 spoczywam przy każdej studni,otoczony dziewcząt [gromadą, W zenit szczęścia, w rozkosz bez granic, do siódme
g o wstępuję nieba, Gdy pod płotem, łakomie gryzę suchą kromkę czar-
[nego chleba.—
Nagle śmiech się łzami załamał...
Świat na barki opadł, jak brzemię!
Czemuś kazał — bracie — o — bracie! —
•mię ó jc a i Syna — żegnała się lewą rączką mała Dziecku rzucić na mnie kamieniem f
*<ła szeptać w skupieniu: — Ojcze nasz, któryś jest...
— gwałtowne pukanie w szybę okienną zelektryzowało
\ K| obladły z wrażenia, zamilkły i j>oodwracały główki.
E?*beł — szepnęła Zaza.
Chyba sam diabeł, w e własnej osobie, dobijał i okna. Straszny diabeł.
lCVoą widać było potwornie wykrzywioną twarz. Oczy
K w s M oriaiti
c°ne były białkami do góry. Paszcza otwarta. Język na brodę. Ręce, wzniesione nad głowę, sterczały ogień.
ł p a j ą c e widziadło, oświecone z wnętrza pokoju czer- B k le k sa m i abażuru, wyglądało jak sam Lucyper. Jak
* Fausta. Jak zjawa z piekła,
się! Boję, boję — wybuchnęła płaczem mała Gola,
R ** za komodę, a dwoje starszych parsknęło IAm* ojca. i
I * ; 1* ten tatuś! Ten tatuś— cieszyły się klaszcząc w ręce.
I® zerwała się z klęczek, jak oparzona, i wyma- L.Ort . ma dłońmi w stronę okna, wołała:
V j i d i i e s z Jasiu od okna i nie przeszkadzaj. Przecież teraz pacierz! Też głupie figle! Idź sobie, idi.
^ * n ik ła .
E^^ciaki tak były rozchichotane i uradowane tym nte- L«ovnYm intermezzo, że pacierz całkiem wywietrzał
H*y.
*ię, wierciły, odwracały, główki, zapominały po- I >»* ciocią Słowa modlitwy. Trącały się łokciami i szep- Ł ? cW ytem :
ten tatuś! Ten tatuś!
Lecz widać tego po niej nie było. Przeciwnie. Miała pała
jące jakby gorączką oczy i silne czerwone wypieki na po
liczkach.
Zbyszek uczepił się jej palta.
— Gdzież pani była z tatusiem? Gdzież pani była? — do
pytywał się natarczywie.
— Puszczaj! Cóż za nieznośne chłopaczysko. Nudny, na
trętny! Mówię ci odczep się ode mnie.
Podeszła do lustra, wiszącego nad komodą, zdjęła kapelusz i nastraszała nad czołem swą wysoką fryzurę.
Mówiła:
— Byliśmy najpierw na folwarku, a potem w lesie. Droga zawiana, ale tak tam teraz prześlicznie, że warto obejrzeć.
Choinki wyglądają jakby przystrojone na Boże Narodzenie.
Srebrzą się całe.
— I co jeszcze — przysłuchiwały się dzieci z zaintereso
waniem.
— Widzieliśmy jelenia. Wasz tatuś chciał strzelać, ale mu nie pozwoliłam. Boję się strzałów i nie lubię widoku krwi.
I zrzucając z siebie przyprószone śniegiem okrycie, zwró
ciła się do Zazy:
— Bierz! I powieś na wieszaku w korytarzu.
Lecz ciocia Tunia zaoponowała gwałtownie. — Zostaw.
— Zostaw.
I zwróciła się do bony.
— Co u pani w głowie? To nie jest robota dla Zazy. •
— Korona jej z, głow y nie spadnie.
— Być może. A le w korytarzu zimno. Zresztą dyskutować z panią nie mam zamiaru. Po prostu nie ży
czę sobie żeby się pani Zazą posłu
giwała.
— Jędza — mruknęła panna Liii pod nosem i z miną obrażonej kró
lowej weszła do sw ego pokoju.
GAJOWY
Po silnych mrozach nadeszły roz
topy.
Śnieg tajał w oczach. Woda, wo
da, wszędy była woda. Spływała zewsząd kaskadami. Rowy były przepełnione, rzeka wylała, stawy W i w TO awH jj nie m ieściły się w 8wycbt łożyskach.
Kałuże, wielkie, jak morze, na dro
gach. A także napotykało się glę- bokie wyrwy wygryzione przez strumyki, które z niesłychaną szyb
kością i hałasem śpieszyły z pagór
ków w dolinę. Ozimina zieleniła się już na polach, a powie
trze pachniało wiosną.
Nawet krokusa znalazła Zaza pod płotem.
Spacer.
A dzień był jasny. Słońce Bilnie świeciło. Oślepiało bla
skiem. Oczy bolały. Zdawało się, że nigdzie, nigdzie nie widać już cieniów.
Pozostały gdzieniegdzie śnieg skrzył się jak diamenty. Mie
nił się jak skarb drogocenny. Dzieciaki, w sw ych czerwonych berecikach i szubkach, wyglądały jak swaw olne krasnoludki.
Dwoje starszych biegło przodem, pozostawiając pannę Liii i Golę daleko poza sobą.
Chwilami Zaza pochylała się nisko i lekkimi dotknięciami swych małych paluszków zgarniała topniejący śnieg. Brala go do ust.
