• Nie Znaleziono Wyników

Ilustrowany Kurjer Polski. R.4, nr 25 (20 czerwca 1943)

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Ilustrowany Kurjer Polski. R.4, nr 25 (20 czerwca 1943)"

Copied!
11
0
0

Pełen tekst

(1)

Kraków, dnia ^O czerwca 1943,

S i ł - '-i c i

G R I E G

(2)

Spotkanie się niemieckiej łodzi

ską łodzią podwodną na Morzu -- k POŚCIGOWE ŁODZIE PODWODNE NISZCZĄ NIEPRZYJACIELSKĄ ŁODŻ PODWODNĄ

Powyżej: Załoga niemieckiej pościgowej łodzi podw odnej ładuje przed wyjazdem na morze bomby na swój pokład. Na prawo u góry: Odkryło nieprzyjacielską łódź pod­

wodną. Rozpoczęła się'w alka. Rzucono pierwsze bomby. U dołu: Przeciwnik' został zniszczony. Ciemna tłusta plama wskazuje, że bom ba Ugodziła celnie łódź. Ostateczni*

zatapia łódź podwodną bomba rzucona z włoskiego samolotu, towarzyszącego nie­

mieckim łodziom podwodnym.

Fot. PK. Schótł*ldrsy«r, Bailiłain, H»upl-PBZ, Vedu»-Afl., Luce-Sch.

NA MORZU Ś r ó d z i e m n y m

Na prawo: Włoska łódź podw odna w czasie wyprawy na nieprzyjaciela.

Kapitan i jeden z oficerów obserwują bacznie powierzchnię morza, aby nie narazić się na żadne przykre niespodzianki.

(3)

l i f t m k

w -InmI

1

NAD RZEKA KUBAŃ

i K ^ I P s ^ s p ^ w S B g a s s

jjg s& G S M S a S ^ s t

Po zbombardowaniu pozycyj bolszewickich przez samoloły „Stuka" — podsuwa się niemiecki oddział szturmowy

pozycję wyjściowy do ataku. k- .

■ i f '

m .

Fo l. P K .’ L e o p o ld 2, Lohrer, M e ie r-Sch ., Hoffmann PBZ.

L ntrf^W wi H B | | | |

TgŁśfcę-gg m tiM

jf tL .g 1 1 % fjS S

gfwg?§§§| afigl

•mZ

*5*5

m IjP

15 -,;

K p * ! "'■.ii* bsfc

w a

'W&FW*

H i;.

| J: Oddział szturmowy dotarł na pozycję wyjściowę i oczekuje na rozkaz do zaatakowania okopów bolszewickich.

« >0: Lotnik należący do załogi niemieckiego bombowca przygotowuje się do nowego

■ t . ataku w okolicach Kubania.

(4)

miota i d łu tą p r z y s p o ^ S j l ą bloki *urow«jp «*®2|

* S ':s tru na matW w onP°?, Wiedoi dl* tokarni.

ikarz obrabiający alabaster przy pracy. Przy pomocy ,w!el- kiego kola rozpędowego, widocznego na tylnym; n i a ^ f i M ą , obraca się szybko wazę alabastrowy. Równo* , ; H fc z e in ie robotnik Wygładzą dtutem po- u W nKieszchmę.jnsczyoia. W fcols - u dołu -

; ; v » .-.y n n o ś i z biisfca. .

•rzy pomocy

'SńsocBan (Róhrich) 7apień ten pospolity m inerał, używa:

' ny przy budowie domów ma kilku szlachetnych kuzynów. Do nich n a­

leży marm ur i alabaster. Ten ostatni nie jest niczym innym, ja k tylko szlachetną odmianą gipsu. Na- St zwa jego lyzięla początek od fen, nazwy e g i p s k i e g o m iasta B f t . Alahastron. M annur i ala- H H Ol---- baster w ystępują głównie Kj2 i g \ w ŚTodkowej i południo-

H H l w ej Europie, największe n N U --- zaś złoża znajdują się

w krajach leżących ... nad Morzem Sród-

Na lewo i na prawo:

KMka g o t o w y c h już przedmiotów z pracow­

ni wyrobów alabastro­

wych pod Stanisławo­

wem. Oprócz waz, fla­

konów i przedmiotów użytkowych sporządza s i ę r ó w n i e ż f i g u r k i

zwierząt.

ziemnym. Podobnie ja k marmuru, mamy kilka gatun­

ków alabastru różniących się między sobą zabar­

wieniem białym, czerwonym i szarym. Najw ięcej cenionym je st m annur biały, którego używa się nie tylko na w yroby ozdobnych naczyń i innych przedmiotów codziennego użytku, lecz również jako m ateriału na dzieła rzeźbiarskie. Jego V estetyczne piękno polega ną. fakcie, że jest A on przeźroczysty dla promieni świetlnych, fe\ dzięki czemu popiersia i posągi w ykute W \ z alabastru m ają w sobie o w iele więcej H \ życia, aniżeli z marm uru lub brązu.

Na prawo: Pyl powstający przy obróbce alabastru wypala się na gips alabastrowy.

jPfacowni zwożą wydobyte w najbliższej okolicy bloki r*tru, które znajdują się w tamtejszych kamieniołomach

wciśnięte pomiędzy złoża marmuru.

