• Nie Znaleziono Wyników

Kapiści - jak ja ich widzę

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2021

Share "Kapiści - jak ja ich widzę"

Copied!
15
0
0

Pełen tekst

(1)

Jerzy Wolff

Kapiści - jak ja ich widzę

Teksty : teoria literatury, krytyka, interpretacja nr 4 (40), 147-160

1978

(2)

Autobiografia

Jerzy Wolff

Kapiści — jak ja ich widzę

«Kapizm (koloryzm). Słowo to jeszcze dziś brzmi dla niektórych jak zarzut».

C ytat to z artykułu Barbary M ajew skiej zamieszczonego w num e­ rze 377/118 «Projektu» pt. «K rytycy i twórcy».

Brzmi zaś to słowo jak zarzut w ustach takich zapewne, którzy do kapistów albo kolorystów w sercach swoich noszą widać żal dotychczas. O co żal? A o to, że nie byli inni, że coś w świecie naszym może naw et popsuli, zamiast coś naprawić, jakby należało. Zm arnow awszy prawdopodobnie okazję zaszczepienia na polskim gruncie rośliny, która by do dzisiaj jeszcze przynosiła owoce lekcji raz na zawsze danej — doskonałego najprawdziwiej malarstwa. Doskonałego malarstwa wcale w świecie nie brak, uczniów mu natomiast może czasem zabraknąć. Są bowiem. i w historii sztuki okresy posuchy artystycznej zupełnej oraz lata wielkich urodzajów, gdy się jedni od drugich uczyć chcą i uczą. (...)

W Europie okresem wielkich urodzajów artystycznych był wioski w iek piętnasty z pewnością, w rzeźbie oraz w malarstwie: dalej holenderskie, czysto ju ż malarskie, stulecie siedemnaste, pełny barok. Te dwa w ieki najbardziej chyba uderzają obfitością wielką plonów, że zdum ienie zawsze cię ogarnia, gdy się z nimi gdziekol­ w iek zetkniesz: w muzeach czy wertując album y sztuce poświęcone. Z ty m że Włosi tu bodaj, jako masa, Holendrów jeszcze przew yż­ szają o dwie głowy, trzy może? Jako masa, podkreślam, skoro pośród Holendrów są Verm eer i Rembrandt. Szczyty, jakich w Italii wówczas nie dostrzeżesz, tej piętnastowiecznej. Poza Leo­ nardem. Trzeba na to, by szczyty też się ukazały, czekać na Ty- cjanów, Rafaelów, Veronesow, Robustich.

(3)

czątkiem w ieku następnego. Długo więc tam trzeba będzie oczeki­ wać na Jogkinda, Van Gogha.

W łochy jałowieją wiele w olniej, dopiero bowiem w w ieku ubiegłym ogień w łoski wygasa. Zresztą nie na długo, bo już nasze stulecie jest tam czasem pewnego znow u odrodzenia.

Francja w ieku zeszłego, kraj w m alarstwie św iatow ym wówczas przodujący, w drugiej połowie stulecia — z m łodych wówczas a rty­ stów — może się poszczycić im presjonistam i oraz tym i, co ta m tym jakoś są pokrew ni, choćby naw et z tej racji, że im się przeciwią, jak Gauguin chociażby. Francja w ted y wygląda zresztą n ib y jako- waś ogrodowa grzęda, gdzie na czarnej spulchnionej ziem i w y ­ rastają tu i ówdzie kw iaty, w okół zaś nie widać nic godnego jakiej­ kolw iek uwagi — chw asty jeno rosną dookoła i tyle. N aw et bo­ w iem trzeciej kategorii m alarz już tam nie przedstawia sobą nic zupełnie. Inaczej niż w Holandii dawnej, barokowej, gdzie jest poziom ogólny dziw nie aż wysoki. Ileż oni m uzeów w świecie za­ ludnili! A kto trzeciorzędnych spotkał gdzieś Francuzów dziew ięt­ nastowiecznych? Mam na m yśli związanych z im presjonistam i, bo tych drugich z przeciw nej strony barykady, tych sam spotykałem . A w Holandii nie było kiedyś barykady i nie było jej również i w te j daw nej renesansowej Italii — spójność była, o któ rej w iek ubiegły ju ż nie chciał wiedzieć nic po prostu. Jako znać jej też nie chce i nasz w iek dw udziesty.

G dyby m ię spytano, czym się różni sztuka dawna od wczorajszej oraz od dzisiejszej, to bym odpowiedział bez nijakich wahań — daw niej była spójność, dziś zaś ju ż jej nie ma. Ona stanowiła kiedyś o potędze, brak jej dziś stanowi o czym ś wręcz przeciw­ nym . (...)

B y ły ongiś w naszej Europie kraje, które przekazały potomności w ielką, bardzo w ielką sztukę — Grecja była, Bizancjum , była Francja, Italia, Hiszpania, b y ły Niderlandy — oraz b yły i takie, gdzie się sztuka jakoś nie zadomowiła, albo na dość króciutko. Jąk­ ną przykład N iem cy.

M uzeum Narodowe warszawskie zorganizowało nie tak dawno w y ­ stawę dawnego naszego szlacheckiego portretu z dwóch stuleci: potopu oraz dalej rozbiorów. Pokaz był ciekaw y z dwóch też róż­ nych powodów — obcowałeś tam bowiem z człowiekiem dawnych ow ych stuleci i to w spółplem ieńcem ; a poza ty m stwierdzałeś u nas brak m alarzy niem al całkow ity, których m ożna by nazwać zawo­ dowcami w sensie ju ż inteligenckim . A dominowali najw yraźniej w ędrow ni, nieraz pacykarze, naw et nie malarze.

