• Nie Znaleziono Wyników

Świat. Dwutygodnik ilustrowany, 1889, R. 2, [Nr 20]

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Świat. Dwutygodnik ilustrowany, 1889, R. 2, [Nr 20]"

Copied!
26
0
0

Pełen tekst

(1)

i

/1A

7

Ś W I

B E Z S T E R U .

P O W I E Ś Ć .

C Z Ę Ś Ć T R Z E C I A . (Ciąg dalszy).

R ozstrój pana S tefana nie uszedł baczności zalotnej kobiety. D om yśliła się, źe cierpi i źe ona je st pow odem te g o cierpienia, a dom ysł te n utw ierdził ją w przek o n a­

niu, źe uczucie, k tó re w zbudziła n ieg d y ś w swj^m to w a­

rzyszu podróży nie zgasło, lecz rozżarzone jej w idokiem , budzi się n a now o z uśpienia.

Ś w iadom ością tą w zruszona, lecz n ad sobą panująca, a w potędze sw ojego u ro k u zaufana, postanow iła w zm o­

cnić w ęzły sym patyi, k tó re do niej p rz y k u w ały p ięk n eg o m łodzieńca. T ajem nica, k tó ra go z nią w iązała, postaw iła ją niejako m iędzy nim a H elcią. O becnie pow zięła zam iar nieustąpienia z teg o m iejsca, lecz owszem utrw alen ia się n a niem , korzystając z położenia, jak ie w ytw orzył p rzy­

padek.

W czasie w spólnego p o b y tu w W ied n iu , poznała p an a S tefan a w ybornie, ta k , iż to co się teraz w duszy je g o działo, nie było dla niej tajem nicą. O d g ad ła, iż

ujrzaw szy ją sp o strze g ł, źe nie je st dla mej obojętnym , . . . . . .

źe go św iadom ość ta przeraziła, że m u cięży przym us narzuconej tajem nicy, ze cierpi ^

w alczy z sobą. Lecz w iedziała zarazem, źe nie tru d n o jej będzie opanow ać um ysł w rażliw y i zapalny, a przem kliw ość kobieca w skazyw ała jej d ro g ę , w iodącą do te g o celu.

53 m

w swej szczerości i źe

(2)

Z zw ykłą sobie sw obodą zaw iązała ted y z nim w czasie herb aty rozm ow ę, usiłując go oderw ać od czarnych m yśli, k tó re go dręczyły. Posiadała zaś w w ysokim stopniu ten rzadki d ar rozm aw iania przyjem nie

— le talent de causer — polegający głów nie n a tem , b y w ciągiem napięciu utrzym ać um ysł osoby, z k tó rą się rozm aw ia, nie w ym agając je d n a k od niego pracy, m ogącej łatw o w yw ołać znużenie.

K ra je, które zw iedzała, ludzie, których poznała, dostarczali jej obficie w ątk u do rozm ow y. U m iała w krótkim czasie poruszyć m nóstw o przedm iotów, nie w yczerpując żadnego, ślizgając się niejako po ich w ierzchu, dotykając je tylko zlekka, ty le w łaśnie ile było potrzeba, aby z każdego z nich w ysnuć u w ag ę ja k ą ś ciekaw ą, lub w yłusknąć ziarnko dowcipu. A czyniła to ja k g d y b y odniechcenia; zdaw ało się, iż m yśl przypodobania się, jest jej obcą zupełnie, lecz źe tylko folgę czyni wrodzonej w erw ie i chw ilow em u usposobieniu.

H rab in a i H elcia nie m ogły się oprzeć jej urokowi. Nie wiedząc nic o stosunku, k tó ry łączył k u zy n k ę ich z panem Stefanem , nie znając dziejów ich wspólnej podróży, nie w iedziały w cale ile pok u s niebezpie­

cznych um iała pani L aura w pleść w tę na pozór obojętną rozmowę. I rzeczywiście trudno było przeniknąć jej g rę , ta k sw obodną b y ła, ta k zręcznie unikała w szystkiego, coby m ogło wzbudzić w ątpliw ość.

R o zg ry w ał się ted y pod okiem H elci i hrabiny, pom iędzy tem i dw om a istotami, zw iązanem i z sobą wspom nieniam i i tajem nicą, proces zupełnie podobny do tego, jaki się zw ykł rozgryw ać pom iędzy m agnetyzerem , a osobą wpływowi jeg o podległą, w czasie m agnetycznego opętania. T rzym ając um ysł pana S tefana w cią­

giem napięciu, nie dozw alała mu pani L aura ochłonąć i w yłam ać się z pod jej władzy. B y ła w ięc rozm ow a — k tó rą wiedli ze sobą, a k tó rą pani L aura iskrzącym się zabarw iała dow cipem , dla niew tajem niczonych — zw y­

k łą salonow ą gaw ędą; w gruncie rzeczy zaś, by ła ona czemś w rodzaju tajem niczych p ra k ty k , k tórem i m a- g n etyzer opanow uje sw ojego pacyenta.

Czarowała go zaś nietylko wdziękiem um ysłu, ale i całą sw ą osobą. B yła-li to sztuka w yrafinow anej kokietki, czy też w pływ uczucia, k tóre się zbudziło w jej nam iętnem sercu, dość na tem , źe wiało od niej niezw ykłe upojenie, k tórego oddziaływ aniu pan S tefan napróżno stara ł się obronić. Jej głos zazwyczaj dźw ię­

czny, brzm iał obecnie ta k słodko, iż w szystko co mówiła, w ydaw ało się pieszczotą. Jej uśm iech m iał coś z słodyczy rozkosznych całunków . Jej oczy n ab rały w yrazu tkliw ości bez granic.

— T y c ie rp isz ... J a wiem , źe cierpisz; ale ja kocham c ie b ie ... C ałem niebem błogości w yn ag ro d zę ci ból chw ilow y — zdaw ało się mówić jej spojrzenie.

Napróźno bronił się pan Stefan tem u urokowi. W c ią g n ięty w rozm ow ę, podtrzym yw ał ją jakiem ś gorączkow em ożywieniem, k tóre cieszyło H elcię, zaniepokojoną niedaw nym jeg o sm utkiem . W e so ły i napozór swobodny, walczył z panią L aurą o lepsze w dowcipie. R zek ło b y się, iż usiłuje zagłuszyć sm utek, ciążący mu na duszy.

I rzeczywiście uk ry w ał się pod tą w esołością i pod tą sw obodą jakiś nieokreślony niepokój, jakieś rozdrażnienie, z któ ry ch pan Stefan rozm ow ą zajęty, sam sobie spraw y nie zdaw ał. P ow oli jed n ak że, powoli i to minęło; czar pięknej G alicyanki rozproszył te chm ury, k tó re zaw isły n ad jeg o um ysłem .

Około północy dopiero przypom niała sobie pani L aura, źe już czas pożegnać tow arzystw o i udać się na spoczynek. P a n S tefan, k tó ry zajechał do hotelu E uropejskiego i którem u także się już w d ro g ę w ybrać w ypadało, odprowadził ją do karety.

