Wacław G ą siorow ski.
EMILIA PLATER.
18
Z góry—więc trafić do którego z dygnitarzy. Niech się ujmie za panem Grużewskim, niech poświad
czy, niech odezwie się w porę, niech przypomni, że major nie pierwszą w życiu ma awanturę, że ot ten się napił, tamten się napił i poczubili się uczciwie, ze szcze
rości, z przyjaźni. Albo lepiej—
w głowach się zakurzyło i panna im się wymówiła. Z tego dwa ko
guty do siebie. Panu Grużewskie- mu nie śniła się nawet Kaługa, major źle zrozumiał, posądził go i obraził. Nietrzeźwa była uraza, odpowiedź też nietrzeźwa być mu- siała.
Asesor długo jeszcze wykładał ministrowi kalwińskiemu, jak trze
ba z dołu iść, jak próbować udo
bruchania majora, jak działanie pa
pierów opóźnić, jak i co zagmatwać, a jak, w ostatecznym wypadku, młodego dziedzica Kielm za nie
spełna rozumu ogłosić. Wreszcie rozrzewnił się własną dla państwa Grużewskich życzliwością, o pro
siaka się przymówił, aby korczyki zboża okrasić, i pożegnawszy czule ministra, do Rosień odjechał.
Pani Grużewska, po wysłucha
niu relacyi ministra, ledwie sobą władać mogła. Do syna wprost do jego komnatki podążyła i za
żądała odeń tłómaczeń.
Juliusz bez słowa protestu przyjął matczyne napomnienia, ani odruchem, ani spojrzeniem nie próbował szukać usprawiedliwienia dla zajścia z majorem. Każde jej zapytanie potwierdzał, żadnego za
rzutu, żadnego domysłu nie od
pierał.
Tak stało się istotnie. Uniósł się i ciął. Ciął, bo nie mógł ina
czej. Sprzeczka?—nie było sprzecz
ki. Nie chce starań, nie chce tło- maczeń.
Pani Grużewska, miotana trwo
gą i gniewem na przemiany, zaklęła syna, aby zaciętością sprawy swej nie pogarszał, aby ocknął się z te
go opętania, aby użalił się matki, aby na cienie rodzica wspomniał.
Juliuszowi łzy w oczach za
błysły.
Pani Grużewskiej zdało się, że nareszcie dosięgnęła, że nareszcie dawne wylanie ozwało się w piersi syna. Gdzie tam! Juliusz do kolan pani matki się chylił, przepraszał za coś, za coś przebaczenia żądał, kajał się, lecz serca nie otworzył.
Pani Grużewska nazajutrz po
nowiła swe zaklęcia, a dla wzmoc
nienia wpływu ministra kalwińskie
go na odsiecz wezwała. Ale Ju
liusz już się teraz zupełnie zaskle
pił. Co gorsze, odrzucał wszelką
Powieść historyczna.
myśl o szukaniu wykrętów i pro- tekcyi.
Minister chciał polityczniej upór ten przełamać, wystawiając, że kie
dy Juliusz dał majorowi słuszną niewątpliwie nauczkę, toć mu nie uchybi, że ktoś tam nie nauczkę, jeno, wynikającą z niej, kondem- natkę odrobi — ku czemu strarczy, by się nie sprzeciwiał. A ów ktoś tam, świadom arkanów, chryję na pospolitą sprzeczkę spódniczkową wystrychnie.
Ale Juliusz, który był dotąd w milczeniu słuchał perory mini
stra, na wspomnienie spódniczko- wej sprzeczki zbladł jak chusta.
— Ani słowa więcej! — wy
krzyknął z taką pasyą, że minister, dotknięty do żywego, jeno zabęb- nił palcami po tabakierce, odsap
nął i wyszedł bez pożegnania.
Tymczasem, zanim pani Gru- źewska zdołała coś przedsięwziąć w sprawie Juliusza, do Kielm zje
chała komisya powiatowa.
Czego chciała, czego szukała—
nie wiadomo.
Przez dwa dni niby sprawdza
ła spisy rekruckie, niby liczba dy
mów i dusz zajmowała ją jedynie,
niby bąkała o podatkach,niby o podwodach do budowy kanału windawskiego potrzebnych, a w is
tocie włóczyła się z kąta w kąt,
225
od m iasteczka do dwora, od dwora na probostw a, z probostw do folwarcznych zabudow ań—i znów do dwora i jeszcze do miasteczka.
A za kom isyą wszędy popłoch szedł i lęk szedł, ile że nikt zgoła wywnioskować nie m ógł celu przy
bycia komisyi.
D opiero, kiedy na odjezdnem m inister kalwiński, którem u przy
padła znów m isya ugaszczania d o stojników powiatowych, zapytał w prost o przyczynę tego zjazdu, radca, co za starszego był, za
uważył wymijająco:
— Hm... hm, długoby mówić.
Nieporządki są. „B um aga11 przyszła.
Źle u was, panowie, bardzo źle!
M inister zaręczył energicznie, ale radca skrzywił się.
— Tie! tie! W szystko dobrze...
znam y wasze „w szystko dobrze", ty l
ko młody pan Grużewski nie d o brze się spisał. Z ojca na syna idzie. Nie m ówmy o tem, nie mówmy. Pokaże się, co dalej... po- każe.
To oświadczenie cały dwór kielmeński poruszyło, grom adę p a chołków stajennych rozpędziło po świecie z listami pani Gruźewskiej, księdza altarzystę wyprawiło do W il
na, cywuna zaufanego do Rosieć, ciotkę Anielę do pana M edarda Kończy, — wszystkim mieszkańcom kielmeriskiego dw oru kam ieniem za
ciężyło na piersiach; dwóch jeno ludzi zdawało się nie obchodzić wcale — Rydwina i Juliusza. Lecz, jeżeli obojętność rezydenta m ogła znaleźć wytłom aczenie i w jego flegmatycznej naturze, i w starczem zjełczeniu, i w tej pasyi, która co roku, wraz z nastaniem jesieni, p o grążała go w księgach i w inny zgoła świat przenosiła, — o tyle taż sam a obojętność w prost niezrozu
m iałą była w Juliuszu.
W szak on był sprawcą złego i on przyczyną niepokojów , wszak nad nim zawisł papier gubernator- ski,— więc on pow inienby się nade- wszystko uradow ać nadchodzącym nowinom , że graf Tyszkiewicz przy- rzekł instancyę wnieść, że pan m ar
szałek do znajom ego generała wy
stosow ał obszerne pismo, że ispraw- nik obiecał najlepsze wydać św ia
dectwo, że pan M edard Kończą
ciotkę Anielę do Dowgiałły w ypra
wił z gorącem poleceniem i że ksiądz altarzysta już czyni, co trze
ba, w Wilnie. Juliusz jakby nie słyszał tych nowin, jakby nie czuł spojrzeń, szukających na jeg o tw a
rzy żywszego drgnienia.
Co osobliwsze, że gdy nikt z domowych, pom im o fortelów, nie m ógł Juliusza wyciągnąć na rozm o
wę, trafił doń najniespodziewaniej stary Rydwin. Oto, po którejś nie
znośnie długiej a głuchej wiecze
rzy, zbliżył się do Juliusza, wziął go za pętlicę u czamary i m ruknął pod nosem:
— Chodź waść, poczytamy: ja ko Rejtan odpow iedział Poniri- skiemu.
Juliusz, słowa nie rzekłszy, p o szedł za rezydentem.
