WILHELM RAORT
MA ZASZCZYT PRZEDSTAW IĆ S W Ó J F I L M
p . t.
IW PARYŻU NIE
ZROBIĄZ
OWSA RYŻU...
NAKŁADEM KSIĘGARNI „OŚWIATA“ SR. Z OCR. ODR.
WE LWOWIE
W I L H E L M A R A O R T A :
ŚMIESZNE H IST O R JE , wyd. pierwsze, Lwów 1920.
_________ wyd. drugie 1924 (wyczerp.).
WESOŁE IM PERTYNENCJE, wyd. „Szczutka“, L w ów - W arszaw a 1921 (wycz.).
ZA CESARZA, wyd. pierwsze, Lwów 1922 (wyczerpane), _________ wyd. drugie, Lwów 1922 (wyczerpane).
KŁOPOTY PANA MICHAŁA, Lwów 1922 (wyczerpane).
MENAŻER JA, Bibl. utw orów dram at., Lwów 1923.
G ROCH EM O ŚCIANĘ, Lwów 1925 (na wyczerpaniu).
NA KARUZELU, wyd. pierwsze, Lwów 1928 (wyczerp.).
_________ wyd. drugie, Lwów 1929 (na wyczerp.).
GOLON O , STRZYŻONO, Lwów — W arszaw a 1931.
os-«r yH ' •
Willi*
JL
p
rzedm owa do niniejszego film u jest konieczna.W praw dzie sam nigdy nie czytuję przedm ów, ani wstę
pów, ale w ty m w y p ad k u zmuszony jestem prosić o ła skaw e przeczytanie m ojej, nieco przydługiej, przed
mowy.
Zależy mi bowiem na tern, ab y Czytelnik dowie
dział się, że pisząc o P aryżu, nie podciągam pod to po- pojęcie F rancji, ani Francuzów . Co innego bowiem jest P ary ż i paryżanie, a zupełnie co innego jest F ran cja i Francuzi! F rancję podziwiam. O P aryżu pomówim y nieco bardziej krytycznie.
Zaznaczam jednak, że będę objektyw ny i nie po
zwolę się unieść osobistym sym patjom , czy anty- patjom . Nie będę także kłam ał, ani koloryzował. To co zdążyłem przez k ilk a tygodni p o b ytu w P ary żu zaobser
wować; co dostało się na em ulsję moich w rażeń, u trw a liło się, zaciekawiło mnie, ubawiło, lub oburzyło — to wszystko postaram się zebrać w całość i w b arw n ej ta
śmie film ow ej w yśw ietlić przed Wami.
Byłbym nieszczery, gdybym nie p rzyznał się, że w głębi duszy m am żal do tego miasta, skąd rok rocznie wychodzą publikacje, broszury i książki szkalujące Pol
skę. Zdaję sobie spraw ę, że czynią to ludzie nieodpo
wiedzialni, lub pozyskani dla w rogiej propagandy, ale też odpowiednio oceniam szkody, jakie nam i naszem u dobremu im ieniu przynoszą podobne publikacje.
A by nie być gołosłownym, pozwolę sobie w orygi
nale przytoczyć tylko kilka u ryw ków z książek, bro
szur i gazet paryskich ostatnich czasów, z enuncjacjam i o Polsce i Polakach:
Monsieur Jean Renaud, oficer francuski, pisze w swojej książce p. t.: „L‘Homm e au loup“, ja k nastę
puje:
„Polacy, to naród intrygantów , legendarnie przew rotnych i fałszyw ych. K ażdy Polak, to rycerz przem ysłu, czy niebieski ptak, podszyw ający się pod fałszyw e ty tu ły i herby — chw alący się fikcyj- nemi m ajątkam i, pałacam i i dobram i ziemskiemi.
To naród nierobów i niedołęgów o ptasich mózgach i charakterach mongolskich. Polacy um ieją ojczyź
nie ofiarow ać tylko piosenkę, bo do żadnych czy
nów nie są zdolni.
Oficerowie polscy u p ija ją się do nieprzytom no
ści i zsunąw szy czapki na ty ł głowy, ro zb ijają się po pijanem u dorożkami, śpiew ając w yuzdane pio
senki.
Tłum w arszaw ski, w strętnie brudny, zżarty w ód
ką, włóczy się po ulicach bezczynnie i leniwie, a w cyrku gryzie ziarnka słoneczników i plu je na dekolty i smokingi publiczności, siedzącej w lożach.
Kobiety polskie, to istoty o pozorach dum y, go
tow e sprzedać się, lub oddać lad a komu. Dusze za
trute histerją, kłam stwem i zdradą. Piękności w ar
szawskie są to samice o jędrnych biustach i prowo
kujących ruchach: samice, których jedynem zaję
ciem jest podobać się, uw odzić i spacerować. Nie um ieją ani pracować, an i oszczędzać. H arm onijne saskie figurynki; aw anturnice, rozpustne, głupie i k a
pryśne, których jed y n ą piosenką, piosenką naw skróś polską, śpiew aną p rz y akom panjam encie b a ła ła j
k i —- jest piosenka o trójkącie małżeńskim : On, ona i ten trzeci... Pomimo przysiąg, mimo ołtarzy zd ra
dzają mężczyzn dla pieniędzy, albo dla rozpusty. Ta słowiańska dusza jest pociągająca, fałszyw a, płytka, lśniąca, zuchw ała, przesycona żądzą rozkoszy, mi
stycyzm u i kłamstwem. Szkodliwe zwierzęta, kome- djantki, pozerki, poszukiw aczki przygód bez czci i sumienia, czarne dusze dyszące okrucieństwem, istoty, których jedynem imieniem jest ich płeć i ko- kieterja. Nigdzie niema podlejszych i okrutniejszych kobiet! Kobiety polskie to hetery o zbrodniczych in
stynktach rasy mongolskiej“.
Na innem miejscu mówi monsieur R enaud przez usta epizodycznego bohatera powieści L'K om m e au loup, La- dislawa Zubowa:
„Polska w a ta k u niesłychanego w andalizm u zni
szczyła pom niki rosyjskie i przepyszny sobór praw o
sławny. Nasi w arszaw scy gubernatorow ie mieli r a cję chłoszcząc Polaków batem , b y wyleczyć męż
czyzn ze spisków a kobiety z fałszu“*).
Tyle tylko monsieur R enaud o Polsce, Polakach i ko
bietach polskich.
*) P rzekład H eleny Filochow skiej w „Świecie Kobiecym“ — Lwów.
Zaznaczyć jeszcze trzeba, że książka L ‘Homme au loup ukazała się w krótkim czasie po pojaw ieniu się na ry n k u księgarskim in n e j książki p. t. „Pologne, Pologne!“, niejakiego monsieura D ’Etchegoyena, k tó ra dosłownie odsądziła w szystkich mieszkańców Polski od czci, godno
ści, w iary i m iana ludzi cywilizowanych.
Jedźm y dalej:
W ychodzący w P ary żu tygodnik Detective, rozcho
dzący się w ilości około 300.000 egzem plarzy, a więc p i
smo ogromnie popularne i poczytne w najszerszych sfe
rach P aryża i F rancji, w ydrukow ał niedaw no a rty k u ł p. t. Marches de Femmes, w którym autor tw ierdzi n a stępująco:
„W Polsce zn ajd u je się w ielka ilość miast, w któ
rych wszystkie kobiety od 16 lat przeznaczone są do handlu żyw ym towarem. T rak tu je się ten handel zupełnie otwarcie, w prost automatycznie.
