• Nie Znaleziono Wyników

Z wiatrem i pod wiatr

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Z wiatrem i pod wiatr"

Copied!
12
0
0

Pełen tekst

(1)
(2)

- W swoim dorobku ma pani opracowania dziesięciu tomów w II serii Biblioteki Narodowej Ossolineum. Niektóre doczekały się drugiego, a nawet trzeciego wydania, jak Cierpienia młodego Wer­

tera Goethego.

Profesor Olga Dobijanka-Witczakowa: - Niektórzy chcą pi­

sać przede wszystkim uczone dzieła, które czytać będą tylko kole­

dzy po fachu. Mnie cieszą również rzeczy użyteczne, propagujące wśród Polaków najwybitniejsze dzieła literatury niemieckiej...

Elżbieta Dziwisz

Z wiatrem i pod wiatr

Poznałyśmy się w średniowiecznym Collegium Maius. W marcu 2005 roku. Było uroczyście. Przemówienie rektora,profesora Franciszka Ziejki, i jej odpowiedź. W są­

siedniej sali,w Stuba Communis, czekałyzastawionestoły, białe iczerwone wino. Sta­

wili się tłumnie dawni uczniowie,aby gratulować swojej mistrzyni pięćdziesięciupięciu lat pracy na Uniwersytecie Jagiellońskim. Profesor Krzysztof Lipiński ułożył wiersz.

Pamiątką zbiorową była srebrna cukiernica z wygrawerowanym napisem. Kwiaty.

Kwiaty. Wspólne zdjęcia. Spoglądałam na elegancką, kruchą panią profesor Olgę Do- bijankę-Witczakową. Płynęła. Wysoko. Z wiatrem.

Holenderskie tulipany i róże

PochodzizGorlic.Ojciec był kolejarzem. Wychodząc z domu, nigdy nie mówił ina­ czej, tylko:

- Idę do służby!

W odprasowanym mundurze i wyglansowanychbutach. Był konduktorem. Mama miała także średnie wykształcenie, ale przedwojną nie pracowała. W latach dwudzie­ stych rządpolski prowadził akcję przenoszenia urzędników z centralnej Polski na ru­

bieże. I tak rodzina Dobijów znalazła się na Śląsku Cieszyńskim, konkretnie- w Biel­ sku. Wtedy bardzo zgermanizowanym. Na budowę domu ojciec otrzymał kredyt na korzystnych warunkach. Okres spłaty- sześćdziesiąt lat. Oprocentowanie - jeden pro­

cent rocznie. Wkrótce domekstanął, w pobliżu stacji kolejowej, z oknami wychodzą­

cymi na ogród, w którym ojciec hodował tulipanyi róże. Sadzonkitulipanów sprowa­ dzałzHolandii. Kochał tekwiaty.

- Apani jakie kwiatylubiszczególnie? - pytampaniąprofesor.

- Jednegonie lubię. Tojest egzotyczny kwiatprzypominający ptaka zpiórami-od­ powiada.

(3)

Snów przeważnienie pamięta, alegdybytakco noc śniło się jejdzieciństwo, to zawsze spałaby spokojne. Ten szczęśliwy czasokazałsięmocnym fundamentem nacałeżycie.

Oczy pełne łez

-Wołałabym mieć mniej lat i dłuższe perspektywy, ale jednak sięcieszę, żemogłam poznać przedwojenną polską szkołę. Kto tego sam nieprzeżył, nie zrozumie,że kiedyś szkołę siękochało- słyszę.

Jedynymi przyjemnościami w czasie całego roku szkolnegobyły: paczka cukierków na Dzień Dziecka, majówka do pobliskiego lasu, raz na pół roku wspólne wyjście do kina. Szkoła wdrażała do dyscypliny i surowych obyczajów. Przed wojną nauczycielki wjej szkole, w Bielsku,po wyjściu za mążmogłyjeszcze tylko przez pół roku pracować z dziećmi.SiedmioletniaOla Dobijanka razem z całą klasązalewała się łzami,kiedy uko­

chana pani Marta Wranówna została mężatkąiprzyszłosięjej żegnać z uczennicami.

Jużwtedy siedziała w ławce z Marysią Stefańską (potem Grocholową). Przesiedziały razem przezcały okres Żeńskiej Szkoły Powszechnej w Bielsku, a potem jeszczeprzez dwa lata nauki w Państwowym Gimnazjum Żeńskim imieniaAdama Asnyka w Białej Krakowskiej. Na akcie erekcyjnym szkoły Asnyk złożył swój ostatni w życiu podpis.

W niedzielę uczennice razem z nauczycielami uczestniczyły we mszy świętej. Najważ­ niejsze były obowiązki i patriotyczna postawa. O prawach ucznia nikt nie mówił. Dla mnie bardzosurowo to brzmi.

- Szkoło, szkoło, gdy cię wspominam, oczy mam pełne łez, jak w tym wierszu - mówi pani profesor. Ijest wzruszona.