— Lody! Lody — przypominała sobie smak swej ulubionej leguminy.
Lubiła łykać śnieg.
Dzieci spotykały fornali i wieśniaków. Śpieszyli na poła z pługami, z bronami, z workami. Byli tam i piesi, byli i na wozach. Były też i kobiety. Podkasane w ysoko śpieszyły po gałęzie do lasu.
— N iech będzie pochw alony. . .
Pozdrawiały uprzejmie pańskie dziediaki.
Bona — modnie ubrana w maleńki dziwaczny kapelusik podoimy do wywróconej dnem do góry sosjerki i wymalo
wana jak obraz —r nie była zadowolona z tych spacęrów.
— Nudy i brudy — narzekała na błoto i 'obiema dłońmi opędzała się od psów podwórzowych, które zw ykle towa
rzyszyły dzieciom.
— A pójdziesz! A pójdziesz! — skrzeczała. — Cieszą się.
Skaczą na mnie zabłoconymi łapami i niszczą mi odzienie.
Chwilami, podniesionym głosem, zwracała się do Zbyszka.
— Ty urwisie zatracony — darła się gniewnym tonem. — Zabraniam ci najsurowiej babrać się w bajorach. Też Świ
nia. Wyłaź mi natychmiast, a nie usłuchasz, to popamiętasz.
Ale chłopczyk nie w iele sobie robił z tych zakazów. Miał na nogach gumowe nieprzemakalne botki z wysokimi cho
lewami, w ięc uważał za szczyt przyjemności włazić do każ
dej napotkanej po drodze kałuży.
N agle Zaza podskoczyła z radości i puściła się całym pę
dem w stronę zagajnika.
— Tatuś! Tatuś) — wrzeszczała. ;
Dostrzegła ojca.
Był konno.
Wyprostowany i piękny siedział na swej wspanialej ka
sztanowatej klaczy Otero i rozmawiał z gajowym,
— Namyśl się — mówił do niego. — A zobaczysz, że nie pożałujesz. Dziewczyna ładna i pracowita.
Namawiał go na ożenek z poprzednią pokojówką Tereską.
Polana na której rozmawiali, otoczona była dębami i brzo
zami. Śnieg leżał tu jeszcze dużymi kupami, wyglądającymi jak groby, a stada wron — z ogromnym krakaniem — pod- fruwały i tu i tam. Wzbijały się w górę, siadały na wierz
chołkach drzew i kołysane wiatrem bujały się zapamiętale w tę i w tamtą stronę.
Gajowy, Szymon Pazdurski, stał przed dziedzicem z czapką w ręku i chytrze spozierał na niego spode łba.
N ie pewny to był człowiek. Czterdziesto paroletni wdo
wiec, opinię miał w e w si jak najgorszą. Mówiono, że drzewo z pańskiego lasu sprzedaje cichaczem na własną rękę, a także tępi zwierzynę w sposób niedozwolony.
Złodziej i najpierwszy kłusownik na całą okolicę.
A gdy owdowiał końca nie było plotkom.
— Uśmiercił! Zakatował! Przetrącił!
Nieboszczka pozostawiła mu na pamiątkę sześcioro dzie
ci, o które w cale nie dbał. Dzikusy. N a wpół nagie i wiecz
nie głodne uganiały po lesie jak małpy.
— Chociażby przez wzgląd na dzieci powinieneś ożenić się powtórnie — mówił pan Jan, ale Pazdurski ciągle potrząsał głową przecząco.
A byt to człowiek potwornie brzydki. Orangutan z guzem wielkości jabłka na w yłysiałej czaszce. Zajęcza warga, i krzywe nogi dopełniały całości.
W głębi serca Szymon bardzo był rad z propozycji pana dziedzica. Jeszcze za ży d a żony Tereska wpadła mu w oko.
Podkochiwał się w niej. Nieraz nocami zakradał się pod dwór i ukryty w klombie podpatrywał dziewczynę, lecz uda
w ał teraz, że nie ma zamiaru się żenić.
Najwidoczniej drożył się. Chciał jak najwięcej wyciągnąć z dziedzica.
Wykrzywił swą szpetną twarz, podrapał się w głowę i rzekł:
— Et! Co mi tam po takiej żonie. Dyć ludzie powiadają co una jest okrutne ladaco.
PORWANIE SABINEK
Na krzyk Zazy panna U li rozejrzała się wokoło i przy
stanęła na miejscu. Szybko wydostała z kieszeni lusterko i pomadkę do ust. Przykarminowała wargi w kształt serca, poprawiła kapelusik na głow ie i ruszyła naprzód przyśpie
szonym krokiem.
— Plosę pani, plosę pani — darła się za nią zapomniana Gola.
No i wkrótce spacerująca gromadka otoczyła pana Jana.
— Tatusiu! Tatusiu! Niechżeż mnie tatuś weźmie na konia
— napierał się Zbyszek.
— Ejże! Ot, czego się to smarkaczowi zachciewa. Klacz jest dzisiaj bardzo niespokojna. Zdenerwowana. Czuje wio
snę w powietrzu. Kręci się, staje dęba, wierzga, w ięc bę
dziesz się bał.
— N ie będę się bał. Nigdy się nie bałem. Nawet wtedy, jak mnie Walerka zgubiła w piwnicy. Ja się niczego nie bo
ję — chwalił się malec.