J a k 18-letni chłopiec staje do w ojska, ta k 16-le- tn ia dziew czyna polska w yjeżdża zagranicę, b y w y
m ienić k ap itał swego ciała n a brzęczącą monetę. N a
rzeczeni tych dziewcząt oczekują na swoje w yb ran
ki, które po p aru latach po w rachją do Polski z pie- niądzm i — z posagiem. Oto są przyszłe żony i m atki polskie!“.
T akie potw orne paszkw ile w ypisuje n ajb ardziej popularny tygodnik p ary sk i @ stosunkach w państw ie zaprzyjaźnionem i ściśle złączonem z F rancją!
W czasie mego pobytu w P ary żu w pad ły mi w rękę dzienniki, których redaktorow ie, w chw ilach w olnych od zajęć inseratowych, rozpisują rów nież ta k zwane ankie
ty, na tem at stosunków w różnych k rajach egzotycz
nych. Rzecz oczywista, że bez Polski szmok paryski obejść się nie może. W ysyła się więc któregoś z repor
terów do Polski i ten relacjonuje „na podstaw ie źródło
w ych bad ań n a m iejscu“ o wszystkiem, co F ran cu za mo
głoby z tego k ra ju zainteresować. Nie będę pow tarzał tych bredni, nonsensów i kłam stw . W ierzyć się poprostu nie chce, że znachodzą się dziennikarze, k tó rzy nie zwa
żając n a swoje szczytne posłannictwo, nie zad ają sobie naw et tyle trudu, ab y napisać rzecz choćby w setnej części zbliżoną do praw dy.
Nie uspraw iedliw ia to też żadną m iarą redaktorów ty ch pism, którzy — może w n ajlepszej wierze — dele
g u ją do Polski ignorantów, nieuków i błazenków, p okry
w ających te swoje przym ioty intelektualne, bufonadą i sadystyczną złośliwością w w yszukiw aniu śmieszno- stek, oraz nieistniejących b arbaryzm ów czy kuriosów w Polsce.
Niedawno tem u u kazał się w Echo de Paris arty k u ł pióra Paula Boursona o Polsce. N aw et ten w ybitny p u blicysta, pomimo silenia się na objektyw ność, nie może się w yzbyć tonu protekcjonalnego w opisyw aniu stosun
ków w Polsce i a rty k u ł swój opracow ał w formie opisu egzotycznej eskapady podróżnika, w ybierającego się np.
do Kambodży.
W ankiecie Petii Parisien o Polsce pisze Louis Rou- bau d już m niej objektyw nie. W takim tonie napisałby Polak, gdyby z dużem uprzedzeniem w y b rał się w po
dróż do k ra ju Baszkirów. P rasa p ary sk a pisząc o Polsce, sili się na ton mentorski, wielkomocarstwowy i dobro
dusznie łagodny; na ton, ja k i przy biera ojciec wobec niesfornego i nieokrzesanego berbecia, którym z koniecz
ności opiekować się trzeba, ab y nie popełnił jakiegoś fa u x pas.
Nie mówię ju ż o głęboko wkorzenionym w śród F ra n cuzów w yobrażeniu, że co drugi złodziej, m orderca, czy
b an d y ta jest koniecznie bandit polonais. Moskal, Czech, Serb, Węgier czy Słowak popełniający jakąś zbrodnię we F rancji, otrzym uje natychm iast ty tu ł bandit polo
nais. Pojęcie o bandytyzm ie polskim i bandytach pol
skich stało się we F ran cji poprostu synonimem. B andy
ta — to Polak! Choćby się nazyw ał G riszka Siemiono- wicz, Istvan Fekete, Salomon Cymes, czy Ivo Joano- wicz.
Robotnik polski jest w P aryżu u żyw any do najcięż
szych robót. Roboty, których nie p o d jąłb y się za żadną cenę robotnik francuski, a naw et robotnik włoski, chiń
ski, czy m urzyński, w ykonują tu robotnicy polscy w to
w arzystw ie Arabów. Robotnicy polscy i Arabowie są tu uw ażani za n ajm niej w artościow y i niew ykw alifikow a
ny m aterjał ludzki, używ an y do prac, których inni ro
botnicy w ykonyw ać nie chcą.
Nie mówię tego o robotnikach rolnych z Polski, któ
ry ch pracę F rancuzi cenią i odpowiednio eksploatują.
Jakże jed nak pogodzić dodatnią opinję, ja k ą Francuzi m ają o polskich robotnikach rolnych, których zły los i bieda w ygnały n a poszukiw anie ciężkiego zarobku, jeśli w popularnym dzienniku paryskim L 'A m i d u Peuple można było w czasie najw iększego p rzy p ły w u robotni
ków polskich do F rancji, przeczytać a rty k u ł zatytułow a
ny „W ybierać i asym ilow ać!“. A utor tego artykułu, po
w ołując się na okólnik arcyb isk up a P aryża, ks. k a rd y n ała Verdiera, k tóry polecił księżom obcej narodowości we F rancji, aby ograniczyli swą działalność do naucza
nia dzieci robotników, pisze:
„Należy systematycznie zdążać do tego, aby z pośród obcokrajowców przebyw ających we F ra n cji, w ybierać element najzdrow szy i asymilować go stopniowo. Należy w tym celu zmobilizować w szyst
kie siły, kościół, prasę, szkołę, ab y doprow adzić do w ytkniętego celu. Elem enty zaś sprzeciw iające się temu programowi, należy w ydalać z F ra n c ji“.
Jakże to ma zrozumieć społeczeństwo polskie, które dostarcza (a raczej dostarczało dotychczas, bo obecnie, w skutek bezrobocia, Francuzi w y rzucają bez pardonu w szystkich obcokrajowców) do F ran cji setek tysięcy ro
botników ? Jak zrozumieć to francuskie hasło w ynaro- dow iania ludności sprzymierzonego k ra ju ?
Należałoby się zastanowić, skąd się biorą we F ran cji, a specjalnie w je j sercu, w P aryżu, te odruchy an
typolskie? A że takie odruchy istnieją i zy skują naw et na intensywności, nie ulega najm niejszej kwestji. Nie biorę naw et pow yżej przytoczonych en un cjacy j za pod
staw ę do tych rozw ażań, gdyż są one tylko kroplą w mo
rzu tego, co w ypisują w P ary żu o nas, a ram y te j p ra cy nie są na to obliczone, a b y mogły pomieścić ogromne płachty w ydrukow anego m aterjału dowodowego.
Cel, ja k i zam yślam osiągnąć, pisząc o Paryżu, jest całkiem inny! Chcę dać przek ró j obecnego P aryża, jego życia, etyki, luksusu i nędzy, w możliwie lek kiej i do
w cipnej formie pisarskiej, a daleki jestem od budzenia antagonizmów, lub w yw lekania krzyw d, w celach w za
jemnego jątrzenia.
W racając do odruchów antypolskich, istniejących bezsprzecznie wśród p ew nej części wpływowego społe- czeństwia francuskiego, należałoby się zastanowić, skąd się te odruchy biorą i ja k a ich jest przyczyna.
