• Nie Znaleziono Wyników

Majaki. Opowieść z przebytej przez autora drogi życia na szlaku Warszawa-Kijów-Warszawa

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Majaki. Opowieść z przebytej przez autora drogi życia na szlaku Warszawa-Kijów-Warszawa"

Copied!
226
0
0

Pełen tekst

(1)
(2)
(3)

V

(4)
(5)

F O T . M A R JA N F U K S D N. 1 2 - V I I I — 1927

M A J A K I

(6)
(7)

m a j a k i

(8)

T E G O Ż A U T O R A wydawnictwa książkowe:

Z ZA KRATY, wspomnienia z więzienia i trzy opowiadania. Kijów, 1915 (wyczerpane).

JESIENIĄ ROKU 1914, powieść. Kijów, 1915 (wyczepane).

ŚWIĄTYNIA TAMARY i trzy inne opowiadania. Łuck, 1920 (wy­

czerpane).

HANCZYNA DOLA i trzy inne opowiadania. Łuck, 1920 (wyczerpane).

ZWYCIĘSTW O MARJANNY, przedwyborcza pow iastka ilustrowana.

W arszawa, 1922 (wyczerpane).

TUŁACZYM SZLAKIEM, powieść dla młodzieży z ilustracjami. W ar­

szawa, 1922. Cena w kartonie zł. 2.50

ROBY I PO PSU JE, powieść współczesna. Wydanie II. Grudziądz, 1924.

Cena zł. 3.

JAŚNIE CHAM STW O, powieść współczesna. W arszawa, 1925. (wy­

czerpane).

JAŚNIE CHAMSTWO, komedja w 3-ch aktach — w egzem plarzu scenicznym.

KOREKTORKA, komedja w 3-ch aktach,—w egzem plarzu scenicznym.

ROMANS KURTYZANY, powieść kresowa, wydanie II. W arszawa, 1927. Cena zł. 3.60

HAŃBA PANI WISI, opowieść koszmarna, wydanie II. W arszawa, 1927. Cena zł. 2.40

(9)

•JAN T A D E U S Z W R Ó B L E W S K I

M A J A K I

O P O W I E Ś Ć

c przebytej przez A utora drogi życia na szlaku W arszaw a—Kijów—W arszaw a

£ z p o r t r e t e m A u to r a n a o k ł a d c e )

W śród kwiecia i w esela miłować nie trudno; wiernie jednak towarzyszyć po ciężkiej życia grudzie—nie każda żona

wytrwa.

P otrafiła tego dokazać m oja M aryla.

Jej to z serdeczną wdzięcznością tę książkę dedykuję.

AUTOR

W A R S Z A W A - 1928

D O M KSIĄŻKI POLSKIEJ, PL. TRZECH KRZYŻY 8

(10)

Składali: W. Dukielski, S. Karolak, S. Jurkow ski Łamał W ładysław Gawroński

Tłoczył W ładysław Smoczyk

(11)

P R Z E D M O W A

P isząc p rzedm ow ą do „M ajaków*, m am n a w zglądzie głów nie św ia to p o g lą d p a tr jo ty c z n y u ta lentow anego autora, zn a n e g o ze sw ych ciekaw ych pow ieści sp ó lc zesn yc h — re a listy czn ych lub obyczajow ych.

W *M a ja ka c h ”, opow ieści z p r z e b y te j drogi życia , autor z roz­

b ra ja ją cą szczerością opow iada o czasach sw ego d zieciństw a, latach szkolnych, m łodzieńczych, k ie d y p o d w pływ em otoczenia rozw inął sią w nim nerw d zie n n ik a rsk i i „skorupka n a sią k a ła ’.

1 j u ż z a sw o je pierw o cin y d zie n n ik a rskie s p o ty k a sią Wró­

blew ski z represjam i ów czesnych w ła d z ro syjskich w kraju, ociera sią o „ochraną* w arszaw ską i niem al cudem w yryw a sią z j e j szp o ­ nów, lecz ty lk o do czasu.

P rze n ió słszy sią do Kijowa, ta m na Kresach Wschodnich, p e ­ łe n in ic ja ty w y ideow iec rozpoczyna zbożną siejbą słow a polskiego, za ło ż y w s zy p r z y m a terja ln e j pom ocy lu d zi dobrej woli codzienne p ism o , któ re p ro w a d zi z p rze m o żn y m tru d e m i p rzeciw nościam i

w ciągu blisko dwóch lat.

N a te p rzeciw ności zło żyło sią a reszto w a n ie p ew n ej nocy w szystkic h spółpracow ników redakcji, nastąpnie— zd ekom pletow anie zecerów p r z e z pow ołanie ich na w ybuchłą wojną, wreszcie posadze­

n ie au to ra w wiązieniu z a „ przestępstw o” prasow e. P rzed ew szyst- kiem za ś sta łą tro ską tego pio n iera polsko ści na Kresach b yły n ie­

dom a g a n ia budżetow e. W szystko to je d n a k nie ła m ie w ty m czło ­ wieku siln e j woli a n i zasobów w ytrw ałości, a n i te ż en erg ji p r z y ko n ­ ty n u o w a n iu p ra c y w ysoce ideow ej i trw aniu n a tru d n e j lecz z a ­ s z c z y tn e j placów ce.

(12)

A utor, p o d a ją c w spom nienia sw oje we fra g m e n ta ch , m a ją cych łą c zn o ść i ciągłość, często uchyla nam za sło n y i w prow adza nas za ku lisy nerwowego ży cia red a kcyjn eg o i w ydaw niczego, nie w ahając się rzucić nieco św ia tła w n ied o stęp n e dla szerszeg o ogółu za k a ­ m a rki ducha, g d z ie tw órczość m a sw oje osiedle...

A utor „M ajaków ” kocha sw ą O jczyzn ę p ra w d ziw ą m iłością, w yssaną z p ie rsi m a tki, i s tą d niektóre je g o pow ieści tchną zn a n ą nam p sy ch ik ą d u szy p o lsk ie j, k tó ra d łu g ie la ta d ą ży ła do zerw ania k a jd a n niewoli m oskiew skiej.

To te ż p ra w d ziw ą za słu g ą społeczną i o b yw atelską Wróblew­

skiego je s t śm ia ła w alka z caryzm em dopóty, dopóki na d ukochaną n a szą M acierzą nie z a ło p o ta ł żyw em i s k r z y d ły O rzeł B iały.

Poza tem , kogoż nie w zru szy k u lt a u to ra d la to w a rzy szk i je g o urozm aiconego życia, ta k p ię k n ie w yra żo n y w sa m ej d ed y kc ji.

Kogoż nie rozrzew nią te fra g m e n ty , opiew ające doskonałość serca i d u s z y kobiecej, w któ rych a u to r od tw a rza p o sta ć sw ej żo n y , w y­

trw ale to w a rzyszą ce j m ężow i „po ciężkiej ży c ia g ru d zie “ i w reszcie p ie lęg n u ją ce j go na d w yraz troskliw ie w śm ie rteln ej je g o chorobie.

N iew ą tp liw ie dla m a łżo n k i a u to ra b ry la n ty słów K onopnickiej, roz­

sy p a n e w p rze p ię k n y m w ierszu „Do kobiety", b yły snać ostoją i różańcem cnót niew ieścich w dniach doli i niedoli ca łej ro dziny...

W szystko to, razem w zięte, bu d zi w c zyte ln ik u szla ch etn e uczucia i upew nia n as że n iem a granic o fiarności dla O jc z y zn y i czci dla kob iety-m a tki, g o d n e j sza cu n ku i m iłości.

Takich w spom nień treściw ych a barw nych i wielorakich nie m iałem sposobności c z y ta ć u spó łczesn ych autorów polskich, no bo i rza d ko któ ry z p is a r z y n a szy ch tyle, co J . T. W róblewski, p r z e ż y ł i przebolał.

„M a ja k i“ c z y ta się z praw dziw em zadow oleniem m oralnem . Powiem więcej: „M a ja k i” trzeb a p rze c zy ta ć koniecznie.

J A N T C H O R Z E W SK I

(13)

I.

A UT OR I W lokalu „Kurjera" Janusz zastał tylko dy-

WYDAWCA r e t o r a wydawnictwa oraz sekretarza redak­

cji. W szechwładny dyrektor sam przyjął rękopis najnow­

szej powieści Janusza, omówił z autorem techniczną stronę odcinka i przyrzekł niezwłocznie druk na łamach swego pisma rozpocząć, aczkolwiek rękopis w połowie tylko był napisany. Dyrektor wydawnictwa był przytem rad wielce, że zaliczki dawać nie potrzebował, bo autor o tem nawet nie wspomniał.

Wyjątkowy autor, który snać głodem jeszcze nie przy­

miera, choć sprzedać się, raczej spieniężyć swego talentu nie potrafi. Zgodził się bowiem na śmiesznie niskie hono- rarjum —po 10 grosży od wiersza. Stołeczny autor! Nie­

bywałe...