Noc b y ła ciepła, jasna i cicha — jedna z ty ch pięknych jesiennych nocy, o k tó ry ch się zdaje, iż czar swój chyba wiośnie odkraść musiały. Sylw etki drzew ogrodu S askiego rysow ały na szarem tle nieba sw e czarne kontury. K siężyc w pełni stojący w ysoko, to się chow ał poza rąb k i chm ur, w ysrebrzonych jeg o b la­

skiem , to znow się w ynurzał z ich zasłony jasn y i czysty, w ylew ając stru g i zielonkaw o-srebrnego św iatła na puste ulice i pogrążając załom y dom ów w atram entow ych cieniach.

— Co za prześliczna noc — zaw ołała pani L au ra chw ytając nozdrzam i powietrze. — A ch! jakąźbym m iała ochotę odesłać powóz i wrócić piechotą do domu.

— Nic łatw iejszego ja k uczynić zadość tej fantazyi — odparł pan Stefan. — O dprow adzę panią.

— Zdaje mi się, źe to d a le k o ... Nie chciałabym pana trudzić — rzek ła zalotnie.

— Gdzież pani m ieszka?

— N a W areckiej, u ciotki m ego męża.

No to jeszcze nie koniec św iata rzekł n a to m achinalnie, nie spostrzegłszy naw et, źe te niezbyt uprzejm e słow a daw ały w yraz niezadowoleniu, jak ie m u spraw iała fantazya kobiety, narzucającej m u sam na sam w tej chwili, g d y czuł, źe od niej stronić powinien.

D o tk n ięta tem i słowam i, p rzygryzła u sta, lecz nie odstąpiła od pow ziętego zamiaru. M iała m u zb y t wiele do pow iedzenia, b y nie pochw ycić zdarzającej się ku tem u sposobności. O desłała wiec konie i podaw szy m u rę k ę w sp arła się poufale na jeg o ram ieniu. Czas jak iś szła w m ilczeniu, poglądając na chm urki p ły n ące po niebie i gotując się do w alki, k tó rą stoczyć zamierzała. N agle ocknęła się z zadum y i zw róciw szy się . tw arzą k u n ie m u :

— A co, czy dobrze odegrałam m oją ro lę? — zap y tała z uśmiechem.

P an Stefan d rg n ą ł pod tem niespodziew anem zapytaniem . Zdziwiła go i oburzyła przew rotność tej kobiety, k tó ra się z takim cynizm em przyznaw ała do fałszu i obłudy. R ozjątrzyła go brutalność z ja k ą nie w ah ała się dotknąć teg o co go bolało i smuciło.

— Z byt dobrze — odparł z naciskiem.

. — Niew dzięczny z pana egoista — rzekła w tonie w yrzutu. — Czyż sądzisz, źe mi to spraw iało p rz y je m n o ść ? ... A jed n ak cóź m iałam z r o b ić ? ... Miałam-źe H elci pow iedzieć: N arzeczony twój narażał dla mnie życie, bo przyznaj pan, źe to o mnie pojedynkow ałeś się w W ie d n iu ... Zaprzecz pan tem u jeśli

możesz. ’ J

P a n Stefan milczał oszołomiony. W istocie nie m ógł n a to odpowiedzieć; on b y ł tutaj w innym nie ona. R um ieniec w stydu oblał mu skronie. A w ięc w iedziała o tem , źe dla niej k re w przelew ał. K to m ó g ł jej

(3)

w yjaw ić tę tajem nicę? Co sobie pom yślała o nim dziś rano, g d y jej w spom inał o sw ym p o jed y n k u ? P ełen niepokoju, spojrzał n a nią zdziwionem okiem , ja k b y ją chciał p y ta ć ; pani L au ra zaspokoiła niezw łocznie jeg o ciekaw ość.

— Nie wiedziałam o tem co zaszło w W iedniu — ciągnęła dalej z tym sam ym w yrazem w głosie. — D ziś dopiero dow iedziałam się o tem od p a n a .. . Nie wiem jak i b y ł pow ód teg o p o jed y n k u , nie prosiłam p an a, b y ś staw ał w mojej obronie i nic p an a do teg o nie upow ażniało. . . Cóż pana upraw nia do robienia mi w yrzutu, źe przyjm uję sy tu acy ę , ja k ą p an stw orzyłeś ?

— A ch! pani, przepraszam , p rz e p ra sz a m !... G dybyś pani wiedziała co cierpię! — zaw ołał przyci­

skając bezw iednie rę k ę jej do piersi.

O d trą ciła go zlekka niecierpliw ym ruchem .

— Nie sam pan ty lk o cierpisz — o dparła z goryczą. — Czyż nie zdajesz pan sobie spraw y z następ stw sw ojego p o s tę p o w a n ia ? ... Czyż pan teg o nie czujesz — dod ała z dziką ja k ą ć en erg ią w głosie — że krw ią, k tó rą przelałeś, jesteśm y z sobą zw iązani n a zaw sze?

— O, ty to czujesz — ciągnęła dalej nam iętnie. — Inaczej czyżbyś mi m ówił dziś o tem co było w W ied n iu , czyżbyś c ie rp ia ł... A le pan starasz się stłum ić ten głos, k tó ry się w tobie odzywa, chcesz go zagłuszyć w im ię o b o w ią z k u ... Pow iedz mi pan, nie m asz-źe obow iązków żadnych wobec mnie, teraz gdy wiem coś dla m nie zrobił, g d y ś m nie zobow iązał do wdzięczności, g d y ś rozbudził moje u c z u c ie ? ... W szakże ta k re w dla m nie przelana w ięcej w aży niż w szystkie w yznania i p rz y się g i. . . Masz-że praw o zdeptać to serce, 0 k tó re g o pozyskanie ubiegałeś się, k tó reś sobie zjednać potrafił i k tó re się tobie sam o teraz oddaje?

S łow a te huczały n ad nim niby naw ałnica. D oznaw ał tak ieg o uczucia, ja k g d y b y ziemia się chw iała pod je g o nogam i. B y ł ja k rozbitek n a pełnem w zburzonem m orzu, porzucony w kruchej łodzi bez steru i wiosła, na w olę fal i w iatrów , nie m o gący oprzeć się naw ałow i ogarniającej go powodzi. N iezaw odna rzecz, iz rozum o­

w anie jej było zw odniczem , ale w tem co m ów iła, leżała ta k a żelazna logika nieokiełznanej żadnym m oral­

nym w zględem nam iętności, iż w obec niej uczuł się bezbronnym zupełnie.

I rzeczyw iście cóż jej m ógł odpow iedzieć? Nie b y ła to już biedna P epi, k tó ra um iała tylko um rzeć, 1 b ęd ąc w zgardzona, u sunęła m u się z drogi — do grobu. T a k tó ra m u obecnie m iłość sw ą w ynurzała b y ła k o b ietą w yposażoną tysiącem niezw alczonych pokus, nam iętną, bezw zględną, g o to w ą w alczyć do upadłego i w szystko pośw ięcić dla zam ierzonego celu.

M iałźe jej pow iedzieć, iż m ając zam iar zw iązać sw e życie z in n ą, nie m a p ra w a słuchać jej g orących w y n u rz eń ? Miałże jej przypom nieć, że nie b ęd ąc w olną, pow inna w sobie stłum ić to uczucie? W szak ze miłość tę , k tó ra ją teraz og arn ęła w szechpotężnie, on sam stara ł się wzbudzić w jej sercu, wiedząc o tem dobrze, źe z innym je st zw iązaną dozgonnem i śluby. M iałźe ją zapew niać, źe czas w ystudził to uczucie, ktorem on dla niej gorzał przed rokiem i że w sercu j e g o . . . miejsce jej zajęła inna, skoro czuł w tej chwili, że to nie p ra w d a, skoro nam iętność jeg o rozbudzona w idokiem pani L aury, ogarniała go teraz w szechw ładnie, skoro uczucie jak ie żyw ił dla H elci, nie było w stanie obronić go przeciw jej pokusom ? Czuł się w obec niej bezsil­

n ym i bezradnym , — to on by ł nielogicznym , nie o na!