Pom ijając wrogą i precyzyjnie p racu jącą propagan
dę antypolską, upraw ianą, wiadomo przez kogo i za czy
je pieniądze, istnieje jeszcze w tym w y p adku przyczy
na w ew nętrzna, m ająca swe źródło w indyw idualności i w nastaw ieniu psychicznem dużego odłam u społeczeń
stw a francuskiego, patrzącego i reagującego pod specy
ficznym kątem patrzenia n a wszystko, co nie jest fran cuskie i F ran cją.
Do tak ich przyczyn należy w pierw szym rzędzie in
d y ferentyzm francuski wobec zagranicy, przerad zający się niekiedy w typow ą ignorancję. W skutek te j ignoran
cji pow staje duża łatw ość w pływ ania na opinję fran cuską, ogromnie łatw ow ierną i podatną do urobienia.
Urobiona opinja francuska jest konserw atyw na i z bie
giem czasu staje się niew zruszalnym dogmatem. Nic więc dziwnego, że Francuz, polegając n a tej, często ju ż u źró
deł zatru tej opinji, popełnia niesłychaną ilość głupstw, których prędzej, czy później żałuje.
D alszą przyczyną jest drobnomieszczańskie nasta
wienie przeciętnego F rancuza, k tó ry niechętnie zajm uje się spraw am i etrangeróro i chciałby się pozbyć wszel
kich niem iłych kłopotów, z nimi związanych. L ubując się w spokoju i uciułanych frankach, gotów jest drobno- mieszczanin francuski, w swoim m aterjalizm ie n a k ró tk ą metę, za ten swój spokój i bezpieczny schowek banko
w y, zapłacić... z cudzej kieszeni.
Jeśli dodam y do tego typow e lekceważenie przez F rancuzów wszystkiego, co nie jest ich najbliższem oto
czeniem (poza A m eryką i je j dolarami), najbliższą rze
czywistością, co nie jest Paryżem , czy najbliższym de
partam entem , to zrozumiemy, dlaczego pisząc, lub mó
w iąc o Polsce, m ają o niej tak ie w yobrażenie, ja k np.
o Laponji, czy o Nowej Zelandji.
Ignorancja fran cusk a W dziedzinie historji i geogra- fji jest ogólnie znana. Pardon! Proszę mnie źle nie zrozu
mieć! Mówię o najszerszych w arstw ach przeciętnych Francuzów , gdyż ci Francuzi, którzy um ieją historję
i geografję, u m ieją ją naw et znacznie lepiej, niż miesz
k ań cy danego k raju .
O Polsce, je j życiu obecnem, przeszłości i przyszłości, piszą niestety coraz częściej ludzie, o których sami F ra n cuzi, chcąc ich uspraw iedliw ić, pow iadają z uśmiechem:
Un Franęais, c e s t un monsieur, qui ne sait pas la geogra
phic (Francuz, to ta k i pan, k tó ry nie zna geograf ji).
N iejednokrotnie napotyk am y też w powieściach francuskich fantastyczne w prost opisy Polski, która przedstaw iona tam jest jak o k rain a białych niedźwie
dzi, gdzie ży ją czarnowłose Son je i Łubki, poryw ane przez m ężnych hrabiów polskich w papachach i ru- baszkach. W w yobraźni przeciętnego pisarza francuskie
go jest Polska ciągle jeszcze Rosją, z je j w ódką, trojką, knutem , tundram i, ta jg ą i podbiegunowem zimnem.
B ezkrytyczny czytelnik francuski, słynny z pożera
n ia książek i w szelakiej le k tu ry masowo rzucanej na francuski ry nek księgarski, m a też stosownie urobione pojęcie o Polsce i Polakach.
Nie należy też się dziwić, że gdy pew nem u F ra n cuzowi (t. zw. inteligentowi) powiedziałem, że Polska li
czy 50 mil jonów mieszkańców — otworzył szeroko usta, a potem zapytał mnie, dlaczego Polacy ta k chętnie i przy każdej sposobności kłamią?...
Nie dziwiłem się też, gdy pew na F ran cuzka zapy
tała mnie, czemu W arszaw a nie zorganizuje wreszcie ja kiejś m asow ej obław y n a wilki, które to nieszczęsne miasto ciągle trapią, ja k nie zdziwiłem się wcale, gdy student trzeciego roku m edycyny na klinice prof. Le- gueu’a w P aryżu zapy tał mnie, czy Lwów m a jakiegoś lekarza - dermatologa.
D ziw ić się natom iast należy, jeśli ta k p opularny i znany pisarz francuski, ja k Piotr Benoit w jednej ze
swoich ostatnich powieści p. t. Aksela, k tó rej treścią są przeżycia je ń ca francuskiego w obozie jeńców w P ru sach Wschodnich, pisze m stronie 116 następująco:
„W yruszyw szy na fron t 31 lipca 1914 r. jak o dowódca d yw izji (mowa tu o ojcu bohaterki, p ru skim jenerale dyw izji) przyczynił się swoją jasno
w idzącą nieustraszonością b odaj n ajbard ziej do w ielkiej w y granej pod Tannenbergiem . Lecz 29 sierpnia tegoż roku p ad ł w chw ale zwycięstwa, ra żony odłamkiem granatu, dokładnie w tern samem miejscu, gdzie przed pięciu wiekam i (1410 G run
w ald — przyp . autora), poległ Stefan von M irrbach, wódz K rzyżaków i rów nież obrońca ład u europej
skiego przeciw w schodniej anarchji".
A więc Francuz, p. Piotr Benoit pisząc o śmierci Stefana von M irrbach, wodza K rzyżaków , mówi o nim, że b ył „również obrońcą ładu europejskiego przeciw wschodniej an arch ji“.
Wiadomo przecież, że na czele „anarchji wschod
niej“ dnia 15 lipca 1410 roku pod G runw aldem i T an
nenbergiem stał król polski Jagiełło i wiadomo nam, że obrońcą „ładu europejskiego“ b y ł w ielki mistrz k rzy żacki Ulrich von Jungingen.
P rzynajm niej teraz nam to wiadomo z powieści Pio
tra Benoit.
Pocóż mnożyć fa k ty ? Że duży odłam inteligencji i pseudointeligencji francuskiej odnosi się do Polski, ja k do k ra ju egzotycznego lub z nieprawdopodobnego zda
rzenia, nie ulega żadnej wątpliwości.
G dyby było inaczej, to czy b y ły b y do pom yślenia te rozliczne n ietakty pośledniejszych autorów fran cu
skich, w ypisujących niesłychane brednie na tem at Pol
ski — zupełnie bezkarnie? Przecież ci panow ie nie za
dają sobie naw et tyle trud u, aby pisząc o Polsce, zbli
żyć się choćby do te j fikcyjnej praw dy, w ym aganej w ostatniorzędny-ch romansach brukow ych! U w ażając Polskę za k ra j, leżący gdzieś za siódmą górą i rzeką, na pograniczu tu n d ry syberyjskiej i k rain y nieznanych b li
żej stepów, uw ażają, że można dać up ust swej fan ta
zji i w ypisyw ać niestworzone rzeczy, gdyż i ta k nikt nie skontroluje ich prawdomówności.
A przecież, do d ja b la ciężkiego, m am y ja k ą ś p ro pa
gandę! Mamy am basadę, konsulaty, „Tow arzystw a P rzy
jaciół Polski“ i różne placówki, p racujące n ad zbliże
niem francusko-polskiem ! Gdzież ci ludzie się podzie- w ają, jeśli w sercu F rancji, w P aryżu, u k azu ją się i m a
sowo są kolportowane książki w rod zaju zbrodniczych paszkw ili p ana R enauda i D ’Etchegoyena, czy czasopi
sma w rodzaju Detective?...