Z Marysią teraz to jużraczej korespondują. OlgaDobijankabyłana jej ślubie, potem na kolejnych chrztach dzieci. Trochę daleko mają do siebie. Pani Maria Grocholową mieszka w Brzesku. Jeden z ostatnich wyjazdów pani profesor do szkolnej koleżanki skończył się niefortunnie. Pociąg, którym wracała, chuligani obrzucili kamieniami.

Jeden kamień wpadłdo przedziału. Ona zalana krwią trafiła do szpitala. Nawet było podejrzenie o wstrząs mózgu.

-Niekażdemujest dane takie długie życie,jak mnie. Podrodze robi się coraz bar­ dziejpusto-mówi do mnie.

Stacja kolejowa Auschwitz

Ewakuację pracowników z rodzinami, 3 września 1939 roku, zarządziła dyrekcja kolei. Rodzina rozsypała się po ostrzelaniu przez Niemców pociągu, którym jechali.

Ona z mamą zatrzymała się w Mielcu. Ojciecdoszedłażw okolice Kowla, aby następnie wpaść w ręceUkraińców iledwie od nichujść z życiem - alenie to było najgorsze.Ani utrata ich domku zogrodem, skądzostaliprzez okupantówwysiedleni i na długie pięć lat zamieszkali wpiwnicy przy ulicy Hałcnowskiej w Białej.PracawChełmku, wprze­ jętej przez Niemców fabryce obuwiafirmyBata - to też niebyło coś aż takstrasznego.

Ale codziennie dojeżdżając do Chełmka, Olga Dobijanka, nastolatka zaledwie, przejeż­ dżała przez dworzec kolejowy Auschwitz. Widziałatransporty Żydów. Ludzi stłoczo­

(4)

Z wiatrem i pod wiatr 195

nych jakzwierzęta i wiezionych na śmierć, jakiej zwierżętom sięnie zadaje. Otym wła­

śnie paniprofesor chciałaby zapomnieć - a niemoże.

-Jasięnienadaję do konspiracji - mówio sobie teraz.

Do czego innego się nadawała: jak było wiadomo, że któryś z kolegów czołgał się przez całą noc, aby przez drutyobozuw Oświęcimiu podrzucić paczkę z lekarstwami, coś zżywności,a teraz jestzmęczonynieprzytomnie - zaniego w dzieńpracowała.

Zimny, zły wiatr.Omiótłjej pokolenie, przetrzebił.

Materac pod fortepianem

W pierwszych dniach lutego wraz z wejściemwojskradzieckich do Bielska ido Bia­ łej- powiew wolności! Poszła do polskiej szkoły. Już latem 1945roku zdawała maturę.

Dla wojennych roczników opracowano skrócony program liceum ogólnokształcącego.

-Mamdo dziś luki w zakresiemateriału szkoły średniej - mówido mnie pani pro­

fesor.

Mamawołałabyswoją jedynaczkęzatrzymaćprzy sobie, ojciec za to dopingował.

- Idź na studia!

Ostudiach zawsze marzyła. Zwłaszczao filologii klasycznej. Poszła. Chociaż bywała głodna(wczasieokupacji głodna nie była, skąpe kartkimieli wszyscy,którzypracowa­ li), biednie ubrana (dopiero na obronę pracy doktorskiej w 1951 roku uszyła sobie pierwszą sukienkę, wcześniej chodziła tylko w podarowanych lub pożyczonych rze­

czach), to czuła się uskrzydlona wolnością i nicniewydawałosięniemożliwe.

Z trzystoma złotymi (połowa zarobiona za udzielane lekcje, resztę dołożyła matka koleżanki) pojechaładoKrakowai zapisała sięnaUniwersytetJagielloński,naanglistykę.

-Za okupacji wpadł mi w ręcesamouczek do naukijęzyka angielskiego- tłumaczy tamten wybór.

A na anglistyce byływówczas tłumy!Tyle że mało który student znał język. Fonety­ ki uczył ich wtedy profesor Roman Stopa, człowiek o gołębim sercu, który zachwycał się wszystkim, co mu studenci odpowiedzieli. Tym sercem pani profesor tłumaczy mi dzisiajswojeówczesne przekonanie, że jak najbardziej nadawałasięna anglistkę.

Aletrzebabyło sobiejeszcze wybrać przedmiot poboczny.

W 1945 roku Katedrę Germanistyki na Uniwersytecie Jagiellońskim reaktywował profesor Adam Kleczkowski, językoznawca i literaturoznawca, wybitny uczony. Poza tym zorganizował seminarium dlaosób zainteresowanych literaturąeuropejską XVIII wieku. Germanistykę studiowałowtedy zaledwie jakieś trzydzieści osób. W takiej nie­ dużej grupie łatwo byłoprofesorowi podpaść.Olga Dobijankadobrzeznałajęzyk.