Przecież dyrektor „Kurjera" prowincjonalnego gotów był dać po 20, nawet po 30 groszy za wiersz druku: ty ­ tuł powieści — wielce frapujący, tło fabuły — oryginalne, swojskie, no i autor — czytany.

To też praktyczny wydawca z zamkniętemi oczyma rękopis przyjął i naw et nie przeglądając go, do druku za­

kwalifikował, A, że honorarjum tak niskie zaproponował, bo filut był wielki, no i z zaw odu— „wydławca", co nie­

chaj mu Bóg miłosierny na sądzie ostatecznym odpuści.

7

(14)

Wydawcy rzecz — pracę autora honorować (o ile możności, jak najniżej), a pisarza praw o—o wysokość te­

go honorarjum się targować. W ydawca ma zawsze czas, aby coś postąpić, jeśli autor robi obrażonego, zabiera ma­

nuskrypt i już odchodzi. A utor może nawet parę razy w czasie konferencji manipulację z odchodzeniem pow ta­

rzać, może się czuć dotkniętym na niedocenianie płodów jego talentu lub „firmy" pisarskiej przez wydawcę. To się zdarza, to — przyjęte, jak w handlu, zwyczajnie. A utor także powinien być dobrym kupcem i wybujałą ambicją się nie powodować... Inaczej — przym iera głodem.

Po ta k gładko, a korzystnie dla w ydaw nictw a prze­

prowadzonej tranzakcji, dyrektor „Kurjera" z pewnego rodzaju współczuciem obserwował niepraktycznego powie- ściopisarza, doszukując się guzów na czaszce osobnika, który niechybnie musiał spaść z daktyla i skutkiem te­

go w codziennej walce o byt — instynkt samozachowaw­

czy zatracił...

W ydawca nie był dalekim od prawdy, boć powszech­

nie wiadomo, że naogół autorowie gonią chętniej za po­

pu larn o ścią— „za sławą", jak zwykło się mówić — niż za srebrem i złotem. Wolą liście bobkowe, niż pełną sakiew ­ kę; jeden więcej płód swego ducha w szacie książkowej, przekładają nad buty oba nowe i napełniony żołądek...

Podobnie: i malarze, i rzeźbiarze, i aktorzy, i muzy­

cy i grajkowie wszelacy. A naw et architekci są tacy i — jubilerzy. Ba! — ślusarze, stolarze i rzemieślnicy takimi bywają, to jest tylko artystam i w swoim zawodzie. Nato­

miast nigdy śladami ich nie pójdą: piekarze i rzeźnicy, szewcy i paskarze...

Ci ostatni pod obłokami nie bujają, a jeśli cenią nie­

kiedy liście laurowe, to tylko w rosole i sztuką nie gar­

(15)

dzą, ale wtedy, gdy jest smaczna, przy kości, na przeką­

skę po alembiku...

To też kałduny otłuszczone te przyziomki po świe­

cie obnoszą, a jeśli wzwyż zwlatują, to tylko na samolo­

tach, zawsze syci i szczęśliwi, radzi z siebie i z życia.

Nie tylko teraz takie caszy nastali; zawsze tak było n a świecie i zawsze ta k będzie.

PRZESTROGA Załatwiwszy sprawę w redakcji, Janusz umy-

2 ZA GROBU Wy jś ć na miasto, aby zjeść obiad i przed powrotną drogą do W arszawy, rozejrzeć się po dużem środowisku przemysłowem, w którem od lat już kilkuna­

stu nie był.

Zbierając się do wyjścia, zapytał, czyby kto w re ­ dakcji nie wiedział o adresie malarza Korsaka, serdecz­

nego jego przyjaciela jeszcze z lat młodocianych, który w tem mieście na długo przed wojną się był osiedlił.

Jednakże ani dyrektor wydawnictwa, ani korektor- ka, która właśnie nadeszła, ani metrampaż i panienka z ad­

ministracji—adresu Korsaka nie znali, aczkolwiek z uzna­

niem wyrażali się o jego doskonałych pracach portretowych i obrazach rodzajowych, a pamiętali, że przed wojną był bardzo w mieście popularnym. Gdzieby zaś mieszkał obe­

cnie nie — wiedzieli.

Janusz połączył się telefonicznie z biurem adresowem:

— Mówię z redakcji „Kurjera"... Może pani zechce łaskaw ie podać mi adres artysty-m alarza Bohdana Korsaka.

— Owszem! Zechce pan zatrzymać się przy apa­

racie.

— Proszę, czekam.

W momencie, gdy Janusz żądał telefonicznie adresu swego przyjaciela, do sali redakcyjnej wszedł jeden z re­

daktorów i—zajmując miejsce przy biurku, za którem wi­

9

(16)

siał na ścianie telefon—przedstawił się Januszowi, infor­

mując gościa, że malarz Korsak nie żyje.

Bezpośrednio potem w mikrotelefonie, który Janusz trzym ał przy uchu, coś brzęknęło, potem dał się sły­

szeć głos:

— Jestem , Januszu!.. Czego sobie życzysz?

Głos—Korsaka. Janusz doskonale sobie przypomi­

na, to miłe niezwykle tembrum głosu starego przyjaciela,

— Bohdan Korsak? — pyta dla pewności.

— Tak ; (: a, twój „korsykanin”,,,

— M is.yiikacja— w trąca redaktor, który słyszy od­

powiedzi pseudo-malarza.

Janusz żachnął się, nie wierząc w mistyfikację, po­

znawał bowiem doskonale głos Bohdana, a zresztą tylko sam Korsak mógł pam iętać o epitecie „korsykanina”, na­

danym mu ongi, przed wielu laty przez Janusza i wyłącz­

nie przez niego stosowanym.

— Chciałbyś się ze mną, stary druhu, zobaczyć? — pytał Bohdan.—Nie teraz jeszcze mój drogi... Choć bliski będziesz mojej rezydencji...

— Więc mieszkasz tutaj, w mieście?—w trąca Janusz.

— Nie pytaj mnie o adres: trafisz sam, gdy nadej­

dzie pora...

Janusz zdziwionym wzrokiem spojrzał na redaktora, który powstał i, tuż obok stojąc, ze zdumieniem wsłuchi­

wał się w głos, dochodzący z mikrotelefonu.

— Nie rozumiem ciebie, Bogusiu, jeśli ty nim je­

steś...

— Ja jestem, ja!.. Nie przeszkadzaj, bo czasu nie­

wiele... Otóż słuchaj uważnie! Serdecznej rady ei udzielę, jako starem u swemu przyjacielowi... Znam wszystkie two­

je książki, napisać jednak do ciebie, aby wypowiedzieć się o płodach twego ducha—nie mogłem...

(17)

— Na Ru«i mieszkałem osiem lat — w trącił Janusz.

— Wiem. Nie o to chodzi!.. Myślałem, żeś o starym druhu zapomniał, ale — skoroś w yraził chęć skomuniko­

wania się ze mną, zjawiam się i szczerą radą ci służę:

Nie bądź w swych książkach bocianem... Nie staraj się zbyt gorliwie plenić zła... Za dużo tego na świecie; nie poradzisz!.. Ludzie są ułomni, często—źli... Tacy nie lu­

bią gdy im ciągle ich grzechy wypowiadać... Więcej po­

gody, radości życia i wesela w swe dzieła wprowadzają a sławę pożyszczesz... Słyszysz?

— Słucham, słucham uważnie—w trącił Janusz.

— Nie znaczy to, abyś po lazurowych toniach życia miał stale w swych książkach pływać... Nie znaczy to, abym cię nakłaniał do kadzenia możnym i smarowania miodem osób wpływowych... Nie!.. Ale przymykaj oczy na brudy życiowe i jeśli karcić będziesz, to czyń to ser­

cem więcej, niż rozumem,—z uśmiechem pobłażliwym, niż z gniewem lub złośliwością... I jeszcze jedno: wystrzegaj się wody...

R edaktor ironicznie się uśmiechnął. Janusz, chcąc się upewnić, powtórzył:

— Wody... literackiej?

— Zwykłej wody się wystrzegaj...

W telefonie coś bzykać zaczęło.

— Mówi się!—zawołał Janusz podniecony.—Proszę nie przerywać!.. Boguś... Boguś!..

— Redakcja „Kurjera"? — głos kobiecy odezwał się w słuchawce. — Panowie zapytywali o adres Bohdana Korsaka.

— Tak jest. Właśnie przed chwilą...

— Wymeldowany został podczas wojny do Rosji — informowała telefonistka.

11

(18)

— Właśnie przed chwilą — ciągnął Janusz — rozma­

wiałem z Korsakiem, czekając na pani informację.

— I nie przeryw ając połączenia?

— Tak jest.

— Z mojego aparatu?

— Tak jest.

— Zdaje się panu, to niemożliwe!..

R edaktor nerwowo pochwycił za słuchawkę:

— Przepraszam !—rzekł. Tu mówi redaktor Grzmot- Pioruński... Chciałbym wyjaśnić nieporozumienie... Kto przed chwilą rozmawiał z nami z biura adresowego?..