C zytelnik francuski czytając enuncjacje p an a Re
n au d a o sprzedajnej kobiecie polskiej, o wiecznie zapi
tych Polakach, o niechlujach polskich i nierobach o zbro
dniczych instynktach, nie wie o tern, że p an R enaud w i
docznie przebyw ał przez kilk a dni w melinach złodziej
skich w W arszaw ie i że przypuszczalnie n ab rał po p y sku od jakiejś dziewicy lekkiego prow adzenia się i stąd jego oburzenie na „kobietę polską“.
D etective pisząc, że 16-letnie dziewczęta polskie są oficjalnie przeznaczone na handel do lu panarów zagra
nicznych, urab ia nam odpowiednią opinję w śród miljo- now ych rzesz czytelników tego pisma, którzy przecież nie mogą wiedzieć, że autor tego oszczerstwa godzącego w honor zaprzyjaźnionego i potężnego mocarstwa, jest zw yczajnym szubrawcem, k tó ry przypuszczalnie naw et nie wie, gdzie szukać Polski na mapie.
Cóż z tego, że referent idjotycznego konkursu pię
kności, urządzanego dorocznie w Paryżu, p an de Wa- leffe, przypuszcza na łaniach dziennika Le Journal, że powodem dla którego Polska nie w ysyła sw ojej „Miss Polonji" na konkursy piękności do Paryża, jest właśnie ów ohydny paszkwil, w ydrukow any w Detective? Pan de W aleffe gorszy się naw et, że w Polsce potraktow ano ów brukow iec poważnie. Może m a i rację, ale nie uwzglę
dnił ów p an de W aleffe, że D etective jest obecnie n a j
poczytniejszym, p op ularnym tygodnikiem P aryża, w któ
ry m opinję w y daną o dziewczętach polskich, przeczy
tało kilk a mil jonów ludzi, podczas gdy opinję p. W a
leffe o tygodniku D etective przeczytało tylko pewne grono czytelników jego pisma.
Cóż z tego, że w odpowiedzi na książki w rodzaju Pologne, Pologne!, czy U H om m e au loup, ukaże się cza
sem książczyna w ro dzaju ostatniej pub likacji Jerzego O udarda, w k tó rej autor pisząc o Polsce, staw ia Polkę na bardzo w ysokim poziomie w porów naniu do kobiet innych narodowości?... Z bólem serca trzeba jednak stwierdzić, że książkę O udarda, przeczyta kilkaset, czy kilka tysięcy ludzi, podczas gdy „Pologne, Pologne!“ i inne tego rodzaju w ydaw nictw a, kolportowano i sprzedaw a
no w niesłychanej ilości egzemplarzy.
Cóż jedna, w ypróbow ana przyjació łka Polski p. Ró
ża Bailly znaczy wobec zatrzęsienia szmoków reporter
skich, urabiających nam skandaliczną opinję? Cóż skro
m ny i cichy Paw eł Cazin, subtelny i w nikliw y autor fra n cuski, m ów iący naw et po polsku, czy dziesiątki innych w ypróbow anych przyjació ł Polski przeciw staw ić może zw artej grupie poczytnych ignorantów, k tórzy w ybrali sobie „egzotyczny“ teren Polski za tło do swoich grafo- mańskich wyczynów?...
G dyby Polska nie b y ła w opinji francuskiej uwa-
źana za k ra j egzotyczny, to czyż odw ażyłby się ta k po
pularny autor, ja k C laude Farrere, na wygłoszenie od
czytu w w ielkich miastach Polski, w dosłownie temsa- mem brzm ieniu ja k — w Angorze?
A Dekobra?... Przecież ten grafom an i kabotyn w je
dnej osobie odczytywał n a wieczorach autorskich, u rzą
dzanych przez siebie w Polsce, takie brednie i w tonie tak aroganckim, że w każdem innem społeczeństwie zo
stałby obrzucony zgniłemi jajam i...
Nietylko pisarze lekkiego i najlżejszego autoram en
tu przyzwyczaili się Polskę bagatelizow ać i uw ażać za teren swoich występów, nie w ym agających żadnego przygotowania, wiedzy, czy opanow ania m aterjału, bę
dącego tematem ich prelekcyj. Z Polską nie trzeba się liczyć!...
Niedawno tem u m iał w K rakow ie archeolog św iato
w ej sław y Cabrol w ykład o katakum bach i przem aw iał do przedstawicieli św iata naukowego i umysłowego tego miasta zupełnie ja k do analfabetów , kład ąc im łopatą do głów zwietrzałe wiadomości i otrzaskane kom unały, znane przeciętnem u uczniowi ósmej klasy gim nazjalnej.
Jakże nazw ać ta k ą np. reklamę, k tó ra u kazała się w dziennikach w arszaw skich, z racji przy jazd u do Pol
ski tru p y aktorskiej p. P ierat z „Komedji F rancuskiej“, na gościnne występy?... C zytaliśm y bowiem w zapowie
dziach reklamowych, że tru p a p. Pierat „od czasu swe
go ostatniego tournee przed trzem a la ty po — Egipcie i T urcji, objechała ostatnio większe m iasta w północnej A fryce, ciesząc się wszędzie bezprzykładnym sukce
sem“.
Więc naprzód sukcesy w T urcji i Egipcie i północ
nej A fryce i w konsekwencji — Polska, jako dalszy etap podróży orjentalno - artystycznej!
Czyż dziwić się, że opinja ja k ą nam u rab ia rozzu
chwalona naszą biernością, część p rasy francuskiej i nie
odpowiedzialni ludzie pióra, przedostaje się do innych państw i tam w ydaje swoje plony?...
A przecież niedawno, w czternastem w ydaniu w iel
kiej encyklopedji angielskiej (The Encyclopaedia Brita- nica) słynnej na cały św iat dla je j wszechstronnych in- form acyj, w dziale pt. (Rosja) „W ojna z Polską“, znaj
d u je się ustęp, opisujący „C ud nad W isłą“ i w spaniałe zwycięstwo w ojsk polskich nad arm ją sowjecką, w ten sposób: „F rancuzi posłali do W arszaw y generała Wey- ganda, świetnego szefa sztabu Focha, z m ałą g ru p k ą oficerów. W eygand dowiedział się o luce w centrum sił bolszewickich i zaatakow ał ten p u n k t z garstką gawie
dzi, do k tó rej należeli kucharze, sekretarze i osobista służba jego własna, ja k rów nież innych m isyj francu skich w W arszawie. W ciągu nocy, mało co walcząc, czerwona arm ja zaczęła się cofać i wreszcie 18 m arca 1921 podpisano p okój w Rydze na w arunkach pom yśl
nych dla Polski“.
Więc zwycięstwo nad arm ją sowjecką pod R adzy
minem w r. 1920 odnieśli kucharze, sekretarze i osobista służba generała W eyganda. Bez kom entarzy!
Dlaczegożby A nglja nie m iała się opierać n a infor
m acjach o Polsce z n ajb ardziej autorytatyw nego źródła, jakiem bezsprzecznie pow inna być je j potężna sojusz
niczka, F rancja?
Albo tak i np. „w ypad“ — ju ż nie b rukow ej prasy, lecz poważnego literackiego pisma, jakiem jest, tygodnik
„Nouvelles Litteraires“...