— No to chodź.
Gajowy skoczył pomagać. Podsadził chłopczyka, a ojciec.
ujm ując go silną ręką, posadził na siodle przed sobą i po
galopow ali na zbity łeb.
Powrócili niebawem.
— I m nie i m nie niechżeż tatu ś przewiezie — prosiła Zaza, składając błagalnie rączki. — J a także chcę z tatusiem po
galopować!
— N o to siadaj!
Suszyli z kopyta.
W trak cie tego, Pazdurski, k tó ry dobrze wiedział, że jest postrachem dla w szystkich m ałych dzieci, zaczął w ybału
szać oczy na Golę i w ykrzyw iać się do niej w sposób od
rażający.
Straszyć dzieci bawiło go niesłychanie, w ięc przytupyw ał nogam i na miejscu, gfaskał się po żołądku, w ydym aj sw ą zajęczą w argę i odgrażał się, że dziecko pocałuje.
— N ie fcę! N ie fcę — protestow ała dziew czynka i k ryła tw arzyczkę w fałdach spódnicy bony.
Rozbeczała się po chwili.
— Proszę m i dziecka nie straszyć — zirytow ała się panna Liii. — Też dureń . . .
— A panna niechaj będzie dla ludziów grzeczna — skarcił j ą ostro i m ruknął półgłosem. — N ie takie tam w ym alow ane czupiradła będą nade m ną przewodziły.
A le bona udała, czy też istotnie n ie dosłyszała tego co m ów ił. Pochyliła się nad rozbeczaną dziew czynką i pocie
szała ją obietnicą przejażdżki z ojcem.
— N ie płacz. N ie płacz — m ówiła — a tatuś weźm ie cię na konia.
W ięc ja k tylko pan Ja n pow rócił z Zazą zw róciła się do niego:
— N iechżeż pan teraz Golę bierze.
— A ni m yślę — wzruszył ramionami. — Mam już dosyć ty c h harców. Zresztą ona je st jeszcze za m ała n a ta k ie prze
jażdżki. G otowa się rozchorować.
Uśmiechnął się czarująco i dodał.
— A le czy by tak pan n a Liii n ie chciała się przetrząść?
I w yciągnął do n ie j rękę.
— A leż za nic w świecie. Boję się, b o ję — piszczała histe
rycznie. — Pan taki nieostrożny! Taki w ariat. Ładnie bym w yglądała. Jeszcze gotowam k a rk skręcić.
— Przysięgam, że w całości odstaw ię panią na miejsce.
— N ie wierzę. Nić panu nie wierzę. A czy będzie pan grzeczny? — w ygrażała m u palcem.
— Ja k najgrzeczniejszy. J a zawsze jestem grzeczny.
— Czy tak ja k w tedy na sankach?
A le dzieci zaczęły się niecierpliwić.
— Jazdal Jazda — w rzeszczały podskakując na miejscu.
Uradowane były z tego projektu.
— Niechżeż się pan i nie boi — mówiła Zaza. — To nie je s t nic strasznego.
W ięc znowu gajow y dopomógł bonie wsiąść.
— Uszczypnął mnie — w rzasnęła przeraźliwie.
M ścił się za niegrzeczne słowo.
A pan Jan, ujm ując ją w objęcia, roześmiał się.
— Porwanie Sabinek — m ruknął przez zęby i znikli po chwili z oczów.
A długo, długo, nie powracali.
— O mój Boże! Może im się, co stało— niepokoiła się Za
za, chuchając n a zziębnięte rączęta m ałej Goli, a Zbyszek robił sobie nadzieję, że tatuś zepchnął gdzieś pannę Liii do ja k iej głębokiej kałuży.
— J a bym ją zepchnął — odgrażał się.
Zawsze był n a w ojennej stopie ze swymi bonami.
TERESKA
Po pow rocie ze spaceru panna Liii bardzo rozczochrana po sw ej przejażdżce, ruszyła do swego pokoju, a dzieci za
biegły d o oficyny i w padły do czeladnej kuchni.
Gorąco tam było.
Kucharka, M agda, k rzątała się przy rozpalonym piecu chlebowym. Z długim ożogiem w garściach w kładała w eń spore bochenki razowego chleba, a równocześnie rozma
w iała przez ram ię z jakąś szczupłą m łodą kobieciną.
— Nie trap się — m ówiła. — Trudno. N ie ty pierw sza i nie ty ostatnia. Jeńszym dziewuchom też się zdarzało.
Kobieta, pohuśtując w ramionach* ow inięte w k rac iastą chustkę niemowlę, siedziała n a pace z węglami. Długie ciem
n e rzęsy ocieniały je j oczy podobne w kolorze do chabrów.
Ładną była bardzo, lecz wymizerowana, z zapadłym i policz
kam i, nędzna, nachmurzona, obdarta.
— Nie pocieszaj m nie — mówiła do M agdy. — Nic m nie już nie pocieszy.
— To się tak mówi. A. po roku, po dwóch nawet p®- dziesz pam iętała swego zm artwienia.
Zbyszek na widok te j kobiety, k lasnął w dłonie i 12 się do niej z okrzykam i radości.
— Tereska! Tereska! — wrzeszczał ja k najęty.
Poznał w niej, bardzo łubianą przez dzieci, P°P pokojówkę.