— Nikt nie rozmawiał, powtarzam... Słuchawka leżała na stole podczas tego, gdy poszukiwałam żądanego ad re­

su... Zdziwiło mnie tylko to, że, gdy podeszłam, aby po­

dać redakcji informację, usłyszałam jakieś bzykanie w apa­

racie i wołanie: „Boguś!.. Boguś!"...

— Nic nie rozumiem z tego wszystkiego!—zauważył redaktor w konsternacji, kładąc słuchawkę na widełkach.

Redaktor, który jako dziennikarz—nigdy niczemu się nie dziwił, tym razem był stanowczo zdezorjentowany.

— No, wiecie panowie! — Zwrócił się do Janusza, d y rek to ra i sekretarza, którzy nie mniej zelektryzowani, obstąpili biurko redakcyjne i podejrzliwie zerkali na te ­ lefon.—Doskonale znałem nieboszczyka Bohdana Korsaka, który był mężem mojej kuzynki... Mieszkał długie lata w naszem mieście, a w roku 1915 emigrował do Rosji wraz z rodziną, poczem osiedlił się w Carycynie nad Woł­

g ą i tam w roku 1917 umarł... Rodzina w rok później po­

wróciła do kraju i od niej właśnie bezpośrednio te infor­

macje posiadam...

Nic nie słyszałem o śmierci Bohdana—w trącił J a ­ nusz w zamyśleniu.

(19)

— F akt stwierdzony! — dowodził redaktor. Wdowa i dzieci powróciły, przywożąc ze sobą akt zejścia Kor­

saka, a nawet fotografję jego grobu, którego już nigdy1 nie będzie mogła odwiedzić...

W skupieniu, a jednocześnie w podnieceniu, obecni czekali—zda się—powtórzenia eksperymentu.

Janusz z wypiekami na twarzy i rozgorączkowane- mi oczami odezwał się półgłosem:

— A jednak...

— A jednak — poderwał redaktor — słyszeliśmy głos;

Bohdana.,. Jego własny głos... Ja k żyw y!---Nic nie rozumiem!..

Skupione milczenie obecnych przerwał Janusz, chwy­

tając za słuchawkę:

— Proszę!., Stacja?.. Z biurem adresow em !--- Dziękuję... Biuro adresowe? Powtórnie z redakcji,.. Pani- będzie łaskawa na chwilę położyć słuchawkę na stole i odejść w głąb sali, jak poprzednio... Dla eksperymentu ---Bohdanie!.. Boguś!..

Dyrektor wydawnictwa, jakby instynktownie cofnął się do swego biurka, sekretarz dwa kroki zrobił wstecz....

— Boguś!,. Boguś!,. — powtórzył Janusz parę razy, poczem beznadziejnie oddał słuchawkę redaktorowi, który czemprędzej rzucił ją na widełki.

Obecni długo nie mogli ochłonąć z wrażenia. W resz­

c ie — uwierzywszy, że słyszeli głos nieżyjącego artysty — zaczęli komentować jego słowa, dotyczące udzielonych Ja­

nuszowi rad wogóle, a w szczególności — tej przestrogi*, która dotyczyła „wystrzegania się wody".

— Mam się wystrzegać wody do picia, czy kąpie­

li?—zastanawiał się Janusz.

— Myślę—zauważył od swego biurka dyrektor—że nieboszczyk,—który jako malarz, napewno nigdy wody do ust

13,

(20)

nie brał, wychodząc z założenia, że to wyśmienity napój, ale dla czworonogów,—miał na myśli kąpiel, a zatem nie­

bezpieczeństw o utonięcia,..

— Napewno w morzu!—w trącił młody sekretarz.

Redaktor, który ochłonął już z pierwszego w rażenia, oburknął młodzieńca.

— Pan ciągle tylko morze masz w głowie!.. To też panu bałwani się często w mózgownicy, aż pfe!.. Jeżeli chodzi o utopienie kogoś, toć nie potrzeba aż morza: wy­

starczy jedna tylko łyżka wody... I to właśnie miał, za­

pewne, Bohdan na myśli... Nie przypuszczam bowiem, aby ktokolwiek z szanujących nasze tradycje literatów i dziennikarzy, miał się narazić dobrowolnie na w prow a­

dzenie do przewodów pokarmowych, choć jednego łyku zwykłej wody!.. Brmm, aż dreszcz mnie przejmuje, gdy o tem pomyślę!..

P O D W kilka tygodni później:

LODEM n oc Rolety w pokoju zapuszczone. Atmosfe­

ra gorąca, choć na dworze mroźno i śnieżno. Osłonięta elektryczna lampka nocna rzuca mdłe światło na stolik, zastawiony flaszkami i szerokie łoże, wysunięte ku środ­

kowi pokoju, dla łatwiejszego z dwu stron dostępu.

W śród głębokiej ciszy czarnej nocy odzywa się głos kłótliwie-marudny:

— Co się tak rozpierasz?..

— To ty się tak rozwalasz.

— Odsuń się trochę, bo mi gorąco!..

— O, widzisz go!.. Sam się odsuń!

Po chwili milczenia zaczyna się z innego tonu:

— Posuń się, Jasiu!.. Póki grzecznie proszę, ty sta*

sra małpo jedna!

— Czy pamiętasz Janku: w stodole na sianku?

(21)

— A prawda!..

— A widzisz...

Kobieca postać, która usłyszawszy sprzeczkę, zerw a­

ła się z sąsiedniego łóżka, podeszła cicho, ostrożnie do łoża boleści i pochyliła się nad chorym.

—- Czego chcesz, mamuńko? — zapytał łagodnie głos przed chwilą kłótliwy.

— Może ci czego potrzeba, tatusiu?

— Ciasno mi... Rozwala się bestja u p arta i gorącem aż praży...

— Kto taki?

— A któżby? Tadzio... I nie chce się odsunąć...

— Aha, Tadzio! A wiesz dlaczego?.. Bo doktór mu nie pozwolił się poruszać...

— To i on także chory?

— A jakże i on...

— Także, a jakże... Także, a jakże... — powtórzył chory kilkakrotnie coraz ciszej, poczem westchnął głębo­

ko, głowę na bok skłonił, zamknął oczy i — ciężko, nie­

równo oddychając, po chwili zasnął.

Kobieca postać troskliwie okryła chorego zsuniętą kołdrą i niemal bezszelestnie wróciła na wąskie łóżko żelazne, stojące po drugiej stronie nocnego stolika.

Cykający monotonnie budzik ruchliwą strzałką se­

kundow ą chyżo odmierza czas, wlokący się jednak leni­

wie i ciężko, jak te wielkie i czarne chmury jesienne po ciemnem nocnem niebie. Największa wskazówka minuto­

wa zdążyła obiec zaledwie ćwierć obwodu tarczy zegar­

ka, gdy na łożu boleści znów ciche stękania się rozległy.

Postać kobieca zerwała się i spojrzała w rozw arte oczy i spieczone usta chorego.

— M ożebyś napił się, tatuńciu, rumianku?

Mrugnięcie przymrużonych oczów było odpowiedzią.

15

(22)

Stroskana pielęgniarka, podszedłszy do okna, wzię­

ła szklankę i, unosząc jedną ręką głowę chorego, podała mu napój, który chciwie pić zaczął.

— Dosyć, dosyć, tatuńku!

— Nawet głupiego rumianku mi żałujesz.,.

— Nie żałuję, staruszku mój kochany, tylko — wiesz przecie—nie wolno,.. Doktór nie pozwolił pić za dużo.

— Nie wolno! Nic nie wolno!,,. Głodem mnie zamo- rzycie... Daj mi mleka!.,.

— Tatuśku drogi, rano mleczka dostaniesz, o godzi­

nie ósmej, całą szklankę!,, A teraz czas na lekarstwo,,.

— K tóre znowu? Może to gorzkie?,,

— No takie znowu gorzkie nie jest, ale za to do­

brze ci robi,,,

— Daj jemu, ja pić nie będę...

— Tadziowi?., Zapomniałem, że to na Tadzia teraz kolej.,.

Mówiąc to, uległa pielęgniarka podeszła od drugiej strony łóżka, uniosła chorem u głowę i podała mu w k ie­

liszku odmierzoną dozę lekarstw a.

Tadzio wypił bezapelacyjnie, skrzywił się tylko i za­

uważył:

— A wiesz, że z kieliszka i takie świństwo pije się z satysfakcją..,

— Dogodziłam ci, tatuńku, praw da?

— Dziękuję ci, staruszko!.. Ale połóż się i śpij.,. Och jakbym ja spał, gdybym się na bok mógł przewrócić,,,

— Niech cię ręka boska broni!—rzekła pielęgniarka, rozgarniając choremu włosy na czole. Zaśniesz i tak , tylko lód ci zmienię na brzuszku...

Żona chorego, bo żadna zawodowa pielęgniarka z ta ­ ką pieczołowitością nie umiałaby zadowolić kaprysów pie­

lęgnowanego, wyszła do łazienki, abv własnóręcznie po­

(23)

rąbać na dłoni, odpowiedniej wielkości kawałki lodu, nie spraw ując tą funkcją zbytniego hałasu.