Otóż w tygodniku tym (w num erze 490-tym, roku 1952) znajdujem y obszerny arty k u ł, publicysty paryskie
go A ndre Suaresa p. t. „Chopin“.
Przytaczam co w te j spraw ie pisze ta k popularne czasopismo polskie ja k „Ilustrow any K ur je r Codzienny“ :
„A rtykuł ten umieszczony w setną rocznicę przybycia genjalnego m istrza do P aryża, jest stekiem nonsensów, a pozatem wysokim nietaktem , popełnionym przez re dakcję znanego w całym świecie organu literacko-arty- stycznego.
A utor arty k u łu nie zostawił na Szopenie suchej nit
ki. Odm ówił m u wszystkiego, dziw iąc się popularności, ta k „niezasłużenie“ przez Szopena zdobytej. „Marsz ża
łobny“ z Sonaty uw aża za zręczne naśladow nictw o m ar
sza Beethovena. Liryzm Szopena nazyw a p. A n
dre Snares ckliwą, cukierkow atą czułostkowością, drw i z tanecznej form y utw orów mistrza, ośmiesza sentym en
talizm walców, w ykpiw a rycerskość, żołnierski rytm po
lonezów i m azurków , przyw ołujących na m yśl autora widok „les tschapkas et les kourtkas“ (!) i obraz cały te
go „nieszczęsnego bohaterstw a“ powstaniowego, odbija
jącego się w twórczości Szopena.
W arty k u le swoim A ndre Snares stara się udowodnić ni m niej ni więcej, tylko, że Szopen nie m iał talentu.
Z ignorancją człowieka niem uzykalnego i nie znającego się na muzyce, opowiada p. Suares rozm aite analogje, z których człowiek jako tako zorjentow any w spraw ach m uzycznych, musi się uśm iać“.
Bez komentarzy!
Bzecz oczywista, że w szkodzeniu nam nie bie
rze udziału ani odpowiedzialne, ani wartościowe spo
łeczeństwo francuskie. Mamy we F ran cji rów nież gorących, w ypróbow anych i w pływ ow ych p rz y ja
ciół, a co najw ażniejsze — m am y za sobą nieubłaganą logikę francuskiej racji stanu, k tó ra rozumie, że losy F ran cji są ściśle z losami Polski związane.
D aleki jestem od tego, aby zagłębiać się w tajn ik i polityki. Nie znam się na tern! Nie przesądza to również, że ludzie, znający lepiej te tajniki, u zn ają moje przyto
czone w yw ody za błahe i nic nieznaczące. Jeden doku
ment, opatrzony pieczęciami odpowiedzialnych mężów stanu, czy jed na broszura o Polsce któregoś z wielkich pisarzy francuskich, m ają większe znaczenie, niż te wszy
stkie brednie nieobliczalnych pismaków. Przyznaję, że m aterjał, którym się posłużyłem, ab y w ykazać krzy w dy, jakie nam w yrządzają nieodpowiedzialne jednostki we F rancji, jest doryw czy, pow ierzchowny i zebrany tak, ja k go fala dnia codziennego wynosi z kolportażem na ulicę. N iem niej są to dokumenty, które bolą i palą wstydem!
Jeśli więc n a w stępie tej p racy w dałem się w nie- swoją rzecz i poruszyłem tem at, niem ający nic wspólne
go z opisem P aryża „na wesoło“ — to uczyniłem to dla
tego, aby w ykazać, że m ając możność i uzasadnioną przyczynę do rew anżu, opisując św iatła i cienie Paryża, będę objektyw ny i postaram się równomiernie rozło
żyć te światłocienie.
A przecież nic nie stałoby mi na przeszkodzie, aby w te j p racy pofałszować historję, geografję, topografję, etnologję F rancji i życie obyczajowe Francuzów — wzo
rem fałszerzy opinji polskiej we Francji.
Cóżby mi szkodziło zacząć opis P ary ża od np. takie
go. zdania:
„N ad piękną rzeką G uadalquivir, w północnej czę
ści k rain y Basków, gdzie leży miasteczko Paryż, słynne z tropikalnych upałów i żółtej febry, spotkałem piękną m arkizę Pom padour, k tórej dziadek śp. L udw ik XIV przyłączył Sabąudję do niemieckiego departam entu Sei- ne-et-Oise“?
T ak jed nak nie napiszę! Pozostawiam tego rodzaju opisy różnym fachowcom francuskim , k tórzy nie będąc nigdy w Polsce, lub przebyw ając przez kilka dni, p rzy puszczalnie w melinach złodziejskich i ta jn y ch lupana- rach w arszaw skich, opisują potem „na podstaw ie infor- m acyj źródłowych, zebranych n a m iejscu“ życie i oby
czajowość Polski.
Przydługi ten wstęp pozwolę sobie zakończyć, nier co zarchaizowanem powiedzeniem wielkiego H onorjusza Balsaca z jego przedm owy do nieśmiertelnego dzieła Con
tes drolaiiąues:
„Nuże ted y patrzcie n a to dzieło moje, jako p atrzy my na posągi, które stw arzając artysta, jeśli głupcem koronnym nie jest, żadnemi liśćmi nie ozdobił, boć te statuy, jako i tę książkę nie dla klasztorów robiono.
Tedy nie przesadzajcie w w aszych obmowach, a czy
tajcie raczej nocą niż we dnie; nie daw ajcie te j m ojej książki dziewicom, boby książka zgorzała“.
I jeszcze jedno:
„Nuż tedy radujcie się miłoście moje, wesoło czy
tajcie wszystko, a w zdrow iu i niech w as choroba ści- śnie, jeśli po przeczytaniu odemnie odstąpicie“.
Te oto zaś słowa pow iedział splendor T urenji i F ran cji, Rabelais ucieszny, przed którym czapkę nisko schy
lić trzeba, jako przed mistrzem w szelkiej sapiencji i kro- tochwili.
ą j adę do Francji. Do Paryża!
I
Czy możecie zrozumieć doniosłość tych słów?... Czy możecie wczuć się w sytuację człowieka, k tó ry w chwi
lach wolnych od zajęć, chodzi sobie codziennie spacer
kiem na cm entarz, aby się przyzw yczaić do tow arzy
stw a i miejsca, czekającego go po zniżonej cenie, jako dowód uznania ze strony rodzinnego m iasta — gdy na
gle tem u człowiekowi p roponują w y jazd do stolicy św ia
ta, m iasta uciech i rozkoszy, m iasta wymarzonego w mło
dzieńczych, gorączkowych snach — m iasta, po którego uliczkach średniowiecznych jeździło się w orszaku po
tężnych opatów, Cinq-M arsa, D 'A rtagnana, Portosa i A ra
misa; gdzie ułatw iało się ucieczkę Janow i V aljean, cier
piało z garbuskiem z Notre-Dame, walczyło u boku C y
ran a de Bergerac, asystowało p rzy robocie gilotyny, w ra
cało z nadzieją z Elby, aby poprzez w ieki przepięknych dziejów, zatęsknić za szerokim nurtem współczesnego ży
cia paryskiego — za m iastem -św iatłem : Paryżem?...
Powinniście się wczuć w tę sytuację — a znajdziecie w niej samych siebie. Ilu z was, w przągniętych do cięż
kiego kieratu szarego życia, z którego w ybaw ienie wie
dzie przez bram ę cm entarną, nie uściskałoby z radości naw et w łasnej teściowej, gdyby spadła n a was w iado
mość, że możecie „napraw dę“ i kiedy tylko chcecie, w y
jechać do Paryża?...