- Skąd panijest? - zaczął ją pytać profesor. -Jakiema paniplany? Germanistyka na Uniwersytecie Jagiellońskim istnieje od 1850 roku, a poza tym nasze narody, cobysię niedziało, będą sąsiadami. Ktoś musi siętą dziedziną nauki zajmować.

Zamieniła przedmioty. Główny - germanistyka. Poboczny- anglistyka. Ale nieste­ ty, nie skończyło się wstawanie przed świtem,aby zdążyć na siódmą rano, na lektorat języka angielskiegoprowadzonyprzez profesora Jana Stanisławskiego. Przeważnie szła piechotą z końca Podgórza. Tam Olgaznalazła kąt w rodzinieszkolnej koleżanki. Pod fortepianem,bo mieszkaniebyłojuż bardzo przeludnione. Spałana materacu, który na dzień się składało.

(5)

Profesor Kleczkowski w piżamie

W ostatnim semestrze studiów należało oddać profesorowi Adamowi Kleczkow­

skiemu pracę z literatury. Nakoniec Olga Dobijanka postanowiła napisać coś obszer­

niejszego.Temat:„PowieśćGoethego Wilhelm Meister".

- Szkoda tego napracę seminaryjną - powiedział profesor. - Doda pani bibliografię, zrobi przypisyibędziemy mielirozprawę magisterską!

Posłuchała profesora, ale on niestety wkrótce ciężko zachorował i znalazł się w szpitalu.Więcona w tym czasie zajęła sięanglistyką.Wiosną 1949roku (chyba to był koniec maja) siedziała w bibliotece, a tu naraz widzi syna profesora, też Adama,który staje w progui od razu do niej:

- Niech się pani ubiera, idziemydo kliniki przy Kopernika, ojciec sobie życzy, aby pani zdawała dzisiaj egzaminmagisterski!

Z profesorem się nie dyskutowało. Tak - totak. Czekałjuż na nią wszpitalnej bi­

bliotece. W piżamie, zręcznikiem przewieszonymprzez plecy, po obustronach lekarze, no i syn, który spoglądał na niąwzrokiembazyliszka. Jak się terazojcu coś złegostanie, to przeztę Dobijankę!

Zaraz dobiblioteki został przywieziony na wózku profesor Ludwik Piotrowicz.Też w piżamie. Leżał po drugiej stronie korytarza. Wtedyprzepisy wymagały, aby prze­ wodniczącym komisji egzaminacyjnej był ktoś zinnegokierunku. ProfesorPiotrowicz, historyk starożytności, pobył z nimi chwilę,ale chybaniezbyt dobrze sięczuł. Zapewnił, że podpisze protokół izostałwywieziony.

- Jeśliktoś by sądził,że profesor Kleczkowskimiałzamiarten egzamin potraktować ulgowo - to by się pomylił! - mówi pani profesor.

Półtorej godziny maglowania, po kolei, od pierwszych zabytków języka germańskie­ go, od Biblii przetłumaczonej w IV wieku na język Gotów i Pieśni o Hildebrandzie z VIII wieku zapisanej w języku starogermańskim na pierwszej i ostatniej stronicyko­

deksu pergaminowego. Tak doszli do Gerharta Hauptmanna, który zmarł zaledwie przed trzema laty, w1946 roku.Profesorbył w coraz lepszej formie. Lekarzelitościwie spoglądający na zdającą zaproponowali jej filiżankę kawy. Wtedy nieoczekiwanieprzy­

szedł do klinikiprofesor Tadeusz Grzebieniowski, który dojeżdżał do Krakowa zŁodzi, aby wykładać tutaj gramatykę angielską i chciał profesorowi Kleczkowskiemu (który był wtedy kuratorem anglistyki z ramienia Senatu Uniwersytetu Jagiellońskiego) zdać relację,jaksię sprawy mają.

Tymwejściem profesora Grzebieniowskiego zakończył sięegzamin magisterski Olgi Dobijanki.

Mieszkania pani profesor

O tym materacu pod fortepianemjużbyła mowa. Materac nawet był wygodny, tylko taodległość. Najazdę dwoma tramwajami niebyło jej wtedystać. A tu zimawyjątkowo ostra, ta z przełomu 1945 i 1946 roku. Może to był luty 1946 roku, kiedy pojawiło się ogłoszenie. W opuszczonym właśnie przez Armię Czerwoną akademikuprzy ulicy Ziai (obecnie Jabłonowskich) można zamieszkać, z tym że władze Uniwersytetu Jagielloń­

(6)

Z wiatrem i pod wiatr 197

skiegonadzień dzisiejszy niemogątam zagwarantować studentom niczegowięcej,jak tylko dach nadgłową.