(5)

Fot- Witstobea i P<M*r*

(6)

}•<* ciąg dalszy

||v-zyż je j m ałżeństw o z W acław em nie H |9 jedną w ielką, tragiczną omyłką? Czyż

;~je o nim w łaśnie najbardziej m yślała, że . 0 w m rokach je j tęsknoty jM ysnęło n a j­

prawdziwsze słonce? T a k ' jasn o przecież V? ° w je j ż j s iu od tego światła, ore mignęło jeno; zalśniło, rozsm użyło B i gotem na całym firm amencie je j istnie- P?. poto tylko, by . przem inąć i hukiem,

gasnąć szybko i wtłoczyć ją bęzm iłosiernie i3 Sk- P ponurą, otchłanną ciemność.

A przecież kochała go tak bardzo, tak

>prdzo, i tak śm iesznie bezinteresow nie.

JK Scież nie m iał nic, kom pletnie nic, ani P«Łowiska, ani m ajątku, ani pieniędzy, ani [.porządnego ubrania n a w e t. . . N ie miał

| opłacać u n iw e rsy te tu . . . Za to miał P p fofcą postać, szlachetną głowę, a n‘a bujną płow ą czuprynę, złocisto-piw ne.

BfeY — i cudow nie piękny głos.

E ona> J°e . jasnow łosa w ątła dziewczyna

^ K o c h a ła to w szystko z siłą ślepej wiary.

IjP y ją ł tę miłość. N aw et w ydaw ałoby się B r W gorąco odwzajem niał. Pobrali się. Joe

E S a dobrą partią: dobrze urodzona, inteligentna, niepospoli-

* uzdolniona, m iała doskonałą a pew ną posadę, duże do­

wody uboczne jako św ietna rysow niczka — nie użalała się P®/*a<j(ne braki.

na filmowej przesuw ają się we wspom nieniach łyfe obrazy, jeden za drugim. Jakże była szczęśliwa! W szyst-

w yparła się d la niego, bo nikt go jakoś n ie chciał, ro-

||* ®8tw o ani krew ni. N ikt mu jakoś nie ufał — prócz Joe.

H P S y li dużo chwil pięknych i chwil ciężkich — razem. • t.N a j większą je j rozkoszą było słuchać go i patrzeć na

e8°. gdy śpiewał. Zawsze była z nim na chórze w kościele P-gatrzyła w jego tw arz z ro zchylonym i' ustam i i oczyma L-mymi nieziemskich lśnień. C udny aksam itny baryton zda­

wał się rozbijać kościelne sklepienie, a tw arz jego była na- l « n‘0na ’ zm ieniona — był to najpraw dziw szy on, jego naj- EMotniejsza jaźń, najpraw dziw sze przeznaczenie. W ydaw ał MS wówczas Joannie jeszcze wyższy niż był, jakiś szerszy, p ręż n iejszy , niemal kolosalny. N ie był w stanie popełnić ta- winy, takiego grzechu, takiej zbrodni, których b y nie śm iała przebaczyć mu w te d y . . . Często też żartow ał z niej, jS właściwie żonę ma dopiero, gdy śpiew a i . . Istotnie, Jo e , Yja wówczas bardziej niż zw ykle pieszczotliwa, uległa i spo­

in a , szczęśliwa.

R fM o ść Jo e była naiw na i platoniczna. Delikatna, zawsze J6 nazbyt zdrowa i silna, nie dorosła jeszcze do roli żony.

■ F g w tym zresztą dużo w iny sam ego W acława.

| Niespodziewanie Jo e zapadłą n a jakąś dziwną a straszną

^ ® o c , długotrw ałą. Konsylium lekarskie zabroniło je j wszel- gjsj pracy, nakazało w yjazd do sanatorium , stały pobyt na

Sli ciszę i zupełny spokój.

^ C h a ra k te ry ich, usposobienia, zam iłowania — poczęły się f»<)ierać. W alczyli — każde z sobą i z partnerem życiowym.

Potęgowało to słabość Joe. W acław natom iast usamodzielnił Bp; już, odżył, nabrał tężyzny, siły i pewności siebie. Gdy , dodatku otrzym ał stanow isko poczuł się panem sytuacji.

Lecz mimo to danem było Jo e przeżyć jeszcze krótkie JjWile radości. Byli oto razem na Podhalu dla niej, dla Joe.

IWracali skądś wieczorem. Przystanęli nad błękitnym zakrę- 8*n górskiej rzeczułki, w gaju form alnie zasypanym kwia- B p i. W acław objął w pół delikatką figurkę Jo e i naprzód po-

« nucić z cicha, a potem zaczął śpiew ać głośno ulubioną wszystko przez Jo e „Piosnkę żołnierską" Moniuszki.

- r - J u ż gwiazdka błysnęła!

J u ż matka zasnęła!

T u gaik... tu cień...

W sparła się o niego i zamknąwszy oczy z drżeniem serca Wsłuchiwała się w pieśń.

■ Słabnąca miłość zryw ała się w niej wtedy, jak ptak zawra*

R jąc y z drogi, któ rą zam ierzał odlecieć. Czar ogarniał ją B~w — i znów była szczęśliwa i ufna, że to w szystko jakoś Obejdzie, w yrów na się, wygładzi. Przecież gdyby tylko B ciał, m ogłaby być tak bezm iernie szczęśliwa. Od niego TfSzystko zależało. M iał na nią taki ogromny wpływ — a nie

pftiał go wykorzystać.

...W yjd ź dziewczę cichutko Powrócisz raniutko N im zbudzi się dzień...