Stąd, gdy w w ieku następnym , zatem dziew iętnastym , poczęła u nas się rodzić sztuka o postaci nie tak zaściankowej, nie było w kraju podłoża, gleby brakowało, z której noworodek m ógłby sobie po­ ciągnąć należycie pokarmu. A bez niego dość trudno w yżyć i pod­ rosnąć. Trzeba było nam szukać go więc za granicą — naprzód nad Sekw aną, potem nad Izarą.

(4)

I można by mówić, chyba dosyć sensownie, o powstaniu dramatu sztuki naszej z chwilą, gdy się ona z niebytu ledwie dźwigać poczęła.

Dramat zaś ten ty m p rzykrzej może nam się przedstawiać, że nie brakło u nas nigdy w Polsce talentów na przestrzeni ostatnich lat stu z pew nym okładem. W jakiś sposób niestety często zm ar­ nowanych.

Jest w M uzeum Poznańskim portret w łasny W yczółkowskiego z lat ostatnich ubiegłego stulecia. I to małe stosunkowo płócienko tak naprawdę jest piękne, że się po ty m człowieku można było spo­ dziewać wielkich rzeczy na przyszłość. Które jednak nie powstały niestety, a natom iast w ich miejsce narodziły się inne, nie p rzy­ noszące honoru ani jem u, ni naszej biednej sztuce narodowej. Jest w M uzeum Narodowym w Krakowie «portret żony» mojego profesora z krakow skiej Akadem ii S ztu k Pięknych, Ignacego Pień­ kowskiego, też piękny w jakiś sposób, a potem co ten człowiek wyrabiał!

Jest w Lublinie taki Jacek M alczewski, któ ry budzi m ój zachwyt. Dziad jakiś na krakow skim podwórku, gdzie nic nie ma ze z w y ­ kłych szklanych form ludzkich, a materia jest gęsta i w kolorze bardzo szlachetna, ja k w «Ellenai», którą kiedyś oglądałem w W ar­ szawie. G dybyż był M alczewski zawsze chciał tak malować! G dybyż Józef Chełmoński, w czasie swego długiego przecież stażu we Francji, ta k się był rozwinął, jak się wolno było tego po nim spodziewać na podstawie prac dawnych, takich jak «Deszcz» choć­ by, w ystaw iony dotąd chyba w Lublinie!

A M atejko znów, gdyby namalował był więcej płócien takich, jak szkic do «Sobieskiego pod Wiedniem», z jego domu — m uzeum w Krakowie! B yłb y w tedy dorównał całkiem ow ym Francuzom, którzy w jego epoce malowali, stwarzając pierwszą sztukę nie tylko w Europie, lecz w świecie.

Czemuż się tak nie stało, a wypadło n iestety całkowicie inaczej? Jeśli sobie w szystkiego tego nie m ówili ci, co mieli utw orzyć Ko­ m itet Paryski, przyszli zatem kapiści, kiedy się zetknęli z Pankie­ w iczem w Krakowie, to coś z tego musiało w nich ju ż jednak kołatać. B ylib y inaczej nie zechcieli tak zaraz jechać do Paryża po jakowąś dobrą lekcję malowania. Bo do tego Paryża po to właś­ nie w szyscy razem jechali. Chcieli się dowiedzieć, o co się w ma­ larstwie — jak zw y k ł mawiać C zyżew ski — w gruncie rzeczy «rozchodzi».

A że nie w ystarczy, gdy odbiorca rozpozna, co obrazek przedstawia: czy Kazimierza W ielkiego czy żórawie na stepie, czy też garnek z kw iatam i — o ty m doskonale, przed Pankiewiczem jeszcze, w ie­ dzieli.

Jeśli figuracja, dla odbiorcy czytelna, to jest wcale nie w szystko, trzeba zatem budować obraz w sensie plastycznym , plastycznym i oczywiście środkami. W ty m m niem aniu się oni w Paryżu jeszcze

(5)

utw ierdzili i z ty m także do Polski z czasem powrócili. Że jest pewna hierarchia środków tych zarówno n ib y obiektyw na} jak i subiektyw na — środków pod postacią tak gry barwnej plam barwnych, jak plam walorowych oraz arabeski dalej linearnej. Z ty m , że nie ma m alarstwa bez gry barwnej, stąd ona elem entem w m alarstw ie być m usi pierw szorzędnym , niezbędnym . Przeważać może natom iast w danym dziele ta k linia, jak gra walorowa, byle­ by gra barwna była jednak obecna. To zupełnie, całkowicie w y ­ starczy.

Stąd te dwie hierarchie — jedna «ob iektyw n a », druga «subiek­ tywna».

Że zaś głów nym wśród kapistów postaciom — czołowym oczywiście w m om encie ich do kraju pow rotu — najbardziej do serca p rzy­ padł im presjonizm razem z Pierre Bonnardem, stąd ich miłość do barw y oraz ich koloryzm . O biektyw nie uzasadniony zupełnie, sko­ ro — należy to raz jeszcze podkreślić — wartością absolutnie nie­ zbędną, aby m ożna było m ówić o m alarstwie, jest gra barwna, więc kolor.

Powrócili z owej Francji do Polski i zastali tu kapiści pustynię, gdzie zakw itali nieliczni: T ytu s C zyżew ski, C hw istek, dalej Wacław Wąsowicz, którego Czapski przez chwilę mial skłonność uważać

za walorowego d yskutanta kapistów.

W róciwszy, zapragnęli więc apostołować — czynem naprzód ma­ larskim, a następnie i słowem — słowem drukow anym oraz sło­ w em niekiedy m ów ionym . T y m ostatnim pośrodku kapistów Józef Czapski się zajął. D rukowane zaś słowo reprezentował do w ojny, i po w ojnie też zresztą, krakow ski, a następnie warszawski «Głos Plastyków».