O dtąd co wieczór, bez wezwa
nia, Juliusz podnosił się za p rz y kładem Rydwina i wychodził z nim na podwórze dworskie, a stąd za
wracał do staroświeckiej bram y wjazdowej, w której szczycie, m ię
dzy biblioteką i zbiorem rzymskich m onet, jeszcze przez imci pana chorążego założonym , mieściła się stancyjka rezydenta. I tu w ysiady
wał do późnej nocy. Czy istotnie jeno na czytanie chodził, czy nara
dy z Rydwinem odpraw iał, czy zwierzał się z czem, czy co mówił,—
nie podobna było dociec, bo rezy
dent milczał, a Juliusz, jak i przed
tem, unikał odpowiedzi.
N adszedł grudzień, z nim śnie
życa, a ze śnieżycą pisanie od k się
dza altarzysty, zalecające, że spra
wa się klaruje i żeby Juliusz nie czekał ruskiego miesiąca, jeno za
raz do W ilna przybywał, a w szyst
ko najpom yślniej się ułoży.
Pani Grużewska, którą pisanie po wieczerzy doszło, chciała n a
tychm iast słać po Juliusza, lecz wspomniawszy, że tego właśnie wieczora był więcej niż zazwyczaj osowiałym, postanow iła do rana z rozm ow ą zaczekać. A sama, ucieszywszy się dobrą wieścią z mi
nistrem kalwińskim, pełna otuchy udała się na spoczynek.
V
Ten spoczynek zaś spraw iedli
wie należał się skołatanej głowie pani Gruźewskiej. O d tygodni przecież, noc w noc, bezsenność ją
mordowała, dręczyły m ary ponure prześladowały złe przeczucia. Lada od
głos, lada stukot we dworze, drżeniem ją napełniał, przywodząc zasłyszane opowieści o tem, jak to, śród ciszy nocnej, zajechała kibitka i jak, za
nim się najbliżsi porw ać zdążyli z posłania, już znikła w pomroce, już nową strzechę okryła żałobą.
Ale i tej nocy jeszcze nie da- nem było pani Gruźewskiej zaznać spokojnego wczasu. Najpierw b o wiem wichura rozszalała się z taką siłą, z taką zajadłością uderzyła na sędziwe m ury kielm eńskiego dw o
ru, jakby go chciała na pył śnież
ny, którym łom otała po szybach, zetrzeć w swem objęciu. A potem, gdy wichry ścichły, gdy ustały pie
kielne zaw odzenia w kom inie,— od strony sieni doszedł panią Gru- żewską zgiełk przytłum ionych g ło sów — zgiełk tak niezwykły, że bez w ahania wyskoczyła z pościeli służebną budzić i do kredencerza ją wyprawiać.
O dpow iedź przyszła niebawem.
Komisarz Jaw tok z Jurborga wró
cił, a dostrzegłszy światełko w kom- natce Juliusza, do niego się opo
wiedział i stąd zgiełk.
Żachnęła się pani Grużewska na niew czesne odw iedziny, ale i uradowała zarazem. Jaw tok był bodaj jedynym^człowiekiem, zdol
nym na Juliusza w płynąć poczci
wie. Jaw toka w łaśnie najwięcej brakło pani Gruźewskiej w ostat
nich czasach. Juliusz geom etrę miał sobie za przyjaciela, za p o wiernika. 1 przyznać trzeba, że Jawtok, choć ubogiego był rodu, niepoczesnego, zasługiw ał na to.
Pani Grużewska od daw na się doń przekonała. N igdy nie nastręczał się sam, nie naprzykrzał, pracował po daw nem u, po daw nem u wlókł się na swym wózku kom isarskim , ani próbując przym ówić się o coś, coś z zażyłości z bogatym dziedzi
cem skorzystać. Swej przewagi m oralnej nad Juliuszem na dobro używał, tylko na dobro. Może nieraz z jakobiristwem się wyrwał, może nieraz wsączył w duszę m ło
dzieńczą Juliusza odrobinę dem a
gogii, może cale zbytecznie sp o wiadał się ze swoich prostackich nieco w yobrażeń o rów ności sta-
nów, ale bez szkody. Już nie
boszczyk pan Jakób chętnie poglą- dał na to przyj acielstwo syna.
1 słusznie—żeby Jawtok nie prze
padał był od dwóch miesięcy na komisyach granicznych, to i zmar
twień nie byłoby z Juliuszem.
Zacny geometra i dawniej zawie
rał ukryte pakty i skłaniał przy
jaciela według myśli matczynej.
On przecież odwiódł go od zamie
rzonej podróży za granicę. Opatrz
ność go zesłała. Tak, tak, Jawtok najlepiej trafi do przekonania Ju
liuszowi, on zeń wszystką rozterkę dobędzie i skłoni do wyjazdu do Wilna. Nie dość, zgodzi się mu towarzyszyć. Nie odmówi, Jawtok z pewnością nie odmówi.
Dnia następnego, ledwie pierw
sze szaro-niebieskie smugi grudnio
wego poranku dosięgnęły puchów śnieżnych, otulających spadzisty dach kielmeńskiego dworu, pani Grużewska już krzątała się po gos
podarstwie, już po dwakroć prze
sunęła się pod drzwiami komnatki Juliusza, już wyglądała śniadanio
wej pory, aby po Jawtoka posłać.
DCN.
Władysław St. Reymont.
MARZYCIEL
25 _______
I nie poszedł, ale że i sen dya- bli wzięli, powlókł się do bufetu na czarną kawę. W sali było peł
no osób, a panna Marychna stała za bufetem w całym majestacie swo
jej urody, dumnie spoglądając na garsonów, aż jej opięte w białe jerseye piersi kłębiły się groźnie nad przekąskami; twarz miała biel
szą od śniegów, umalowane usta krwawiły się jak rana i oczy pod
czernione promieniały, z godnością nalewała kieliszki, a z prawdziwym wdziękiem pompowała piwo, ale Józia powitała najczulszym z uśmie
chów i znalazła czas, aby mu zro
bić wymówkę:
— Tak się bałam o pana! Prze
cież mógł się pan śmiertelnie prze
ziębić!
— A ja się tylko śmiertelnie urżnąłem i spałem w brankardzie do samego rana.
- Pan Soczek opowiadał, jak strasznie się wszyscy narażali...
— Rzeczywiście straszliwie żar- li, a popijali jeszcze lepiej!—odrzekł wzgardliwie i umilkł, bo naraz wspomnienia nocy buchnęły mu do mózgu, roztaczając się w pamięci w całej nieubłaganej jasności, że aż mu dusza się skurczyła z żałości.
— Nawet mnie nie poznała!
A wreszcie jechał ją sęk! — zaklął.
Ale tą gniewną klątwą widma nie odpędził, ni żałości nie stłumił, ni tęsknoty nie ugasił. Nowa fala smut
ku ogarnęła mu serce i zalewała żrącym, bolesnym warem.
- To musiało być strasznie ślicznie!—zaszczebiotała znowu pan
na Marychna.—Taka noc okropna,
ogniska, zasypane pociągi, to strasz
ne, jak mamcię kocham!
— Tak, to było strasznie ślicz
nie głupio!—mruknął jakby swoim własnym myślom.
Raciborski usiadł przy nim i, nachylając się, rzekł, wskazując na słońce:
— Jak Pana Boga kocham, ale dzisiaj już pachnie wiosną!
— Myślę, że prędzej konia
kiem!
Odsunął się dosyć niechętnie, bo od szlachcica jechało jakby z o- twartej kufy; ale Raciborski się nie obraził, a odparł z melancholijnem westchnieniem:
— Niestety, tylko piwem!
— Czemuż przynajmniej nie węgrzynem?
— Darowanemu koniowi w zę
by nie zaglądają. A przytem ja tam nie przebieram, piję, co mi Bóg da i byle w dobrem towarzy
stwie.