_ fle ż myśli przebiegało zawsze przez głowę Joe, gdy W acław IWewał. M iała zazwyczaj ochotę rzucić mu ręce na szyję

|P ro sić w łkaniu: Pomóż mil zrób coś, bym była mocna i-.zdro-

. .. — N ik t ojcu nie powie i

N ik t matce nie powie .

N i gaik, n i zdrój...

Ł Piosnka niosła się po okolicy, ja k śpiew archanioła. Górale pow yłązili z chałup i przystanęli opodal, zasłuchani.

Serduszko bijące...

Usteczka gorące..., O, skarbie ty mój!!

Ł-O to łzy krópliste, olbrzymie, stoczyły się w m roku n o c n p a

||* płonące policzki Joe, i w siąkły w poduszkę . . . Wspomńie-

|We tego wieczoru na Podhalu i tej pieśni było dla niej zawsze e2miernie smutne.

| Bo potem jednak zam iast coraz lepiej, było coraz g o rz e j. . . . * Joe, i z nimi w o g ó le . <. W acław stał się niewolnikiem tej nieszczęścia i w reszcie poczęło go to niecierpliwić, [p J o e . . . Jo e była po prostu chora — nic więcej! I n ie można

W o ani mieć do n iej żalu, ani je j potępiać, ani winić . . . t . • . . a runął, cios w umęczoną już i tak duszę Joanny. W a- fh, - Pozna* inn3 > zdrową, rozkochaną w nim bezkrytycznie, .gającą i chęć i siły do zapew nienia mu wygód, których żą-

. . . Bezlitośnie zerw ał m ałżeństwo i urządził się tak spryt- i? że Jo e ani się spostrzegła, gdy w róciła do panieńskiego rOzwiska.

Omal życiem nie przypłaciła tego.

Kilka la t nieludzkiej m ę k i. . . rozpaczy . . . oszalałej tęskno-

% ta rg a n in y . . . O krutna a jałow a w iw isekcja na śwoim j a s n y m „ja" — k to winien? Czy napraw dę tylko ja? — Czy p p r a w d ę tylko on?

fc. Jasne oczy Jo e posm utniały na zawsze. Oduczyła się też i i^ztroskiego śmiechu. Czas cierpliw ie nakładaj p la stry na P fWawiące serce, wzburzony um ysł zwolna przycichał — po- jr^ ła również przechodzić przeklęta słabość. W racało zdro­

j e ! W róciło niespodziew anie olbrzymie pragnienie życia!

I w ów czas. . . wówczas . . . tak bardzo w porę i tak bardzo nie w porę . . . poznała Ernesta.

W szystko rozpętało się w niej, ja k cyklon. Straszliwy, nie­

opanow any żywioł pierw szy raz w życiu porw ał i uniósł Joannę. Poddała się tej rozkosznej sile, k tó ra napełniała ją nieludzkim szczęściem.

W patrując się milcząco w lazurowe gwiazdy jego oczu uśm iechała się rzewnie, a po jej pół ną pół szczęśliwym sercu tłukła się trw ożnie prośba poetki:

„Daj m i zapomnieć o łzach, które są ju ż poza m n ę

i pomóż m i nie my&eć o tych, które by£ jeszcze mogą...

a stanie się ja k każesz: serca nasze nigdy się nie rozstaną albo odejdą od siebiekażde swoją drogą!!!

Joe nie wiedziała, że w ybrano ją n ą zabawkę, na chwilową wdzięczną rozrywkę, bez krzty uczucia, bez szacunku na­

w et . . . Ernest bez skrupułów sięgał po każdy kw iat, który w yrastał n a jego drodze,' hie zastanaw iając się bynajm niej, czy postępuje słusznie i uczciwie, czy nie.

Zdobywszy — nasycał się szybko. Począł pospiesznie wy­

cofywać się, zatrw ożony uczuciem, którego w cale sobie nie ży c z y ł. . . Nie uznaw ał miłości, nikom u z siebie jej nie dawał i od nikogo nie żądał. N ie była mu potrzebna, a zobowiązy­

wała — czego oń nię'ęhciał. Zresztą — pokazało się potem — nie był wolny. Miał żonę, d z ie c i. . .

Zaczął kłamać, oszukiwać, w ykręcać się, ja k mógł. Joe próbowała jeszcze łudzić się, wierzyć, w alczyła z sobą, szarr pała się jak zwierzę na uwięzi — by w reszcie zrozumieć, że to wszystko na nic, że serce rzuciła w śmiecie. Zdobyła się na nadludzki w ysiłek i skończyła. Runęło wszystko, grzebiąc w gruzach całe je j życie.

p r z y s z ł o lało

P rzyszło lato w kapeluszu skrzydlatym , niesie naręcz kw iatów wonnych i m odrych i od chaty spaceruje do chaty

poprzez okna m ówiąc ludziom dzień dobry!"

Konew eczką p o i kw iaty w ogródku i uśmiecha się zalotnie, kapryśnie, a sukienką ma ta k zwiewną i krótką, że aż w stydem zapłoniły się wiśnie.

W przedpołudnie brodzi boso p o łąkach siejąc w trawie głów ki białych stokroci a nocami w czarnym borze się błąka i w mchach m iękkich szuka kw iatu paproci.

P rzyszło łato i codziennie nad ranem czesze warkocz p o d jaśminu krzakiem ; dzwonią piosnkę, zakochaniem pijane, błaskiem w łosów rozbudzone, ptaki.