E fe k ty czynu malarskiego swojego prezentowali kapiści na w y ­ stawach własnych: krajow ych, a także kilku zagranicznych oraz na Salonach IPS w Warszawie. I robili, trzeba przyznać, wrażenie rozumnością malarskiego swojego w ysiłku. W rażenie wielkie także i na m nie. I nabrałem wobec tego nadziei, że się odtąd tu w Polsce zacznie dziać inaczej niż się działo — co tu m ówić — od zawsze. Ta nadzieja bowiem, z którą w sercach kapiści powrocili do kraju, wstąpiła i do innych a rtystyczn ych serc również, serc choćby póź­ niejszych m łodych pryzm atow ców . Stąd, gdy teraz wspominam lata późne trzydzieste, to m i one się wydają, właśnie z tego powodu, czasem w ielkich a rtystycznych w ydarzeń. I dlatego to tam te dawne czasy sprzed w o jn y dziś uw ażam za piękne, jedne z najjaśniejszych w a rtysty czn y m dotychczasow ym m y m życiu — czasy wielkich, bardzo cennych nadziei.

A że złudnych, to sprawa innego już całkiem rodzaju. Bo kto może odgadnąć przyszłość dosyć daleką, skoro czas jest niezbędny, byś­ m y mogli osądzić należycie, z rozm ysłem , co się wokół nas działo? Tak to rzeczy, któ re kiedyś budziły w nas może i zachw yt, mogą

(6)

razem z latami zblaknąć niby od słońca, które na nie padało naj­ widoczniej zb yt długo.

Ludzie, któ rzy zdawali im się dawniej wyrocznią razem ze sw ym i dziełami, mogą wreszcie, po w ielu bardzo latach, okazać się ty m tylko, czym byli i są dotąd naprawdę — kimś, kto głosił kiedyś hasła i praw dy jak najbardziej w sensie sztuki doniosłe, sił nie mając równocześnie, by wcielać słowo w dzieła wartości rów nej hasłom głoszonym. A że owe teorie takie b yły akurat, żeś ich słusz­ ność całkowicie doceniał, więc też nim i w twoich oczach promie­ niał nie sam tylko głosiciel, ale także dzieła jego porówno.

Oceniłeś je z tej racji fałszywie, żeś w nich stale dostrzegał tam te słowa m iast czynu — tak dalece uparcie, że dziś, teraz, po latach, sam nadziwić się w prost sobie nie możesz.

Ż yłem kiedyś w przyjaźni z W aliszewskim w Paryżu i pod jego najpraw dziw szym urokiem. Pozostawałem też długo pod urokiem in telektu Cybisa. Przyjaźniłem się z Czapskim.

Pozostawałem więc w kręgu um ysłow ym falangi, dzięki której zajść może w naszym kraju to, czego nigdy tu ta j jak dotychczas nie było.

Nie ja jeden co prawda cudów owych czekałem, bo ci, któ rzy w Krakowie gromadzili się stale na Łobzowskiej, też śnili iden­ tyczne literalnie nadzieje, kiedy wokół Cybisa zasiadali, by słuchać głosu n ib y jakowegoś proroka, od którego światło bije bezcenne, ty m jaśniejsze, że świeci pośród istnych dookolnych ciemności. W okół bowiem co było?

Naprzód była nieszczęśliwa «Zachęta», obejmująca tak Polskę, jak i cały świat «biały», bo ją mogłeś napotkać, w kolosalnych nota­ bene ilościach, naw et i w Paryżu. «Salon des A rtistes Français» to nie było nic innego jak ona. Twór nie znany daw nym w iekom zupełnie.

Dalej poza «Zachętą» różne jeszcze «mamuty» z Akadem ii S ztu k P ięknych, tej krakow skiej, a zapewne i z innych.

IPS też przecie gromadził poza tym i, co m ieli coś realnie z kapi- stam i wspólnego, bo starali się malować naprawdę, uczniów jeszcze Pruszkowskiego — tych z «Bractwa» oraz «Szkoły W arszawskiej». K tórych szczere bez wątpienia w ysiłki w próżnię jednak a rtystycz­ ną godziły.

B yli pośród nich ludzie i zdolni, jak chociażby Kubicki. Ale mało być zdolnym , trzeba jeszcze na dodatek wiedzieć, o co się w ty m m alarstwie «rozchodzi». Jedno z drugim łączyć trzeba koniecznie, bo to, że się wie dobrze, doskonale choćby nawet, to mało — samo p rzez,się nie w ystarczy, by tworzyć. Na to jednak, by tw orzyć, trzeba również teorii, i z teorii wiadomości posiadać, gdy się nie jest N ikiforem z K rynicy, całkow itym p rym ityw em z talentem . A «Głos Plastyków»?

On się stale zajm ował w yszukiw aniem w szystkiego, co w naszej, nieznanej artystycznej przeszłości posiadało wartość i było świa­

(7)

dectw em , że i w Polsce się mogą rozwinąć zdolności niekoniecznie w tragedii utopione, przepadłe. A to przecież kapiści kierowali ty m «Głosem».

Jeśli się nam przed wojną Aleksander G ierym ski zdawał w ielkim odkryciem , to też dzięki «Głosowi». A Kotsisa kto odkrył?

To, że no w ym spojrzeniem m ożna było osądzać: Michałowskiego, G ierym skich, Maurycego Gottlieba, Rodakowskiego, Masłowskiego, Boznańską, W ojtkiew icza, Pruszkow skiego W itolda — że nad naszą przeszłością wolno dzisiaj nie ty lko ręce łamać, lecz cieszyć się tym , co tam dobrego, to jest przecie zasługa ludzi spośród ka- pistów.

Że potrafię docenić dziś wartości M atejki — oczywiście prawdzi­ we — to zawdzięczam w dużej m ierze kapistom — ty m , z któ rym i się styka łem w przyjaźni.

W ojna tu ta j nie zm ieniła niczego, znów się dawne nawiązały kon­ ta k ty, a i m oje poglądy na ich twórczość pozostały bez zm iany. Dalej wiodło p rym uznanie m e dawne dla wartości um ysłow ych Cybisa, Nachta oraz Czapskiego, równie jak i dla w dzięku Zygi, któ ry odchodził dalej coraz w nieznane.