— No i dużo, to grunt!
- A jak Pana Boga kocham, że wolę dziesięć kufli dobrego ba
wara, niźli butelczynę byle jakiego sikacza, już mam taką naturę. Ale, podałem wczoraj prośbę do sena
tu, za jakieś parę miesiączków mu
si się ostatecznie rozstrzygnąć.
— Czekaj tatka latka, aż ko
byłkę wilcy zjedzą.
— Święta prawda! Wygrać ju
ści wygram, jak amen w pacierzu, ale tymczasem już mi łeb pęka z kłopotów! Wiadomo przecież, że gdzie cienko, tam się rwie! Czło
wiek musi, jak piskorz, wywijać się przed temi pijawkami!
— Goły rozboju się nie boi, a przecież ze skóry pana nie ob
łupią!
Szlachcic przysunął się jeszcze bliżej i zaczął coraz serdeczniej skarżyć się na swoję dolę, sondu
jąc go przytem bardzo wytrawnie, na ile da się dzisiaj naciągnąć. Ale Józio jakby nie słyszał i hipnotyzo
wany gwarem i stosami walizek, piętrzących się pod ścianami, z nie
zmierną uwagą przeglądał twarze pasażerów.
— Jak pan myśli, gdzie mogą jechać ci ludzie i poco?
Pytał z nagłem ożywieniem.
— A dyabeł z niemi dojdzie do ładu! Dawniej, to człowiek wie
dział od razu, że szlachcic jedzie w sąsiedztwo, żyd za interesami, ły
czek do Karlsbadu, a chłop na odpust;
ale teraz panie dobrodziejski, wszy
stko jak groch z kapustą! Każdy lata, jak pies za własnym ogonem, a nikt dobrze nie wie, gdzie i poco!
— Podróżowanie to zupełnie współczesna przyjemność!
- Pan to nazywa przyjemno
ścią! Gnieść się, jak śledź w becz
ce, łykać kurz i dym, przepychać się, ganiać z wywieszonym ozorem, pamiętać o bagażach, pilnować się dzwonków... a niech to kaczusie za
dziobią taką przyjemność!
— Właśnie! z pociągu na po
ciąg, z miasta do miasta, z kraju do kraju, statkiem czy pociągiem, łodzią czy wozem, konno czy auto
mobilem... byle tylko prędzej i da
lej. Byle tylko prędzej i dalej! Po
wtórzył z naciskiem.
— Panu łatwo używać takich
227
rozkoszy! Bileciki dadzą, gotówki dostarczy pan Sznelcug i hajda choćby na drugi koniec świata.
— To też wkrótce wyjeżdżam!
Rzucił bardzo stanowczo.
— Daleko!
— Do Europy!—odparł krótko i zamyślił się głęboko.
— Ale muszę panu powiedzieć jaka szelma ten mój hotelarz.
— Wyrzucił pana z mieszkania?
— Cóż znowu, jakby śmiał!
Figle mi tylko robi. Naprzykład dzi
siaj rano, co mi chcieli urządzić:
Dzwonię, jak zwykle, na kawę; dłu
go jakoś nie przynoszą. Dzwonię po raz drugi... nikogo; krzyczę na
korytarz, bo głodny byłem, nie przy
mierzając, jak pies. Ani żywego du
cha! Zrobiłem taką awanturę, że cały hotel wyleciał na korytarz.
Przylatuje lokaj i tłómaczy się, że przerabiają kuchnię i śniadania nie będzie! Dostał w pysk i musiał przynieść z cukierni! Ale to mi się nie podoba, to prowokacya. Nie puszczę mu tego płazem.
— Niech się pan od niego wy
prowadzi, a będzie ukarany!—pod
suwał mu złośliwie.
- A jak Pana Boga kocham, że to zrobię! A kiedy nie rozumie zaszczytu, jaki robię jego podłej bu
dzie, to zrobię szelmie na złość i
przeprowadzę się do jego konkurenta!
— To taki kołtun, że woli go
tówkę, niżli zaszczyty. Ja go znam.
— Niedoczekanie, nie powącha ani grosza! Chyba, jak wygram proces.
— Musi jeszcze nieco pocze- kać!z zauważył Józio, powstając z krzesła, gdyż znowu sygnalizo
wano jakiś osobowy. Raciborski odprowadził go do kasy, wziął so
bie na zapas garść papierosów i tak subtelnie a uporczywie przymawiał się o pożyczkę, że Józio się znie
cierpliwił i przerwał mu z brutalną szczerością:
— Nie tędy droga do rubla!
Absolutnie nie mogę dzisiaj!
_______ DCN.
A bgar Sołtan.
LIGR KOLEŻEŃSKR.
Kościół się opróżniał.
Jedne z ostatnich wyszły dwie panie, które, spotkawszy się przy kro- pielnicy, poznały się nawzajem, przy
stanęły i serdecznie zaczęły się witać:
— Wando! Kochana Wando! Co się z tobą dzieje?—wołała serdecznym, cie
płym głosem jedna znich, niższa, pełniej
sza, w prześliczne, aksamitem kryte fu
terko odziana, mająca na głowie czapecz
kę. a na szyi ,b o a “ z prawdziwych soboli, wskazujące, że musi należeć do najbogatszych sfer społecznych.
Witana w tak serdeczny sposób druga kobieta była wysoka, szczupła, dziwnie— mimo czterdziestu kilku la t—
zgrabna osoba, odziana w najskrom
niejszy czarny strój, a mimo to no
sząca na sobie cechy najwyższej dy- stynkcyi i dobrego smaku.
— Wando! Kochana moja przyja
ciółko! Cóż nie odpowiadasz na mo
je pytanie?
Na twarzy czarno odzianej pani mignął wyraz chwilowego zaambara- sowania; zdawało się, że niechętnie chce się w tę rozmowę wdawać...
Wreszcie przemogła się i odpowie
działa:
— Zanadto zdumiona byłam, Ró
żo, twą serdecznością. Za silnie przy
pomniały mi się dawne czasy... O d
wykłam już od tego... Życie takie szare, takie ciężkie.
W ychodziły powoli z kruchty koś
cielnej. Tłum żebraków otoczył stroj
ną w sobole damę, a ona hojną ręką rozdawała na wszystkie strony jałmużnę.
— Niech Bóg Wszechmocny bło
gosławi naszę księżnę panią! — wołali chórem żebracy.
— Nasza Krystyna złajałaby mnie za tę jałmużnę... — rzekła, uśmiechając się łagodnie, ale z pewnym odcieniem sarkazmu.
— Ale ja— mówiła dalej— nie mo
gę sobie odmówić tej przyjemności,
rozdawania osobiście tych groszaków, chociaż Krysta powiada, że ci żebracy z krucht kościelnych są bogaci: i mają pono swe konta w banku jej męża.
— Miłosierdzie Krysty — szepnęła oschłym tonem pani w czerni — jest strasznie urzędowe, biurokratyczne, zu
pełnie wszelkiego ciepła pozbawione.
— Masz słuszność, moja droga!—
odparła pani w aksamicie i wsypała w pomarszczoną dłoń strasznej jedno
okiej żebraczki całą resztę niklowej monety.
W chwili ukazania się we drzwiach kościoła pani w sobolowem futerku, podjechała kareta, zaprzężona w dwa białe, wspaniałe lipizanery. M itry ksią
żęce w idniały na karecie i na uprzęży.
Starszyjuż, siwiejący służący, z n iz - kim ukłonem otwierał drzwiczki w y
kwintnego powozu.