P o p a tr z . . . lato uśmiechnięte kroczy, pozw ól sercu, dojrzeć barwą miłości, bo gdy jęsień barki sm utkiem p rzytło czy m ożesz dostrzec, żeś swe lato p r z e o c zy ł. . . Pozw ól sercu dojrzeć barwą m iłości . . .

K rystyn a W odnicka

Jo e wspom inając teraz tam te diii, sama sobie nadziw ić się nie mogła, że m ęka i hańba nie zabiły je j wówczas. Nie rozu­

miała, czego od niej chciano i co z niej uczyniono. Miłość wszystko tłumaczy, a gdy nie ma miłości nie m a w ytłum a­

czenia. Jo e m iała wrażenie, że bez potrzeby wyszarpano z niej wszystko: cześć kobiecą i godność ludzką, duszę, serce, m y ś l . . . Przeokropny tępy ból zagnieździł się w niej. A w iara rozsypała się w proch — i nie było już poco żyć, na co cze­

kać, nie było czego pragnąć, bo w ogóle nie było nic . . . n ic . ..

Przede wszystkim jednak nie można było zrozumieć! zrozu­

mieć!! pojąć!!

Zaszyła się w domu swoim, jak borsuk w jam ie. Potw orny lęk przed duszą m ężczyzny opanował ją tak, że drżała cała.

Tymczasem tuż, tuż, obok . , . A n n a . . . też! Przez dwadzieścia lat swego zupełnie sierocego życia kochała jed n eg o tylko mężczyznę. W ykorzystał, nadużył, zdeptał — poszedł!

Gdy A nną ta rg a ł suchy szloch, od którego omal nie sko­

nała na miejscu, ona, Joe, objęła skronie drżącymi rękam i i zapatrzyła się gdzieś w k ą t pokoju oczyma, coraz szerzej otw ierającym i się z przerażenia . . .

W rażenie: jakieś stopy brudne, tw arde, okute gwoździami, spacerow ały po sercu tam i z powrotem, tam i z pow rotem . . . Równocześnie dziwne, straszliwe uczucie: Pojęcie! Zrozu­

mienie! I ohydna, koszm arna jakaś ulga, bo gryząca jak skorpion;

— . . . w ięc to tak?? Zawsze! Jednako!! Wszyscy!!

M alała wina W acław a. Bladła w ina Erne­

sta. Słabło przebolesne poczucie jak iejś fa­

talnej wyłączności.

Po prostu życie! — ot, i wszystko!

I oto życie w łaśnie nasunęło je j znów obraz. Jo e m yślała, zapatrzona w ciem ny sufit, czy będzie tylk o widzem, czy czymś więcej? A jeżeli czymś w ięcej, to — czym?

W iedziała juź z daw na, że Robertowi nie jest obojętna. A le nie orientow ała się abso­

lutnie w kategorii i nasileniu tego uczucia.

Jakkolw iek pam iętała jeszcze ból, k tó ry je j zadali mężczyźni, podchodziła do R oberta życzliwie.

W iedziała, że na szczerość nikt 3 0 nie naprowadzi. M usiała w ięc odgadyw ać praw dę o nim. Zycie przychodziło je j z po­

mocą. Jeżeli nie zetknęła się z nim bezpo­

średnio, często m iała możność słyszeć o nim. C hętnie słuchała i skrzętnie zbierała zdania i słowa, w ypow iadane przez ludzi, którzy go długo znali i — lubiąc — okazy­

wali się w opinii sw ej raczej pobłażliwi.

Pewnego dnia Lena czuła się słaba i zmę­

czona. Jo e zm usiła ją do położenia się i otu­

liwszy kocem p lecy i nogi siostry, usiadła przy niej. W braku innego zajęcia cerow ała pończoszki siostrzeńca. Lena za­

m knęła oczy. Zdawała się zasypiać. Jo e szyła w milczeniu nie poruszając się. M yślą zaw isła nad dalekim m iastem

Oczy je j zasnuły się mgłą smutku, a na tw arz padł tak w y­

raźny cień, że Helena (Joe była pew na, że siostra śpi) pod­

niosła ram ię i położyła dłoń na je j ręce.

— Co jest, Joe? Co ci się stało?

— Q? ‘akjego!? O co chodzi?? — spytała Joanna. Serce biło je j szybko 1 nierówno.

Zapadło znów milczenie.

Ja k ci się podoba Robert? -— padło nagle pytanie, rzu­

cone cichym i podstępnie obojętnym głosem.

Ręce Jo e wraz z robotą opadły raptow nie. Drgnęła.

— Robert? . . . Skąd ci Robert przyszedł do głowy?

— A w ie sz . . . tak jakoś . . . przypom niał mi się!

Jo e schyliła tw arz nad pończoszką.

— Owszem! bardzo (akcent!) mi się podoba!

— Szalenie m iły chłopak, praw da? W ydaje mi Się, że go lubisz!

— Bardzo! (akcent!)

—- Obawiam się, Joe, by z tych w aszych leśnych przyjem ­ ności i bridża nie w ynikła jak aś historia ....

— Jaka?

— A, widzisz . . . (Lena zacięła się) widzisz . . . K lara je st ż a ło s n a , jak s z a ta n . . .

— . . . w ięc co z tego?

— Jak to co? Piekło będzie!!

Jo e odłożyła tobotę.

— Piekło? A któż je będzie miał?