Gdy nadeszła chwila, że m usiała iść do szpitala dzieci _ lewały się łzami i n ie rozum iejąc o co chodzi błagały 1 sia i cioci Tuni, żeby je j nie wypędzali. waBM
-— Ależ my jej w cale nie wypędzamy. Ona sama nse c : tutaj pozostać — tłumaczyła ciocia Tunia.. '
No i odeszła. . J H
A teraz, teraz, jak tylko ją Zbyszek poznał, chciał rzucić na szyję, lecz odepchnęła m alca od siebie szorOTM ruchem.
— O dstąp — burknęła gniewnie. — J a tam nie mam głowy na cackanie się z wami!
Dzieci bardzo były stropione tymi przywitaniem . nlpĘ
— Co ci się stało, Tereska — dopytyw ała się Zaza. j v.
czego jesteś tak a wychudzona?-Taka mizerna? Dlaczego J
steś tak a dla n as niedobra? . .'a *
— Bo me już w szyćko kością w gardle sta n ę ło . . . a’e będę g a d a ć . . .
Niem owlę zaczęło kwilić.
— A co ty tu masz pod chustką — zaciekaw ił się Zby*?*]8
— Czy może kociaka?
— A "juśd — parsknęła śmiechem kucharka. — Nie to, ą m aluchna córeczka.
I nam aw iała Tereskę.
— Pokaż ją, pokaż. N ie w stydaj się głupia.
-— E t . . . ' J H
— No, n ie upieraj się. Taka śliczna, tłuściuchna córe<SM zupełnie do naszej m ałej panieneczki, Goluni, podobn -.
T ereska n iechętnie uchyliła szm atę i starsze d z ie c ia k i j
rżały do środka. Jm
Zobaczyły coś sinego, łysego, pomarszczonego, skrze0"
cego ja k żaba, w ięc w ykrzyw iły się z niesmakiem.
— Taka paskudna — m ruknął Zbyszek.
Dalszy ciąg nastąpi j
Ilustrowany Kurier Polski — Krakau, Redakcja: ul. Piłsudskiego 19 te!. 213-91 — Wydawnictwo: Wielopole 1 lei. 13S-60 — Pocztowe Konto Czekowe: Warschau Nr. 900
Osiągnięte W Y N IK I gwarantują za:
2 x skręcony
jest drucik św ietlny w żarów ce O S R A M o podwójnej skrętce, aby przez możliwie małą utratę depta zapewnić każdemu konsumentowi maksymalne wykorzystanie światła.
» OSRAM « oszczędza również prąd.
OSRAM
d u ż o ś w i a t ł a — m a ł o p r ą d u .
/rzut rzypuscmy ze
*■ >■kaleczyliśm y sią na ł o k c i u podczas pracy. Jak o p a tr z y ć i akio sk aleczenie?____________ .
Czy m o łe la k ? y A m o i* l e p i e j maleńkim ka
w ałkiem H ansaplastu elastycz
n eg o ?
Lepiej wzk(6 Haneaplaat! Opatrunek z Hansa
plastu Jest w m gnieniu okanało&ony i n i* krę
puje podczas pracy. Tamuje krw awienie i przy
sp iesza gojenie.
UfUisapUist eiąstucanij
Pospiesz się, kup je sz c z e dziś los w Lottokolekturze, gdzie C ię może szczęście czekał Ciągnienia odbywają się dwa razy w tygodniu. Za 1 Zł. można wygrać 3.600 Zł.ł Im w i ę k s z a s ł a w k a , t y m w y ż s z a w y g r a n a l
nformacje i przyjmowanie sławek w każdej LOTTOKOLEKTUR^j
Loftokolekfury znajdują się we wszystkich większych m i e j s c o w o ś c i a c h Geń. Gubernator
a
t o r i a p e w n e g o
w y w i a d u
K A P R Y S Y D Ł U G O Ś C I Ż Y C I A
FENOM ENY 156 i 168-LETNIE
MtonT13* ją bez trudu, z taką łatwością .J^ u p u je się papierosy lub pije oranżadę
^ warne południe.
pan iest? — spytała, gdy szli do
~~ ,stacii taksówek.
[ ti lt?'-2‘°wiekiem, który nigdy nie rezygnuje K?Ody—odparł z uśmiechem, a po chwili
^Marek Rosen, dziennikarz.
I _ ^‘a głową pytając o nazwę redakcji.
i.Le Temps" — rzekł z odcieniem dumy.
J ^ Y W ln e i garsonierze Marka, zapaliła fetosa.
®*rdzo jestem zakochany?
smak rozkwitłej moreli i paliły Iftei. Rosen stracił świadomość czasu i ^Ca' Jedyną rzeczą jaka zachowała re- ' *sztalty były wargi pięknej cudzo-
Skczaiaając spółgłoski, mówiła.
*m cię, mój Marku.
S" ^och
* iy. *
fJj r,nek. Marek szybko ubrał się, zago-
^ekoladę i podał klosz z ciastkami, r^wiła śniadania. Na pożegnanie po-
swą zabawną francuszczyzną.
L 0 R d z e n ia , m ó j d rogi, m oże jeszcze r^y m y Się k ied y .
V ® Pędził autobusem aż na Plac Bastylii, jj. *ł®kim przesmykiem ulicy dotarł do re-
Temps".