Księżna zwróciła się do swej to
warzyszki i rzekła serdecznym, ciepłym głosem:
— Zrób mi tę przyjemność, Wan
do, i wstąp na godzinkę do mnie...
Zjemy razem śniadanie... Krystyna obiecała dziś być u mnie na śniada
niu... Będziemy razem... Przypomni
my sobie dawne klasztorne czasy.
— Nie mogę! — odrzekła Wanda.
— Zrób to dla mnie!
— Nie mogę w żaden sposób!
— Dlaczegóż? — nalegająco py
tała księżna. — Nie zamykaj się!..
Nie unikaj ludzi... Będziesz mię
dzy swoimi. Należy utrzymywać sta
re, takie serdeczne stosunki.
Pani Wanda zarumieniła się i z pew
ną przykrością odpowiedziała:
— Na chęci mi nie zbywa!
— Dlaczegóż mi odmawiasz?
— Widzisz — mówiła, zwleka
jąc,— godzina jedenasta, o drugiej moja gromadka zbiera się na obiad, a dziew
czyna służąca beze mnie nic przygo
tować nie potrafi... Mąż z biura, córki
z lekcyi, Kazio z redakcyi, Oleś ze szkoły... wrócą i nie zastaną nic do zje
dzenia... Muszę, muszę wracać.
Na twarzy księżnej malowało się zdziwienie, ale zapanowała nad niem, i przybrawszy wesołą pozę, zawołała:
— To ja ciebie odprowadzę!...
I nie namyślając się długo, skinęła na furmana i rzekła stanowczym tonem:
— Niech Mateusz jedzie sam do domu i da znać księciu panu, że w ró
cę piechotą za godzinę... Śniadanie niech będzie gotowe na zwykłą porę.
Kareta ruszyła... Księżna ujęła serdecznie ramię pani Wandy i rzekła, śmiejąc się:
— Teraz mi się ju ż nie w yw i
niesz, odprowadzę cię aż do twego domu.
— To daleko! Aż na Zielonej!
— Nic nie szkodzi... przejdę się.
To zdrowo!
Poszły.
Rozmowa zrazu nie kleiła się, ale że odległość była wielka i czas przechadzki długi, więc rozgadały się wreszcie. Serdeczność księżnej zwy
ciężyła rezerwę pani Wandy. Zanim znalazły się na placu Halickim, rozma
wiały jak za dawnych czasów.
Pani Wanda snuła przed dawną przy
jaciółką projekty, zrodzone w jej boga
tym i doświadczonym umyśle.
— Spotykam ciągle — mówiła — młode dziewczęta, koleżanki mych có
rek, wychowane w naszym klasztorze, a zarabiające po świecie jako nauczy
cielki. Żal serce ściska, jak te biedac
twa błąkają się, jak się tłuką po świe
cie samopas, w braku wszelkiej orga- nizacyi.... Klasztor, ostatecznie odcię
ty od świata, ich losem zająć się spe- cyalnie nie może, a chociaż matka przełożona pamięta o nich i wskazuje odpowiednie miejsca, to jednak nie zawsze może stosownie je umiesz
czać... A w nagłych wypadkach za daleko jest, zanadto pozbawiona związ
ku z praktyczną stroną życia, aby mogła dać w każdym razie radę i po
moc... Te biedaczki w świecie dzicze
ją, robią się malkontentkami.
Księżna słuchała z uwagą, pani Wanda mówiła dalej, zapalając się:
— Przyszła mi myśl pewna...
Pragnę zawiązać ligę koleżeńską po
między uczenicami naszego klasztoru...
Wciągnąć do tej ligi ubogie i bogate i w ten sposób umożebnić pewną kon
trolę, pewną pomoc w dalszem życiu...
1 wzmocnić węzły koleżeństwa, stwo
rzyć pewną stałą organizacyę.
— Cudowna myśl!—zawołała księż
na—muszę się z z Krystą naradzić.
— Nie rób tego! — przerwała jej gorąco Wanda. — Krysta ma dziwne zwyczaje... Pamiętasz, jak w mej głowie powstała myśl jubileuszu ma
teczki... Podzieliłam się była z nią, radząc się o sposoby wykonania... 1 co się stało?... Zabrała się do dzieła, prze
prowadziła, ale przed całym światem ogłosiła, że to jej była myśl, i funda- cya, założona ku uczczeniu jubileuszu, to jej dzieło.
— Prawda!—szepnęła ze zgorsze
niem księżna — zapomniałam o tym szczególe. Tak, tak... Toś ty pierw
sza nam tę myśl nasunęła.
— Ale mniejsza już o to—mówiła dalej, zapalając się, uboga koleżanka.—
Tam bogate koleżanki sypnęły gro
szem, więc też i zasługa pomysłu na bogate spada; z mego pomysłu nie byłoby fundacyi... Ale tu,gdzie chodzi o najuboższe, to pragnęłabym, aby one wiedziały, że nad ich losem jam rozmyślała. To jedyna ambicya mego
życia.
Szły szybko i wkrótce znalazły się na Zielonej. Przed czynszową, do koszar podobną, nową kamienicą Wanda się zatrzymała.
— Tu mieszkam, na drugiem pię
trze—szepnęła, ani słowem nie zapra
szając księżnej, aby wstąpiła do jej domu.
— Poszłabym do ciebie na chwi
lę — mówiła wahającym głosem wiel
ka dama.
— Nie trudź się!—szepnęła z prze
rażeniem Wanda—schody strome, ciem
ne i nie zawsze czyste... U mnie ciasno, a ja sama zaraz do roboty się zabiorę... Kiedyś po południu musimy się zejść i naradzić nad tą ligą... Pra
cę pomiędzy siebie rozdzielimy. Ja wezmę na siebie pracownice, ty uprzy
wilejowane....
Rozśmiały się wesoło i uściskiem dłoni pożegnały.
**
Było już nakryte do stołu.
Książę, widocznie głodny, chodził niespokojnie po sali jadalnej, zaścielo
nej grubym, angielskim dywanem.
Olbrzymia jego postać zdawała się być niestosowną do tej nowoczesnej, w ma
hoń, bronzy i kryształ zdobnej jadalni.
Marszczył niecierpliwie czoło, potężną dłonią szarpał długie, siwiejące wąsy, a na śniadej, ogorzałej twarzy panował wyraz zniecierpliwienia.
Na angielskim, w mahoniowej szaf
ce „ zamkniętym zegarze, skazówka znaczyła sześć ‘minut przed pierwszą.
Nagle ozwał się dzwonek.
— Nareszcie!—zawołał książę.
Za chwilę wszedł służący i z u- roczystą miną zaanonsował:
— Pani baronowa Armenfeld!
Tuż za nim wbiegła osoba szczupła, ruchliwa, z twarzą już trochę pokrytą zmarszczkami, ale udająca młodą.
- Linety niema w domu? — za
wołała ze zdziwieniem.
— Dotąd niema! — odburknął książę ponuro.
— Prosiła mnie dziś na śnia
danie.
— Śniadanie gotowe. Ona gdzieś zawieruszyła się. Pewno z dobroczyn- nościami.
— Eh! Nie... Ja o wszystkich wiem... Beze mnie ona nic nie robi...
Musi być coś innego.
Zegar wskazywał za dwie minuty pierwszą.
Odgłos dzwonka znowu przerwał ciszę.
Za chwilę księżna, zarumieniona, oddychając pośpiesznie, weszła do ja
dalni. Nie miała jeszcze czasu zdjąć z siebie futerka i czapki.
— Gdzieś się zawieruszyła?— py
tał książę żartobliwym głosem, a z oczu jego błyskała radość.
— Co się stało? — dodała pani Krystyna baronowa Armenfeld, a wy
raz rozciekawienia przemawiał z każdej głoski.