Przyszła wspólna z Cybisem praca w redakcji «Głosu», któ ry w y ­ chodzić począł teraz w Warszawie, wspólne życie odtąd także zw iązkow e — i kontaktów , i w ięzów więcej było obecnie nie­ porównanie niż daw niej, kiedykolw iek, przed wojną.

Toteż kiedy nadeszła łódzka w ystaw a Janowa z roku czterdziestego ósmego, w ydrukow ałem o niej w «Nowinach Literackich» recenzję entuzja zm u ta k pełną, że m i zdaje się dzisiaj, jakoby rzecz pisał ktoś obcy. (...) A i ty tu ł brzm iał pięknie — w diapazonie m ych uczuć — «jest m ięd zy nam i poeta».

Potem jeszcze w ystw a w «Zachęcie» z roku pięćdziesiątego szóstego i znów m oja recenzja, nie drukowana ty m razem, w tonie równa całkowicie poprzedniej. Gdzie w spom niałem , że polska nasza ziemia poczyna rodzić wreszcie m alarstwo. A dzisiaj?

Dzisiaj rzeczy inaczej m i się przedstawiają, upłynęło bowiem od roku pięćdziesiątego szóstego lat dwadzieścia z okładem i w ty m czasie pom ieściły się różne w ydarzenia dość ważne na to, by mię otrzeźwić całkowicie.

Naprzód była w ystaw a Potworowskiego w M uzeum Narodowym w Warszawie.

E w enem ent wagi bardzo w ielkiej ogólnej oraz dla m nie, m iędzy innym i, o tyle, że przem ieniła ona w m ych m yślach porządek hie­ rarchiczny kapistów ustalony dla w ielu niemal ja kb y od zawsze: Cybis, W aliszew ski (albo może odwrotnie) i tak dalej, dość długo, do szarego, ja k to mówią, ju ż końca.

Co się m oże w ydaw ać czym ś dość niepow ażnym dla tych jeno, co nie chcą uznać roli, pierw szorzędnej, hierarchii w życiu naszym , w dziedzinach nader rozm aitych.

(8)

A tu raptem ktoś, o kim w moich latach paryskich «nieudany» mówiono, teraz oto w ystaw ia rzeczy, jakie kapistom były, w sensie poziomu, niedostępne, jak dotąd. Szok też musiał być wielki. I był w ielki tak bardzo, że aby człowiek ten objąć mógł teraz w Akadem ii warszawskiej jakąkolw iek katedrę, wprost nie mogło być m owy. Dla m nie szok ten miał w yd źw ięk całkowicie, oczywiście, odm ien­ n y — stałem w te d y ju ż poza w szyściutkim i ow ym i sprawkami. Więc też znow u wstąpiła w serce moje nadzieja — coś w rodzaju m ych daw nych przedw ojennych nadziei — że pojawienie się u nas kogoś na ty m poziomie może sprawić... być może... w naszym sw oj­ skim grajdołku zbawienne poruszenie jakoweś. 1 rzeczywiście tak było, czas jakiś. Potworowski objął bowiem katedry, jak słyszałem, w Sopocie, w Poznaniu i poruszył tam m łodzież (...)

W idywało się jego obrazy po w ystawach niekiedy, dalej prace nie­ których, co m u byli przeciwni, jego w p ływ em najw yraźniej zna­ czone. Odczuwało się zatem powiew jakiś dość św ieży, aby mógł mię jak na jżyw iej radować.

I radował serce moje ten powiew.

Moją własną recenzję z pierwszej Potworowskiego w ysta w y za ty­ tułowałem: czarodziej — i, jak dotąd, ani trochę się tego nie w stydzę. Chociaż m iałem okazję oglądać dwie pośmiertne «czaro­ dzieja» w ysta w y — jedną, dawniej, w Oliwie, drugą świeżo, zeszłej w iosny, w Poznaniu.

Jeżeli do oliwskiej, tej pierwszej, miałem zastrzeżenia natury dosyć naw et poważnej, to druga na m nie zrobiła duże bardzo wrażenie. Bo z ty m Potworowskim sprawa nie jest ani prosta, ni łatwa. Prosta nie jest ni łatwa, bo ten człowiek mógł długo robić albo wrażenie nieudanego zupełnie, jak w sw ych latach paryskich, albo kogoś całkowicie średniego w przedw ojennym polskim swoim okre­ sie, gdy w ystaw iał w Salonach Ipsowych płótna dobre w jakiś sposób, nic więcej. Potem wojna wybucha, a on przez Litw ę oraz Szwecję do Anglii przedostaje się po to, by tam w latach czterdzie­ stych, pow ojennych już, tw orzyć rzeczy odbiegające tak dalece poziomem od prac dawnych, że można by je snadnie brać często za produkty innego kogoś całkiem niż daw ny Potworowski — ka- pista. K iedy się to w nim zmiana dokonała ta k ważka? Nie z dnia na dzień z pewnością. Ale w ietrzysz tu jednakże coś z cudu, bo nic w pracach przedw ojennych o takiej ewolucji m ożliw ej nie mó­ wiło. Z ty m jednak, że możliwości te tkw iły, tkw ić musiały w czło­ w ieku, k tó ry w latach późnych wreszcie czterdziestych namalował owo «W nętrze», którem widział w Poznaniu i które gotów byłbym uważać za Potworowskiego arcydzieło, kto wie, może naw et naj­ większe?