Nie wszyscy może pakow aliby swoje m anatki z ta ką radością, ja k ja. Nie znam bowiem uczuć połowicz
nych i dlatego nie przyw iązuję się tylko do pew nych rzeczy, do ułamków, odprysków, czy naw et dużych fra gmentów jak iejś zbiorowości. Ja k kocham, to kocham —
wszystko! Cienie i światła, złe i dobre, wzniosłe i śmie
szne, wesołe i smutne.
Tęskniłem też za Paryżem przez dziesiątki lat, ja k za wym arzonem miastem. Za wszystkiem, co składa się na jego św ietlaną przeszłość, na jego zbiorowość, życie obecne, jego w yrafinow aną k ulturę i idące z nią w p a rze, zepsucie...
Tęskniłem... Obecnie ju ż m niej tęsknię i bardzo mi żal! Żal mi, że P aryż — ta k ja k wiele moich marzeń, wypielęgnowanych tajem nie w doniczce serca i podlewa
nych gorącą, tętniącą k rw ią — zszarzał w zetknięciu się z nim z bHskości. A przecież to takie naturalne, ta
kie ludzkie, że rzeczy, w idziane z b lis k a ---
— Nie uprzedzajm y jed n ak w ypadków ! — ja k po
w iedział rak, którego k uch ta w rzuciła do w rzątku.
N a razie jesteśm y w przededniu w yjazdu i ciesz
m y się!
Paszport w porządku, wierzyciele obiecali zaczekać, przyjaciołom moim żółć lekko pęk a — mogę jechać!
Żal mi w praw dzie 40 złotych, które musiałem zapła
cić w konsulacie francuskim za t. zw. „wizę“, ale czego to człowiek nie zrobi dla zaprzyjaźnionego i sojuszniczego państw a. Czterdzieści złotych nie odgryw a zresztą wiel
kiej roli dla ta k bogatego państw a, jakiem jest F rancja, ale dla mnie b y ł to dość bolesny cios. C zy to nie zadu- żo? — pytałem sam siebie. — A potem znowu: Za co w łaściw ie płaci się tak w ysoką opłatę? — A wreszcie:
Co za cel m a F rancja, ab y utrud niać w yjazd ludziom, którzy ja d ą do F ran cji zostawić swoją gotówkę?...
Byłbym może i dalej ta k medytował, schodząc po schodach konsulatu francuskiego, gdyby mi się nie b y ło przypom niało znowu zdanie pewnego kanarka, któ-
rego w łaśnie kot ciągnął po dachu. Powiedział bowiem ów kan arek : J a k jechać, to jechać!
Jedno tylko co mi nie może w yjść z głowy, z racji haraczu wizowego, jest pew na, że ta k powiem, niewspół- mierność świadczeń „wizowych“, ja k a istnieje między F ran cją a Polską.
Jeśli naw et Polska pobiera rów nież 40 złotych, czy
li 20 franków w złocie za „wizę“ od F rancuza w yjeżdża
jącego do Polski, to jest to także pewnego rodzaju nietak tem sojuszniczym, ale, że w tym interesie w zajem nych świadczeń „w izow ych“, Polska jest stroną w ykiw aną, to nie ulega żadnej w ątpliwości. W ystarczy bowiem p rzej
rzeć statystykę Polaków w yjeżdżających corocznie do F ran cji i statystykę Francuzów przyjeżdżających do Polski. Nie przesądzę, jeśli powiem, że stosunek jest, ja k 1:10.000, czyli że za „w izy“ id ą z Polski do F ra n cji grube dziesiątki tysięcy, a z F ran cji do Polski... spro
w adzam y perfu m y i wina.
I jeszcze m ała bolączka „wizowa“ ! Ustalona opłata za „wizę“ pobytow ą we F ran cji w ynosi 20 franków w zło
cie. Nie wiem na pewno, ale zdaje mi się, że 1 fra n k w złocie nie odpow iada parytetow i: 2 zł.
Nie mogę się w żadnym b an k u poinform ować w tej spraw ie, gdyż p y ta jąc o wartość złotych franków i wo- góle o zagraniczną w alutę, mógłbym na siebie ściągnąć uw agę w ładz podatkowych. W iadomo: w yw iad skarbo
w y nie śpi!
Jeśli mnie jednak intuicja nie myli, to 20 fran k ó w w złocie odpow iada m niej więcej, 36 złotym. Pozostaje więc otw arta kwest ja: Dlaczego konsulaty francuskie w Polsce, pobierają za „wizę“ 40 złotych, zamiast 36 zło
tych?...
Pewnie, że niektórzy margrabiowie, czy w icehrabio
wie z Faubourg Si-Germain, gdyby w przystępie chwi
lowego pomieszania zmysłów zdecydowali się na w y
jazd do Polski, a w b ra k u bezpłatnego paszportu dyplo
matycznego, zmuszeni byli zapłacić za „wizę“ kilkan a
ście franków więcej, nie odgryw ałoby to w ich budże
tach w iększej roli, chociaż napew no spowodowaliby in terpelację w parlamencie.
Z Polski do F ran cji w yjeżdżają jedn ak ludzie, nie
stety, nie o ta k dźwięcznych tytułach, dla których kilka złotych, pobranych ponad ustaloną normę, jest często kw estją ich w yżyw ienia się w czasie podróży nad Se
kwanę.
Powiecie może, nie bez pew nej racji, że dla kogo k ilka złotych stanowi wogóle ja k ąś kwestję, ten niech
„siedzi kam ykiem w domu i nie w ybiera się do Paryża?...
Hola, przepraszam!... F rancuzi m ają nam to w łaśnie za złe, że nie robim y kw estji z drobnych kw ot i że dzięki temu nie znam y k ard y n aln ej cnoty francuskiej, któ rej na imię: oszczędność.
W yczuwam już wasze zniecierpliwienie. Pewnie mnie chcecie zapytać, dlaczego ta k długo kołuję, zam iast po
jechać z w am i do Paryża?... Już się robi!... Przeskoczmy sto i jeden przeszkód, które mi stanęły jeszcze w drodze przed wyjazdem, dajm y się obślinić k ilk u znajom ym w pocałunku pożegnalnym, m achnijm y im chustką przez okno pociągu pospiesznego Bukareszt — Lwów — Ber
lin — i jedźm y!
* * *
M,„,„
D obrze się ze m ną musicie nam ęczyć przez 36 godzin, zanim znajdziecie się w P aryżu!
G dyby nie to, że jestem z n a tu ry gołębiego serca, opisałbym w am dokładnie cały etap sw ojej podróży ze Lwowa aż do Bytomia, z najdrobniejszem i szczegółami.