Księżna zdjęła futerko, odetchnęła kilka razy głęboko i rzekła:
— Dajcie mi trochę odpocząć.
Szłam tak pośpiesznie, aby się na pierwszą nie spóźnić. Wiem, że mój książę pan tego nie lubi.
W tej chwili wybiła pierwsza go
dzina.
— Ale, gdzieś była, pytała upar
cie baronowa.
— Spotkałam się z Wandą Tren- czyńską... Ona nie mogła do nas przy
jechać; odprowadziłam ją do domu piechotą, aby mieć czas nagadać się...
Biedna kobieta!
—Czekaj, czekaj! — zawołał nagle książę. — Trenczyńska, Trenczyńska...
Miałem w pierwszej młodości sąsiada Trenczyńskiego, jeszcze za życia nieboszczyka ojca... gdym mieszkał w kluczu Sarnickim.... Dzielny był szlachcic.... Polowaliśmy nieraz ra
zem. Gospodarz był, pracownik wy
borny, ale mu fortuna w palcach się rozłaziła... Prawdziwy polski szlach
cic... fortuna się w palcach rozłaziła — powtórzył, śmiejąc się książę, rad z konceptu.
— I rozlazła się do denka!—prze
rwała księciu baronowa. — Ożenił się on później z naszą koleżanką, Wandą Rożniecką. Wziął za nią dwakroć sto tysięcy posagu, i przegospodarował i przepolował wszystko. Teraz miesz
kają tu bez grosza... Zajmuję się ich losem gorąco...
Podano do stołu. Książę zabrał się z namaszczeniem do dymiących, patryotycznych zrazów z kaszą.
Księżna, zwracając się do barono
wej, zapytała z zajęciem:
— To ty ją widujesz?
— Ależ bardzo często.
— I wiesz co o jej losie?
— Wszystko!... Więcej nawet, bo i ja i mój mąż, poczciwy Duniek, go
rąco zajmujemy się egzystencyą rodzi
ny Trenczyriskich... I z dumą mogę powiedzieć, że gdyby nie my, to Tren- czyńscy nie byliby w stanie utrzymać się we Lwowie.
Księżna nie mogła zapanować nad trochę ironicznym uśmiechem, słucha
jąc tych zwierzeń dobroczynnej pani.
Po chwili była jednak już w stanie zupełnie poważnie powiedzieć:
— Ty, ty potrafisz mi najlepsze podać sprawozdanie... Przyznam się, że los Wandy bardzo mnie obchodzi i byłabym szczęśliwą, gdybym mogła jej dopomódz, nie urażając jej miłości własnej... Pamiętam z klasztoru, że była dumna.
— I despotyczna—dorzuciła baro
nowa—i narzucająca swą wolę.
Po chwili dodała, niby namyśla
jąc się:
— Właściwie pomocy żadnej oni dziś już nie potrzebują... Tysiące lu
dzi żyje u nas w daleko gorszych wa
runkach materyalnych. Co było do zrobienia, to zrobiliśmy my, ja z moim mężem.
— Jakżeż żyją?—nalegała księżna.
— Zaraz ci wszystko opowiem—
odrzekła baronowa, biorąc z talerza pierś z bażanta. — Papa Trenczyński jest zajęty w banku mego męża... Po- sprzedawawszy swe majątki, ocenia te
raz cudze, które bank kupuje, lub na które wydaje się pożyczki hypoteczne.
— Może to robić doskonale! — przerwał książę, męcząc się nad skrzy
dłem bażanciem.
— Starszy syn, Stanisław-—mówiła baronowa dalej, nie zwracając uwagi na przerwę—jest zajęty, jako skończo
ny prawnik, w kancelaryi naszego syn
dyka i pracuje w redakcyi naszego dziennika, ale Duniek powiada, że ja
ko dziennikarz nie ma on żadnej przy
szłości... bo kark ma za twardy i jest uparty. Obie córki, Luna i Hela, dają lekcye... Luna muzyki, a Hela języ
ków... Wyszukałam dla nich najko
rzystniejsze miejsca, domy obywatel
skie, które najlepiej płacą. Najmłod
szy syn, Witold, jest na technice.
Duniek wyrobił mu stypendyum, a pó
źniej da mu miejsce w banku; techni
ków nam potrzeba... No, a ona króluje przy ognisku domowem, matka Grac- chów.
— Przezacna kobieta! — wykrzyk
nęła księżna.
— Ża wiele pozuje na męczenni
cę—szepnęła baronowa.
— Ogromnej inteligencyi, pracy i zaparcia się siebie... Podziwiam ją.
- Jaką była, taką jest... Dumna, z góry na ludzi patrząca; pomocną rękę prawie odpycha.
Błyski gniewu zaświeciły w oczach księżnej.
- Krysto, bądź sprawiedliwa! — zawołała porywczo.— To jest kobieta niepospolita... Sama w biedzie, zakło
potana, zapracowana, a jeszcze myśli o drugich.
I zapaliwszy się w obronie przy
jaciółki, księżna, zapomniawszy o o- bietnicy, zaczęła opowiadać baronowej
229
O projekcie pani Trenczyńskiej zawią
zania ligi koleżeńskiej pośród byłych uczenie klasztoru w X.
Baronowa pilnie słuchała... Od cza
su do czasu wtrącała swą uwagę lub poprawkę.
Gdy księżna skończyła, baronowa uśmiechnęła się sceptycznie i rzekła:
— Myśl zupełnie nie nowa! My- ślałam o tem dawno... Zobaczymy, czy Wandzie uda się wprowadzić ją w czyn.
Pożegnała się Spiesznie i, wyma
wiając się zajęciami, zaraz po śnia
daniu wyszła.
* **
W dwa tygodnie potem Staś Tren- czyński, rozgorączkowany, czerwony, zły, jak szatan, prosto z redakcyi przed zachodem słońca wpadł do domu. Za
stał w domu tylko matkę i, nie wita
jąc się nawet z nią, cisnął jej w ręce zmięty numer gazety.
— Co za podłość! — zawołał. — Niech mama czyta! Nasza przyjaciół
ka znowu mamusię urządziła!.. Zło
dziejka pomysłów!
Pani Wanda drżącą ręką rozłożyła gazetę i poczęła szukać odnośnego ar
tykułu.
— Tu, tu, tu!—wołał syn i znie
cierpliwiony wyrwał z rąk matki gaze
tę i sam zaczął czytać:
— „Baronowa Armenfeld, znana fi- lantropka, opiekunka wszelkiej nędzy, nie tylko w naszem mieście, ale w ca
łym kraju, przystępuje do nowej, do
broczynnej akcyi, mającej na celu o- piekę nad losem prywatnych nauczy
cielek, przedewszystkiem dawnych u- czenic klasztoru 'w X., w którym tak zaszczytnie samaniegdyś nauki skończy
ła, ku pożytkowi społeczeństwa i oj
czyzny".
1 dalej opisanie najdokładniejsze pomysłu pani Wandy i wieści, że: „mat
ka przewielebna, powiadomiona o tym wspaniałym zamiarze baronowej, z ca
łego serca przyklasnęła tej myśli, przyrzekła swe poparcie i udziela bło
gosławieństwa".
Pani Wanda nie była w stanie do
czekać końca czytania; mimo panowa
nia nad sobą, rozpłakała się serdecznie.
Za pół godziny taką samą gazetę przyniosła Luna, a za godzinę Hela.
Wanda szlochała spazmatycznie, wołając od czasu do czasu:
— Zabrała mi wszystko! wszyst
ko!.. Jedyne moje marzenie, i to mi wydarła. Zazdrości nawet uznania w klasztorze! Myśli moje kradnie!..