Gdy powróciła z napełnionym workiem gumowym, chory już był zasnął. Nie chcąc go budzić, odniosła lód do łazienki.

Po niedługiej chwili chory się ocknął i powiek nie­

co uchylił. Poczciwa pielęgniarka, jakby oczekując na to, w net się znalazła przy łożu boleści.

— Komu mam lód na brzuszku położyć? — spytała zupełnie pow ażnie—Jasiowi, czy Tadziowi?,.

— Jakto komu? Czy ty kpisz, mamo, ze mnie?..

Chory w tym momencie był zupełnie przytomny.

W pół godziny później, gdy worek lodowy trzeba było z brzucha na następne pół godziny usunąć, chory znów podświadomie zaczął narzekać:

— Co ten doktór ze mną wyprawia!,, Gorącemi kom­

presami mnie nie dobił, to lodem chce mnie zamrozić!..

— Lód krwotoki powstrzyma—tłumaczyła żona, od­

nosząc lód stopniały do łazienki.

— P s—a!—krzyknął chory,

— Co się stało?

— Sparzyłem się okropnie!,, o własny brzuch do- cna zlodowaciały,

— Sparzyłeś się?,. Biednyś ty, tatuśku...

— Nie chcę więcej, nie potrzebuję!.. Co u licha!

W nętrzności mam sobie odmrozić?..

— Bój się Pana Boga! Nie fikaj tak nogami...

— A przecież ja chorych kiszek w nogach nie mam!..

Znęcacie się nade mną bez miłosierdzia! — wołał chory, niemal płacząc. Naw znak leżeć mi każecie, a przecież ja nigdy w życiu nawznak nie spałem!.. Nawet palcem u nogi kiwnąć mi nie pozwolicie, a przecież jestem bez butów!,.

2 17

(24)

Po chwili chory się uspokoił, zapomniał o podjętej opozycji i biernie poddał się zmianie kompresu lodowego.

— A co, Tadziu, zimno?—zapytał chory, znowu ma­

jacząc, swego pseudo-sąsiada.

— Zimno, Jasiu, ale nie tak znów bardzo—sam so­

bie odpowiedział.

— J a długo tak nie wytrzymam!

— Wytrzymasz Jasiu! Nie bój się, wytrzymasz...

— No, ale doktorowi jutro wygarnę do słuchu... For­

malnie nas tyranizuje...

— I ja mu wygarnę!.. Powiada eskulap, że to pewno

„tyfusik".

— Patrzcie, jaki delikatny!,.

— Uważasz jaka Maryla wystraszona?..

— Uhm! Co chwila do nas zagląda.

— Udajmy, że śpimy... Niech i ona się trochę prześpi,..

— Ja chyba napraw dę zasnę...

— No to i ja spać będę... Dobranoc!..

Po upływie zaledwie kilkunastu minut chory się ocknął.

— Mamuńko, przepraszam cię bardzo, moja droga, podaj mi—wiesz—basen...

Krew, sama krew; pełno krwi.,.

Chory osłabł, pobladł i nieruchomo wyciągnął się na łożu.

Jego żonie, która własnoręcznie uprzątała pełen krwi basen, drżały ręce z obawy przed następstwem krw oto­

ków, których powstrzymać nie było można.,.

Chory biernie poddał się zmianie lodu, zażyciu miks­

tury i proszków, poczem z przymkniętemi oczyma spo­

czywał bezwładnie. Jeno krótki, nierówny oddech św iad­

(25)

czył, że śpi, osłabłszy niezmiernie po czwartym, czy pią­

tym z kolei krwotoku.

Po dłuższej chwili wypoczynku chory wolno z wy­

siłkiem uniósł rękę i, słabym ruchem dotknąwszy czubka swego nosa, zaśmiał się blado, niewyraźnie.

— Tadziu, wiesz co?.. Nos nam wyrósł, jak trąba słoniowa...

— Praw da, Jasiu!.. Ledwie ręką mogę czubka do­

sięgnąć...

Nad łożem chorego nachyliła się stroskana jego żona.

Spojrzał i wnet przymknąwszy oczy, odwrócił milcząco głowę w drugą stronę, jakgdyby w tej chwili oprzytom­

niały i zawstydzony, że gadał nie do rzeczy...

Milczał ustami, a rozgorączkowana myśl, nurtując w głębi zwojów mózgowych dziwnie jasne i wyraźne wy­

świetlać zaczęła obrazy, dawno już zapomniane. Niby na filmie kinowym zaczęły rozwijać przed zamkniętemi oczami chorego, sceny w chronologicznym porządku jego życia. W idział się dzieciątkiem w poduszce, następnie niemowlęciem „bałykującerp", później chłopaczkiem szczu­

płym i wątłym, pijącym wodę iwonicką i chadzającym z siostrą pod opieką babuni do lasku na spacery, po któ­

rych z takim smakiem zajadał skrobany befsztyczek z bu­

łeczką,..

Aż wreszcie na ekranie, oczyma duszy widzianym, zarysował się wyśmienicie wyretuszowany i pastelowemi farbami rzucony obrazek, który rozsnuwał się barw ną w stę­

gą, gdzieś w przestrzeni czasu tak odległego, a tak zara­

zem niedawnego...

— Tadziu, uważaj!.. Zaczynamy:

POCZĄTEK Dziewięcioletni, szczupły, jasnowłosy chłop- DWU IMION czyna wrócił ze szkoły do domu.

19

(26)

Od kilku dni jest uczniem wstępnej klasy gimnazjum 5-go w Warszawie, które mieściło się w trzypiętrowym do­

mu przy zbiegu ulic Pięknej z M arszałkowską (dzisiej­

s z a — w r. 1927 — kw iaciarnia była westibulem u wejścia na I piętro, do gabinetu dyrektora i kancelarji).

Łobuzy z ulicy wymyślają małemu sztubaczkowi bez­

karnie od „scyzoryków” (takie było wówczas pospolite przezwisko gimnazjalistów), a nowa czapka granatowa, z białemi wypustkami i srebrnem i palemkami z piątką arabską (kupiona za 1 rb. 20 kop., czyli „8 złotych" ów­

czesnych, u Fichtnera przy ul. Marszałkowskiej) co noc spoczywa obok łóżka nowokreowanego gimnazjalisty, na krzesełku, skrzętnie okryta gazetą...

— Tatusiu! Koledzy mnie nazywają „piernikarzem”,..

Wówczas „Jan W róblewski, fabrykant pierników, cze­

kolady, świec i wyrobów woskowych w W arszawie, ulica K apitulna Nr 8", był niezwykle popularny, dzięki dobroci swoich pierników, no i reklamie, jaką mu wyśmienicie robili jego szwagrowie: Sikorski i Granowski, wybitni dzien­

nikarze warszawscy, wydając perjodycznie, a głównie w o- kresie świąt Bożego Narodzenia, n ader dowcipne jedno­

dniówki, na których treść składały się głównie: groźne

„bomby" czekoladowe, zakazane „całuski”, zgrabne „pa­

luszki", zalotne „katarzynki", wyboiste „bruki”, warszaw ­ skie i t. p. wyroby tej renomowanej fabryki.

— Więc co z tego? — uspokaja Ojciec. Obyś tylko wyrósł na tak dzielnego obywatela kraju, jakim jest pan Jan, który—jak wiesz—i powszechną sympatją się cieszy u ludzi i sytuowany jest materjalnie—wyśmienicie.

Nie krewny wprawdzie, lecz dobry znajomy, p. Jan Wróblewski z Kapitulnej, odwiedzał nas ze swą małżonką;

p. Marją z Sikorskich; rodzice moi również u nich bywali;

zażyłość nasze domy łączyła serdeczna.

(27)

— Tak, ale jeszcze nim nie jestem, a za małym na to, aby mnie przezywano, jak jakiegoś starca— „piernika­

rzem ”... J a tak nie potrzebuję!

— Jest na to sposób—rzecze ojciec. Używaj dwóch imion: Jan Tadeusz... Aż trzy otrzymałeś na chrzcie św.(

a drugie twoje jest także mojem imieniem.,.

— Jakże to, Tatusiu? Jeden człowiek dwa imiona ma nosić na codzień?..

— A sławny nasz powieściopisarz, Józef Ignacy K ra­

szewski?!.,

To mnie przekonało.

Ojciec dał mi przytem 35 kopiejek na bileciki wi­

zytowe, które z dwoma imionami zamówiłem sobie u M ar­

cinkowskiego (skład papieru, dziś już oddaw na nie egzy­

stujący, przy ulicy Marszałkowskiej w pobliżu Złotej), a następnie — stosując się do rady ojcowskiej — każdemu z kolegów, nazywających mnie „piernikarzem", podawałem swój bilet wizytowy i już z własnej inicjatywy dodawałem mu do tej rekomendacji szturchańca w bok.

Od tego czasu przestałem być „piernikarzem".

Tu chory poruszył lewym łokciem, jakby trącając w bok towarzysza wspólnego łoża boleści.

— Dlatego też razem ze mną chorujesz, uważasz?

— Uważam!

— A pamiętasz, jak nas polskiego uczono po ro­

syjsku?..