— P a n m ilczysz? — zaw ołała znow u roznam iętniając się coraz bardziej. — Czyż sądzisz, że kobieta ta k a ja k ja , da się zdeptać bez w a lk i? ... niknij w siebie, ta k ja k ja to dziś uczyniłam ; zajrzyj w serce w łasne i powiedz kto tam je st: ja, czy o n a ? . . . M yślałam dziś o tem długo; badałam siebie i zastanaw iałam n ad p a n e m ... W ie m , że cierpisz i że uczucie tw oje dla m nie nie o c h ło d ło ; gdy b y m b y ła k o k ie tk ą , zim ną k o k ie tk ą , try u m f ten zadow olniłby próżność m oją i w ystarczyłby mi z u p e łn ie ... A le ja ciebie kocham m i­

łością serca, k tó re nig d y nie zaznało teg o uczucia; czyż sądzisz, źe je pośw ięcę dla w zględów , k tó re to b ą k ierują, dla jakichkolw iekbądź w zględów na ś w ie c ie ? ... J a k m y ślisz ? ... dlaczego dziś się do nich zbliżyłam, dlaczego przyjęłam ich zaproszenie?

Zim ny dreszcz przeszedł m u po grzbiecie, trw o g a ja k lo d o w atą rę k ą ścisnęła go za gardło. U jrzał zwa- rzonem to szczęście,- o któ rem m arzył do n ie d a w n a ; widział złam anem i te serca, k tó re dla niego biły U k szczerem uczuciem.

— O pani, p a n i! — zaw ołał błagalnym głosem . — Zaniechaj teg o zamiaru, n a w szystko cię za k lin a m ! R zu ciła się niecierpliw ie, ja k koń d otknięty ostrogą.

— Jeszcze?! — zaw ołała z goryczą. — Po tem w szystkiem com p anu p o w ie d z ia ła ? ... Nie; tutaj chodzi o śm ierć lub ż y c ie . . . I w im ię czego m iałabym pośw ięcić szczęście moje ? . . . W imię litości ? . . . A któż b ę ­ dzie m iał litość nad em n ą!

— O! jakże pan słabym jesteś — ciągnęła szydząc dalej, po k rótkiem milczeniu. — I to jest ow pan S tefan B orow ski, o k tó re g o p rzygodach tak ie ludzie sobie opow iadają d z iw y ! ... N ie, praw dziw ie, śliczny pan sobie obm yśliłeś epilog dla sw ojego ż y c ia ... W id zę cię już w szlafroku, pantoflach i czapeczce haftow anej paciorkam i, przy boku idealnej H e lc i! ... Będzie to pow ieść dla p ensyonarek, z m oralnem zakończeniem ... ta k ja k w ypada fiour la ■}> Bibliotheque R o s e « ... »Don Juan n a w ró c o n y « ... I pan b ys mi poskąpił teg o rozkosznego

w id o k u ? ... N ie; m uszę się tem u w łasnem i p c zy m a przypatrzeć w Jaćm ierzu.

— T y lk o , że ja n ig d y do te g o nie dopuszczę — dodała z ta k ą dziką energ ią, źe aź^ g ło s jej stał się bezdźw ięcznym i ja k g d y b y zdław iony w siąkał w nocną ciszę. — Jeżeli pan nie m asz dość siły i odw agi, b y się w y rw ać z błędnego k o ła , w k tó reś zabłądził, to ja będę je m iała za ciebie i za ^ sie b ie ... P o jad ę do J a ­ ćm ierza; b ęd ę w alczyła z niem i, z to b ą sam ym n aw et, aż cię pokonam , az złam ię twoj upor, aż cię zdobędę.

— "Nie, nigdy, n ig d y ! — zaw ołał zasłaniając się rę k ą , ja k g d y b y się bronił przed gw ałtem . P ocisnęła guzik od dzw onka w bram ie dom u, przy k tó ry m się zatrzym ali.

— Z o b ac zy m y ! — o d p arła przez zaciśnięte zęby. — D o widzenia — dodała podając mu rę k ę zim ną ja k k aw ał lodu.

— D o w idzenia — pow tórzył m achinalnie ja k echo.

(4)

L aura zniknęła za bram ą, k tó ra się za nią z trzaskiem zawarła.

S ta ł czas jakiś ja k skam ieniały, nie m ogąc przyjść do siebie z oszołomienia. G orączka ściskała m u gardło i w ysuszała podniebienie. W m ózgu czuł nieznośny źar, a w oczach ja k g d y b y piasek gryzący. Zda­

wało się, źe m u k rew w skroniach tętniąca, czaszkę rozsadzi.

I nie m ógł zebrać ni naw iązać m yśli plączących się w dzikim nieładzie, a rw ący ch się ja k pajęczyna.

N a miejscu, gdzie mu znikła z przed oczu, widział słup płom ienny; w uszach huczał m u złow rogi trzask bram y, k tó ra się za nią zaw arła. D oznaw ał w rażeń człow ieka tonącego, a bezsilnego w obec ogarniającej go powodzi.

— N igdy, nigdy! — pow tarzały m achinalnie jeg o u sta, ta k ja k b y w tej m yśli szukał dla siebie obrony.

T u rk o t nadjeżdżającego wozu zbudził go z otrętw ienia. Zerw ał się ja k zwierz raniony i spiesznie lecz niepew nym krokiem podążył k u N ow em u Św iatu. Szedł nie w idząc drogi przed sobą. D ochodząc do ro g u ulicy S w ięto-K rzyskiej, roztrącił bezwiednie kółko spóźnionych przechodniów, któ rzy tam gw arzyli na cho­

dniku. W idząc go w takim stanie, roześmiali się weseli tow arzyszę i kiw ając głow am i z sym patyczną w y ro ­ zumiałością, podążyli za nim oczyma. D orożkarz stojący w pobliżu, podjechał ku niem u usłużnie.

— Może podwiozę do dom u ? — zapytał rubaszno - drw iącym tonem.

A le on nie widział tych spojrzeń, nie słyszał ty ch słów. Pędził ja k g d y b y uciekając przed w łasnem i m yślam i, aż zniknął w śród nocnych cieni. B łądząc po mieście, znalazł się n ag le przed B rühlow skim hotelem . O tw orzył oczy szeroko, jak b y się ze snu zbudził. U lica była pustą; św iatła już pogaszone. Zdziwił się nie m ogąc sobie zdać spraw y ja k się to stało, iż zaszedł tu o tej porze. P odniósł oczy w g órę k u oknu m ieszka­

nia hrabiny.

H e lc iu , H elciu! w estchnął żałośnie, ja k g d y b y w zyw ał jej pom ocy, a ona m ogła go usłyszeć.