•Urku piętrzył się stos papierów
^DO1- • - letnie wskazywał dziesiątą minut- - iiei’8'ąta czterdzieści przychodził ekspres.
berliński; jedenasta dwadzieścia musiał już być na maszynie wywiad z przybywającą tym pociągiem słynną śpiewaczką Agnes 0'Coley.
Marek Rósen szybko biegł, szukając wol
nej taksówki.
Pociągi przybywające na Dworzec Pół
nocny miały tę właściwość, że spieszyły z odejściem a opóźniały przybycie. Marek był więc na stacji o dziesięć minut zawcześnie, tyle bowiem wynosiło sygnalizowane opóź
nienie ekspressu. Dano znać, że Agnes 0'C o- ley wyjechała z Berlina trzy dni temu, i że wsiadia do ekspresu ze stacji oddalonej od stolicy o trzydzieści kilometrów.
Marek Rosen, doskonały dziennikarz i nasz stary znajomy, — stracił nadzieję uzyskania wywiadu. Pociąg hałaśliwie wpadł na stację i natychmiast tłum dziennikarzy otoczył wa
gon wiozący sensacyjnego gościa.
Marek stwierdził z satysfakcją, że nikt nie zamienił nawet jednego słowa z artystką; — wszyscy pozostali na peronie patrząc na szczelnie zamknięte drzwi salonu recepcyj
nego.
Nagle na peron wbiegł urzędnik kolejowy wołając:
— Wywiad tylko dla „Le Temps"!! Który z papów, proszę . . .
Rosen nim poruszył się z miejsca doznał miłego uczucia, że wszystko wokół się śmie
je, a niewzruszoną pozostaje jedynie uśmiech
nięta twarz naczelnego redaktora i zwitek banknotów w wyciągniętej dłoni.
' •
Przyjęła go tak uprzejmie jakby był mini
strem Kultury i Sztuki.
— Poznał mnie pan?
Nie trudno było poznać kochankę z minio
nej nocy.
— Incognito przyjechałam do Paryża. Dziś rano zdążyłam autem „odsądzić się" o 30 ki
lometrów, ziapać expres i nie zrobić czeka
jącym panom dziennikarzom zawodu.
Wywiad z Agnes 0'Coley, znakomitą śpie
waczką, ukazał się w „Le Temps" zajmując dwie szpalty na stronie tytułowej.
Em-Ir
O P O R N A Z A K A S K A
M. A. HESSEL
■l°ko rozwiała się lipa. Upojnie pachnia.
Joięciem, nad którym od świtu uwijały J*2ące roje.
Palne letnie południa, gdy słońce nie Wo po prostu chwycić tchu, a cała la zdawała się popadać w ciężkie Pe — przyjemnie leżało się na leżaku 3 lipą. Słodki jej cień osłaniał tro-
■ a delikatny powiew, szemrzący r® wśród gałązek, bez wątpienia uko-
V do snu, gdyby dało się zasnąć w obli- iwatowego aż nieba, rozpiętego jak . a draperia nad światem przecudnie ku
Vo>. Zresztą tak czy tak nie dałoby się Przy dyskretnym, ale monotonnie na-
& pobrzęku pszczół. Tłum złocistych k r*ch gości zbyt często plątał się przy P I niemal zanurzonej w opadające dość w tałęzie starej i olbrzymiej lipy. Cza-
|^ewinął się nieznośnie tuż nad uchem H V bąk, hucząc jak mikroskopijny sa- ,'v zmartwiałej ciszy; czasami znów W | ‘fistny motyl przeraził wpatrzone K |. oczy nagłym przelotem. Wszystko to
■ H o się w kwitnące gałęzie lipy.
I 1 to znakomita pozycja obserwacyjna,
* którego wybornie widać było wszyst-
«ół. A więc dziedziniec przestronny, y, jasny, — na środku studnia, w ka- ftn korycie lśniła woda, ściekająca tymi kroplami, a nadmiar jej odply- ' cichusieńkim źródełkowym szelestem,
: Rynsztok starannie obetonowany. Bu- Sospodarskie, pola za budowlami, łą- iony, a za nimi „młynówka", całkiem beczułka, pluskająca dźwięcznie pod- icą na kamieniach wodą. Miejscami [«ły ją nisko opadające nad nurtem
■ Za ową młynówką błonia, a tuż za
— najcudniejszy cud tej ziemi, bez świat nie miałby uroku, a życie l a s ! — seledynowy o świcie, a li- zmierzchu, albo nieruchomo i hardo f* błękit, albo rozchwiany, falisty j 9 H p , roztańczony wierzchołkami drzew
*ch obłokach.
jeden z tych obłoków spadł i roz-
% na ziemi, widniało zawsze w któ- obrazów oglądanych spod lipy, coś skupionego. Albo na błoniach, albo łonach, na dziedzińcu, za domostwem,
# prostu — najczęściej i najpewniej! — lówce, jaśniała wdzięcznie, ruchomo 'juchomo, ta śnieżno-biała plama. Pod- B { tej plamy, skupionych żywych kłęb-
” ?o moją namiętnością, a było ich — c z e k — czternaście!
y swój koczowniczy, a niezmordowa- oczny, żywot między gospodarskim u i młynówką, wałęsając się bez- w łakomej wędrówce za czymś do gcia. . . Poza tym jeszcze wokół za- gospodarskich było mnóstwo zaka- kawałków ziemi porosłej chwastem
| pokrzyw, były płoty, płotki i opłot- pod płotami i opłotkami, na dzie-‘
)rzy studni i — ach!! — rynsztoku, Sach i pokrzywach, a czasami het, i młynówką na błoniu, — leżały albo i rok za krokiem ciężkie, pow ażne. . .