— No, no!.. Przypomnij. Trzebaby to kiedyś napisać, aby nasze dzieci i wnuki wiedziały, jak nas języka ro ­ dzinnego uczono. A więc:

POLSKI PO — Nu, gaspada!... Grammatika! — zaczął na- ROSYJSKU u czyciel języka polskiego. — Wsie imienia suszczestwitielnyja, akancziw ajuszczijasia na „ec" imiejut

21

(28)

w raditietnom padieżie „ca", naprimier: ojciec, — ojca, w datielnom „cu" — ojcu i t, d.

Po skończonym wykładzie gramatyki polskiej nastę­

powało tłumaczenie z języka rosyjskiego na polski i z pol­

skiego na rosyjski, ku czemu służyła sław etna „chresto- matja Dubrowskaho" (wypisy Dubrowskiego), gdzie gorli­

wie zostały dobrane opowiadania, o treści odpowiednio budującej młodociane umysły poddanych białego cara...

Jedyną bodaj korzyścią, osiąganą z lekcyj języka polskiego były dyktanda, pod któremi nauczyciel, Józef Wojno, stawiał kolorowym ołówkiem stopnie takiej wiel­

kości, na jaką mu niezapisana część stronicy pozwalała, a piątki obowiązkowo — z ,,tiurniurami“, które w ów­

czesnych modach damskich grały rolę pierwszorzędną.

I rozmawiał z nami p. Wojno jeno ukradkiem po pol­

sku, spozierając w drzwi oszklone, czy za niemi nie stoi jaki pedel, albo inspektor Stefanowicz, który za podpisem swoim wywiesił na korytarzu, tuż nawprost wejścia ze schodów rozkaz bezapelacyjny:

„ W stiertach gim nazji strażajsze w asprieszczajetsia razgawariwat' na polskom ja z y k ie ”.

(W murach gimnazjum najsurowiej zabrania się roz­

mawiać po polsku).

W stolicy kongresowego Królestwa Polskiego, w W ar­

szawie, w uczelni, gdzie oprócz syna dyrektora gimnazjum, Wałodi Kańskiego, wyśmienicie zresztą mówiącego po pol­

sku, nie było ani jednego ucznia — Rosjanina...

„UL“, ALBO Mój Boże! Ile to razy „doiło się kozę", albo

„K O Z A “ . „siedziało się w ulu” za przyłapaną na ko­

rytarzu mowę polską. Jeden z gorliwych stupajek, nauczy­

ciel, miał piękny zwyczaj chowania się pod „szynele", wi­

szące w korytarzu, skąd niespostrzeżony, łatwiej mógł

(29)

przyłapać całe grupy uczniaków, rozmawiających ze so­

bą — rozumie się — po polsku. W odpowiednim momen­

cie taki pedagog wyskakiwał z poza wiszących płaszczów i, jak jastrząb, spadał na przyłapaną grupkę:

— Kak familji? — zapisywał nazwiska — Astanie- łieś w karcerie na dwa czas a...

Nawet u małego smyka z pierwszej klasy niechby choć jeden polski wyraz usłyszał, niebacznie i zbyt głoś­

no powiedziany do kolegi, wnet go chwytał za kołnierz i gromkim, triumfującym głosem wydawał stereotypowy wyrok na wystraszonego zbrodniarza:

— Astanieszsia w karcerie na dwa czas a... (Zosta­

niesz się w karceresie na dwie godziny).

Przyjemna perspektyw a: lekcje kończyły się zwykle 0 3-ej, a po odsiedzeniu 2-ch jeszcze godzin w pustej kla­

sie wychodziło się — jak zimą — po ciemku z gimnazjum 1 brnęło ulicą Piękną ku zbiegowi z Koszykową, pustemi i niezabudowanemi wówczas ulicami, pod parkanami, bez chodników, po bruku wyboistym, — dalej hen koło stacji filtrów, a później, na przełaj, przez uprawne pola w arzy­

wne, ścieżkami, ku stacji towarowej, tuż przy rogatkach jerozolimskich, gdzie mieszkali moi Rodzice...

Dobrze było, jeśli w pół drogi spotykał małego ucz- niaka służący nasz, poczciwy Stanisław, wysłany specjal­

nie przez Rodziców,

— Znów się w kozie siedziało, paniczu? — zagady­

wał, odpinając mi z pleców tornister, wypchany książka­

mi i zeszytami. — A za co? Czy znowu za polski?... Ach te psubraty „ze wsiem" zamorzą nam panicza!

Raźniej było wówczas w towarzystwie i lżej bez tor­

nistra dążyć zgłodniałemu, szczupłemu chłopczynie do do­

mu — na obiad spóźniony.

W starszych klasach nauczono się wystrzegać przy­

23

(30)

łapania, a w razie „wpadnięcia" — sprytnie nadaw ać pol­

skim wyrazom końcówki rosyjskie i wnet z polskiego w pa­

dać w rosyjski. To też wśród starszych uczniów rzadziej chwytano ofiary przyw iązania do mowy ojczystej.

Pomimo jawnego prześladowania języka rodowitego, uczono go przecież choć po rosyjsku, nie we wszystkich, coprawda, w Królestwie gimnazjach, ale w W arszaw ie — uczono. Na prowincji pod tym względem znacznie było gorzej.

Do jakiego stopnia znęcano się nad językiem naszym, jako przedmiotem wykładowym, który — nawiasem mó­

wiąc — nie był „obowiązkowym” i nawet Polacy bezkar­

nie mogli się go nie uczyć, — niechaj przykładem będzie fakt, że na wszystkich cenzurach, świadectwach i w dzien­

nikach klasowych język polski wymieniano na szarym koń­

cu wszystkich przedm iotów wykładowych, naw et — po rysunkach, kaligrafji, a wreszcie — po śpiewach (sic!)

I kto śmiałby przeciw temu zaoponować?

, Ciężko było wówczas w gimnazjum na sercu i duszy...

— Ale zato w szkole technicznej?... Pamiętasz „Mógł- bysia". — podszepnął chory z lewej strony.

— Doskonale! — odparł dwuoosobowiec z praw ej.—

Niedawno spotkałem się z nim na M arszałkowskiej.„ Prze­

mysłowiec całą gębą i ziemianin... Jakże to było wów­

czas? Aha!:

H I S T O R J A Z Niezapomniany Edw ard Grabowski (spół-

„ M Ó G Ł B Y S IE M “ autor „Historji literatury polskiej“ wspól­

nie z Piotrem Chmielowskim), który wykładał nam w Szko­

le Technicznej język polski, miał pożyteczny zwyczaj ana­

lizowania i tłumaczenia błędów, — popełnianych w wy- pracowaniach domowych, — danemu uczniowi, wobec ca­

łej klasy, co nader korzystne dawało wyniki.

(31)

Takie publiczne poprawianie i wyjaśnianie omyłek wtłaczało i utrwalało w pamięci nie tylko danego ucznia, ale i całej klasy, zasady pisowni. Często przytem —miało strony humorystyczne.

Pewnego razu, a było to już w kl. V, „G rabarz"

(albo „Kaczor", — tak przezywaliśmy Grabowskiego) „wy­

ryw a w kolei innych i kolegę Swiderskiego. „Świder", wesołek całej klasy i chłop z pośród nas — największy, wyszedł, skłonił się i staje z miną delikwenta przy k ate­

drze, zaglądając do zeszytu ze swojem wypracowaniem, leżącem przed „Grabarzem ".

W yjaśniane i tłumaczone przez nauczyciela błędy stylistyczne nie robiły na Świdrze głębszego wrażenia, ale — humorysta z natury — przestał pozować na deli­

kw enta przy omyłkach ortograficznych, które też mu „za­

plątały się nie wiedzieć skąd"... Usprawiedliwiał się, nie­

borak, jak mógł, przestępując z nogi na nogę, robiąc przy­

tem pocieszne miny i zerkając na klasę, której niewiele było potrzeba, aby ją rozweselić...

— Albo to — wskazuje G rabarz — „mógłbyś" na­

pisałeś, Świderski-kawalerze, oddzielnie.

— To przez prędkość, panie profesorze...

— Powinieneś oddawna wiedzieć jak się winno pisać.

— Ależ wiem, panie profesorze: „mógłbyś11 pisze się razem.

— Ja k groch z kapustą zmieszane, co?... Łącznie, Świderski-kawalerze, łącznie!.,.

— Tak jest, panie profesorze: „mógłbyś" pisze się łącznie....

— Dlaczego łącznie? Jak a to jest część mowy?...

— Rzeczownik, panie profesorze!—palnął ex promtu Świder.

25

(32)

Klasa zaśmiała się powściągliwie. Świder łypnął na kolegów wzrokiem.

— Taaak? — zapytuje G rabowski, zwracając się na krzesełku całym korpusem do Świdra.—Odmieniaj że mi, Świderski-kawalerze, ów rzeczownik.

Świder zerknął błazeńsko na klasę, obciągnął na so­

bie bluzkę, lewą dłonią ogarnął czarne wąsiki, które już mu się pod nosem wysypały, i wypalił:

— Pierwszy przypadek: mógłbyś, drugi: mógłbysia, trzeci: mógłbysiowi...