Stroi się w cudze pióra.
Staszek chodził jak chmura gra
dowa.
Na to wszystko wrócił do domu ojciec; wysłuchał zrazu ciekawie opo
wiadania i, uśmiechając się pobłażli
wie, rzekł:
— Niech jej wyjdzie na zdrowie!
— Nie wyjdzie jej to na zdro
wie! — zawołał Staszek. — Ja jej takie sprostowanie wypalę, że jej w piętach postygnie i odechce się raz na zawsze kraść cudze pomysły.
Stary Trenczyński popatrzył na syna, jak na waryata i zawołał:
— Oszalałeś! Mokra głowo!.. Na
wet się nie waż jej głośno coś podob
nego powiedzieć.
— Ciekawym, dlaczego? — przer
wał zaperzony Staś.
— Dlatego — mówił z [naciskiem ojciec,—że gdybyś takie sprostowanie wydrukował, to tego samego dnia wy
lałby mnie baron z banku i jakie ty
siąc dwieście albo i więcej koron by przepadło... Dlatego, że ciebie także wyrzuciłby z dziennika i 80 koron mie
sięcznie niema... Dlatego, że pointrygo- wałaby po domach i dziewczęta potra
ciłyby najlepsze lekcye... W rezulta
cie nie mielibyśmy z czego żyć... Po
wiadam: „Niech jej będzie na zdro
wie!.." A teraz chodźcie nakluski z se
rem, bom dyabelnie głodny.
Pani Wanda całą noc szlochała, a Staszek gryzł wargi i przysięgał zemstę tyranom.
* **
Nazajutrz już o godzinie dziesią
tej ktoś gwałtownie zadzwonił do miesz
kania państwa Trenczyńskich. Służą
cej nie było w domu, pani Wanda sa
ma otworzyła drzwi i ze zdumieniem ujrzała księżnę.
— Co się stało?—zawołała z prze
rażeniem i w jej zapuchłych od cało
nocnego płaczu oczach ukazały się znowu mimowolnie łzy.
— Nic się nie stało—rzekła uspo
kajająco księżna,—przyszłam cię prze
prosić... za... za moję gadatliwość.
— Wejdź, proszę, do środka—za
praszała Wanda.
Weszły.
Trenczyński, zobaczywszy księż
nę, zerwał się od stołu, rzucił gazetę, w której był pogrążony, i z dworskim ukłonem rzekł:
— Przypominam się pamięci Wa
szej Książęcej Mości.
— Pamiętam pana jeszcze z we
sela waszego.
— Inny byłem.
— Wszyscyśmy się zmienili... Ale do rzeczy... Wando, kochana moja, przebacz mi! Moje roztrzepauie i brak pamięci sprawiły, żem wygadała wszyst
ko przed Krystyną... A ona tak nie
godnie skorzystała z tego... Zrywam z nią zupełnie... Do matki przełożonej napisałam dziś w nocy długi list, opi
sując jej całe przejście... Całe, całe...
sięgnęłam aż do jubileuszu... Niech mi Krystyna wybaczy, ale tak się nie nad
używa cudzego zaufania.
— Dziękuję ci—szepnęła Wanda
— To nie koniec!—wowała zoży wieniem księżna... — Rzecz ogłoszom publicznie; moim obowiązkiem, jako je dynej winowajczyni w tem zajściu, jes' dać jasne i wyraźne sprostowanie.
— Przez miłosierdzie chrześcijań skie, niech księżna pani tego nie ro bi! — zawołał przerażony Trenczyński
— Dlaczego?
— Bo zemsta barona nas zgubi..
ja go znam.
I zaczął powoli przedstawiać księż
nej następstwa, mogące dla nich wy
niknąć.
Księżna słuchała z udaną powagą, wreszcie rozśmiała się wesoło i rzekła:
— Pan mnie ma za dziecko lub lekkomyślne stworzenie... A ja wszyst
ko przewidziałam i na wszystko mam radę.
Tu odsunęła trzcinowe krzesło od stołu i na niem usiadła.
— Bez zaproszenia siadam, bom się zmęczyła — rzekła wesoło. — Otóż tak: bać się barona zupełnie pan nie potrzebuje. Jego zemsta nie może już pana dosięgnąć... Mój mąż przy
pomniał sobie szanownego pana; po
wiada, żeście sąsiadowali jeszcze za tych czasów, gdy on za życia starego księcia administrował kluczem Sarnic- kim. 1 dotychczas jest z uznaniem dla doświadczenia, pracy i wiedzy go
spodarczej pana... A że teraz właśnie nasz poczciwy, stary Morawiec posta
nowił usunąć się od pracy, więc mój mąż proponuje panu objęcie w zarząd klucza Sarnickiego na tych samych warunkach, na jakich miałtę administra- cyę Morawiec.
— On przecież brał pięć tysięcy guldenów! — zawołał zdumiony Tren
czyński.
— Nawet sześć, bo mu książę w ostatnich latach podniósł...
— Przecież mnie książę tego dać nie może... Toby było szaleństwo.
— Może i da—przerwała mu sta
nowczo księżna,—ale niech pan zaraz jedzie do księcia, bo on czeka na pa
na, a jest niecierpliwy... Ja tu z Wan
dą zostanę.
- Więc moje dziewczątka wrócą na wieś—szepnęła Wanda.
— I po lekcyach biegać nie bę
dą—dodała księżna...
OGRÓD ALLANA.
29 ---
Zaśmiał się głośno, prawie jak chłopiec. Androwski spojrzał na niego z rodzajem ździwionej za
zdrości.
- I chcę, by pani przyjęła udział w mojem małem rozdaw
nictwie —dodał.—A pan, panie An
drowski, ponieważ nie masz za
miaru... Otwórz bramę, Smainie!
Zapał jego był zaraźliwy, i Do
mini ogarnęło naraz uczucie ra
dości życia. Spojrzała na Androw-
Przekład z angielskiego.
skiego, pragnąc go wciągnąć rów
nież w ten wir wesołości, który
szedł ku niej od hrabiego, i oba-
czyła, iż patrzał podejrzliwie na
hrabiego, który rozwiązywał teraz
sznurek od worka. Smain zbliżył
się do bramy, podniósł drewnianą zaworę i otworzył bramę. W tej
że chwili tłum twarzy ogorzałych i głów w turbanach runął poprzez szeroki otwór i mnóstwo rąk bru
natnych wyciągnęło się napastni
czo, a krzyki, głosy surowe, wita
jące, żebrzące, błogosławiące, ob
wieszczające swe nieszczęścia, okrzy- kujące potrzeby, wyliczające cnóty i niedole, urastały aż do ryku ogłuszającego. Żadna atoli stopa nie przekroczyła progu, nie dotknę
ła słońcem zalanego piasku. Pen- syonarze hrabiego, to prawda, byli wrzaskliwi, wiedzieli atoli, czego im nie wolno. Gdy ujrzał ich, zmarszczki na jego twarzy jak gdy
by się pogłębiły i palce szybciej poczęły spełniać swe dzieło.
- Pensyonarze moi dzisiaj bardzo głodni i, jak pani widzi, nie ukrywają tego zupełnie. Pro
szę spojrzeć na Bel-Cassem’a!
Dźwięk tam-tam’u i krzyk prze
raźliwy urastał do dzikiej zawie
ruchy.
Hrabia odrzucił sznur na pia
sek, zanurzył rękę w worek i wy
jął pełną garść miedziaków. Usta rozwarły się szerzej, ręce wyciągały się bardziej napastniczo, a w ciem
nych oczach lśniły wszędy srogie błyski żądzy.