JR
ator
i wieczyście głodne. Zawsze razem, jakby je kto skleił ze sobą. Ani jedna sztuka nie od
dzieliła się nigdy od stada. Tu, czy tam, tkwi
ły jedna przy drugiej, tłuste, zadowolone, kwaczące z cicha lub głośniej zależnie od mnóstwa okoliczności. Czemże było ich ży
cie niefrasobliwe i białe? Bezustannym poło
wem glist, ślimaków, muszli, wodnych żyją
tek na które — pływając po młynówce — rzucały się z nagła jak piorun, wodorostów, liści, zielonych naci, jagód itp.
Gdy tylko dostrzegły z dala Agatkę, piętna
stoletnią dziewuszkę gospodarzy, zdążającą ku nim z koszykiem sałaty, zrywały się do radosnego biegu naprzeciw. Kwacząc w nie- bogłosy gnały z rozłożonymi skrzydłami, wachlując nimi gwałtownie dla spotęgowa
nia szybkości, przy czym przewalały się z boku na bok i przewracały w niezdarnym pośpiechu, formalnie gubiąc za sobą nogi i skrzydła, a nierzadko migając kozły. Do
padały wreszcie do Agatki. Z szybkością ni
gdy nie zrozumiałą dla kogoś, co nie widział tego na własne oczy, znikały zielone liście, a bieluchne taś-tasie zmiótłszy z powierzchni ziemi wszystko, co podpadło pod dzioby, przekręcały głowy na bok i strzygąc bystro w górę czarnymi paciorkami oczek zdawały się pytać:
— Jakto? Już?? To w szystko. . . Chyba ż a rty . . .
I osłupiałe z oburzenia długo jeszcze stały w miejscu po odejściu Agatki, zanim odda
liły się gdzieś z determinacją . . .
Co zrobią — jeszcze niewiadomo! Można by popływać tro ch ę. . . Albo dać nura w li
ście buraków, dopóki nie zauważą i nie prze
płoszą . . . Nie od rzeczy też byłoby po prostu usiąść na trawie bliziutko jedna przy drugiej i zdrzemnąć się nieco....
Położyły się oto — i leżą!
Leżą niedaleko, tuż prawie za otwartą furtką z dziedzińca, nieco z boku, mając przed sobą dżunglę pokrzyw. Biały obłok na dole leży nieruchomo, a biały obłok u góry pły
nie zwolna, rzucając cień na ten leżący . . . A potem cień umyka, przesuwa się dalej, na trawę, na drzewa, wreszcie ginie, — więc biel bijąca z ziemi oślepia znowu. Czasem poruszy się któraś, pomuska dziobem puch na piersiach, albo spojrzy od niechcenia do
koła — i znowu wtula dziób w pióra, albo gibkim odruchem zawija głowę pod skrzydło.
I ś p i ... Jest cichusieńko, ciężko, jasno i skwarno, choć słońce dawno już opadło na bok. i oto prześwieca przez jabłonie, obcią
żone pękami zielonych owoców. Poruszają się delikatnie listki na jabłoni, poruszyły się nieco trawy, zatrzepotała z nagła jakaś po
krzywa. Pewnie też wiatr. Ale czemu tylko jedna? O, po raz drugi! wyraźnie zachwiała się, a zaraz potem draga tuż koło niej, potem trzecia, potem drgnęła następna.
Kaczki nagle podniosły głowy. Czyżby i je zaintrygował dziwny wiatr w pokrzywach?
Nagle zerwało się coś oślepiającego, za
wirowało przy ziemi i runęło lawiną w gę- stwię pokrzyw.
— Co się stało? —
Toczy się formalna bitwa. Kaczki tłoczą się, kotłują w jednym i tym samym miejscu, skaczą, fruwają, tratując pokrzywy i siebie nawzajem. Jedna i ta sama para skrzydeł to jest górą, to znów dołem, by za chwilę wywindować się po białych ciałach, a w na
stępnym momencie zapaść się znów. Zcichły, przyduszony kwak wyrywał się od czasu do czasu z jakiejś kaczej piersi, przygniatanej bezlitośnie tuzinem innych piersi.
Białe pierze wzbiło się w górę i poczęło wirować nad pokrzywami, które dygotały, chwiały się, trzęsły, gięły — i złamały wresz
cie, padając wśród chrzęstu skrzydeł.
A oto nagle jedna z kaczek poczęła wyco
fywać się z pola bitwy, wypinając ku słońcu przeciwległą głowie część ciała, i z trudem uwalniając od ucisku jeden centymetr kor
pusu za drugim. Wreszcie udało się! Była wolna! Pozostawiając rzucające się opętań
czo stado odbiegła pospiesznie, wpadła na dziedziniec i oddalała się wciąż tym chyżym charakterystycznym krokiem, znamionują
cym, że czuje za plecami pościg. Ale walczą
ce kaczki dość długo nie zauważyły zdrady, więc dezerterka czując i słysząc, że nie jest ściganą, zatrzymała się wreszcie opodal. Sta
nęła szeroko, mocno! Coś zwisało jej z dzio
ba, wydłużone i nieruchome, ciemne.