Jeśli «W nętrze» pochodzi z lat czterdziestych — bo rzecz jest może nieco w ątpliw a — to początek dekady następnej jest okresem słab­ szym jeszcze w yraźniej niż jej koniec, część druga, gdy powstały

(9)

pięćdziesiątym i ósmym. W ażkim , skoro się w te d y zaczyna polski okres, ostatni w życiu «Potwora», któ ry powinien byl um rzeć w późnej bardzo starości, a nie tak, jak um ierał, nie doczekawszy jej progu. L udzką rzeczą jest słabnąć i upadać, a potem dźwigać się z powrotem. Z ty m że pod ty m w zględem bywa rozmaicie, bo niektórych poziom zda się w yrów nany. N igdy jednak się nie da zapowiedzieć, nie widząc: jeśli to jest iks igrek, to m ożem y być pewni całkiem arcydzieła. Podobno naw et V erm eer bywa słabszy niekiedy.

Poziom twórczości Potworowskiego, w całościowym dzieła jego aspekcie, w ykazu je różnice zadziwiające niekiedy zupełnie. Wśród późnych naw et całkowicie prac bardzo rozmaite się zdarzą. I ta rozmaitość akurat ukazana została w Oliwie. (...)

C zym prawdziwie p iękn y Potw orow ski uderza?

T ym , że płótno zawsze byw a zbudowane. Środków zaś tam użyto w p ew nej równowadze. Osobiście zawsze mię, w kontaktach moich z m alarstw em , kolor naprzód frapuje. U Potworowskiego bywa rzecz w kolorze pięknie rozegrana. A skoro tak, to farba niknie całkowicie, nie ma jej, a zjawia się w jej m iejsce materia, w którą m alarz tę farbę cudem n ib y przemienił; po sw ym obrazie rozpo­ ścierał, rozpostarł, aby oczy ucieszyć tego, któ ry się pozna na tym , że ogląda nie farbę, ale coś cennego — raz emalię, raz m arm ur niby jakiś czy jedwab. Czasem może aksamit?

A ta właśnie przemiana jest problem em w m alarstwie zasadniczym i ona u Potworowskiego czasem w ystępuje w całym swoim prze­ ogrom nym splendorze ja kb y królewskości a rtystyczn ej jakowejś. W płótnach jego zdecydowanie najlepszych, a jest tych rzeczy duża naprawdę obfitość, m ożna tego człowieka nazwać kolorystą. Co z kapizm em rodzim ym i przezw iskiem równocześnie dla w ielu nie ma nic wspólnego, ale za to wspólnego bardzo wiele ma z każdym , każdym takim , co w świecie sztu ki sw ój hołd składał urokowi ko­ loru, więc gry barwnej: od Egipcjan począwszy, a kończąc na Bon- nardzie czy U trillu we Francji. K olorystą całą gębą i malarzem, skoro posługiwał się barwą równie ja k i walorem oraz linią, bo w jego sztuce arabeska odgrywała rolę bardzo niepoślednią. Czasem może naw et ja kb y zb y t w ielką, odrobinę bowiem n ib y schem atycz­ ną, gdy płótno robi trochę wrażenie składanki, a tych płócien skła­ dankow ych jest sporo. I dlatego bodaj to «W nętrze» (własność pp. Segalów w Londynie) tak m ię bardzo zachwyciło, że w nim ze składanki ani za grosz nic nie ma, a jest spójność doskonała ca­ łości. I jest nastrój bardzo dziw ny snu jakby, marzenia o świecie in nym n iż św iaty, które tu ta j na co dzień są naszym i światami, a od któ rych dość chętnie tak uciekasz, jak w ted y w owo «Wnętrze» uciekłem , albo w pejzaż ten zielonkaw y, ogrodowy jak gdyby, któ­ rym widział w Oliwie i którego nie zapomnę już nigdy, bo mię płótno to wciągnęło w swe w nętrze ja kb y z czasu minionego nie stylem , lecz nastrojem specyficznym zupełnie, któ ry m ówił o cza­

(10)

sach może mego dzieciństwa, może naw et wiele jeszcze daw niej­ szych? Wśród zieleni bardzo niby dyskretnych, a zarazem nasyco­ nych wspaniale, i poważnych, i dźw ięcznych dźw iękiem takim głę­ bokim, żeś poważniał najw yraźniej w momencie, gdyś przed płót­ nem ty m stawał. A stawałem tam w Oliwie dość często w czas mojego dwudniowego pobytu w ty m ustroniu zb yt cichym , aby mogli Potworowskiego obejrzeć ludzie w takiej ilości, jakby nale­ żało.

G dyby Potworowski był na przykład Francuzem — nawet choćby D uńczykiem — ju ż by cały świat wiedział, że był taki na ziemi znakom ity artysta.

K tóry, jeśli by mówić o fakturze m alarskiej, wprost w ym yślnej, bogatej przeogromnie i pięknej, nie ma sobie równego w naszej sztuce z pewnością, a niewielu zapewne w sztuce także światowej w ty m dw udziestym stuleciu, nie tak znow u bogatym w m a­ larzy. (...)

Porównanie bywa miarą niezastąpioną wartości. Jakbyś wartość ocenił Pissarra, gdyby nie to, że go m ożesz zestawiać czy z naj­ lepszym M onetem, czy z C izannem doskonałym ty m bardziej. Za­ wsze bowiem należy przede w szystkim zestawiać współczesnych. Stąd Potworowskiego tylko w ted y docenisz, gdy go zechcesz ze­ stawić ta k z ty m w szystkim , coś widział dawniej we Francji, jak i z tym , co w idujesz w Polsce czasów ostatnich.

A gdy chodzi o niego i o problem równocześnie kapizmu, wziąć by trzeba na w arsztat innych z grupy tej ludzi, i to ludzi czołowych, więc Cybisa i Nachta. Takich, któ rzy do zgonu pracowali tu w kra­ ju, a odeszli jeszcze całkiem niedawno i są w pełni dotychczas dniem dzisiejszym z tej racji. Jak dzisiejszym dniem dotąd jest i Potworowski.