O pisałbym , ja k to jechałem, ja k śledź w beczce, w prze
dziale H -giej klasy (wóz bezpośredni B ukareszt — Ber
lin), z którego, ab y dostać się do wozu restauracyjnego, trzeba było przepychać się przez dziesięć wagonów trze
ciej klasy, w któ ry ch ludzie, walizy, p ak u n k i i kobiety tw orzyły jed ną malowniczą, choć poplątaną całość. Jak to z obdartem i guzikam i i w w ym aglow anej kraw atce przedostałem się przed Tarnow em do w ozu restauracyj
nego i nie mogąc się z powrotem dostać przez tłum y lu
dzi, zalegających korytarze, musiałem przeczekać, aż po
ciąg zatrzym a się w Krakowie, ab y przez całą długość peronu, przejść wreszcie do swego przedziału. O pisał
bym w am swoich tow arzyszy podróży, którym , gdyby nie w zgląd na m oją osobę, byłbym życzył, aby się po
ciąg z nim i wykoleił; opisałbym wam, ja k to w m iędzy
narodow ych wagonach pullmanowskich, przebiegających terytorjum polskie, są wszędzie napisy rum uńskie, wło
skie, francuskie i niemieckie, a niema zupełnie polskich.
Z apytałbym was, dlaczego Rumun, Niemiec, czy Francuz, przez których p aństw a taki wóz przebiega i Włoch, przez którego państw o ów wóz nie przebiega, m ają wiedzieć, że nie wolno się w ychylać przez okno, a Polak, przez którego ziemie ten sam wóz przebiega, od Śniatyna do Bytomia, może o tern nie wiedzieć?...
Może nie wierzycie?... Proszę, mogę zacytow ać: N u ua plecati in afara! — E pericoloso sporgersi! — Ne pas se pencher en dehors! — N icht hinauslehnen!
A gdzie napis: „W yglądaj, w yglądaj, ładnie będziesz w yglądał!“ ?...
Zapytałbym was, czy to ładnie, ab y w wozie, k tó rym się jedzie około 11 godzin przez Polskę, nie było w pewnem miejscu napisu: „Po użyciu pociągnąć za rączkę!“.
Skąd podróżujący Polak m a wiedzieć, że A pres l‘em- ploi, iirez la poignee, N ach Benützung H andgriff ziehen, czy naw et D upa intrebuintare, trageti de maner!, ma oznaczać aby „z dziecinną radością pociągnąć za sznu
rek“ ?... Nie jestem szowinistą, ale i nam chyba także n a leży wiedzieć, co wie Rum un, Francuz, Niemiec, czy Włoch za swoje pieniądze.
O powiedziałbym wam jeszcze mnóstwo rzeczy nie należących do rzeczy, ale mam — ja k ju ż pow iedzia
łem — gołębie serce i litu ję się n ad w am i; a zresztą, mnie samemu już się spieszy do Paryża.
K orzystając z upraw nień powieściopisarskich i p rzy wilejów blagierów podróżniczych, pozwolę sobie przesko
czyć granicę polską w Bytomiu i przenieść się na tery- torjum niemieckie.
Zabawim y tam tylko w przejeździć, bo nie jestem przygotow any na w yd atk i w m arkach niemieckich.
Ot, tak — z okna pociągu... Chcecie?...
Biedactw a moje!... Alboż macie na to inną radę?...
J a z d a !
Do Berlina jadę w czasie ciemnej nocy. Mam m iej
sce w sleepingu i tow arzysza podróży, że niech go n a gła choroba ciśnie! Zdaje się, że z Królewskiej H uty, czy też z Tarnow skich Gór b y ł ten jegomość. N aprzód opo-
Wiadał mi dowcipy, a później zrzuci! buciki. Wolałem już tysiąc razy bardziej jego dowcipy.
Poprosiłem go więc, ab y dalej opowiadał dow cipy i w dział buciki. K ilka dowcipów mi opowiedział, ale b u cików, szelma, nie włożył.
Ułożyliśmy się wreszcie w kojach, aby spać. Mój to
w arzysz podróży nie mógł jed n ak zasnąć i pół nocy straszył mnie widmem rew olucji, zbliżającej się k u Pol
sce. Prosiłem go b y przestał, ale pieron się zapalił i ga
dał, zdaje się, do samego rana, bo zmęczony zasnąłem.
Nie powiem, żebym dobrze spał, bo położyłem się brzu chem na portfelu. Nie wiadomo bowiem, czy zbliżająca się rew olucja niem a zam iaru rozpocząć ak cji od zabra
nia mi mego portfelu.
N ad ranem stanęliśmy w Berlinie, Pożegnałem się ze swoim rew olucjonistą i dowcipnisiem, k tóry czuł się tu w swoim żywiole. Pyskował po niemiecku lepiej, niż wszyscy bagażowi razem i widziałem, że czuje się ja k ryba, k tó rą z powrotem wrzucono do wody.
A Polakiem b y ł szelma i nazyw ał się jakoś po pol
sku!
N a dworcu Schlesischer B ahnhof trzeba się przesiąść do t. zw. „FD -Zugu“, idącego w prost do P aryża, przez Essen, Aachen, Brukselę i Liege. A no, dobrze! M amy przeszło piętnaście godzin czasu, więc możemy poroz
mawiać.
W ypiłem w restauracji dworcowej mieszaninę kroch
malu, palonej kory i tłuczonej cegły, pod n azw ą Kaff ee mH Ohers, napisałem do znajom ych k ilk a tradycyjnych widokówek, z „serdecznem pozdrowieniem z Berlina, gdzie w łaśnie przebyw am w gronie miłego tow arzystw a tutejszej arystokracji“ i wróciłem do przedziału. W prze
dziale luksus, wzorowa czystość i odpowiednia tem pera
tu ra. Na sofach leżą podręczne rozkłady jazdy, obowią
zujące na przestrzeni Berlin — Paryż, w ydane bezpłat
nie do u ży tk u podróżujących przez Deutsche Reichs
bahnen. Rozkład, zrozum iały naw et dla laika, oznacza każdą stację, na k tó rej F D się zatrzym uje, odjazd i p rzy jazd do następnej stacji. Podróżny odrazu się orjentuje i nie musi nigdzie zasięgać inform acyj. Miękki, puszy
sty chodnik prow adzi w zdłuż wszystkich korytarzy, w prost do wozu restauracyjnego.
Jest miękko, ciepło, przytulnie i wygodnie. N a r a zie jadę sam w całym wozie. W idocznie koleje niemiec
kie m ają teraz zbliżone dochody do polskich.
Jest wczesna godzina poranna. Mgła praw ie nam a
calna, gęsta i zielonkaw a zalega w szystko dokoła. Przez okna wozu nie w idać n a odległość ćwierci m etra. W po
ciągu płoną lam py elektryczne i w szystkie sygnały na torze są oświetlone. P rzy by w am y n a dworzec Alexander
platz. Mgła wzmaga się i n ib y płatam i gęstej w aty w ełnia
nej zalega wszystko. W ciem nej mazi niesam owitej po- mroki dobijam y na dworzec Zoologischer Garten. K otłu
jąc, hucząc i przelew ając się w niew idzialnej pomroce, pędzą jedne za drugiemi, nadziem ne kolejki elektryczne.
Syk, zgrzyty rels i przez sekundę błyszczące św iatła la ta rń w pędzących motorach, w skazują, że coś się rusza i żyje wśród skłębionych tum anów mgły.
Ł adna perspektyw a, pędzić 100 kilometrów na go
dzinę, przez ta k ą mgłę! „Mój FD-Zug“ m a w łaśnie zam i
łow anie do takiej szybkości, a choćby nie chciał, to ju ż go pedantycznie, z niemiecką dokładnością ułożony roz
kład jazd y zmusi do tych 100 kilom etrów !
G dybym choć znał maszynistę, to w ytłum aczyłbym mu, że ja znowu ta k bardzo się nie spieszę i że niema sensu w czasie takiej mgły pędzić na złamanie karku...