A le napróźno ją w zyw ał, wspom nienie jej nie było w stanie zażegnać u roku, ja k i go pętał. P rze d oczyma mu stała postać pani L au ry n ęcąca tysiącem pokus, żądzą rozkoszy płom ienną. W idział jej u sta do całunku w ydęte, jej oczy jarzące się obietnicam i szczęścia bez granic, to znów rozem dlone bezm ierną b ło g o ­ ścią. W uszach mu brzm iał głos jej pełen słodkiej pieszczoty i tkliw ości, to znów zdław iony nam iętnością, rzucający pogrożki bardziej jeszcze rozkochane od w yznań i zaklęć płom iennych.

N ęciła go urokiem przepaści. Czuł w sobie dziwne rozdarcie, dziwne przepołow ienie n a dw ie jak o b y odrębne istoty. Jed n a z nich, ta w której było to, co lepszem je st w człow ieku, odw racała się z zgrozą i_w strętem od tej k obiety nam iętnej, cynicznej i bezw zględnej, a będącej ta k m ało kobietą; d ru g a u pajała się m ysią o »miłości tw ardej jak o śm ierć, a jak o g rób zawistnej« i w y ciag ała pożądliw e dłonie po lei

owoc zatruty. r- j j

, W a lk a pom iędzy tem i dw om a istotam i drażniła g o i rozluźniała je g o nerw y. S pojrzał jeszcze raz w gorę k u oknom H elci, ja k g d y b y z w yrzutem , źe go nie b y ła w stanie obronić od zm ory, k tó ra mu cięzyia.

. - W y jad ę za g r a n ic ę ... U w iozę H elcię i jej m a t k ę ... W ró cim y dopiero po ślubie — zaw ołał do­

dając sobie otuchy.

. .t U spokojony tą m y ślą, poszedł do gazowej latarni, k tó ra się tam paliła jeszcze i p opatrzył n a zeoarek Zdziwił się widząc, iź w skazuje trzecią godzinę. Nie um iał sobie zdać sp raw y z upłynionego czasu

— M uszę w yjechać, m uszę, m uszę! - pow tórzył jeszcze raz i w estchnąw szy głęb o k o , u d ał się w ol­

nym krokiem do dom u n a spoczynek. ^ e s: > ^

(Dalszy ciąg nastąpi). , W Ł O D Z I M I E R Z Z A G Ó R S K I.

W / M

A

T E L E G R A M .

' K O M E D Y A W J K D N Y M A K C I E .

(Ciąg dalszy).

S C E N A X III.

ANNA. — BARON. — P a n i WEKNICKA. — JULIA.

JULIA (nie w idząc barona).

Czekać do północy S traszn a rz e c z !.

P a n i WERNICKA.

Miej odw agę d ziec ię..

JULIA.

N ie w mej m ocy

W strz y m a ć łzy, g d y przeczucia dręczą m nie złowieszcze.

(5)

R O M A N K O C H A N O W S K I .

N A D R Z E K Ą .

(6)

(Spostrzega b a ro n a — z uniesieniem)

P an tu !.. ja k a zu c h w ało ść! .. teg o brak ło jeszcze, P a n ie !., pan nie przekroczysz progów m ego dom u...

N a dom iar mej boleści trzebaż jeszcze srom u!

Ja p an a nienaw idzę . . .

ANNA.

P atrz, ja k liść drży cały, Miej litość . . . tw oje serce b y ło ib y ze skały ?

Dziś, widzisz straszną zbrodnię w uczuciach barona,

(Podaje sonet)

T w órcy pięknych so n e tó w . . . wczoraj . . .

JULIA (z n ajw y iszem uniesieniem ).

Milcz szalona.

Śm iesz bluzgać na mnie jadem ohydnej potw arzy.

W y w o ły w ać rum ieniec w stydu n a niej tw arzy, G dy drżę o życie męża, g d y w śm iertelnej trw odze Szam otana boleścią od zm ysłów odchodzę.

T ak ! próżność m nie w błyszczące om otała sidła, P ra g n ę ła m czczych poklasków i- woni k ad zid ła;

Za złudą w gorączkow ym goniłam bezładzie, Lecz przysięgam ci m atko! nig-dy m yśl o zdradzie Nie splam iła mej duszy . . . B óg przejrzał j ą do dna, W ie, że kocham A lfonsa, żem A lfonsa godna.

P a n i WBRNICKA.

A lfons przezacny człow iek. . . w tw e uczucia w ierzę;

Biedne dziecko . . .

JULIA (uroczyście).

Jeśli m atko B ó g mi go zabierze, W ie rn ą mu pozostanę, przysięgam ci na to.

J a dni moich dokonam za klasztorną kratą, N iech on n a całą w ieczność panuje w mej duszy.

ANNA (do barona).

P atrz p a n . . . zręcznie ig ra ła sobie z tw ych k a tu s z y ; M iałam słu sz n o ść . . .

BARON.

I pani mówisz to z uśm iechem ?

ANNA.

Zdradzać takiego m ęża było ciężkim g rz e c h e m !

(Podczas gdy Ju lia sk ła d a przysięgę przed m a tk ą — A lfons obok pani Sarnaw skiej ukazuje się w e drzw iach p rze d p o k o ju ; słyszy słow a żony — chciałby rzucić się w jej objęcia — pani S arnaw ska p o ­

w strzym uje go gwałtem ).

S C E N A X IV .

Ciż sam i — P a n i SARNAWSKA.

JULIA (do m atki).

O g d y b y już w yjechać ! ...

P a n i SARNAWSKA (do Julii).

Czas tobie się dłuży Bez tej prozy chodzącej, tej zimnej o p o k i! . . . On polot skrzy d eł tw oich w strzym yw ał wysoki, Nudził ciebie i dręczył rodzinę tw ą c a łą . ..

JULIA (z oburzeniem ).

J a k śmiesz ta k o nim mówić ? . ..

Pani SARNAWSKA (do Julii).

Z kąd ta n a g ła zmiana, Co innego z u st tw oich słyszałam dziś zrana.

JULIA.

O n chory . . .

P a n i WERNICKA (dając znak oczyma).

B ardzo chory ! . . .

P ani SARNAWSKA.

W yzdrow iałby, ręczę, G d y b y rzucił oczym a n a tę ja sn ą tęczę,

Z w iastunkę dni pogodnych, po słotach i burzy. — O n w krótce tu p rz y b ęd zie. . .

S C E N A X V .

Ciż sami — ALFONS potem KÄTCHEN.

ALFONS (wbiegając).

Nie w ytrw am już d łu ż e j!...

(Przybiega do żony i chwyta ją w objęcia).

Julko ! — ach żono dro g a ! . . .

JULIA.

A lfo n s . . . o mój B o ż e !

Pani WERNICKA.

M ym oczom nie dow ierzam , s e n . .. ułuda m o ż e ! ...

ANNA (do Alfonsa).

T y żyw y ! . . . jakie szczęście . . .

P ani WERNICKA.

O ! je s t B ó g w niebiosach ! Z g robu w skrzesza m ałżo n k ó w . . .

Pani SARNAWSKA (patrząc na barona).

T akie w w ieszczych losach B yw ają niespodzianki. ..

Pani WERNICKA.

Dziwy, istne d z iw y !

ALFONS (do Julii).

Nie drżyj tak... jakźeś blada... patrz... jam zdrów i żyw y!