Stan faktyczny był taki: oknabez szyb (żołnierze radzieccywyciągnęli je i sprzeda­

wali wcałej okolicy), budynek bez ogrzewania, gazu i wody (rury wodociągowe ikurki jak najbardziej nadawały się także na sprzedaż),wyposażenie pokoi w stanie ruiny (co lepsze, już zostało wyniesione). Tylko pluskiew było pod dostatkiem. Zamieszkać wtych warunkach zdecydowało się jakieś czterdzieści osób.

-Lokatorzy z ulicyCzapskichpozwalali nam raz wtygodniunabrać wodydowia­

dra- dopełnia obrazu pani profesor.

Na szczęście dwie zapobiegliwe siostryz Leżajska, zktórymi zamieszkała, wystarały się o wprawienie szyb i kozę do ogrzewania pokoju. W domu z nielicznymi szybami jedno miejscebyło przytulne i ciepłe:portiernia. Przy gorącym piecusiadali na zmianę.

Na dwadzieścia minut każdy. Kiedy wiosną zainstalowano rury i w kranach pokazała się woda, dorośli ludzie oblewalisięnią jakdzieci.

Po manifestacji studenckiej 3 maja 1946 roku - dom opustoszał. Wielu studentów zostało aresztowanych. Euforia z odzyskanej wolności przygasła.Młodzi poczuli zimny wiatrnaplecach.

Apotemstopniowo do domu doprowadzono gaz, ogrzewanie, wytępiono pluskwy.

Ijużmieszkało się dobrze. Dowiosny 1949 roku. Po obronie pracy magisterskiej Olga Dobijankamusiałasięwyprowadzić.

Profesor Adam Kleczkowskiwywalczyłdla niej etat młodszego asystenta. Byławięc praca. A lokum, tymczasowe, u koleżanki, przy ulicy Długiej, gdzie mieszkały w czwór­

kę. Wdwóchpokojachz kuchnią, na piątym piętrze, bezwindy.

Kiedy w 1959 roku Olga Dobijanka wychodziła za mąż za Franciszka Witczaka (pracownik naukowy warszawskiej Szkole Głównej Gospodarstwa Wiejskiego, zoo­ technik, ekspert Ministerstwa Rolnictwa), planowali, że jak zwolni się to mieszkanie (byłytakie widoki),tozajmą jerazem. On miał tylko kawalerkę wypełnioną książkami.

Ale jak wtedy zaczęli małżeńskie życie w rozjazdach - trwaono tak samo do dzisiaj.

Kiedy w końcu dziewiętnaście lat temu z mieszkania przy ulicyDługiejwyprowadziła się ostatnia lokatorka, to wtedy swoich praw zaczęli dochodzić właściciele kamienicy.

Przed dwoma laty paniprofesor otrzymała wypowiedzenie umowy najmu.

- I wtedy przyszedł mi z pomocą uniwersytet. W grudniu zeszłego roku nadeszła wiadomość, że zwolniło się mieszkanie w domu uniwersyteckim przy ulicy Łobzow­

skiej, tylko trzeba współfinansować remont. I tak to na podeszłe lata mam własne mieszkanie - mówipaniprofesor i zaprasza, abym je obejrzała. Trzy pokoje z kuchnią, przytulne, słoneczne, bardzo się jejtu podoba.

Z profesorem Henrykiem Markiewiczem w Poznaniu

Jeśli z doktoratemposzło szybko- w dwalatapo skończeniu studiówjużsię broniła (temat: „Gottfried Keller undGoethe”,promotorem był profesor JuliuszKleiner, tylko w dniu promocji zachorował, więc formalności dopełnił innyznakomityuczony, profe­ sor Jerzy Kuryłowicz) - to zprzewodem habilitacyjnym były kłopoty. Habilitować się można było tylko na tej uczelni, na której działałprofesor danej specjalności. Profesora literatury niemieckiej wtedy na Uniwersytecie Jagiellońskim, ani na innychuczelniach,

(7)

niebyło,a tymczasem czas płynąłnieubłaganie. Rozprawa habilitacyjna: „Teoria trage­ dii Godholda Ephraima Lessinga" była dawno gotowa. Wtedy władze Uniwersytetu Jagiellońskiego wyjątkowouzyskały zgodę, aby tę habilitację przeprowadzić na Uniwer­ sytecie Poznańskim uprofesora Ludwika Zabrockiego, germanisty językoznawcy.

- Co innego kolokwium iwykład przed publicznością znaną,w swojej uczelni, a co innego na zupełnie obcym gruncie - mówi pani profesor, ale zaraz uzupełnia, że wszystko przebiegło dobrze. Wkrótce,jeszcze w 1963 roku, otrzymała tytuł docenta. Do dzisiaj jest wdzięczna profesorowi Henrykowi Markiewiczowi, który z nią wtedy do Poznania pojechał jako przedstawiciel Uniwersytetu Jagiellońskiego.