Klasa gruchnęła huraganowym śmiechem.

Dosyć, dosyć! — przerw ał mu przerażony nauczy­

ciel. — Siadaj, ośle jeden, siadaj!

Dla podtrzym ania wśród kolegów opinji wesołka, za­

ryzykował Świder zepsucie sobie opinji u nauczyciela, który zresztą pewnie sam ubawił się setnie w kancelarji, po lekcji tym „mógłbysiem”.

Grabowski zapewne nie posądzał Świdra aby w V klasie mógł na serjo palnąć takie głupstwo.

Długi czas, później jeszcze, na kursach już będąc, nazywaliśmy sympatycznego kolegę „Mógłbysiem" i we­

soło wspominaliśmy ten kawał sztubacki.

T E R M O M E T R Długa jesienna noc minęła w udręce okrop-

C Y EGAREK n e j żony-pielęgniarki,—w gorączkowem bredzeniu i majaczeniu chorego jej męża, który, chwilami odzyskiwał przytomność poto, aby za moment znów zapaść w malignę.

Wczesnym rankiem przybiegł zacny lekarz, od pro­

gu uprzedzając, że ot tak sobie wpadł, nie oficjalnie, nie z wizytą lekarską (dawał do zrozumienia, że honorarjum za nią liczyć nie będzie).

Dowiedziawszy się o nowych krw otokach i ciężkim

(33)

przebiegu nocy, uradził z żoną chorego zawezwać kon- syljum.

— Siła złego na jednego! — zauważył chory, gdy go uprzedzono o mającej się odbyć naradzie lekarskiej.—Będę się miał zpyszna, gdy kupą się do mie wezmą...

Wczesnym wieczorem należało zmierzyć i zanotować gorączkę,

— Tatusiu, włóż sobie term ometr pod pachę — ode*

w ała się żona chorego, zajęta ciągiem sublimatowaniem laczyń oraz myciem rąk, celem zapobieżenia rozniesieniu garaży.

Chory, chcąc spełnić polecenie, sięgnął ręką i po­

chwycił budzik...

W odurzonym gorączką umyśle zegarek i termometr jednakie spełniały obowiązki: i to ma kreski i to ma po- działki; jedno i drugie przy mierzeniu tem peratury ciała się używa, na jedno i drugie spogląda się podczas tego mierzenia...

Co włożyć pod pachę i w ciągu 10-ciu minut trzy ­ mać, chory pomylił, Dopiero ciężar budzika, jaki poczuł osłabiony, wywiódł go z błędu.

Przed wieczorem, jak zwykle, gorączka się wzmogła.

Powojowawszy z biedną, strapioną żoną, która — jak naj­

lepsza matka — z dobrocią niewzruszoną przyjmowała od kapryśnego męża najniesprawiedliwsze z jego strony wy­

mówki i wysłuchiwała pretensje urojone — naraz w prze­

błysku rozsądnej myśli, co trwało zaledwie pół minuty, chory uczuł się niedołęinem pisklęciem okulawionem, nie mogącem ruszyć się o własnych siłach, — które skrzydła­

mi opiekuńczemi okrywa troskliwa matka-kwoka, osła­

niając maleństwo przed niebezpieczeństwem, czyhającem tuż - tuż.,.

(34)

— Gdzie ja to i kiedy widziałem?—szepnął chory—

Nie pamiętasz, Tadziu?

I oto w pogrążającem się w bezwied umyśle chore­

go zarysowywać się zaczął coraz wyraźniej, gdzieś w gó­

rze, niby na białym ekranie, dawno zapomniany obrazek:

FRUW AJĄCE Dwaj chłopcy, niemal rówieśnicy 13-letni,

K U R C Z Ę T A z a j ę Ci b y ł; ^ g o dnia właśnie—uczeniem kur­

cząt.,. fruwania,

W olbrzymim trawnikowym gazonie przed dworem Skotnickim rosły pośrodku dużym kręgiem posadzone gę­

ste bzy, które okalały zapewne kiedyś zaciszną altanę.

Wówczas, lat temu około 37-miu, tylko barwinek porastał tę okrągłą wśród bzów polankę.

Przedarłszy się przez gąszcz krzewów, siedział Jaś z kolegą swoim Stasiem, zażywając wywczasów waka­

cyjnych, Nad nimi błękit nieba, rozsłonecznionego popo­

łudniową godziną lipcową, dziwnie rozleniwiająco wpły­

wał na młodych chłopców, samorzutnie wynajdujących sobie rozrywki. W pobliżu olbrzymia, stara, pono dzie- więćsetletnia lipa, niby arfa eolska, wydzwaniała subtelną melodję miljona pszczółek, uganiających się wśród obfi­

tego kwiecia za wonnym nektarem.

Od czasu do czasu nad polanką bzowo-barwinkową przefrunął wróbel, lub jaskółka przemknęła. I nic więcej nie mąciło ciszy upalnego popołudnia, pogrążając obu chłopców w senność i bezwład krańcowego rozleniwienia.

N araz w gąszczu bzów dało się słyszeć gdakające nawoływanie kwoki, wiodącej za sobą duże stadko małych kurczątek.

Troskliwa matka, wyprowadziwszy swoje potomstwo n a polanką, niezrażona obecnością chłopców, zaczęła gor­

liwie wskazywać maleństwu miejsca żerowania na roz­

(35)

rośniętym barwinku. Kurczątka rozbiegły się po polance i, plącząc się w rozgałęzionych krzaczkach, łowiły za­

wzięcie muszki i robaczki. Dwa z nich ta k blisko podeszły ku chłopcom, że dość było ręce wyciągnąć, aby je po­

chwycić.

— A, no! Nauczymy je fruwać...

I bez namysłu podrzucili je do góry.

Żółte maleństwa, trzepocząc w powietrzu krótkiemi skrzydełkami, spadły na krzaki bzu i zsunęły się między gałęziami na ziemię. Jedno z nich wystraszone, pobiegło corychło do przerażonej matki, która zoczywszy drugie,, okulawione przy upadku na ziemię, — w dwu susach zna­

lazła się przy niem i — głośno żal swój wygdakując — ogarnęła skrzywdzone maleństwo swemi skrzydłami...

— Następujące!,, Jazda do góry!,. Fruwaj, głupi...

Od tegoś ptak!

I znów dwa pisklęta poleciały w powietrze poto, aby"

opaść z powrotem na barw inek. Jedno szczęśliwie na dużą kępkę sprężystych gałązek opadło, drugie zaś, trafiwszy na gołą ziemię, zabiło się „na śm ierć”. Drgnęło kilka ra z y przed zgonem, dziubkiem usiłowało zaczerpnąć powietrza i w net przerażone oczy maleństwa błoniastą powieką się nakryły...

To chłopaków zimną wodą oblało.

W młodych chłopcach drzemie gdzieś na dnie duszy pierwotna jakaś krwi żądza, którą uśmierza jedynie—ser­

ce, o ile się zbudzi...

Spojrzeli chłopcy po siebie.

Mieli miny okropnie kwaśne.„

— To twój...

— Nie, to twój!

— Ja k Bozię kocham, nie!.. Ja swego od niechcenia puściłem lewą ręką i nic mu się nie stało...

29

(36)

— Niechby na golą ziemię upadł, to teżby się zabił...

Na płacz zbierało się chłopcom.

— Nie mówmy o tem nikomu..,

— Broń Boże!.. Ale wiesz? J u ż --- nigdy...

— Nigdy! Pierwszy raz i ostatni. Słowo honoru!

Głos mego Ojca przerw ał nasze treny:

— Jaaasiu!

Czyżby Ojciec widział wylatujące ponad krzaki bzów kurczątka? Strach przed zasłużoną karą otrzeźwił nas zu­

pełnie.

— Jasiu!.. Stasiu!..

— Idzieeemy!

Wyłoniwszy się z gąszczów, skierowaliśmy swe kroki na przełaj, trawnikiem szerokiego gazonu w stronę ganku, na którym stał mój Ojciec.

— Przyjdź no, Jasiu — zawołał — do żółtego pokoju.

Przepiszesz mi na czysto korespondencję...

Powiedziawszy to, Ojciec zawrócił wgłąb domu.

Odetchnąłem. A jednocześnie poczułem brud na rękach.

To coś jakby z krwi niewinnych kurcząt przylgnęło... Uda­

łem się do domu przez pokoje gościnne, od szczytu, gdzie umyłem dokładnie ręce, poczem wszedłem do „żółtego pokoju".

Przy biurku siedział mój Ojciec, przeglądając jakieś kartki papieru, zapisane jego równem, drobnem pismem.

Sylwetkę Ojca mam przed oczyma: duża, jasna, kę­

dzierzawa głowa, o Wysokiem, szerokiem czole, niebieskich, wesołych oczach i olbrzymich, również wijących się, pu­

szystych dużych wąsach i brodzie-„mierzwince". Cera czerstwa, zdrowa, rumiana, w rozkwicie niespełna 40-tu lat życia, a cała postać, tchnąca siłą i zdrowiem, roko­

wała mu lata, bodaj matuzalowe.