— Pomoże mi pani?—zwrócił się do Domini.
- Oczywiście. A to wido
wisko!
Oczy jej również błyszczały, lecz razem ogniami igrającemi we
sołych przypływów szlachetności, która zdradzała życzenie, by worek zawierał jej pieniądze. Napełniła dłonie monetami.
— Niech pani wybierze sobie, kogo chce. Proszę pana, proszę!—
zapraszał hrabia, patrząc wciąż na tłum, ku któremu Domini zbliżała się z trzpiotowatą powolnością, pragnąc zaostrzyć apetyty, i tak już nadto żarłoczne.
Androwski zacisnął zęby, wziął kilka zmonet z worka, upuszczając jednę na ziemię. Przez małą chwi
lę hrabia jak gdyby był pełen wąt
pienia co do udziału swego gościa w tej żywej zabawie.
- Może to pana nudzi? — za
pytał.—W takim razie...
— Nie, nie, proszę pana; by
najmniej! Ćo mam robić?
Te ręce powiedzą panu.
Hałas urastał coraz bardziej.
- A kiedy pan będzie potrze
bował, proszę przyjść do mnie.
Zatem zawołał po arabsku:
„Spokojnie! Spokojnie!", gdy po
ruszenie gwałtowne zdało się już przeradzać w prawdziwą walkę na zbliżenie się Domini, i gdy wszyst
ko parło naprzód, jak wir żywy,
Androwski jeden ciągnął wolno ztyłu za Domini.
Smain, z którego aksamitnych oczu burza głosów nie odpędziła snów, stał tęsknie u namiotu stró
ża, patrząc na Androwskiego. W za
chowaniu nowego przybysza coś zdawało się go pociągać. Domini tymczasem już doszła do drogi wjazdowej. Ze zręcznością i wdzię
kiem kapryśnicy i z całą pasyą kobiecą, z osobistego wyboru rzucała sztuki pieniędzy do rąk, należących do twarzy, które ją pociągały, nie
czuła na lamenty tych, które po
mijała. Blaski tych wszystkich oczu płonących przejęły ją gorącem;
krzyki, które się wznosiły od bru
natnych gardzieli, podniecały ją.
Gdy palce były już puste, dotknę
ła z przejęciem ramienia hrabiego.
- Jeszcze, jeszcze, proszę!
- Ecco, Signora!
Wyciągnął ku niej worek. Za
nurzyła weń ręce i podeszła bliżej do bramy, z obiema rękoma, peł- nemi pieniędzy, trzymając je wy
soko nad głową. Arabowie rzucili się, jak psi ku kości, a ona chwilę wyczekiwała, śmiejąc się z całego serca. Potem zrobiła ruch, by rzu
cić pieniądz nad głowami najbliż
szych ku tym upośledzonym, któ
rzy ztyłu gromady miotali się i wołali błagalnie. Lecz naraz ręce jej opadły, wyrzuciła z piersi okrzyk przerażenia.
Wróżbiarz z piasku z czerwo
nego bazaru, prześlizgując się, jak płaz, pod falującemi ramionami i śród ciał rozszalałych nędzarzy, stał przed nią z uśmiechem na swej twarzy zbliźnionej, wyciągając swe wycieńczone ręce z układnym, lecz razem i drwiącym ruchem po
żądania.
XII.
Pieniądz upadł z palców Do
mini i potoczył się na piasku do stóp wróżbiarza. Ow atoli, chociaż przyszedł tu po żebraninie, nie zwracał na niego uwagi. Podczas gdy arabowie dokoła niego rzucili się na kolana i walczyli, jak zwie
rzęta o żer, on stał, patrząc na Domini. Uśmiech wciąż igrał na jego wargach. Ręka jego wciąż była wyciągnięta.
Domini cofnęła się instynktow
nie. Coś, co było, jak dreszcz strachu, nie fizycznego, lecz umy
słowego, wskroś ją przejęło, oczy swe atoli trzymała wciąż na jego oczach, jak gdyby, pomimo stra
chu, walczyła z nim uparcie.
Zapasy żebraków stawały się tak namiętne, że wreszcie rozkazy hrabiego zostały zapomniane. Pcha
ni zwartą masą tych, którzy byli
w tyle, ci, którzy byli na froncie, tłoczyli się lub padali na progu dla nich świętym.
Wreszcie fala wrzeszcząca ru
nęła na ogród. Smain podbiegł ze swego miejsca, a autokrata, który także sąsiadował o mie
dzę z dobroczyńcą, naraz stanął do apelu. Świsnął cztery razy w swo- ję świstawkę. Na każde świśnię- cie stawił się arab barczysty.
- Zamykać bramę!—zakomen
derował surowo.
Służalcy odpychali tłum wściek
le, bez ceremonii używając pięści i nóg. W ciągu jednej chwili pia
sek był oczyszczony, a Smain już złożył dłoń na wrotach i już je zamykał. Lecz wróżbiarz zatrzy
mał go ruchem i głosem układ
nym, lecz razem i rozkazującym, zawołał coś do hrabiego.
Hrabia zwrócił się ku Domini:
- To bardzo ciekawy jego
mość. Czy chce go pani poznać?
Dusza jej mówiła: nie, atoli ciało przyzwoliło. Skinęła głową.
Hrabia dał znak ręką. Wróżbiarz postąpił chyłkiem po piasku z wy
razem lekkiego tryumfu, a Smain uniósł wielką zaworę z palmowego drzewa.
— Czekaj! — zawołał hrabia, jak gdyby raptownie coś sobie przypominając. — Gdzie jest pan Androwski?
— Niema go tu? — Domini obejrzała się dokoła.—Nie wiem, doprawdy.
Podszedł szybko ku wrotom i wyjrzał przez nie. Arabowie, mil
czący obecnie i pełni szacunku, kupili się dokoła niego, pozdra
wiając salaamem. Uśmiechnął się do nich uprzejmie i zagadał do jednego, drugiego. Odpowiadali z powagą. Starzec jednooki wzniósł rękę, w której był tam-tam ,z na
ciągniętą kozią skórą, i wskazał w kierunku oazy, szybko porusza
jąc bezzębnemi szczękami. Hrabia wszedł z powrotem do ogrodu,- pariskiem skinieniem ręki pożegnał swych pensyonarzy i sam zamknął bramę.
— Pan Androwski odszedł, nie pożegnawszy się z nami—rzekł.
Domini znów uczuła wstyd z powodu Androwskiego.
- Nie sądzę, żeby mu bardzo przypadli do gustu moi pensyona
rze—dodał hrabia głosem żartobli
wym—lub też... moja osoba.
- Ależ jestem pewna... —po
częła Domini.
Lecz on ją zatrzymał.
- Panno Enfilden! W tym świecie kłamstwa ja pragnę prawdy od pani.
Sposób zwrotu był żartobliwy,
231
lecz glos dźwięczał poważnie. Nic nie odrzekła.
Przez cały ten czas wróżbiarz stał na piasku, wciąż się uśmiecha
jąc, lecz z oczyma spuszczonemi.
Chude jego ciało miało wyraz drwią
cy, i Domini uczuła wielką ku nie
mu odrazę, lecz razem i wielkie zaciekawienie. Coś w całej jego postaci i zachowaniu wzbudzało siłę i tajemnicę jednocześnie z chytro- ścią. Hrabia rzekł do niego kilka słów po arabsku—i ów w tejże chwili ruszył naprzód i zniknął po
między drzewami, stąpając tak po cichu i tak powłóczyście, iż zdawał się być raczej panterą, przekradają
cą się w gęstwinie dżungli, gdzie zdobycz jej ukryta.