Spojrzałam uważnie... jeszcze uważniej...
— Nie! Nie mylę się!! — ż a b a !
Przez chwilę kaczka stała nieruchomo, dy
sząc. Jej biała puszysta pierś, zmęczona wal
ką a potem zwycięską ucieczką, falowała, wzdymając się i opadając. Ale w czarnych oczkach był zachwyt i radosne oczekiwanie.
Nagle wyprężyła szyję i przełknęła for
sownie — ale oto w tej samej sekundzie ży
wa zakąska, pilnie strzegąca swej mizernej jaźni, błyskawicznie rozkraczyła nogi na bo
ki i zaczepiła się nimi, jak hakami, z obu stron dzioba.
Kaczka zdum iała__Oczki jej strzeliły nie
dowierzaniem i bystrym niezadowoleniem.
Nie mogła w pierwszej chwili zmiarkować, co uniemożliwia jej połknięcie znakomitej zdobyczy. Przyczaiła się więc, przeczekała chwileczkę cierpliwie. Żaba za ten czas wy
prostowała nogi. W yciągnięte żałośnie, ster
czały przed dziobem kaczki jak cienkie pa
tyki.
Kaczka wciągnęła powietrze, znienacka za
mierzyła się mocno gardłem — żaba znów rozkraczyła się i stała w gardle z uporem, nieprzełknięta.
Taś-taś poczęła się niepokoić* Raz za ra;
zem przełykała forsownie, za wszelką cenę, kiwając głową bezustannie, jak żyd przy pa
cierzu!—na nic! W ostatniej chwili coś unie
możliwiało smakołykowi miękkie prześli
zgnięcie się przez przełyk, zatrzymując go w dziobie.
Na dłuższy dystans sytuacja taka dla taś- tasi była nie tylko przykra, ale zaczęła być i męcząca. Pojęła wreszcie całym swym szel
mowskim kaczym sprytem, że żaba się broni.
To ją oburzyło, ale uczuła też niepokój i pod
niecenie. Tym bardziej, że oto towarzyszki jej zorientowane nagle, że przedmiot pożą
dań ulotnił się, zaniechały niepotrzebnej walki — i teraz dopiero zauważyły triumfa
torkę, rozstawioną szeroko na płetwach i usi
łującą coś przełknąć, a więc w pozycji, która nawet w kaczym matołku nie mogła budzić żadnych wątpliwości. . .
Ruszyły więc gremialnie, piastując w ma
łej głowie wielki plan: wydrzeć!
Rozpacz zwyciężczyni doszła do zenitu. Po
częła dławić się, gdyż drażniony tkwiącym w gardle przedmiotem przełyk począł doma
gać się usunięcia dławiącego obcego ciała.
Kaczka natomiast zdecydowana była raczej paść trupem, niż wyrzec się znakomitego spe
cjału, zdobytego straszliwym trudem i unie
sionego tak podstępnie w bezpieczne miejsce.
Więc poczęła znowu zmagać się rozpacz- nie ze swym łakomstwem i desperackim upo
rem żaby. Oczka jej wytrzeszczyły się ża
łośnie strachem i poczęły łzawić ze zmęcze
nia. Mięśnie zaciskające dziób omdlewały z napięcia i poczęły tracić siłę. Istotnie — jęły rozluźniać się, boleć, rozdzierać. . . Dziób zaciśnięty nad ciałem zdobyczy, nagle otworzył się szerzej, wolno, miękko.
Oddział, żądnych odwetu wojowniczek, otoczył ją w krąg. Zaba, wykorzystując roz
luźnienie się-uchwytu dzioba, raptownie wy1 ' prostowała nogi, gotując się do skoku na zie
mię — i w tej samej chwili kaczka, pewnie przypadkowo, przełykając ślinę, wciągnęła ją ruchem mięśni w gł ąb. . . Zaba skoczyła p ro sto . . . w straszną ciepłą czeluść i sto
czyła się na dno, które porwało ją natych
miast w gryzące, mordeczne skręty.
Kaczucha skamieniała z rozkoszy i niedo
wierzania. — Już?. . . Miała bardzo głupią minę (a reszta kaczek jeszcze głupszą ...), gdy przechyliła łebek na bok, jakby nadsłu
chując, a czarne jej oczki perliły się złośli
wie i pytająco. Zadowolenie — rozkosz — niewysłowiona radość życia — zdawały się po prostu rozsadzać jej śnieżne piersi.
Kwaknęła z cicha, a rozumnie... raz, drugi, trzeci. Nagle zawróciła „piorunem"! Gdzie?!?
Aż podnieść się musiałam, by spojrzeniem nadążyć za nią: 1
Pospiesznym truchcikiem przybiegła do kamiennego koryta pod studnią i — zato
piwszy dziób w jego wnętrzu — poczęła za- pojać się na śmierć wyborową czystą . . . Czystą! Najczystszą!!. . .
Statystycznie biorąc, długość życia ludz
kiego, gdy wyeliminujemy oczywiście z ob
rachunków klęskę wojen, wzrosła w Europie w wieku XX do czterdziestupięciu lat prze
ciętnie.
Jak to? Tylko czterdzieścipięć lat? Bred
nie! Nie. To fakt. Mówimy przecież o prze
ciętnej wykresowej statystycznych obliczeń.