Lodowaty podmuch wiatru

- Patrząc jeszcze od czasów przedwojennych, widzę, że tylko mniejszość ma wy­ godne życie, a większość walczy z rozmaitymi trudnościami. Ale ja sobie stale powta­

rzam, że jednak mam dużo szczęścia, bo w najtrudniejszych sytuacjach stale ktoś się pojawia i pomaga - mówi do mnie paniprofesor,a ja patrzę nawielkielustro,którestoi oparte o ścianę. Jeszcze nie zdążyła go powiesić. Tak się złożyło,że kiedy w czerwcu trzeba było ostatecznie opuścić stare mieszkanie przy ulicy Długiej - ona po ciężkim ataku astmy trafiła do szpitala prawie na dwamiesiące. Przyjaciele i znajomi nie opu­

ścili jej w chorobie. Sami zorganizowali przeprowadzkę. Ze szpitala wróciła już do no­

wego mieszkania.

Siedem lat temu ciężko zachorował mąż. Także wtedy ludzka pomoc była nie­ odzowna. Mimo bardzo troskliwej rehabilitacji, dzisiajprofesor FranciszekWitczak nie masiłyopuścić łóżka. Onw Warszawie- ona w Krakowie. Dotąd jeździłado niegojuż w piątek, ale od kiedy trafiła w tymroku doszpitala, jeszcze niezebrała wsobie siły na podróż.

Ale najbardziej lodowaty podmuch wiatru poczuła na skórze przed wieloma laty, kiedy zmarłaichcóreczka. Urodziła się z ciężką wadąserca. Nie dało się jej uratować.

Mogło ich być więcej

-Ile pokoleń studentów pani wychowała? - pytam.

- Wiele. Alemogło ich być dużo więcej!- mówi pani profesor.

W 1952 roku przyszła z ministerstwadecyzja ozawieszeniuanglistykii germanisty- ki, aby studentom imperialistycznymi językami i literaturą głowy nie zawracać. W ka­

tedrze pracowało ich wtedy trzy. Dwie koleżanki odeszłyna inne uczelnie, ona została sama. Na całe lata w niepewności. Od zawieszenia jest tylko jeden krok do zupełnej likwidacji. Parę razy przychodziły polecenia z Warszawy, że ma książki pakować iopróżniać biblioteczne szafy.A tutaj przez sto lat ichsię nazbierało. Już byone z War­

szawy nigdy nie wróciły na uniwersytet. DoktorDobijanka sama nie tak wiele mogła zdziałać,więc zaczęła szukaćsprzymierzeńców. Raz w panu rektorze, raz wprofesorze Jerzym Kuryłowiczu, to znowu w profesorzeWitoldzie Taszyckim.

Przez dwa lata prowadziła zajęcia lektorskie, co źle wspomina. Studenci uczyli się niemieckiego niechętnie,a onajest bardzo zależna od audytorium. Aż po dwóch latach

(8)

Z wiatrem i pod wiatr 199

prodziekan Wydziału Filologicznego, profesor Jan Safarewicz, naczas choroby profeso­

ra Mieczysława Piszczkowskiego, zaproponował jej wykłady z literatury niemieckiej dla polonistów.

- To było moje wielkie szczęście - mówi do mniedzisiaj.

Okazało się to propozycją na ponad trzydzieścilat. Co najmniej połowa powojen­ nych roczników absolwentów polonistyki Uniwersytetu Jagiellońskiego ma w indek­

sach jejpodpis. Ajakiznakomitymiałaz nimikontakt! Błyskotliwi. Oczytani.Człowiek byłuskrzydlony.

Wkrótce także na rusycystyce powierzono jej wykład z literatury zachodnioeuropej­

skiejXVIIIiXIX wieku (wykładała przez dwadzieścia pięć lat), nafilologii słowiańskiej i hungarystyce (po pięć lat).

Tymczasem imperializm stał się trochę mniej groźny, w 1964 roku przywrócono zajęcianaanglistyce, a w dwa lata później - także na germanistyce.

-Niemiał ktoprowadzić zajęć - zastanawiam się głośno.

- Czternaścielat nie mieliśmy studentów,potem trzeba było poczekać, ażpierwsze roczniki obronią prace magisterskie,wypadło nam całe pokolenie! - mówi na toz ża­ lempani profesor, bojuż stało się jasne, czemu mogłaby mieć tych pokoleń studentów owielewięcej.

Przemoc w murach uniwersytetu

W 1968roku, w stotrzynaście latpo śmierci, AdamMickiewicz stał się w swojej oj­ czyźnie symbolem wolności słowa. 13 marca sprzed domu akademickiego „Żaczek”

ruszył pochód studentów. Zamierzalipod pomnikiem wieszcza na Rynku złożyć kwiaty i odczytaćpetycję w obronieDziadów, którewładza zakazała grać w warszawskim Te­

atrze Narodowym. Milicja i ORMO zatrzymali studentów przed Collegium Novum i w sąsiednichuliczkach. Niektórzyschronili sięw murach uczelni w nadziei, żetu będą bezpieczni. W historii Uniwersytetu Jagiellońskiego dwa razy uzbrojone oddziały wchodziły do środka. Pierwszy raz gestapo 6listopada 1939 roku. A teraz po razdrugi.