Porównujesz Potworowskiego z tam tym i, ale również i tam tych z Potworowskim, i oni w porównaniu z nim tracą. Więcej jeszcze dziś tracą niż tracili przed laty, kiedy pierwsza wystawa Potwo­ rowskiego u nas była dla m nie ju ż szokiem i otrzeźwieniem sku t­ kiem tego potężnym . W ięcej jeszcze dziś tracą, bo m am dzisiaj za sobą tak w ystaw ę Cybisa, tę z M uzeum Narodowego w Warszawie, sprzed lat bodaj siedmiu, jak w ystaw ę pośmiertną Nachta w tym że M uzeum eksponowaną ostatnio.

W ystaw a ostatnia Cybisa była dla mnie ew enem entem dość sm u t­ n ym , bo się w ted y, w ty m czasie, zawaliły już były dawne moje przedwojenne nadzieje, powiązane w jakiś sposób z ruchem kapi- stow skim i z tym i, któ rzy ruch ten reprezentowali, a teraz wobec ow ej w ysta w y należało m i jeszcze siebie zdezawuować dawnego, ostatecznie się odciąć od m ych daw nych entuzjazm ów i złudzeń. Mówiąc sobie: jak mogłeś się tak m ylić piramidalnie zupełnie! Jeśli bowiem Potworowski uderzał rozegraniem pięknym nieraz płaszczyzny — to Cybis zafrapował mię w tedy czym ś zupełnie,

(11)

diametralnie przeciw nym . Z tego tru d u kolosalnego prawdziwie, jaki człowiek te n wkładał — oświecony ktoś p rzy ty m — w swoją pracą artystyczną, nie w yszło, bardzo często, czy przewaznie, nic zgoła.

A jak milo z n im było o malarstwie rozmawiać, jakim ż on byl odbiorcą kultu ralnym , subtelnym !

W pięćdziesiątym i szóstym ju ż mię nieco raziła ta obszerna dość sala, gdzie artysta zawiesił prace swoje pozaczynane, lecz potem w tych «skończonych» trud dawał rezultaty, ta k m i się wydawało, i byłem bardzo «wzięty» całością przedostatniej te j Janowej w y ­ staw y. G dy teraz... w szystko się odmieniło w m ych oczach. Trud był tu ta j błądzeniem po manowcach jakichś i im więcej na płótnie w arstw leżało, im w yżej w szystko to się piętrzyło, ty m z grą było wciąż gorzej, aż do takich kom binacji, gdzie płótno było poza grą całkiem. A tych płócien tam było i było! A bez gry malarstwo...? Jak tu da się sprawę całą wyjaśnić? Jedna chyba jest droga? Mianowicie do tego, aby tw orzyć, zawsze w izji potrzeba, bez w izji nic nie stw orzysz zupełnie. Ale w izje są różne. Bo jest taka, z po­

mocą któ rej stw ierdzisz, że jest coś dobre albo niedobre. Z tym że m ożesz nie wiedzieć, co by trzeba tam było zm ienić, to jest popra­ wić. To odbiorcy całkowicie w ystarczy. Możesz się z onej pomocą zachwycać Verm eerem , Veronesem , R em brandtem — m ożesz rów­ nież odtrącić Cabanela, B uffeta.

Ale tw órcy niezbędna je st druga — w izja prospektyw na — która wskaże ci zawsze drogę do poprawy, skoro tw orzyć to znaczy wciąż ulepszać, do końca, któ ry w ted y dopiero nastąpi, kiedy w szystko się wreszcie w yda całkiem «w porządku». I tu leży, przypuszczam , rozwiązanie zagadki trudnej Jana Cybisa, któ ry będąc odbiorcą jak najbardziej oświeconym, subtelnym , nie zdołał równocześnie dać z siebie w sw ej twórczości w szystkiego, czego po nim wolno było oczekiwać — ja k się w ydawało ludziom, któ rzy wiedzieli, jakim on subtelnym , oświeconym jest sędzią sztuki cudzej, malarstwa czy to bardzo dawnego, czy też tego nowego, które powstawało w na­ szych oczach, na oczach w szystkich nas żyjących aktualnie «sub sole».

Coś też podobnego w ystępow ać musiało i u A rtka Nachta.

Bo to był ktoś rów nież w sprawach piękna świadom y i in teligentny przy ty m , kulturalny. A też dał z siebie wiele m niej niż można było się spodziewać na podstawie kontaktów z ty m człowiekiem m ów iącym tak rozsądnie na ogół o sztuce. I to jeszcze do tego bardzo pracow itym , jak się okazało, kied y ujawniono, ju ż po śmier­ ci a rtysty , dorobek jego dość duży m im o strat w ojennych. W ystaw iono ostatnio w W arszawie trzysta jego: obrazów, tem per i rysu n kó w — ilość, która pozwala w ejrzeć w jego dorobek i to ty m lepiej, że na w ystaw ie figurow ały prace tak odległe bardzo, jak i te z ostatnich, aż do końca, lat życia.

(12)

I najlepsze wrażenie zrobiły na m nie rysun ki — były m iędzy nim i rzeczy z lat dw udziestych. Najwidoczniej ten człowiek dobrze czuł się jedynie w tedy, gdy mógł rzecz skończyć, bo ja wiem, w go­ dzinę. Coś w nim było widocznie z W aliszewskim wspólnego, któ ry oddech miał również krótki, jakby i praca dłuższa nad jednym juz m u nie «leżała». Bo ja wiem , zycflajszu im to brakowało, czy być może tej w izji prospektyw nej, co powie ci — co dalej masz czynić do samego aż końca. Obaj mają obrazy ja k niedociągnięte. Wali- szew ski co prawda takież ma rysunki. Nie sprecyzowane. Dzivmie tam u niego w szystko jest «mniej więcej». Równie barwa, jak walor i jak kreska, niezm iennie. Jest coś z tego u Nachta, bardzo nieraz wyraźnie. No i brak też inwencji, której W aliszewski więcej miał od niego. Bo Nacht całe lata siedział w ciaśniutkich czterech ścia­ nach jak gdyby — w pokoiku, gdzie widać liście jeno a liście, zawsze, stale, te same, nie sprecyzowane w barwie, nie grające z tłem do tego wszystkiego. Brudne więc co nie co. W szystko jakby puszczone. Jakb y malarz był liczył na to, że aniołek skończy płótno za niego. Anioł zaś się nie zechciał do niczego mieszać. I stąd, z w in y owego aniołka, sporego doznałem zawodu, snując się po licznych salach, gdzie widziałeś od początku do końca wciąż m niej w ięcej to samo, aż do unudzenia. Mało było inwencji i nie rozegrane p rzy ty m w szystkim obiekty ja kb y należało, aby m ogły zachwycić, tak jak zachwycają najcenniejsze z płócien najlepszego z kapi- stów — więc Potworowskiego.