Tymczasem — w dwa lata później choroba zakaźna

(37)

nie pozwoliła słabemu sercu dłużej w piersi kołatać i —ten okaz siły, zdrowia i uosobienia humoru — z łoża boleści więcej nie powstał...

PIERWSZE KROKI P o chwili przeglądania zapisanych kar-

N A T E J N I W I E j.ek j zrobienia jakiegoś dopisku białą, wypieszczoną ręką, Ojciec wstał i podsunął mi paski czystego papieru.

— Siadaj i na tych paskach przepisz to wszystko.

Tylko kaligraficznie, wyraźnie i bez omyłki!..

— Na takim papierze i bez linijek?

— Nie rezonuj, a rób, co ci poleciłem! — Była to spraw a z ojcem starego autoramentu, najpoczciwszym i najlepszym z ojców, ale lubiącym posłuch i subordy- nację, — Na takim wąskim papierze—wyjaśniał—i z jed­

nej tylko strony, bo to korespondencja do gazety, gdzie zecerzy dla pośpiechu, dzielą się skryptem po kawałku, dzięki czemu taki artykulik mogą szybko złożyć... A, że bez linijek, to — najwyższy czas, abyś, jako trzeciokla­

sista, oduczył się babskiego pisania... Pisz, a — wyraźnie!

Zacząłem: „Skotnicki, nad Pilicą, w lipcu r. 1890, Z wywczasów letnich. Odpust we wsi, zabitej deskami od świata",..

Właśnie poprzedniego dnia był u nas w Skotnikach, uroczysty odpust doroczny, na który zjechało moc ludu z okolicy. I ja tam byłem, i ja obchodziłem wraz z Ojcem stragany, wzdłuż muru przykościelnego poustawiane, które nęciły wzrok uczniaka, udającego pogardę dla błahych rzeczy, jakiemi były: cacka, pierścionki, trąbki, baty, fu- zyjki i gwizdawki, wreszcie pierniki byle-jakie (nie W rób­

lewskiego...) i cukierki bajecznie kolorowe...

Ojciec długo kręcił się wśród ludu, rozmawiając ze starszym i gospodarzami, żartując z dorodnemi kobietami,

31

(38)

w rurkowane czepce lub kraśne chustki przybranemi, i—

rozpytując włościaństwo o różne rzeczy, które mnie wcale nie interesowały: A czy jest szkoła we wsi? Ilu też go­

spodarzy umie czytać i choć podpisać się potrafi? A ja­

kie stosunki z dworem, z proboszczem? A kto w danej wsi jest dziedzicem? A jak stoi kw estja serwitutowa? A czy komisarz włościański nie burzy gospodarzy przeciw dwo­

rowi? i t. p.

Wczoraj nic mnie to wszystko nie obchodziło, lecz zato dziś, gdym przepisyw ał ojcowskie refleksje, w mi­

sterne słowa ujęte, — zainteresow ała mnie treść kore­

spondencji, którą gorliwie kopjowałem, pomagając sobie wysuwanym językiem i pocąc się z obawy przed popeł­

nieniem omyłki.

Zaimponowała mi ta praca.

No, bo jakże? Ojciec mój pisze do gazety, a ja rę­

kopis na czysto przepisuję! Przecież nie z czego innego, jeno z mego skryptu zecerzy taki artykuł będą składali i gazeta go wydrukuje...

Tą gazetą był popularny wówczas w W arszaw ie

„Dziennik dla wszystkich", redadowany przez Henryka Perzyóskiego, ojca mego kolegi gimnazjalnego, Włodzimie­

rza, sławnego dziś pisarza.

— Takich kerespondencyj, w których — ze względu na ówczesną cenzurę prewencyjną — między wierszami trzeba było umieć pisać to, czego nie pozwalano, w ciągu lata przesłaliśmy do „D ziennika” kilka.

— MamuńkoL Mamuńko! — przejmującym, słabym głosem jęknął chory w półmroku osłoniętej lampy.

— Co ci jest, tatuśku?

Milczenie.

— Zażyj, dziecino, lekarstwo, to smaczniejsze,.. Już czas: szósta dochodzi...

(39)

— A może ci zimny okład na głowie położyć?.,,

— MamuńkoL Mamuńko! — w yszeptał chory jękli­

wym głosem i dyszał ciężko.

Gdy mgła gipiurowa legła na umysł rozgorączkowa­

ny, chory znów zaczął majaczyć, a na niewidzialnym dla otoczenia ekranie rozwijał się nowy obrazek:

SKORUPKA Dwa razy do roku pp. W róblewscy z ul. Ka-

N A S I Ą K A p;tulnej urządzali wielkie przyjęcia: na Jana z M atty (8 lutego) i Zwiastowanie N. M. P. (25 marca)—

dni imienin pana i pani domu.

Przyjęcia te, prawdziwie bankiety lukullusowe, połą­

czone były z tańcami, do których przygrywał kw artet Adamusa (starego). Na tych „balach" i ja bywałem, jako kilkunastoletni młodzieniec, z obowiązkiem obtańcowywa- nia pań i panienek.

N iezatartemi wspomnieniami, wyryły się te wieczory v/ mojej pamięci ze względu na dobór spotykanych tam gości.

Niewielka jadalnia, oświetlona olbrzymią naftową lampą „błyskawiczną" (o elektryce W arszawa jeszcze wówczas nie marzyła) gromadziła przy wydłużonym stole około 30-tu osób, — sam kwiat ówczesnej publicystyki stołecznej. Pamiętam dostojne postacie, imponujące mi nie­

słychanie erudycją i humorem, krasomówstwem i dowcipem, siedzące dookoła stołu i wiodące wesołą, a chwilami dziw­

nie podniosłą biesiadę podczas spożywania wyszukanych dań i deserów, gorliwie przytem spełniające gęste toasty szlachetnemi trunkami.

Dziś jeszcze widzę Fr. Olszewskiego, redaktora

„Kurjera W arszawskiego", — starego Fryzego, zapalonego strażaka, redaktora „Kurjera Porannego",—Lesznowskiego, redaktora "G azety Polskiej", — Henryka Perzyńskiego,

3 33

(40)

redaktora „Dziennika dla wszystkich", — Józefa Sikor­

skiego, brata pani domu, redaktora „W ędrow ca",—szwagra pani domu, Granowskiego, późniejszego założyciela „Goń­

ca", „Epoki" oraz „Bibljoteki dzieł wyborowych", — Piotra Chmielowskiego i Kazimierza Kaszowskiego, krytyków i literatów, oraz tylu, tylu innych, których nazwiska w pamięci młodocianej się nie utrwaliły, a dziś już zatarły.

Z osób, nie należących do świata pisarskiego, przy­

pominam sobie pp,: Józefa i Władysława braci Kaczyńskich (drugi z nich — szwagier pani domu), właścicieli sławnej podówczas hodowli kwiatów p. f. „Flora", w ogrodzie rozpostartym na terytorjum dzisiejszych ulic: Natolińskiej i Służewskiej, — kapitana Zarakowskiego, dziś jenerała, kuzyna pani domu, — p. Wetzlicha, zarządzającemi p ała­

cami „cesarskiemi" w W arszawie, dziś oficjalnie w eterana 63 r., oraz pulchnego już wówczas i ruchliwego rówieśni­

ka mego, Stanisława Cwierciakiewicza, dziś — cenionego feljetonistę z „Expresu" i „Czerwonego”.

Podczas tych bankietów imieninowych, jeden był moment znamienny, gdy wszyscy redaktorowie pism co­

dziennych, około północy ulatniali się na jakieś pół go­

dziny. Każdy z nich śpieszył do swojej redakcji aby „zła­

mać" numer, albo przynajmniej sprawdzić łamanie. Żaden z ówczesnych redaktorów nigdy łamania numeru nie za­

niedbał. Wogóle wówczas — o ile miałem sposobność za­

uważyć — sam redaktor (jeden bywał wówczas redaktor w danem wydawnictwie) częściej zaglądał do drukarni, dzięki czemu z towarzyszam i sztuki drukarskiej łączyła ich nić szczerej sympatji, nawet zażyłość ze starszymi pracow­

nikami — często w prost rodzinna. Dziś — inne „caszy nastali"...

Nie zapomnę wrażenia, gdy pewnego razu do sze­

regu toastów imieninowych, wygłoszonych podczas imienin

(41)

pani domu, Ojciec mój wplótł szesnastowiersz na cześć solenizantki wygłoszony. Zaimponował roi w tedy Ojciec ogromnie, tak, żem go chętnie w rzędzie mądrych red ak ­ torów postawił, a brawa, jakiemi ogół gości przyjął zręczny i dowcipny toast, pierś moją synowską dumą rozpierały.

Były to bodaj ostatnie imieniny na Kapitulnej (1892 r.), które za życia Ojca tam święciliśmy,

Po kolacji panowie pozostawali w stołowym pokoju, przy węgrzynie na żywej, a chwilami bardzo poważnej rozmowie. W arszaw a przeżywała wówczas ciężkie czasy wielkorządcy kraju, osławionego jenerał - gubernatora, H u r k i, oraz kuratora okręgu naukowego, polakożercy A p u c h t i n a , i — głównego cenzora prasowego, J a n - k u l ja ... Niezapomniane w martyrologji polskiej imiona.