W wieku poprzednim statystyka taka sta
wała na przeciętnej cyfrze długości życia, czterdziestu.
Więc?
Dowodzi to, że „przeciętny kres" przesu
nął się o lat pięć dalej, że wiedza i postęp, wynalazki w sposobach walki z chorobami, wzrost hygieny i inne czynniki wydarły za
światom jeszcze tych pięć lat na ludzki użytek.
Tylko pięć lat! Jak mało. .
A jednak, w epoce jaskiniowej lampa życia ludzkiego gasła przeciętnie na trzydziestym roku życia, jak uczą wykopaliskowe szcząt
ki szkieletów naszych antenatów.
Czyli, że za taki okres dziejów ludzkości, jedynie piętnaście lat stać ma wpisanych na.
„dobro" naszego rachunku istnienia?
Niestety — tak.
Jakkolwiek w wiekach dawniejszych wy
żej wymienione zdobycze postępu, kultury i cywilizacji nie istniały, albo dopiero sta
wały się zdobyczą codziennego życia z jego uwszechstronnianiem w znaczeniu otrząsa
nia się z przesądów i dziwacznych często na wszystko zapatrywań, to przecież fenomeny żyjące zda się „bez kresu" spotykamy i w o- wych czasach.
Jednym z ludzi „w trzech stuleciach żyją
cych" był niejaki Franciszek Hupardi.
Urodził się on w roku 1587 w Casale, na terytorium sardyńskim, a umarł w r. 17021' Z początku był duchownym, a następnie od roku ośmdziesiątego swego życia mie
szkał na Scio w charakterze konsula wenec
kiego.
Z pięciu (!) małżeństw miał epokowy ten człowiek dwadzieściacztery dzieci, dowo
dząc — że mógł mieć daleko więcej, gdyby nie okresy żałoby, nowych konkurów itp.
interwałów małżeńskiego stanu.
Pijał wodę jedynie, tytoniu nigdy nie pa
lił, a jadł jedynie dziczyznę i owoce. Uży
wał też chętnie jako napoju soków z drzew(?) Żył nadzwyczaj regularnie. Wieczorem nie przyjmował nigdy żadnego pokarmu, kładł się bardzo wcześnie, podobnie wstawał. Szedł do kościoła, potem nieco zażywał przechadzki i następnie pracował.
W 22 tomach spisał wszystkie osobliwości jakie mu się wydarzyły w ciągu tak długiego życia. Lekarstw nie znał ,nie wiedział co- to gorączka, ani nigdy „krwi nie upuszczał".
W setnym roku życia lekko robił jeszcze po 4 mile drogi bez spocznienia. W roku stodziewiątym stracił zęby, ale w cztery lala później dwa nowe mu odrosły, więc znowu mógł jeść mięso. (Tak podaje w swych za
piskach).
Choć pewnie wśród wieków podobne arcy- osobliwe okazy istniały w bardzo szczupłych ramach, to przecież kaprysy natury dawały przykłady długowieczności, bardzo oddala
jące się od „obowiązującej statystycznie"
czterdziestki!
_ Tajcie dziwolągi długowieczności zebrał i ‘ opisał żyjący za czasów saskich Mikołaj Rączyński, a oto one:
„Wodopit*, M ikołaj RadziuU, podążył adpatres roku żywota swego setnego, faktycznie nie uznając do ostatniego tchnienia innego trunku nad wodę.
S y n onegoż wieku dobiegł prawie ojcowskiego, boi pożegnał nieutulonym po nimt» żalu krewnych a znajomych i przyjacioły liczne w leciech dziewięi- dziesięciudziewięciu aże.
L at jeno stocztery po ziemskim padole na chwałę P anu Bogu a ludziom na pożytek chadzał arcy
biskup gnieźnieński Jahób Skotnik, zanim zastępy duchów powiększyć było m u dane.
Katarzyna Odrowążówńa, w panieństwie wy
trwawszy do lat studwudziestu, w tenże czas żywota zacnego dokonała chwalebnie i przytomnie.
Zakonnica zasię A nna Topołówna na łożu
■Smiertd n em lat stotrzydzieści pomienionych miała, z których 78 w murach spędziła klasztoru.
N apis na grobie niejakiego Feliksa Dziaka ze Śreńska wedle Płocka świadczył o tym , że nie
boszczyk wiecznością otoczon został po latach stu- czterdziestu ziemskiej wędrówki.
Tyleż wojował na płaczu padole wasze' W i
śniew ski, o którym wspominają pam iętniki, że łat dochodząc stuczterdziestu per pedes apostolorum do kościoła się kwapił.
Krewniak .jego z Jablonny-Lubdskiej, dobro
dziej imci Ossowski lat mając j u ż stopiętnaście, jeszcze zębami własnymi ogryzał skorupy orzechów a konno uganiał“ .
Nam w tym miejscu musi nasunąć się re
fleksja o zgoła niepopłatnym zawodzie den
tystów w tych czasach.
Inne zapiski mówią o pewnym wieśniaku z Wołynia, który do stusiedemnastego roku dochodząc w żywocie swoim jeszcze na drze
wa gwoli figlów wyłaził wcale wartko.
Tenże sam autor podaje atoli w wątpliwość dane o długości życia niejakiej Tarnowskiej z Torunia, która pono żyć miała stopięćdzie- siątsześć wiosen, zanim ziemia lekką się jej stała.