Nie pomogły wcześniejsze pertraktacje z władzami partyjnymi Krakowa prowadzone przez rektora, profesora Mieczysława Klimaszewskiego, którypowoływał sięna immu­

nitet Uniwersytetu Jagiellońskiego i swój własny, poselski. Przemocy doznał profesor Karol Estreicher przy próbie zamknięcia drzwi. Także docent Lesław Pauli, dziekan Wydziału Prawa. W zamieszaniu lekko zraniony został profesorAdam Bielański, pro­

rektordo spraw naukowych. Napastnicy niewtargnęli do największej sali numer pięć­

dziesiątdwa,sali Wydziału Prawa. Ale jużz dziewczętamiprzeważnie, które schroniły się w sali numer pięćdziesiąt sześć (sala wykładowa Wydziału Filologicznego), poszło im łatwiej. Milicyjna pałka stała sięsymbolemwładzy.

- To są fakty znane z przekazów uczestników wydarzeń. Pani profesor w czasie strajku studenckiego była wśród młodzieży w domu akademickim „Żaczek”, słyszałam takąrelację -mówię.

- Dwa razy dostałam się w chmurę gazu łzawiącego, co pamiętam. Inne zdarzenie ztych dni to wspólnajazda taksówką z profesorem Adamem Bielańskim i nasza roz­

mowa, czytodobrze, że studencisą skupieniwmiasteczku studenckim, gdzie łatwoich spacyfikować.Aleczy byłocoś jeszcze?Nie pamiętam...

(9)

Protokólantka

- W 1950 roku zostałam wybrana na delegatkę młodszych pracowników nauko­ wych do rady wydziału. Najpierw z profesorem Mieczysławem Brożkiem, wtedy ad­

iunktem, a na drugą kadencję z profesorem Tadeuszem Ulewiczem, wówczas też ad­

iunktem. Posiedzenia odbywały się w sali numer dwadzieścia sześć, w Collegium Novum. Protokoły z tych posiedzeń pisała sekretarka. Ale razujednego zachorowała i dziekan wydziału,profesor Witold Taszycki, powiedziałdo mnie: „Pani będzie pisała protokół!”.Jakzaczęłam gowtedy pisać, tak to trwało nieprzerwanie przez czternaście lat. Już byłam po habilitacji. Kolejny dziekan, profesor Wiktor Jakubowski, historyk literaturyrosyjskiej, zapewniał mnie nawet: „Pani będzie profesorem nadzwyczajnym, zwyczajnym, a potem emerytowanym i nadal będzie pani protokołowała!”. Był to ko­

lejny obowiązek,którym mnie obarczono, alejakaż tobyła dla mnie satysfakcja, że w tej sali numer dwadzieścia sześć spotykam kwiat polskiejhumanistyki - profesorów:Stani­

sława Pigonia, Zenona Klemensiewicza, Juliusza Kleinera, Kazimierza Wykę, Włady­

sława Madydę, Tadeusza Grabowskiego, Tadeusza Lehra-Spławińskiego, Tadeusza Sinko, Ryszarda Gasińca. I tylu innych. Obecnie posiedzenia odbywają sięw większej i pięknie odnowionej sali numer trzydzieści, ale dla mnie, osoby o konserwatywnym usposobieniu, to jest tak, jakbyoto nastała inna epoka. Sala numer dwadzieścia sześć pozostała dla mnie miejscem najbliższym -mówi domnie pani profesor.

Ta Bazylea

18 października 1978 roku pani profesor pojechała na lotnisko w Balicach, bo aku­

ratprzyleciałdoKrakowa profesorKarl Pestalozzi z Bazylei,który miał dla studentów wygłosić wykład. Ponieważdotarła do Polskiwiadomośćowyborze arcybiskupa Karola Wojtyły na papieża, ona przeprosiła gościa. Wykład musi się odbyć w terminie później­

szym. Wszak Polacysą myślami zupełnie gdzie indziej, a wieczorem oni wszyscy wybie­

rają się na Wawel, gdzie zostanie odprawiona uroczysta msza święta. Wiedziała, że profesor Pestalozzi jestkalwinem,ale mimo to zaproponowała:

-Może zechce pan profesor przeżyćrazem z nami ten dzień?

Chętnie się zgodził. Ibardzo był poruszony. Akiedy sprzed wawelskiej katedryru­

nęła w niebo „Bogurodzica”, Szwajcar słuchałtej pieśni jakby odmieniony. A potem szedłrazemz nimi w radosnym pochodzie przez miasto.