Nic nas już nie ro z d z ie li... przy tw ym boku stoję, Słyszałem tw e w yrazy, przeczyste łzy tw oje

P a d a ły mi n a serce ja k rosa niebieska!

U k ry łem je g łęb o k o , bo każda tw a łezka

T o w yrok m ego szczęścia... skarb n a przyszłość c a łą ...

T y będziesz m ego życia ozdobą i chw ałą.

JULIA.

Dziś wiem ile cię kocham A lfonsie mój dro g i, K ied y przem knął nad to b ą cień śm ierci z ło w ro g i;

Znow cię mam! straszne widmo z przed oczu m ych znika!

Pani SARNAWSKA.

A teraz niech nam u sta m ęża nieboszczyka R ozw iążą tę zagadkę, bom z trw o g i pół żywa.

G dy się wieść po m iasteczku rozbiegła straszliw a, Żeś um arł, lecę n a g w a łt, płaczę, ręce łam ię, P a tr z ę ... a mój um arły stoi w dom u bratnie.

S tróżka w płacz, stróż się żegna, N iem ka krzyczy blada

»W szelki duch B o g a chwali!«, ja k d ługa upad a — C hw ytam jej klucz, przybiegam , tu w szyscy w rozpaczy...

Pow iedzcie co się s ta ło ? ... niech k to w ytłum aczy!

P a n i WERNICKA.

To zięć jakich m ało!

Nie spotw arzaj go p a n i...

(Dokończenie nastąpi).

Se w e r y n a Du c h i ń s k a i An i e l a Tr i p p l i n.

(7)

Z W S P O M N I E Ń G O R K I O O J C U .

. . . Chodziłam w ów czas n a parafialne w y k ła d y lekcyj katechizm u, z k tó ry ch ojcu zdaw ałam często spraw ę. Z acytow any tam przez księdza fa k t jed en z życia św. E lżbiety, królow ej portugalskiej, przypom niał ojcu dziw ny obraz, k tó ry o g ląd ał przed la ty w jakiejś kapliczce w Szw ajcaryi.

S ta re to m alow idło przedstaw iało średniow ieczną dam ę n a koniu, a raczej cień kobiecy unoszący się w pow ietrzu nad opróźnionem już siodłem . J a k b y zw alczony tem zjaw iskiem szatan czarny i ro g aty , tuż przed koniem zapadał się w ziemię w śród buchających z jej głęb i płomieni. N ieco dalej, stojący rycerz, rozpaczli­

w ym ruchem podnosił ręce w g ó rę , w około sn u ły się postacie ludzi zbrojnych uciekających. Z agadkow a ta k o m pozycya ta k ą objaśniała się legendą*).

M ieszkał k ied y ś w tej okolicy hrabia W a lte r, pan m ożny i b o g aty . S ły n ę ła wszędzie z piękności m łoda je g o żona, ale bardziej podziw iano niezw ykłe jej cnoty i pobożność, a m ęża jej m ianow ano najszczę­

śliw szym z ludzi. A le niedługo szczęście to trwało.

W k ró tc e przyjechał w te stro n y rycerz, k tó reg o n ik t nie znał i k tó ry nikom u nazw iska ani pocho­

dzenia sw ego nie chciał w yjaw ić, m ów iąc, źe votum mu teg o w zbrania do p ew nego czasu. T ak ie śluby były w średnich w iekach rzeczą c z ęstą; nie dziwiono się więc tem u , a przybysza przezw ano czarnym rycerzem , gdyż innej b arw y nie nosił — i niemniej chętnie przyjm ow ano, dom yślając się, że w ysokiego m usiał b y ć rodu, po d o statk ac h , któ rem i hojnie szafował. Zam ieszkaw szy w bliskiem m ieście, dom urząd ził z . niew idzianym d o tąd u tam tejszych m ag n ató w przepychem , i spraszać zaczął szlachtę okoliczną, a w ięc i m ęża pięknej A ldy.

D zień w dzień huczne b y w a ły u niego zabaw y, a na pierw szem zawsze miejscu g ra szalona. I powoli W a lte r dał się u w ik łać w zastaw ione na niego sieci, i w śród gw aru uczt i rozryw ek, k tó re go o dryw ały od żony i dom u, z każdym dniem gw ałtow niej się w nim rozw ijała nam iętność do gry, podsycana cią­

giem szczęściem. N ieraz całą noc spędziw szy u czarnego rycerza, o świcie dopiero obładow any złotem , upojony pow odzeniem , pow ra­

cał do sw ego zam ku, obojętny na niepokój i cichy sm u­

te k tej, k tó ra go tam oczekiwała.

rfy ■,'/ P ew n eg o wieczoru je d n a k zaczął p rz eg ry w ać. Czar­

n y rycerz by ł jeg o przeciw nikiem i raz w raz zgarniał jeg o staw k ę z obojętnym i szyderskim uśm iechem , k tó ry pow iększał zaciekłość W a lte ra. Goście się rozeszli, sam na sam pozostali jeszcze gracze, bo hrabia k o ­ niecznie chciał się o d eg rać, i ufał źe szansa się zmieni. G dy pieniędzy już nie stało , postaw ił łańcuch swój złoty, broń, psy, konie, srebro i klejnoty, wreszcie ziemie i zam ek swój dziedziczny. Oślepiony, roznam iętniony, um ilkł dopiero w tedy, k ied y już m u nic do p rzeg ran ia nie pozostało.

W ów czas czarny ry c erz , zawsze spokojny i uśm ie­

chnięty, uprzejm ie odezw ał się do zrujnow anego gościa, źe ofiaruje m u w szystkie dotąd ro zegrane p arty e puścić w niepam ięć, byle zgodził się zagrać jeszcze jednę, o statn ią, w której n a k a rtę p o staw i...^ hrabinę. W y g ry w a ją c , hrab ia nic nie utraci z m ienia sw ego, przeg ry w ając, rycerzow i odda tylko A ldę.

S traszn ą m usiała b y ć nam iętność W a lte ra , strasznym też _ w p ły w szyderskiego spojrzenia, k tó re n a nim ciężyło, k iedy na te n h an ieb n y targ^ skinieniem g łow y przy­

zwolił. Los jeszcze raz go zaw iódł, a g d y chciał nędznie opierać się i w zbraniać, beł­

kocząc, że przecież to rzecz niem ożliw a, chociażby ty lk o dla r o d z in y ... dla ś w i a ta ...

kusiciel odpow iedział, że o h onor jeg o d b ały ja k on sam , ta k się urządzi, ab y jh k t 0 niczem nie wiedział, ani m ógł się dowiedzieć. H ra b ia m iał nazajutrz rano nam ów ić żonę n a spacer k o n n y i jed n eg o ty lk o pazia wziąść z sobą. W^ lesie, tam gdzie od pięciu dębów pięć d ró g się rozchodzi, p rzy g o to w an ą na nich będzie zasadzka poczet zbrojnych ludzi napadnie na nich i porw ie h rab in ę, — paź pośw iadczy obronę, źe męża zw alczyła zb y t przew ażna siła, a św iat współczuciem otoczy pokrzyw dzonego i d are­

mnie poszukiw ać z nim będzie spraw ców gw ałtu.

I odjechał W a lte r do zam ku, k tó re g o za ta k ą cenę pozostaw iono go panem 1 rano w yruszył konno z żoną do lasu; za nimi podążał najm łodszy z ich paziów, m ały chłopaczek.