Z Nachta ekspozycji trafił m i do gustu portret pewien, albo raczej nie portret, coś w rodzaju być może plakatu? Gdzie pośrodku czer­ w ieni dostrzegałeś tw arz ludzką, tw arz kobiecą, a w szystko tak potraktowane lekko, jak się to zdarza w dobrych bardzo plakatach, gdzie nie oczekujesz dociągnięcia, a w ystarczy ci zupełnie sam rozmach trochę pow iedzm y «genialny». Nie genialny, lecz zgrabny, to na ogół nam w plakatach wystarcza. Grało bowiem to płótno i dlatego wpadało w oko tak, jak powinno wpadać w szystko, bo wpada w oko także Rafael, Castiglione w Paryżu, Verm eer w Ha­ dze. I Rem brandt w Erm itażu — «Danae».

«Mutatis» oczywiście «mutandis».

A pozostali kapiści...? Ci, co żyją i któ rzy nie żyją?

W szystko byli to ludzie dobrej woli z pewnością. Lecz zarazem z m ankam entem jakow ym ś, bo ja wiem, talentu, albo może innym i też niedoborami?

Stąd niewiele w ynikło z tego, czego pragnęli pośród nas dokonać. M yślę o malarzach. Puget bowiem rzeźbiarzem był naprawdę, praw­ dziw ym . On więc jeden jed yn y, poza Potworowskim, wśród tej grupy dał światu, ściślej Polsce, to, czego oczekiwali ci, któ rzy w latach tam tych, zamierzchłych, na K. P. liczyli ja k na, naj­ dosłowniej, Zawiszę.

(13)

sowa, wreszcie z biegiem lat wielu i pedagogiczna. Co z tej działal­ ności, jakie je j efekty?

O tych nie m am zupełnie pojęcia. W szystko jest, jak dotąd, nie sprecyzowane. Lecz czy m ożna tu m ówić o jakiejkolw iek z ich stro­ n y winie...?

Rem brandt uczniów miał licznych, a w yb itn ych m alarzy pośród nich nie znajdziesz. Nauczyciel nie stw orzy ucznia wedle sw ych życzeń, choćby naw et jak najbardziej gorących. Nie tchnie w niego swojego geniusza — takich możliwości nie posiadał n ik t nigdy. A poza ty m epoka działa również potężnie — i to pozytyw nie albo destruktyw n ie — to się zdarza też nieraz. Na to nauczyciel, choćby naw et genialny, rady nie w ynajdzie, w pływ om d estru ktyw n ym czasu nie zaradzi. Będą one działały... Trzeba im się opierać. Ale każdy z nas m usi czynić to na w łasny zawsze tylko rachunek, w woli własnej szukając p u n ktu jakowegoś oparcia i w sw ym in te­

lekcie wrażliwości na piękno. Nauczyciel co może? Ucznia może oświecić — po to zresztą jest właśnie, a nie po co innego. A le jeśli uczniowie przeciwstawiają się tem u oświeceniu sprężyście...? Jeśli sobie powiedzą: on jest m a m u t i nie wie nic o czasach dzisiejszych? Czasy zaś dzisiejsze...!

To jest nie co innego, jak ta k zwana «Nowa figuracja», i póki jej coś nie zastąpi, a zastąpić może każdej chwili, dosłownie, ona w jakiś tam sposób nas obowiązuje. I ten, sku tkiem tego, co uprawia inną jakąś figurację, albo może abstrakcję, albo coś jeszcze innego, jest m am u tem — choćby naw et przedwczoraj był kim ś nowo­ czesnym . Skoro się przedwczoraj, równie jak i wczoraj, nie liczy ju ż zupełnie, ni trochę. L iczy się natom iast zawsze «wynalazek». Choćby naw et i cudzy. B yle w ynalazek.

Rozm awiałem niedawno z Francuzem p ew n ym o dziele, którem widział w M oskwie — doskonałym portrecie kobiecym m alow anym przez kogoś nieznanego zupełnie, naw et i z imienia — i tw ierdzi­ łem, że trzeba b y się tą malarką zająć, zasługuje bowiem na to naj­ bardziej. P ortret był z początku ubiegłego stulecia, a malarka Fran­ cuzką. Na to m i ów Francuz jedno odpowiedział: «Elle n ’a rien inventé» — wobec tego nie warto głow y nią sobie zaprzątać. Ujął całą sprawę bardzo nowocześnie i równocześnie zakończył prosto, ja k się należy: Nic nie wynalazła...

A w ynalazł natom iast ten, co kilka lat tem u na w ystaw ie pod ha­ słem: «Praca ludzka» w ystaw ił bardzo wynalazczo drogową naj­ zw yklejszą tablicę, kęd y figurował, jak to zw ykle bywa, z łopatą w ręku robotnik. I ów w ynalazek został nagrodzony zło tym «naj­ słuszniej w świecie» m edalem . Za m alarstwo dostawałeś medale jakieś dwieście lat tem u — dziś za w ynalazki. Skoro dziś malarstiuo z m ody w yszło — absolutnie, zupełnie.