W sierpniu 1980 roku odbywałsięz kolei kongresgermanistów w Bazylei. Pojechała tam wygłosić referat. W krajugazety ledwie wspominały o przerwach wpracy, a tym­ czasem ona po wyjściu z pociągu, jeszcze na dworcu, zobaczyła parę tytułów z nadzwy­

czajnych wydań szwajcarskich gazet omawiających wydarzenianaWybrzeżu.

- Myślałam, żetam natychmiast dostanę zawału! - mówi do mnie teraz pani profe­

sorDobijanka-Witczakowa.

Zaraz znajomi zaczęli ją rozpytywać: „Kto to jest ten Walesa?”. Nie wiedziała.

Whotelowym holu przylgnęła do telewizora, gdzie przez kilka dni pokazywano roz­

mowy stoczniowców z komisją rządową, a potem moment podpisania Porozumień

(10)

Z wiatrem i pod wiatr 201

Gdańskich. Wszędzie to samo: Polska, Gdańsk, „Solidarność”. Cały ten kongres stał pod znakiem wydarzeń w Polsce.

Ibsen, Max Frisch i inni

Na początku drogi germanistyka nie była jej marzeniem, ale stało się inaczej. Cho­ ciaż serce ma po stronie literatury, to gdyby pracowała dłużej z profesorem Adamem Kleczkowskim,on by pewnie na niej wymógł,aby zajęła się badaniami nad językiem (zprofesorem sięnie dyskutowało).

- Może by pani spróbowała współpracy z Ossolineum, z Biblioteką Narodową, re­ dakcję mamy w Krakowie -zaproponowałjej przed laty profesor Jan Hulewicz. Dzisiaj pani profesor mówi do mnie:

- Niektórzychcą pisaćprzede wszystkim uczone dzieła, któreczytać będątylkoko­ ledzy po fachu. Mnie cieszą również rzeczy użyteczne, propagujące wśród Polaków najwybitniejsze dzieła literatury niemieckiej.

Te użyteczne rzeczyto na przykładdziesięćtomów wII serii Biblioteki Narodowej Ossolineum. Są wśród nich opracowania dramatów Friedricha Schillera, Gottholda Ephraima Lessinga, JohannaWolfganga Goethego, dwa tomy dramatów Henryka Ibse­ na. Niektóre tomy doczekały się drugiego, a nawet trzeciego wydania, jak Cierpienia młodego Wertera Goethego (ukazało się w 2000 roku).

- Parę lat temu InstytutSztuki Polskiej Akademii Nauk zorganizował seminarium nordyckie.Miałam wielką satysfakcję z tego, żewiele osób na sali miało ze sobą moje opracowaniePeera Gynta Ibsena - mówi pani profesor, aby zaraz przejść do swoich ulubionych autorów, do Tomasza Manna i Maxa Frischa. Kilkarazy pani profesorzgła­ szała do Nagrody Noblawłaśnie MaxaFrischa. Szkoda,że onjej nie dostał.

Jeszczejednego szkoda bardzo.Tego mianowicie, że Ossolineum ograniczyło wy­

dawanie serii Biblioteki Narodowej. Z braku pieniędzy. Na kulturze najłatwiej jest oszczędzać. Kiedyś padnie pytanie, ile to naskosztowało.

Sześć tygodni w Rzymie

U nas każdy student germanistyki zna dobrze język, a we Włoszech na przykład niekoniecznie, bo tam obce filologie studiuje się w języku ojczystym. A literaturę po- znajez przekładów. „Student jeszcze zdąży się nauczyć mówić po niemiecku,jakpoje- dzie na parę miesięcy do Niemiecalbodo Austrii” - tłumaczą.

O tym wszystkim pani profesor nie wiedziała, kiedy w 1989 roku przebywający w Krakowie na zaproszenie Uniwersytetu Jagiellońskiego dyrektor germanistyki na Uniwersytecie La Sapienza,specjalista od germańskiej literatury średniowiecznej, skła­ dał jej propozycję przyjazdu do Rzymu. Z sześciotygodniowym cyklem wykładów zliteraturyniemieckiej XIXwieku.Dla studentów IIIroku.

Pojechała.Izaczęłosię.

(11)

Chciała się przedstawić. Polska? Kraków?- włoscy studenci bylitym zaskoczeni. To ona jakoś próbowała im ułatwić usytuowanieKrakowa namapie. Podpowiadała: „Może coś państwu mówi nazwisko Henryk Sienkiewicz? Laureat Nagrody Nobla za powieść o starożytnym Rzymie”. Nicsobieniekojarzyli.

Potem rozpoczął się wykład, niestetyzaraz oprotestowany przez słuchaczy.Oni tego nie rozumieją! Jest za trudny. Odtąd wieczory w Rzymie upływały pani profesor na przerabianiu wykładów tak, aby używać tylko najprostszych słów i zwrotów. W dni niepogodyjakoś tego słuchali. Kiedydzień był pogodny, oznajmiali: „KażdyRzymianin dzisiaj korzysta ze słońca!”. O tym, że nigdy nie wiedziała, w której sali wykłada, ani o kwesturze, która w końcuwypłaciła jejhonorariumdopieropół roku po powrocie do kraju - nawet nie warto wspominać.Coinnego wynika z tejrzymskiej lekcji. Otóż pol­ scy studenci przerastają swoich kolegów z wielu europejskich uczelni, i to znacznie.