D ro g a prow adziła koło w iejskiego kościółka. A id a w strzym ała konia przed kru- ch tą, m ów iąc m ężow i, źe wejdzie się pom odlić. On nie m ógł oprzeć się jej żądaniu, ale sam nie śm iał, pełen ta k grzesznych m yśli i zamiarów, w ejść do dom u Bożego, i w ym aw iając się bólem głow y, prosząc żony, aby nie dała m u dłu g o czekać, pozo­

sta ł n a dziedzińcu.

*) J a k k o lw ie k in n e w ydaw nictw o u p rzedziło nas w p o d a n iu tej ślicznej legendy, opow iedzianej córce pizez w ielkiego p o etę, czytelnicy nie w ezm ą pew no nam za złe, że ją p ow tarzam y, zw łaszcza, źe d o p ełn iam y treść illustracyam i u talen to w an eg o arty sty . (P rzy p . redakcyi).

(8)

W k ró tc e też w yszła hrabina z kościoła, z niezw ykłym w yrazem pow agi i zadum y na bladej tw arzy,

— m ąż chciał jej dopomódz wsiąść n a w ierzchow ca, ale nie m ówiąc m u ani słow a, uniosła się ta k szybko i lek k o , źe znalazła się n a siodle, zanim poczuł dotknięcie jej stopy.

Jechali przez las milcząco.

G dy na zakręcie drogi ukazało się pięć ogrom nych dębów, A id a spojrzała n a chm urnego m ęża, a w jej w zroku tyle było żalu i w yrzutów , źe hrabia zadrżał cały i już chciał ją w strzym ać, zaw rócić, uciekać z nią r a z e m ... ale podczas tej krótkiej chwili w ahania, w yskoczyła z poza drzew cała zg raja ludzi zbrojnych, zam askow anych. K ilk u z nich rzuciło się na W a lte ra , krępując jego ruchy, a czarny rycerz rów nie zam asko­

wany, poskoczył k u A ldzie i chw ycił za cugle jej konia. A le zaledwie spojrzał na nią, w y d a ł straszliw y, nieludzki okrzyk przerażenia. M aska spadła m u z tw arzy, odkryw ając szatańskie oblicze w ykrzyw ione bez­

silną fu ry ą, — ru n ą ł o ziemię i m iotając ro g a tą głow ą, g ryzł piasek i zgrzytał zębam i, aż b u ch n ę ły w około niego płom ienie, w śród k tórych zapadł się w ziemię. O drętw iały z przestrachu W a lte r spostrzegł w ów czas, że i żona jeg o dziwnej uległa zmianie.

W znosiła się powoli w g ó rę , jak b y niew idzialną ciągniona siłą, a zarazem staw ała się coraz bledszą, coraz bardziej w io tk ą i pow ie­

w ną, przez chw ilę widział ją.je szcz e przeźroczystą ja k obłoczek, n a­

reszcie całkiem rozpłynęła się w powietrzu.

H rab ia znalazł się sam jeden — napastnicy zniknęli, paź uciekł, — g d y b y nie wierzchowiec A ldy, b y łb y m ógł pom yśleć, źe w szystko, co się stało przed chw ilą, snem tylko było złow rogim . A le z po ­ czuciem nieubłaganej rzeczywistości obudził się nareszcie w W a lte - rze głos sumienia. W pływ nieczysty, pod którym dotąd pozostawał, a którjr go oślepiał, rozw iał się nagle, ja k zniknęła anielska istota, k tó rą B ó g odebrał niegodziw em u mężowi. M iotany żalem i w stydem , boleścią i skruchą przejęty, za p rag n ą ł przedew szystkiem pom odlić się tam , gdzie ona niedaw no m odliła się, b łag ać o przebaczenie, najostrzejszą zadając sobie pokutę.

Pośpieszył więc nazad do kościoła. G dy w szedł tam ze schy- lonem czołem nieszczęsny w inow ajca, pusto było zupełnie po skoń- czonem nabożeństwie. P rzed ołtarzem klęczała tylko pogrążona w m odlitwie kobieta z ubrania i postaci ta k podobna do A ldy, źe W a lte r zatrząsł się cały, niedow ierzając sw ym oczom. N a odgłos jego kroków , kobieta odw róciła głow ę i hrabia ujrzał znow u tę śli­

czną tw arz, której m yślał, źe już nie zobaczy na ziemi. P a d ł n a k o ­ lana, nie wiedząc już co się z nim dzieje, lecz w idząc, źe żona po ­ dniosła się i odchodzi, pow stał i poszedł za nią, lękając się, a b y znów się nie rozw iał cień jej m arny. G dy stanęli n a dziedzińcu, drżący chw ycił ją za rę k ę, ale dłoń ciepła i m iękka serdecznym odpow iedziała m u uściskiem , a słodki głos zaczął go przepraszać, źe chorem u mężowi ta k długo A id a dała czekać. A le m usiała dotrzym ać obietnicy uczynionej m atce na łożu śmierci. T a m ając szczególniejsze nabożeństw o do A nioła S tróża, pod jeg o opiekę oddaw ała dziecię, k tó re pozostaw iała sierotą i żądała, aby córka dała jej słowo, że ilekroć przejdzie przed kościołem , wejdzie pom odlić się do sw ego opiekuna, a jeżeli mszę zastanie, w ysłucha tej zawsze aż do końca. T u taj zaś jed n a msza kończyła się w łaśnie, k iedy d ru g a zaczynała, a potem przy m odlitw ie zapom niało się o czasie i godzinie.

T eraz dopiero W a lte r zrozum iał kim by ł ten , k tó ry przybierając n a siebie postać A ldy, u ra to w ał ją od szatańskiej zasadzki, a jego od zbrodni i rozpaczy. S k ru ch a jeg o b y ła ta k w ielką, że upokorzył się nietylko w konfesyonale, ale w obec żony, w yznając jej, ja k ciężko i haniebnie przeciw niej zawinił.

L eg en d a powiada, źe A id a przebaczyła mężowi i źe oboje m ałżonkow ie fundując kaplicę n a pam ię- tnem im m iejscu, kazali w ym alow ać obraz, m ający przekazać potom ności widoczny ten dow ód opieki A n io ła Stróża.

Ma r y a Gó r e c k a.

P& IpPp

■'vZ- - m m m

m m m

/ / 1

P O I N K U R S Y I K O Z A C K I E J .

Z W E W N Ę T R Z N Y C H D Z I E J Ó W B R A C Ł A W S Z C Z Y Z N Y .

(Ciąg dalszy).

I V . S ł u ż b a P a w ł a J a r o s z y ń s k i e g o w k r e s o w y c h p r o w i n e y a c h . S m utno się zapow iadało zaranie X V I I I stulecia;

u gó ry w alka o tron rozdzierająca kraj na stronni­

ctwa, u dołu zastępy m iejscow ego kozactw a, w y k o ­ lejonego rozporządzeniam i po zgonie Sobieskiego w prow adzonem i w życie, a rozw iązującem i pułki p o ­ leskich i ukrainnych m ołojców; zastępy, pow tarzam y, butne, niespokojne, słusznie o b y t swój dbałe, zaczęły się grom adzić pod skrzydła Paleja, k tó ry korzystając

z zawichrzeń, za g arn ął w swoje posiadanie, jeżeli nie de nom ine to de fa c to prow ineye kresow e. N a P o ­ dolu funkeyonow ało praw o ty lk o w okolicy K a m ień ­ ca, B racław szczyzna i K ijow skie całe stały w ogniu.