. — On! — i ty!

Usta Jo e w ydęły się z niesmakiem. Pogłębiło się w niej uczucie przym usu i zmęczenia, jakie zbudziła w niej od pierw szej chwili narzeczona Roberta.

Co ja mam wspólnego z tym? Co mnie to obchodzi!

— O na się boi, rozumiesz?! boi się . . .

— Czego, do licha?

— O Roberta! By jej go inna nie odbiła.

Jo e oparła się m ocno plecam i o łóżko. Zam yśliła się. Tak!

je j serdeczność dla Roberta była widoczna, skoro H elena ży­

wiła obawy. Tam ta w ięc chyba tym b a rd z ie j. . . A le on, ale R obert?. . .

— Ach, nie! nie!! — Jo e p arsknęła śmiechem w głos. Ro­

bert m iałby myśleć, że ona chce go zabrać tam tej? N iel M ożna było posądzić Roberta o zarozumiałość, ale nigdy o głupotę.

A je d n a k . . . N atarczyw a myśl zgasiła je j śmiech. N ie b y - / łoby w tym nic dziwnego. Nie byłoby w tym w cale jego wiftyi i N ie taiła przecież ani przed nim, ani przed innymi, swego

zachw ytu. Zawsze uśm iechnięta, serdeczna, naw et nieco z a - ’ lotna, ot, ja k m łoda kobieta w obecności m łodego męż­

czyzny, instynktow nie, ale świadomie. Tak! H elena ma słusz­

ność! Lecz nie chodziło ani o Lenę, ani o Klarę (eh, o Kla­

r ę . . . ) —- chodziło o Roberta.

Pod skórą zapulsował nagły niepokój. Ale zaraz ustąpił.

W m iejsce jego przypłynął trzeźw y pogląd:

— Robert tak, czy tak je j nie kocha. O n nie je st zdolny do żadnego głębszego uczucia.

— I ja ta k sądzę! — rzekła w zam yśleniu Lena.

Zaś Jo e po chwili:

— A może się mylimy o b ie . . . Może w szyscy się mylą!

Pod m aską chłodu i w ew nętrznej pustki może rozm yślnie ukryw ać uczucia, których nie chce uzewnętrzniać. Dla pew ­ nych przyczyn je st mu to — przypuśćm y — na rękę,

H elena zaczęła zwierzać swe dom ysły siostrze. Sięgnęła pam ięcią wstecz i rozumowała głośno:

Byli narzeczonym i od dwóch lat. M ieszkali w jednej willi.

On na piętrze, jak inni urzędnicy fabryki, — ona z m atką n a parterze. M atka prow adziła zbiorowe gospodarstwo. Robert je j oddaw ał w szystkie pieniądze i św iadczenia w naturze.

Dbano o niego do przesady — a jednak nie żenił się. Dla­

czego? Nic nie śtało na przeszkodzie. Niegdyś j ą kochałl Te­

raz — w szyscy zgodnie tw ierdzili — nie! G rała m u na nerw ach (och, Jo e przytaknęła głową bez zastrzeżeń). O na podobno kochała go (Joe zaprzeczyła bez zastrzeżeń). Z ry­

w ali już kilkakrotnie. Jakoś pogodzili się. Ponoć on pierw szy w ystępował. Kłócili się jednak wciąż. Zarzucała mu, że nic je j z siebie nie daje, nie poświęca, a przecież gdyby nie on była zrobić k arie rę itd. On nie ustępował. Robił swoje.

W zajemnie czuli się za mało kochani. A jednak trw ali przy sobie.

„Narzeczeństw o" było Właściwie spraw ką Klary. Za wszel­

k ą cenę p arła do ślubu. Robert odm awiał kategorycznie. Dla­

czego — n ie wiadomo, bo nigdy nikomu się nie wytłumaczył.

N ie chciał i już!

Jo e tego wszystkiego nie m ogła zrozumieć.

—s My w szyscy tu ta j — mówiła Lena — jesteśm y jednego zdania: honor tylko nie pozw ala mu cofnąć się) honor i ’•—

wygoda! 1

Tej nocy Joanna długo nie m ogła zasnąć. M yślała o W acła­

wie. Nie wprost, -ale pośrednio -— bo o Robercie.

N ie uw ażała go bynajm niej ża ofiarę losu, czy w yrafino­

w anej kobiety. Robertowi narzucić coś było iście niepodo­

bieństwem. Robił tylko to, co chciał. M usiał być jakiś po­

wód, że chciał.

Co było powodem?

— Miłość?

Gdyby kochał, ożeniłby się bez zwłoki. Miłość dąży do jak najszybszego zdobycia ykochanej istoty. Przy tym jednak . . . jednak byłby i n n y . , . Jo e wiedziała i z w łasnego doświad­

czenia i z obserw acji, że m iłość je st żywiołem, którem u trudno

(7)

nałożyć ham ulce. Jeżeli naw et można opanow ać je j przejaw y, to tylk o do pew nego stopnia.

Zatem — honor?!?

Poniew aż nie istniały żadne przeszkody tym bardziej p o ­ winien się żenić, albo poprosić o zw rot słowa, jeżeli istotnie czuł się zobowiązany. H onor m ęski nie dopuszczał trzeciej ew entualności,'zw łaszcza, że dziew czyna stała się w reszcie

— lubo z w łasnej w iny — przedm iotem złośliw ych uwag, szyderstw i kpin. ^

aj — A zatem : pozostaw ała w ygoda (jak w yraziła się Lena).