Jakież ciekawe były te gawędy ludzi, stojących u ste­

ru opinji stołecznej, którzy na szpaltach swych gazet nig­

dy otwarcie wypowiedzieć się nie mogli. O czem tam nie mówiono! Prasa choćby drogą podziemną, czy pocztą pan­

toflową, a wszystko wiedzieć musiała i — wiedziała. To też przy tym zacisznym stole, gdy służba już pokój opu­

ściła, podawano sobie dyskretne nowinki polityczne, uja­

wniano tajemnice rządów, związane z „obrusienjem Pri- wiślinskaho Kraja" przez satrapę, rozpierającego się w W ar­

szawie na zamku królewskim. Komentowano tam i pod­

dawano krytyce to wszystko, o czem na łamach pism mó­

wić pod karą deportacji było „nielzia''!.,.

Dzięki strasznemu regim eowi ze strony władz, p ra ­ sa stołeczna, wspólne przeżywająca troski i w jednakiem jarzmie chadzająca, w bliższych, szczerszych i serdeczniej­

szych żyła wzajem ze sobą stosunkach, wzajemnie sobie w opresjach radziła i pomagała. Zebrani w jednem tow a­

rzystwie przedstawiciele różnych pism stołecznych, uwa­

żali się jakby za członków jednej rodziny, bo i rzeczywi­

35

(42)

ście byli wszyscy tylko prawymi synami jednej Matki-Oj- czyzny, jęczącej w pętach niewoli. Wówczas, bowiem, na żadne partje, ni stronnictwa oficjalnie się nie dzielono, bo żadnych stronnictw politycznych być nie mogło i nie by­

ło. Nadchodziły już wprawdzie z Zachodu coraz wyraźniej­

sze odgłosy „swobód obywatelskich" i swawoli politycz­

nych, gorliwie tłumione w sferach robotniczych przez wła­

dze, które tępiły w kraju najmniejszy objaw bliżej niezna­

nych pojęć: „socjalizmu" i „anarchizmu". Ale ogół prasy reprezentow ał tylko — polskość, w której wyraźniejszych odcieni wówczas nie dostrzegano.

Nie wszystko, wprawdzie, rozumiałem z tego, o czem przy stole mówiono, ale z zapartym tchem, wcisnąwszy się w oddalony od kręgu światła kąt otomany, stojącej w rogu pokoju pod oknem, siedziałem cichutko, drżąc z obawy aby mnie znowu na salę do tańca nie wy­

ciągnięto...

Z tych rozmów poufnych utkwiły mi tylko w pamię­

ci odmieniane we wszystkich przypadkach nazwiska: Hur- ki, A puchtina, Jankulja, i innych satrapów rosyjskich, od których losy spraw całego Królestwa i jego mieszkańców zależały.

Z tego wszystkiego zapamiętałem humorystyczne, tyczące czystości języka polskiego rozporządzenie wszech­

władnej cenzury, która przyczepiła się do ortografji tekstu biletów do teatrów rządowych. Były one drukowane w 2-ch językach: urzędowym — rosyjskim i polskim. Otóż w polskim tekście nakazano zmienić napis „...rząd krze­

seł" na „...rzęd krzeseł", albowiem „rządem" po polsku zwie się „prawitielstwo" (rząd państwa), który przecież nie można postponować siadaniem... To rozporządzenie utrzymało się długie bardzo lata.

(43)

Podobnych absurdów cenzury p. Jankulja notowano bardzo dużo. Jed n ą tylko miał ten wszechwładny cenzor dobrą stronę, że zgadzał się nieraz na przywrócenie skre­

ślonego w jakimś artykule, czy w powieści zdania, a na­

wet całych ustępów, czyniąc to zawsze w gabinecie re­

stauracyjnym po smacznem śniadanku lub kolacyjce...

Wtulony w róg otomany i zasłuchany w rozmowę redaktorów, wiele spraw nie rozumiałem, ale doniosłość ich wyczuwałem po zmianie tonu, często aż do szeptu zniżonego, gdy drzwi od korytarza się otwierały, lub — po zmianie tem atu, gdy służący był w pokoju.

Młodociany syn „M atki-Polki" z rozpaloną skronią i jarzącemi się oczyma całą duszą wsłuchiwał się w „...dłu­

gie, nocne rodaków rozmowy"..,

KONSYLJUM. — Długie, nocne rodaków rozmowy — pow­

tórzył chory z westchnieniem.

Obudził go dzwonek w przedpokoju.

Przy łóżku chorego siedział stały jego lekarz, dr. J.

W. Nadszedł właśnie jeden ze znakomitych specjalistów chorób wewnętrznych, dr, K. Z., naczelny lekarz jednego z lepszych szpitali, cieszący się olbrzymią praktyką i za­

służoną sławą w swoim zawodzie.

Chory podejrzliwie spojrzał na ową wyrocznię, która snać sympatyczne zrobiła na nim wrażenie, bo chory uśmiechnął się życzliwie na powitanie i biernie poddał się konsultacji.

Dr. Z., badając poszczególne organa wewnętrzne cho­

rego, zaopinjował, że płuca są zdrowe, serce dobre...

— Panie doktorze! J a już od kilku miesięcy — w trą­

cił chory — zażywam z przepisu profesora P. pastylki glonoinowe...

— One panu nie zaszkodzą — odparł doktór.

37

(44)

— Ateż to przecież nitrogliceryna...

— Wcale bezpieczna — zapewnia sławny lekarz.

Następnie zbadał dotykami żołądek i kiszki, lecz nie mógł domacać się śledziony, k tóra w tyfusie winna się

była uwydatnić. Natomiast zwrócił uwagę swego kolegi na powiększenie wątroby.

— To z pijaństwa, panie doktorze — rzekł chory jowialnie.—Właśnie przed dwoma tygodniami jeden z moich dobrze pijących księgarzy umarł na taką powiększoną wątrobę...

— No, panu to napewno nie grozi — zaopinjował doktór, upewniwszy się u żony chorego, że trunków zbyt­

nio nie nadużywa.

W ypytawszy doktora W. o dotychczasowy przebieg choroby i kuracji, sprawdziwszy leki, na których smak nie omieszkał się chory użalić, sławny lekarz zaakcepto­

wał sposoby leczenia i ścisłą djetę, stosowane przez ko­

legę, oraz dodatkowo zaordynował trzy razy dziennie po proszku pyramidonu w małej dozie (0,05 gr.), które po­

lecił zażywać w ciągu całego okresu choroby.

A przedewszystkiem zalecił spokojne nawznak leże­

nie pod lodem, zmienianym bezustannie dzień i noc.

Jedyna nadzieja, jaką chory pokładał w tym nowym lekarzu, iż go uwolni od tych katuszy, — prysnęła.

Łzy, jak grad, puściły się z oczu starem u chłopu, którego choroba dziwnie jakoś rozdrażniała i rozczulała, Nastąpiły ze strony chorego narzekania, żale, straszenie odleżeniem płuc i zapaleniem. Nic nie pomogło. Dr. Z. był niewzruszony i wreszcie odezwał się zupełnie serjo i z całą przekonywującą powagą w głosie:

— Tak musi być, jeśli pan chce wyzdrowieć.

Wówczas dopiero chory uwierzył, że trzeba z tem

Cytaty

Powiązane dokumenty

Istotne jest dopiero to, że gdy giną szlachetni, gdy tchórzostwo i zdrada kruszą humanistów, w coraz bardziej osamotnionym, coraz bardziej osa­ czonym twórcy

tyń” jest Oddziałem Muzeum Narodowego Politycznej Historii Rosji w Smoleń­ sku. Podstawą jego funkcjonowania jest uchwała rządu Federacji Rosyjskiej z 19 października

Unia Europejska, kierując się potrzebą posiadania niezbędnych statystyk dla ocen rozwoju społeczno – gospodarczego krajów oraz polityki spójności spo- łeczno –

Chrześcijanin wyznając swoją wiarę, wyznaje jednocześnie, że jest „w dro­ dze”, jak jego Pan, jest pielgrzymem, który przebywa w namiocie, jak Sło­ wo, które

In teresu jące dane dotyczące okręgu olsztyń­ skiego z aw ierają niew ątpliw ie dokum enty zw iązane z udzielaniem pom ocy m a ­ 25.. Cenny m ateriał stanow ią tam

Od opowieści historycznej oczekujemy rzetelności w przedstawieniu: zasadniczych wydarzeń, celności w charaktery- styce centralnej postaci oraz innych postaci, historycznie

The exact functional relationship between heave parameters and hull particulars is difficult to determine analytically, especially since little is known concerning the effects

Pomysł opublikowania Linguarum silva zrodził się wiosną 2011 roku w środowisku młodych naukowców z Instytutu Języka Polskiego Uniwer- sytetu Śląskiego w Katowicach i od