Domini spojrzała na hrabiego pytająco.
-— Będzie czekał w palarni.
— Gdzieśmy się pierwszy raz spotkali?
- Tak jest.
— Na co?
— Na nas, gdy pani wola.
Powiedz mi pan co o, nim.
Widziałam go dwa razy. Ścigał mnie ze swym workiem piasku.
- Jest to człek pustyni. Nie wiem, do jakiego należy pokolenia, lecz zanim tu się osiedlił, był ko
czownikiem, jednym z tych wę
drowników, którzy mieszkają w n a
miotach, człekiem piasków, tak ściśle z piaskiem zjednanym, jak jaszczurka lub skorpion. Można by przypuszczać, że istoty takie tworzą się przez połączenie ziaren piasku ze sobą.. Piasek ten głosi mu swe tajemnice.
— On tak mówi. Pan wierzy temu?
- Czy chciałaby się pani prze
konać?
- Jakim sposobem?
- Udając się ze mną do pa
larni.
Domini zawahała się jawnie.
- Ale, proszę pamiętać — do
dał,—nie nalegam na panią. Pro
szę rzec słowo, i zaraz go odpra
wię. Jest pani atoli kobietą bez lęku...
i już pani mówiła i będzie jeszcze poufniej mówiła w przyszłości z du
chami pustyni.
- Jakże pan może to wie
dzieć?
To: „jeszcze poufniej?"
— Tak jest.
- Nie wiem, lecz, co więcej znaczy, czuję.
Domini zamilkła, patrząc ku drzewom, śród których zniknął wróżbita. Chłopięca werwa hra
biego zagasła. Wyglądał teraz po
ważnie, prawie smutno.
- Nie lękam się— rzekła na
reszcie.—Nie, lecz wyznać muszę:
w tym człowieku jest coś dla mnie strasznego. Uczułam to od pierw
szego razu, kiedy go ujrzałam.
Oczy jego są nadto rozumne. Jest w nich zły rozum.
— Każę mu odejść. SmaimcI Lecz ona go zatrzymała. Za
ledwie napomknął o nim,—uczuł, że musi dowiedzieć się więc o tym człowieku.
— Nie. Chodźmy do palarni.
- Bardzo dobrze. Odejdź, Smainie.
Smain poszedł do swego ma
łego namiotu u wrót, siadł, pod
kurczywszy nogi, i począł wąchać gałąź pomarańczowego kwiatu.
Domini i hrabia weszli w zmro!
gęsty od drzew.
- Jak on się nazywa? — pytała.
— Alui.
— Alui... •
Powtarzała zwolna to słowo W głosie jej był dźwięk odrazy i razem urzeczenia.
— Imię to melodyjne — rzekł hrabia.
— Tak jest. Czy... czy on kiedy wróżył panu z piasku?
- Raz jeden .. bardzo dawnr
już temu.
DCN.WIADOMOŚCI LITERACKIE.
Polonica.
Maryusz i Ary bracia Leblond, literaci francuscy, którzy w roku bieżącym odbyli podróż po ziemiach polskich, ogłosili w mie
sięczniku paryskim „Le Correspondant"
pierwszą część dłuższego studyum, p. t.
„Les Trois Polognes'. Studyum to stano
wi fragment pracy, która ma wyjść z dru
ku w roku przyszłym, p. t. „ £ a Pologne sera'. Autorowie zatrzymują się dłużej nad sprawą organizacyi ruchu przeciwpol- skiego przez niemców w Europie.
O współczesnym dramacie i teatrze polskim pisze d-r Józef Flach w „Biihne und Weit*, w wyczerpującem studyum, które zatytułował: „Das Polnische Drama und Theater der Gegernwart'. Autor za
trzymuje się dłużej przy twórczości sce
nicznej Słowackiego i Wyspiańskiego. Stu
dyum d-ra Flacha objaśniają liczne ilustra- cye, między któremi znajdują się portrety Słowackiego i Wyspiańskiego, według ry- zunku prof. Mehoffera, portret Modrzejew
skiej, jako Maryi Stuart, kopia z obrazu Pawła Merwarta, fotografie pp. Solskich, M. Frenkla, S. Wysockiej, M. Tarasiewi
cza. Nadto zamieściło wspomniane czaso
pismo reprodukcye z inscenizacyi „Beatrix Cenci" (scena wyprowadzenia na strace
nie), z „Lilii Wenedy" oraz z „Cara Dy
mitra Samozwańca* (hołd bojarów).
W Paryżu odbył się w Trocadera wiel
ki koncert, celem uczczenia (przedwczes
nego, jak wiadomo) 100-tnej rocznicy zgo
nu Chopina. Śród wykonawców prym trzy
mała Wanda Landowska, która grała utwory mistrza na jego własnym, pleyelowskim, fortepianie. Pani Fćlia Litvinne odśpiewa
ła dwie pieśni Chopina po polsku. Koncert urządzony był staraniem pisma muzyczne
go „Comedia* a dochód przeznaczono na niezamożnych muzyków.
Z literatury francuskiej.
Lucyan Daudet: „La Fourmilicre'.
Młodszy syn Alfonsa Daudeta w drugiej swojej powieści (pierwsza wydana była przed dwoma laty), którą sam nazywa ro
mansem prowincyonalnym, wznowił bar
dzo udatnie temat balzakowskiego „ Pay- san“. Bohater na stare lata zamieszkuje rodzinny dom na wsi, nie może jednak dostroić się do otoczenia, które stało mu się zupełnie obcem, i przez swój charakter gwałtowny nabawia się wielu nieprzyjaciół, którzy go ścigają z taką zawziętością, że ginie, na złość „wzorowym patryotom*
zapisując przedtem swój majątek... cesarzo
wi niemieckiemu.
Z literatury włoskiej.
Alfredo Baccelli: „ReWombra dei vinti“
(„W cieniu zwyciężonych") — takim jest tytuł nowego utworu utalentowanego au
tora interesującej powieści „La Meta".
W utworze tym Baccelli maluje obraz ży
cia społecznego Włoch, gdzie zdumiewa
jąco pierwotna gospodarka wewnętrzna i pierwotny stan duszy Włochów, zwłasz
cza na Południu—wywołuje tragiczne kon
flikty w zetknięciu z ultra nowoczesnym indywidualizmem, egoizmem i geszefciar- stwem, konflikty, o prawdziwości których powątpiewać nie może nie tylko socyolog
i znawca Włoch, ale i każdy inteligentn;
czytelnik. Być może, iż tendencya powie ści jest cokolwiek zbyt wyraźną, ale po nieważ autor nikogo, nie oszczędza, a sam jako minister i deputowany obeznany jest doskonale z kołami wielkich machin spo
łecznych,—więc dał czytelnikom doskonały i ciekawy obraz toczących się obecnie we Włoszech walk socyalnych.
TREŚĆ NUMERU 29-go.
Emilia Plater. Wacław Gąsiorowski.
Marzyciel. Władysław Sł. Reymont.
Liga koleżeńska. Abgar Sołtan.
Ogród Allaha. Robert Hichens.
Wiadomości literackie.
PRENUMERATA wynosi z przesyłką po
cztową: 4 rb. rocznie, 2 rb. półrocznie;
I rb. kwartalnie.
BIURO REDAKCYI I ADMINISTRACYI:
Aleja Jerozolimska, Nś 49.
REDAKTOR I WYDAWCA:
Józef Jankowski.
R ed aktor odpowiedzialny na Galicyę: Antoni Chołoniewski, K raków , ul. Zybllklewlcza, Nb 8.
Druk Tow. S.Orgelbranda S-ów w Warszawie