Awykładała na kilkunastu uniwersytetach, stąd ta refleksja. Wprawdzie nasi studenci czasami mruczeli,jak to dużo nauki mają,ilemuszą się naczytać tekstów w oryginale - to jednak zawsze, jak tylko znaleźli się za granicą, zaraz trafiali do ścisłej czołówki grup seminaryjnych.I to wcale nietylko ci najlepsi,ale także średniacy.

Urok Małej Auli

W 1997 roku profesor doktor habilitowana Olga Dobijanka-Witczakowa została wybrana na członka korespondenta Polskiej Akademii Umiejętności, a w ubiegłym roku na członka zwyczajnego. Od razu po wyborze powierzonojej zadanie zorganizo­

wania Komisji Neofilologicznej. Posiedzenia odbywają raz w miesiącu w gmachu Pol­ skiej Akademii Umiejętności, w Małej Auli, którą pani profesor wyjątkowo lubi. Na ścianach piękne portrety, panie z sekretariatu podają herbatę lub kawę w eleganckich filiżankach, co wszystko razem tworzy niepowtarzalną atmosferę. Większość filologii obcych jest reprezentowana. Referaty wformieartykułów ukazują się potemw specjal­ nym wydawnictwie „Prace KomisjiNeofilologicznej Polskiej Akademii Umiejętności”.

Wyszły cztery tomy, piątyjest w przygotowaniu.

Ten wiatr, ten czas

- Moje życie mogę uznać za udane. Wprawdzie te pięćdziesiąt pięć lat pracy na uczelni nie zawszebyło usłane różami, ale przecież ogólnybilans jest pozytywny. Jako konserwatystkadopowiem, że jak w 1964 roku usiadłam w sali numer trzysta cztery w Collegium Paderevianum, tak to trwa do dzisiaj. Spotkało mnie wiele uznania ze strony władz uczelni, koleżanek i kolegów, studentów. Były medale i nagrody. Jak choćby Nagroda Naukowa Fundacji Humboldtaprzyznana w 1995 roku. Tyle życzli­ wości. I bukietykwiatów. Miałamżycie usłane bukietami, o czym myślałam, leżąc nie­ dawno w szpitalu, pod kroplówką, bo takiemyśli są o wiele przyjemniejsze niż wycze­

kiwanie, kiedy nareszcie do żyły poleci ostatnia kropla leku i będę mogła choćby się poruszyć.

(12)

Z wiatrem i pod wiatr 203

Taśmamagnetofonowa rejestruje jej głos. Są chwile,kiedy nadal mówi z trudem, ale tylko chwile, bo zaraz wraca do dobrej formy. Ten wiatrniech sobieniemyśli, że trafił na słabą istotę.Zresztą on towie. Ten wiatr i tenczas, które do spółki pędzą przez ludz­

kie życie, jakby się chciały nawzajem przegonić.

Profesor Olga Dobijanka-Witczakowa zmarła w lutym 2006roku.

Cytaty

Powiązane dokumenty

Autor opiera się na budowanej przez siebie od lat koncepcji własności i przekonywająco argumentuje, że to właśnie kryterium własnościowe po- winno być kluczowe przy budowaniu

Wprowadzeniem do zajęć jest improwizacja ruchowa „Taniec wiatru” (dzieci są drzewami i poruszają się w rytm muzyki, naśladują podmuch wiatru, powtarzając dźwięk

Wietrzyku – Psotniku – masz chmurki przegonić, utulić sarenki w lesie, kałuże osuszyć, i liście posprzątać,?. bez ciebie cóż

ści odniesienia sięya do innego - możliwości, które ma tylko to oto ja , będące poza tym oto innym, i powinności tylko do tego oto ja należące; w szczególności

Zgon ko lej nych dwóch osób le karz stwier - dził pod czas ba da nia po szko do wa nych na ze wnątrz bu dyn ku. Ko lej ne dwie ofia ry zna la zły się wśród 23 osób ewa ku

„Wyobrażenie sobie pola elektromagnetycznego wymaga wyobraźni znacznie wyższego stopnia, niż żeby pojąć niewidzialne anioły.. Jeżeli chcemy sobie wyobrazić niewidzialne

„Umiem kochać tylko krótkotrwałą namiętnością wędrowca” – portret amanta w Dziejach mężatek Zofii

Dzisiaj' kiedy liczba instytucji przygotowują- cych imprezę powiększyla się o Centum Kultury i Akademickie Centrum Kultury UMCS ,,Chat- kaŻaka,, oraz Urząd Miejski i