Czyżby mu istotnie n a tym tylk o zależało? Czy. w łaśnie to było m otorem postępow ania Roberta? Czy możliwe?

Jo e gubiła się w m yślach, ja k w gęstym lesie. N ie m ogła zro z u m ieć. . .

_ Ja k że nie daw no; jeszcze też nie rozum iała!. . . N a nic zdały się myśli! N a nic zdała się m ękaf Rozszlochana w bez- senne noce wzywała n ie g d y ś im ieniem najdroższym — na- próżno! N ie poskutkow ały prośby i łzy. Długo, długo, nie m ogła zrozum ieć i dopiero w tedy . . . gdy z A n n ą . . .

Zrozumiała! To takie przecież proste: każdy z nich przyszedł — bo chciał, odszedł — bo chciał!

R obert zrobi to samo z Klarą: zostanie lub odejdzie — ja k z e c h c e . . .

Jo e coraz częściej m yślała, że . . . odejdzie! Robert był n ie ­ zw ykle solidny w obec narzeczonej, gdy o niej mówiono, zachow yw ał się pozornie bez zarzutu, ale sym patia, a naw et coś znacznie w ięcej niż sym patia do Jo a n n y uderzyło w re­

szcie w szystkich i ją samą.

To, czego obaw iała się Lena, przyszło niespodziew anie szybko. Zaproszona na bridża Jo e spotkała się z niegrzecz­

nym przyjęciem ze strony m atki K lary — Jo e w ięcej n a k a r­

ty n ie poszła. Obie panie, zetknąw szy się z Joanną, byn aj­

m niej nie u k ryw ały sw ej antypatii, jakkolw iek pozornie nic nie uczyniły. Było to dla Jo e największym pewnikiem , że Robert stanął po je j stronie. Ale sam R obert przestał byw ać u Staszków (Klara zaprzestała już dawno) i w reszcie w szel­

k ie stosunki nie tylko przyjazne, ale naw et tow arzyskie m iędzy dwoma domami zostały zerwane.

W szystko w okół trzęsło się od plotek. N a Jo e patrzono, jak na raroga. I znów a r o g a n c je ... N ieprzyjem ności '(Ro­

b ert nie żałow ał s o b ie. . . ) z K larą i je j m atką. I w dal­

szym ciągu sy tu acja tajem nicza, nierozw ikłana, w reszcie dla Jo e męcząca.

Robert ośw iadczył narzeczonej, że żadnych zam iarów m a­

trym onialnych wobec Jo a n n y nie ma, ja k również ona sama wobec niego. O rzekł dosadnie, że tow arzystw o te j kobiety ze względu na nią samą, ja k i je j niepospolitą inteligencję (och, to był pod adresem K lary cios okropny!) je st dla niego najw yższą przyjem nością. O rzeczenie to spraw iło, że Klara znienaw idziła Joannę. Tym bardziej, że ono w założeniu swym niczym nie tłom aczyło w strętu Roberta do: m ałżeń­

stwa. Przeciwnie: opinia publiczna zadecydow ała, że jeżeli Robert faktycznie ulegał wahaniom, teraz przestanie się wahać.

Jo e nie w iedziała sama, co o tym w szystkim sądzić. Coś ich ogrom nie zbliżało i coś jednocześnie rodzielało. N a myśl 0 nim odczuw ała słodki niepokój, ale i niepew ność. Bo Ro­

b ert w praw dzie okazji nie szukał, ale gdy zdarzyła się sa­

ma, pogłębiał jeszcze tę niepewność.

Przypadała w łaśnie rocznica, czy też ja k a ś uroczystość m iejscow ego Klubu. Szwagier Jo e — pierw szy inżynier fa- b ryki — był wiceprezesem tego klubu, R obert — sekre­

tarzem.

2 Urządzano piknik i brydża. Joannę — rzecz prosta — za­

proszono.

Sam Robert spóźnił się nieco. Joe, dy rek to r fabryki, jego żona i k to ś z zarządu, kończytt już robra, gdy postać Roberta w ypełniła sobą drzwi.

Serce Jo e na moment stanęło, a trzym ane w rękach k arty zadrżały. N ie widzieli się przecież tak daw no i tyle różnych rzeczy stało się w m iędzyczasie. . .

Siedziała tyłem do ściany, w któ rej były drzwi i przy sa­

m ej ścianie, w ięc była niewidoczna. Robert błyskawicznym spojrzeniem objął zebranych, pobiegł oczyma w k ą t — doj­

rzał Joe, k tó ra m om entalnie udała, że go nie dostrzega i pil­

nie grała dalej. Złożył jeden ukłon wszystkim zebranym 1 chwyciwszy za pierw sze z brzegu krzesło przysiadł się do stolika Joe.

— Będę kibicował? dobrze? — zaproponow ał ciepło.

— Proszę! O by mi pan przyniósł szczęście!

— A jak dotąd? dopisywało?

_ — Owszem! naw et bardzo) Słusznie mówią, że kto szczęście w kartach, nie m a szczęścia w m iło ści. . .

Na to dyrektorow a:

— Pierwszy raz panią widzę, ale n ie w ierzę w to!

pew no je st to niemożliwe!

— O. dziękuję! Pani je st dopraw dy bardzo uprzejma!

— Nie, szczera! — brzm iało przyjem ne zaprzeczenie.