»R ebellia« zagrażała W ołyniow i, więc się g ro m a­

dziła tu sz la c h ta , żeby zażegnać niebezpieczeństwo.

W W łodzim ierzu K ijow ianie i B racław ianie w yparci ze sw ych gniazd, zbiegli się na n arad ę; w Ł u ck u zaś

(9)

T E O D O R A X E N T O W I C Z .

P A R Y Ż A N K A .

69

(10)

kupiły się w szystkie trzy pow iaty w ołyńskie. M ar­

szałek koła ry cerskiego imci pan G abryel z Lińców Linczewski, na posiedzeniu odbytem w listopadzie

■1702 r. odm alow ał niebezpieczeństw o grożące pro- W incyi, której południow e kraw ędzie już m uskały zastępy kozackie; dodał nadto, że z W arszaw y o trzy­

m a ł groźne uniw ersały, napierające się pospolitego

‘ruszenia, z rozkazem ściągania go pod Sandom ierz ; Szlachta więc gw oli naglącej potrzebie, uchw aliła 'sztyftow anie p iętnastu chorągw i, z tylom aż rotm i- fetrzami n a czele. D o ich pocztu zaproszony został i. P aw eł Jaroszyński, jako człow iek byw ały, dośw iad­

czony i obeznany z wojennem rzem iosłem. D ow ódz­

tw o w szystkich sił zbrojnych w ojew ództw a złożono w ręce F ranciszka Ledóchow skiego, kasztelana w o­

ły tiskiego, k tó ry otrzym ał ty tu ł pułkow nika; że je ­ dn ak ten dla spraw krajow ych znajdow ał się w W a r­

szawie, więc obrano m u z łona rotm istrzów zastępcę, z ty tu łe m »substytuow anego regim eh tarza«. I znowu P aw eł Jaroszyński, na stanow isko owe pow ołany, ifunkcye te pełnił lat kilka, bo kasztelan w ołyński w rychle um arł (1704), a uspokojenia w kraju docze- ikać się nie m ożna było. Dopiero w kroczenie M azepy

‘(w lutym 1706 r.) i jeg o uniw ersał w ydany z k w a ­ te ry głów nej w D ubnie, palejow ych poskrom ił w i­

chrzycieli. A le zabiegliśm y naprzód, w róćm y jeszcze do postanow ień sejm iku o dbytego w Łucku. W y z n a ­ cz y ł on pew ien p odatek n a sztyftow anie chorągw i, jzalecił utw orzenie poczty przez W łodzim ierz do Za- imościa, postanow ił w ysłanie pew nej liczby rycerstw a ido Sandom ierza, pozostałych zaś rotm istrzów obli- fgował, »aby w chorągw i continue* rezydow ali, po

^wioskach w ojew ództw a szkód nie czynili, noclegów , popasów , konsistencyj nie odpraw ow ali, ale żeby de proprio żyli, dachem tylko się kontentow ali, żeby p o d chorągw iam i kom plet m ieli i pocztów na potrze- :bę sw oją p ry w a tn ą nie zażywali« ^ Jaroszyński ted y izostawszy przygodnym regim entarzem , z całą ścisło­

ś c ią zastosow ał się do przepisów nakreślonych przez koło rycerskie. A ni jednej sk arg i nie znaleźliśmy iw ak tach przeciw niem u w ystosow anej, choć k to ak ta :te przeglądał, snadno m ógł się przekonać, że indy- fgeni niesłychaną drażliwością odznaczali się pod tym w zględem i lada d robnostka w yw oływ ała istn ą b u ­ rzę, lam ent, k tó ry się całem u udzielał w ojew ództw u;

i biedny rotm istrz z chorągw ią w ysztyftow aną na fobronę ojczyzny, w końcu m usiał się swoim jedno- iplem iennym : opędzać.

N a tem się w szakże nie skończyły m ilitarne p opisy podczaszego ow ruckiego. P o uspokojeniu na 'W ołyniu, w yruszył w g łąb rzeczypospolitej, jak o po­

rucznik, na czele chorągw i pancernej ks. Józefa Czar- jtoryskiego, chorążego W . K s. L it.— I szef, i dowódzca .czynny i tow arzysze — w szystko W ołynianie. P oczet takiej chorągw i składał się z porucznika, chorążego, 'kapelana, dobosza, cyrulika i 34 towarzyszów, z k tó ­ r y c h dziewięciu pełniło służbę o jednym koniu, re ­ s z ta o dwóch, choć właściw ie cały oddział liczył 250 :do 300 bachm atów ; p ensya jeno szła na 80 po 164 zł. n a głowę, więc h y berna w ynosiła 13.120 zł. Może czytelnik rozpatrzeć zechce spis ow ych tow arzyszy ch orągw ianych p. P aw ła, k tó ry nam przekazał do­

kum entu z tej epoki. Otóż są oni: D enysko, W asilew ­ ski, K lityński, R zgiew ski, N arbut, Zwolski, Szeptycki, M atuszew ski, B ara ń sk i, Ju sto w in d t (?), Ł ychow ski,

') Arch. Ju . Zap. R . Cz. I I I . T. II. s. 512— 520.

S u r y n , P o d h o ro d eń sk i, K ra je w sk i, Ł a d a , W olski, Porw aniecki, G łuchow ski, M assalski, dw óch Niesto- jem skich, dwóch Bilińskich, H o ro d y sk J S krzynecki, L ew andow ski, N iedaszew ski, Sum ow ski, Chłopicki, Białostocki, L ubelski i K łodnicki. Nie zawsze atoli w szystkie m iejsca b y ły w ypełnione. T a k w 1708 r., zaciągnęli się do chorągw i: Słotw iński, Orliński, K o - źuchowski, Lisiecki, Zdanowski, Jaw orski, F alkow ski i dw óch Jaroszyńskich, zapew ne starsi synow ie po ­ rucznika: A u g u sty n i A dam . D w a lata spędził p. P a ­ w eł zdała od rodziny, przenosząc się z m iejsca na miejsce w R a d o m sk ie m , Ł o m źy ń sk iem , a n aw et w prow incyach pruskich; w ybieranie h y b e rn y z m o­

zołem połączone było, ja k się o tem łatw o przekonać z dyspartym entow ych rozporządzeń i re g e stru dłu*

gów. Z drugiej zaś strony i z tow arzyszam i k ło p o t niemały, często bowiem taki tow arzysz ściągał n ale­

żność z g ó ry i nie staw ił się w cale n a w ezw anie;

ztąd nieporozum ienia, w ym ów ki. D robiazg jeszcze słuchał ich w pokorze, ale zamożniejsi obrażali się, pozyw ając porucznika o obrazę honoru i targ an ie się n a sw obody obyw atelskie. P o niedługiej chwili w y p o c zy n k u , znowu p. P aw eł stan ął pod bronią.

W konfederacyi T arnogrodzkiej b ra ł udział, ja k się o tem łatw o przekonać z listów M ichała P otockiego, pisarza podówczas polnego ko ro n n eg o , z k tó ry m za­

w arł wówczas ścisłą przyjaźń i pozostał jej w iernym do grobu.