Niestety, nie znam go, a tu mgła poprostu narasta gąb- ezastemi w arstw am i jakiegoś potwornego d y ftery tu atm o
sferycznego.
D ojeżdżam y do CharloUenburga, jakoś cało. Cud, ja k Boga niemieckiego kocham! A może i nie cud, ty lk o że ja niepotrzebnie kupiłem sobie k ilk a dzienników nie
mieckich, które w yp isu ją niestworzone rzeczy na tem at tej katastrofalnej mgły. Np. w Berlinie zanotowano kil
kaset w ypadków w jechania autobusów n a a u ta i od
wrotnie. N a Sprew ie ustała żegluga zupełnie, a w K ana
le Kilońskim jeden stary holownik rozpruł brzuchy dwom młodym i porządnym okrętom. Pociągi przycho
dzą z opóźnieniem, a n a stacji L uckenw alde „FD -Zug“
skandalicznie się wykoleił... W łaśnie i akuratnie tak i sam
„FD-Zug“, ja k mój... Są tru p y i ranni... A niechże cię ja sna cholera!... W sam raz dobrze się w ybrałem w po
dróż!... N adom iar wszystkiego, wóz m ój m a num er 13 z czemś, w przedziale moim jest jedno miejsce oznaczo
ne 13-ką, dziś jest feralny piątek i gdy w yjeżdżałem ze Lwowa, to kot przebiegł mi drogę... Ale nie, nie!... G d y
b y O patrzność chciała mnie zakatrupić, to przecież mo
gło to stać się na rodzinnej ziemi!... Nie bądźm y przesą
dni!... A mgła sobie narasta, pęcznieje — przechodzi w ciało stałe...
*
$
c
zekajcie, niech odsapnę!Nie bałem się, ale myślałem, że trupem padnę! W y
obraźcie sobie, że opuściwszy Charlottenburg, m ój „F D - Zug“ przypom niał sobie rozkład ja zd y i zam achnął się na sto kilometrów.
Zaledwie jednak ujechał kilkaset m etrów, coś za- chrzęściło wszystkiemi ham ulcam i w szystkich kolei p ań stwowych, zadzwoniło niew idzialnem i łańcucham i, za- chrobotało ostrym piskiem nagłe zaham ow anych kół i sta
nęliśmy. Na moście. A kuratnie na moście.
Jestem biernym m istykiem i nie sprzeciwiam się n i
gdy złu. Po co m am w yglądać oknem, lub pytać, co się stało?... Czy to mnie i „FD-Zug“ może uratow ać przed mackami złodziejskiej mgły?... Teraz, czy później — wszystko jedno!
Stoimy. N a moście.
Zezem oczu p atrzę przez szybę. Poprzecznie do że
laznego mostu (choroba wie, ja k długo ta k i most może w ytrzym ać ciężar FD-Zugu!), wznoszącego się n a dw a piętra od poziomu, biegną w ąskie i długie uliczki ja k ie
goś przedmieścia berlińskiego. Zgóry oglądane, m a ją te uliczki w ygląd gąsienic, napęczniałych mgłą. T u i ówdzie błyszczą się światła w oknach domów, pomimo, że ju ż jest po 8-mej rano.
Ruszam y z miejsca. Stajem y. Znowu na moście.
W prostokącie okna u k azu je się ja k aś ulica pod nami. Dzielnica, w któ rej zn ajd u ją się potworne koszary czynszowe Berlina, napuchłe z b ra k u miejsca obrzydli
w ą gangreną przybudów ek.
Patrzę, dziw uję się i — dalibóg, w y jaśnia się! Mgła szybko rzednie, opada, rozryw a się w szm aty postrzę
pione i gdzieś podziewa się w mrocznej dalekości... Nie będzie katastrofy! Nie będzie, nie będzie!... Niewiadomo tylko, czy ten most w ytrzym a... Wtem... wtem nagle uczu
łem, że próżne są moje nadzieje, próżna radość!... W szy
stkie znaki n a niebie i ziemi zapow iadają mi zgubę, a p ro
gnostyk, k tó ry w tej chwili zobaczyłem przed sobą w roz
rzedzonej mgle — ten prognostyk jest najpew niejszym zw iastunem początku mego k o ń ca!
Bo i cóż powiedzielibyście, moi kochani, gdybyście ujrzeli to, co ja ujrzałem na własne oczy i klnę się na Boga, że nie k łam ię!
Oto ujrzałem w połowie wysokości mostu, w śród gę
stego oparu pierzchającej mgły — trum nę. I to ja k ą tr u mnę! Szklaną trum nę, w ew nątrz m akabrycznie oświe
tloną k rw aw ą purpurą... Myślicie, że strach mi rozum pomieszał? Nigdy!... P atrzę dalej. Mgła znika i robi się jasno. T rum na szklana, która dotychczas unosiła się wśród mgły, niby zawieszona w powietrzu, okazuje się trum n ą przym ocow aną na hakach do pierwszego pię
tra jak iejś kam ienicy. Nie la ta więc w pow ietrzu, ale solidnie trzym a się m uru! N ad tru m n ą w idzę naw et do
kładnie napis: Beerdigungsanstalt Thanatos (po polsku:
Zakład pogrzebow y Thanatos, czyli — śmierć).
Powiecie, że jestem przeczulony. Być może! Ale, że
b y jakiś potw orny cham w padł na pomysł reklam ow a
nia swego zakładu pogrzebowego zapomocą szklanej tru mny, w któ rej w nętrzu p alą się naprzem ian raz zielone, a raz czerwone żarów ki — tego nie mogłem się spodzie
wać! I to w łaśnie w czasie mgły, kiedy FD-Zug zamiast zatrzym ać się w Hannowerze, zatrzym uje się na nie
przew idzianym w rozkładzie jazdy moście; w czasie.
kiedy w łaśnie w yglądam przez okno pociągu stojące
go n a tym moście, a gazety piszą — et, szkoda gadać!
Trzeba mieć szczęście i tyle!
* * *
Z _ J n u ż o n y czytaniem, w yglądam przez okno. O ile
7
ten „FD-Zug“ nie skręci gdzieś k a rk u po drodze, to uw ie
rzę, żem w czepku rodzony. N a koła jego n a w ija ją się dziesiątki kilom etrów przestrzeni, w prost błyskawicznie.
Minęliśmy ju ż Hannover, H amm , D ortm und i Bochum i zbliżam y się do Essen. I pomyśleć, że w krótce znajdę się w miejscu rodzinnem G rub ej Berty, ostrzeliw ującej Liege, Nam ur, Brukselę i Paryż! Ja — skromny, apostol
ski „Landsturm infanterist“ z niekoniecznie w alecznej arm ji austrjackiej!...
M ijamy ośrodki potężnego przem ysłu niemieckiego.
J a k w kalejdoskopie przesuw ają się ogromne koncerny fabryczne, aż groźne w sw ojej zw artej, przeolbrzym iej, ciężkiej masie. Strzeliste m asyw y kom inów wznoszą się ja k b y grożąc niebu pięściami, a stalowe rusztow ania gi
gantycznych dźwigarów, p rzek reślają je w szachownicę z rombów i romboidów. Jasnem, nad naturalnie k rw a- wem światłem ud erzają w oczy gardziele rozżarzonych hut żelaznych i walcowni. W sinej dalekości m ajaczą stalowe żebra jak ich ś potężnych rusztow ań, po których,