Oczy Roberta jaśniały, ja k gwiazdy. Twarz prom ieniała mu i m ieniła się. Jo e bez trudu odgadła w nim ciche, tajone zadowolenie. Uśmiechał się, patrzył, nie m ówił nic — usta­

mi! — : oczy jego i ruchy, były pełne słów.

Co chwila patrzył na Joe, ona zaś na niego tylko czasem, ale wówczas źrenice ich z trudem odryw ały się od siebie.

Była m iędzy nimi jak aś słodka tajem nica, tym milsza, że tak starannie ukryw ana. Jo e m iała wrażenie, że — mimo późnego wieczoru — św iat cały tonie w. blaskach, a wokół gra coś cichusieńko. Dusza młodej k obiety dźw igała się z letargu, b y w yjść słońcu naprzeciw!

Robra skończono. P artnerzy zm ieniali się. Robert zapropo­

now ał natychm iast swój współudział. G rali razem — i prze­

ma

Na

grali okropnie. Śmiali się z tego. Spierali się, żartowali, roz­

mawiali wciąż . . . wciąż . . . o niczym, a o w szy stk im --- - A potem znów spotkali się za jakiś czas w kościele. Klara stała w sparta o filar, blada i zła, ale i zgnębiona nieludzko.

Jo e wyszła na końcu, nie chcąc spotkać się z nimi. Szła w odosobnieniu, spoglądając od czasu do czasu na oddaloną nieco sylw etkę Roberta. N a zakręcie przepuścił wszystkich przodem, tak lawirował, że znalazł się sam. Obejrzał się przeciągłe za Jo a n n ą ra z -m drugi . . ^ GdY znalazłŁSię WW-- szcie na te j sam ej d ro d ze o g ląd n ą ł się p onownie. ""tfljj a

Jo e odniosła wrażenie, że w reszcie zbliża s ię chwila naj w ażniejsza, chwila zdecydow anej świadomości^ w ktorSj trzeba będzie coś pow iedźieć i coś uczynić; Co? — nie- ' działa! Za nic w św ięcie nie byłaby potrafiła, ni chciała, ' w pływ ać na R oberta,-nigdy zresztą nie m iała tego zamiaoi—

Poza tym n fełiczy łą się z tym, b y isto tn ie m ogła m ieć wpty*^

na niego. N ie znała g a przecież je sz c z e i K lara nie miała.- pojęcia o je j istnieniu, - g d y już p rete n sje jej do Roberta p rzybrały zgrzytliwe dżwięki. Lecz gdyby teraz w łaśnie ze"

ch c ia ł; zerwać,- w ilia bezwzględnie- spad łab y na - Jo e r choćby ona sam a — Jo e ■— nie zam ierzała korzystać z wolności Roberta. I tak też istotnie było. Joan n ie zawsze zależało na uczuciu, pragnęła zdobyć serce — ale nigdy osobę. I w ogól®

nie zam ierzała.na razie po raz w tóry wychodzić zamąż, chyba w zupełnie w yjątkow ych i specjalnych w arunkach.

Robert nie należał do ludzi, którzy daliby sobą powodo­

wać i Jo e dobrze wiedziała, że je st bezsilna, tak jak i wszy­

scy wokół.

A jednak odczuwała szalony niepokój, a udręka śćlskała je j duszę. Bo jeżeli uczucie Roberta przechyli się na jej stro."

nę, to Klara ją przeklnie, a w szyscy obwinią, choćby nawet uczucie to odtrąciła.

— Czy m iała się stać przekleństw em Klary?

W spom niała je j tw arz zbladłą i zgaszoną. I pot kroplistY okrył ją całą, a płom ienie przebiegły od czoła, aż do stóp-

A jeżeli R o b e rt__je d n a k . . . Czy ma uciec od słońca w m rok dobrowolnie??!

Jo e zabrakło tchu. Było je j potw ornie żle i potwornie ciężko.

A le — przede wszystkim, co Robert? Przecież musi na­

dejść chwila, w k tó rej i sobie i każdej z nich w skaże wła­

ściw ą drogę! Przecież zawsze tak być nie mogło! . > J a Jo e nie wiedziała, że te same m yśli i tę samą m ękę nie­

pew ności przeżyw ała Klara.

A Robert?

Niewiadomo. Zam knął się w swoim pokoju n a górze. Moi6 czytał książkę w w ygodnej pozycji na łóżku.

Ciąg dalszy nastąpi

Ilustrowany Kurier Polski — Krakau, Redakcja: ul. Piłsudskiego 19 lei. 213-93 — Wydawnictwo: Wielopole 1 lei. 13S-60 — Pocztowe Konlo Czekowe: Warschau

P R O S Z E K Z K R Z Y Ż Y K IE M

»N E U T R O P H E N«

K O J Ą C Y B Ó L E G Ł O W Y , P O Z B A W I O N Y W Ł A Ś C I W O Ś C I S Z K O D L I W Y C H S T O S O W A N Y P R Z Y M I G R E N A C H B Ó L A C H R E U M A T Y C Z N Y C H I N E U R A . L G I C Z N Y C H

DR. A. WANDER A. 6. KRAKAU

NR. REJ. B i f V h « ■ ¥ f M I I I / L R H i W . II U N I I M W C EN A ZA PROSZEK 0.30 ZŁ.

PRACOWNIA

ORTOPEDYCZNA

wykonuje Protezy kończyn

Aparaty ortoped.

Gorsety ortoped.