Ze ta k jest naprawdę, świadczyć mogła w ystaw a lułoska świeżo w «Zachęcie» wyeksponow ana, która się dzieliła na dwie partie

(14)

wyraźnie: abstrakcyjną, wczorajszą i dzisiejszą, oddaną «nowej fi- guracji».

W śród abstrakcjonistów zachwycił mię najbardziej dwoma swoimi płótnam i Basaldolio, lecz inni też m i się wydali ludźm i, którzy pracują w zagadnieniu nie innym , jak m alarskim prawdziwie — m n iej lub więcej «udanie», ale zawsze zestawiając z sobą plam y barwne tak, aby grały; dalej i linie oraz plam y walorowe, na ogół zestawione właściwie. A właściwie to znaczy — grająco. Basaldolio m i długo będzie m ieszkał w pamięci, bom m u w dzięczny jest za to, co w «Zachęcie» z jego płócien widziałem, oraz dalej ten drugi, któ ry w sali sąsiedniej coś w ystaw ił jak gdyby z dna morskiego — abstrakcję, tylko tyle, że inną całkowicie od poprzedniej w nastro­ ju. Piękną również w kolorze.

W pięciu salach, tych m niejszych, obcowałeś wobec tego z ma­ larstwem , a w dwóch w iększych już z nową figuraeją, to znaczy z czym ś, co w ięzy z m alarstw em świadomie całkowicie zerwało. «Cui bono»? Tego nie w iem zupełnie.

Tu n ik t o ty m nie m yślał, by zestawić grająco. W szyscy za to m yśleli o ty m tylko, by tw orzyć rzeczy w stylu «nowego» nad- realizm u, z ty m daw nym spokrewnionego o tyle, że i daw ny miał w całkow itej pogardzie to, co sprawia, że obraz gra, i grając prze­ mawia do człowieka spragnionego gry właśnie, piękna zatem pla­ stycznego po prostu.

Nic by nowość na ty m wcale nie straciła, m y m zdaniem, gdyby oni zechcieli płótna swoje rozegrać. A le co ja tam mogę o ty m wiedzieć, co nowe i jak nowe by powinno wyglądać...!

Ja w iem bowiem, prawdę mówiąc, to jedno — że się człowiek za­ sadniczo zupełnie w sw ej naturze nie zmienia. A że sztuka jest w ytw orem natury, nie zaś tylko i wyłącznie jednostki, wobec tego kryteria pięknem w świecie rządzące — te kryteria, jakie w sobie nosim y, bośmy cząstką świata przecież, m y także, w żaden sposób się nie mogą całkowicie przemieniać w zależności od tego, że się ongiś orało wołami, a dziś już się nie orze. Poza ty m jedynie, że orzący ow ym i wołami był na piękno nieporównanie w rażliwszy niźli taki, co zsiadł właśnie z traktoru. I stąd gdyby tę nową włoską figurację wystaw iono, dajm y na to, we Florencji, ale w w ieku piętnastym , to bym nie chciał być w skórze autorów jej, za nic, naw et choćby przez chwilę. Dziś się czasy całkowicie «zmienili». «Laudator temporis acti»? W dużej mierze tak właśnie.

Oglądałem swego czasu, niedawno, album całkiem nieduży ilustro­ w any zdjęciami kolorow ym i zabytków w ydobytych z grobu T uten- chamona — nie króla, ale raczej królika, a piękności tak wielkiej oszałamiająco, że się mogło wydawać w szystko inne, co w tej «branży» kiedykolw iek stworzono, czym ś nieomal poślednim. Ile w ieków minęło, a co dzisiaj w tej dziedzinie się dzieje?

(15)

dzę, gdy się teraz w yro ku je o ludziach, któ rzy w naszym historycz­ n y m okresie w sztuce pracowali, tw orzyli, przez swój czas w w y ­ siłkach nie p odtrzym yw ani, czas nie sprzyjający w ielkim w zlotom z pewnością, czas podcinający raczej skrzydła, jak zw ykle, kiedy pew ien okres ku ltu ro w y umiera. A to umieranie nie dodaje wigoru ani trochę — um ierasz i ty także z tw y m czasem — jakże m ógłbyś wobec tego dać z siebie w szystko, co byś był zdolny w in n ym czasie z siebie wykrzesać?

Cytaty

Powiązane dokumenty

Nauczyciel poleca, aby uczniowie połączyli się w grupy 4-osobowe iustalili, które czynniki (2 rankingi: jeden dla przyrodniczych i jeden dla pozaprzyrodniczych) są wg nich

Faza podsumowująca: Dyskusja na temat: jakie zagrożenia niesie ze sobą duża koncentracja ludności na małym obszarze, dlaczego mimo to ludzie chętnie osiedlają się w

Oceńcie, jaki ma to wpływ na intensyfikację rolnictwa i osiągane wyniki w produkcji rolnej. Porównajcie plony i zbiory podstawowych zbóż uzyskiwane przez polskich rolników oraz

Szczególny nacisk należy położyć na nowe gałęzie przemysłu i nowoczesne technologie oraz, jeśli zdążymy, wpływ przemysłu na środowisko (porównanie) oraz wskazanie tempa

Szczególny nacisk należy położyć na nowe gałęzie przemysłu i nowoczesne technologie oraz, jeśli zdążymy, nawskazanie tempa zmian zachodzących w przemyśle i ich znaczenie

„ Nauczyciel, nawiązując do tematu lekcji, odwołuje się do wiedzy uczniów z programu podstawowego i prosi, aby metodą burzy mózgów uczniowie. przypomnielisobie cechy rzeźby

Wspólnie wypracowują w grupach propozycje zadań do kart pracy, które nauczyciel uwzględni przygotowując je dla uczniów oraz kryteriasamooceny i oceny wycieczki –

Redakcja językowa i korekta – Altix Projekt graficzny i projekt okładki – Altix Skład i redakcja techniczna – Altix Warszawa 2019. Ośrodek Rozwoju Edukacji Aleje Ujazdowskie