Wkładki ortoped.

Pasy lecznicze i Przepuklinowe

Z. L A C H O W I C Z

W a r s z a w a

A l. J e r o z o l i m s k i e 33, łe l. 701-01

^Doskonale . w sm aku!

10-cio krotnie skoncentrowane esen­

cje:

5 butelek CZEKOLADOL, znakomita przyprawa do mleka o smaku cze­

koladowym,

5 butelek HERBATOL-rum. o inten­

sywnym smaku i zapachu oraz 5 butelek CITRO, orzeźwiający eks­

trakt lemoniadowy o smaku cytry­

nowym.

Wysyłamy pocztę po otrzymaniu na­

leżności w kwocie 50 zł.

P. T. Kupców prosimy ż ą d a ć ofert

„EM-PE", Lwów, 29 Czerwca L 10.

Tel. 208-04.

t ł s u a b o p ju reo ru —

szn u rk o w y c h I tre p k ó w . Składnica przyborów szewskich.

Warszawa, Złota 21. Sklap od W ielkiej.TADEUSZ P R Y L I N S K I tel. prywatny CTł-ł*_________

Dr. nad. fliłrurf 1 lOSt) SZEWSKI Opmjt, t|UŁ iła-

mia.

Warszawa, S lt iie ik i 7 a. I.

W. 953-91 mrf.3-5 Br. M i

I. Tchórznicki

■MMryaM I sMr.

W arszawa BnaknnkiSSa 22

taktu 74-555 jkP. 12-14-30 i 11-19 MHiiulHIilniHHmiM

NOWAKOWSKI Wmrycnt, skini

W a r s z a w a , Wspólna 3 m. i . sadz. 11-11. 15-11 iiimiimmuiimminmmnm

Br. M i MARTA MEBNAOU choroby włosów, skóry kosmetyka

lękaniu.

Szopena S, 9.1—4

GUTO W SKI SU m im utjaM

fartun. tarawu 35 mb. 2— 5. w Utaki Tijtatka 2. 1. 12— 2

Dr. m d . K R A J E W S K I Werter, skórne, dróg moczowych C h m i e l n a 54

le i. 267-52 Lecznica pryw.

od g. 9-1 I 4-6

Dr. L Kinowski

wener. skórne WARSZAWA

żurawia 13 godz. 10-11 i 3-6

Br. ST. iWiąiECII

Waner. skinie Warszawa lasnitaRtai 95-7

pfc. IB-I i 4-7

W. 995-31

H E B L E

K U C H E N N E I P O K O J O W E

poleca:

M a g a z y n

K R A K Ó W Starowiślna 19

irU.Wijcittkmki

SpacJSfista tk. lUnjit

I wwnaint

Kifjn jl tt 3-7 (w M swiąłKzu 9-11

Wirinwi. Oddaniu 53-L Id. 32!-l I

Kobiece atameria

Dr. Zolla Kohut

W A R S Z A W A , koszykowa 19-S W. 911-41 pfc 4-1

Czytajcie

I . K . P .

Ważniejszym niż kiedykolwiek jest d z i s i a j , mieć szybkie i pewne w i a d o m o ś c i o wydarzeniach z całego świata, jak równie mieć nieuszczuplone wyobrażenie o potężnych dzia­

łaniach.

Uświadamiaj się w miarodajnych dziennikach pol­

skich.

Pospiesz się, kup je szcze dziś los w Lołłokolekfurze, gdzie Cię może szczęście czeka! Ciągnienia odbywają się dwa razy w tygodniu. Za 1 Zł. można wygrać 3.600 Zł.!

Im w i ę k s z a s ł a w k a , t y m w y ż s z a w y g r a n a !

I n f o r m a c j e i p r z y j m o w a n i e s ł a w e k w k a ż d e j L O T T O K O L E K T U R Z ^

ottokoleklury znaiduia sie wewsz^ k ich większych miejscowościach Gen. Gubem atorst^

Cytaty

Powiązane dokumenty

jom i orzekli, że Hala wypiękniała. Ja tego nie zauważyłem. W prost przeciwnie -— kiedy wracaliśmy z żoną do domu, wydawała mi się coraz to brzydsza, starsza,

Sekundy upływ ały wolno — ukazała się następnić podłużna, brunatna głowa, dało się słyszeć sykliwe bulgotanie i w powietrze wzbił się bicz rozpylonej

tuje z wielką umiejętnością technikę. Odnosi się złudzenie, jakby tą właśnie techniką przede wszystkim chciał się popisać. A ma się czym istotnie popisywać. W

Hanusia stała obok i przyglądała się dziadowi, k tóry teraz, chcąc pokazać swój kunszt znachorski, jakim się zawsze chwalił, zaczął nad chorym

d0 .otc°nania obdukcji. W ałęsałem się przeto, całymi dniami koło 'willi, chcąc go koniecznie spotkać. Udało mi się, gdyż jeszcze raz przyszedł on i

Całym swoim jestestw em , ostatnim i siłami, poruszyła się na tę wiadomość Chmielowa i chciała się podnieść, ale choroba niemiło­.. siernie ubezw ładniła

O żeniwszy się z córką farm era nie m iał zam iaru ruszać się stamtąd.. Bracia byli ludźmi jednego pokroju, toteż Stefan w iedział od razu, przeczytaw szy depeszę,

cych słów, lubiąca się podobać ł chcąca się kosztem fflęz*.. czyzny niewinnie