P o powrocie z w ypraw y, przeniósł sw oją dzia­

łalność w Bracław skie, pow odow any osobistem i w zglę­

dami. I dawniej tu nieraz zaglądał, teraz stałej i dłużej przebyw ał. W iędło m u się, fortuna rosła; zapobiegli­

wy, oszczędny, znalazł jeszcze w m ałżonce odpow ie­

dnią usposobieniom swoim tow arzyszkę; dość pow ie­

dzieć, że oprócz w łasnego k aw ałka ziemi, w y m ag a ją ce­

go w ielkich zachodów, trzym ał.jeszcze w dzierżaw ie od 1697 r. dw a w ielkie m ajątki — D ubieński i O strogski;

płacił za nie rocznie 20.000 zł. a podczas w ojennych w ypraw, cały ciężar gospodarstw a, spadał na b arki kobiety. Z kłopotów w ychodziła ona zw ycięzko; g ro ­ sza niem ały zapas się uzbierał, grosz zaś ten najlepiej zużytkow ać m ożna było n a k u pno ziemi i ty lk o zie­

mi. W ojew ództw o w ołyńskie w , stosunku do innych kresow ych najm niej ucierpiało, ludności tu więcej, posiadłości ziemskie, albo zbyt drobne, albo olbrzy­

m ie, w sk u tek w zględnego spokoju dobrze adm ini­

strow ane, nie nastręczały w ielkich k o rz y śc i; w K i- jow skiem niebezpiecznie chodzić około róli; zato b ra ­

cław skie istny r a j . pod ty m w zględem , szczególnie Pobóże, g leb a bow iem w ypoczęła przez kilkadziesiąt la t nieruszana. W spom nieliśm y wyżej o zam ęcie m a­

jątkow ym , jaki tu panow ał n a początku X V I I I w.;

roje spadkobierców opatrzonych w dokum entu, zale- ały m iasteczka szukając nabyw ców , byle za gotów kę, e Jaroszyński posiadał tę gotów kę, że znał w artość ziemi i wiedział, źe przy pom yślnych w arunkach, d a ona nieobliczone w niedalekiej przyszłości korzyści, w ięc choć z niego może czasem żartow ali cichaczem sąsiedzi, on jed n ak robił sw oje, bo wiedział, źe robił dobrze.

W p ły n ę ła niew ątpliw ie n a to k u bracław skim zw rócenie się okolicom tradycya, przechow ana w ro ­ dzinie, źe Jaroszynka w ioska tam położona, jeżeli nie je st gniazdem rodu, to należała do przodków p. P a ­ wła, któ rzy to praw o stracili przed p ó łto ra wiekiem , k ęd y ś ku W ołyniow i zagnani burzą wojenną. N a p o ­ czątku zeszłego stulecia Jaroszynka w chodziła w skład

(11)

klucza K raśn iań sk ieg o , b ę d ą c e g o w posiadaniu K o ­ niecpolskich. A w łaśnie z Jan em A lek san d rem K o ­ niecpolskim , podów czas w ojew odą bracław skim , m iał pew ne rach u n k i; jeszcze zaraz po zgonie Ja n a III, sp o tk ał się z nim w W arszaw ie i stan ął w p rz y g o ­ dzie, pożyczył 4500 zł.; ale la ta m ijały a on nie m ó g ł doczekać się ich zw rotu. N ależało rozpocząć praw ne zabiegi, czem się brzydził p. P aw eł. P rz y b y ł i prze­

k o n ał się ze sm utkiem , źe bez zabiegów^ nie odzyska należności; leniwo je d n a k chodził około in teresu , spraw y publiczne zajm ow ały go bardziej, ta k źe p o d ­ czaszy na w dać się w to m usiała. D opiero w 1714 r.

wydzielił m u w ojew oda Iw an k o w ce w kraśniańskich dobrach, jak o dzierżaw ę zastaw n ą, k tó rą to potem dłu g o jeszcze w ładali i jeg o synow ie i w nuki. T o je d y n y proces, jak i prow adził podczaszy, ja k jed y n y uskutecznił w sw ojem życiu zajazd n a K oszow atę.

U n ik ał za targ ó w — d ał te g o dow ód w nieporozu­

m ieniu m ajątkow em z ks. A nto n im na Ł ohojsku T y ­ szkiew iczem , podów czas kanonikiem w ileńskim , pó ­ źniejszym biskupem źm udzkim . P ra ła t te n posiadał do b ra w kijow skiem w ojew ództw ie, a w nich trzy w ioski: W e rn y h o ro d e k , N ap ad ó w k a i S ło b ó d k a — w zastaw nej dzierżawne spadłej n a p . P a w ła po babce m acierzystej. Całe pół w ieku leżały one odłogiem, a teraz zakolonizow ane łakom ym w cale b y ły kąskiem . S zanow ny p ra ła t nie znał w arunków , a nam ów iony przez je d n eg o z m ecenasów , w ytoczył proces p o d ­ czaszemu. O statn i niedługo m y śląc, w y słał n ajstar­

szego sy n a A u g u sty n a do W iln a z potrzebnem i do­

k u m entam i i zapow iedzią, że się procesowrać nie będzie, ale rzecz c a łą poddaje pod w y ro k sam ego księdza kanonika. N aturalnie, że do zgody przyszło n atychm iast. C zcigodny kapłan, zdum iony niezw ykło­

ścią propozycyi, nietylko, źe ustąpił, ale potem nieraz k o rz y sta ł z rad podczaszego.

W B racław skiem przyszedł p. Paw eł, nie bez trudności, do dziedzictwa. N abyw anie dóbr w owej epoce, w prow incyach kresow ych, niedaw no zw róco­

ny ch rzeczypospolitej, stało się niepodobnem , z racyi całego legionu p re ten d en tó w do jed n eg o k a w a łk a ziemi. F o rm a więc zastaw nej dzierżaw y b y ła p o ­ wszednią, ja k znow u z drugiej strony, kupow ało się praw o do danej p o siadłości, choć m ieć praw o nie znaczyło jeszcze posiadać. A w szakże podczaszy p o ­ trafił om inąć te szkopuły. S padkobiercy dóbr S uty- skich, zubożeli i licznie rozrodzeni, przyjść n aw et do posiadania spuścizny nie m ogli; więc w 1722 r. po wielu usiłow aniach zaw arli um ow ę z Jaroszyńskim . N ajprzód n ab y ł od nich Szersznie, potem S u ty sk a i część W ita w y ; dodam y naw iasem , że m iał do czy­

nienia z trzydziestu dw om a sukcesoram i po - Siem a- szowskiej fortu n y — i potrafił dopłynąć do końca.

W cześniej jeszcze, bo w 1714 r. n ab y ł od K rosnow - skiego połow ę W a sy ló w k i pod T y w rp w em ; w k ilk a la t p o tem spłacił A ndruszew iczów , Z abokrzyckich, P niew skich — i został panem p raw do trzeciej części spuścizny po K leszczow skich.

I zaraz obok rezydencyi w o ły ń sk ie j, założył w W a sy ló w ce d ru g ą , bardzo d o g o d n ą, bo najprzód leżała niedaleko W innicy, w której ześrodkow ało się życie w ojew ództw a. L eż ała niedaleko od T yw row a, a tu w łaśnie m ieszkał p. M ichał K alety ń sk i, chorąży b racław ski i k re w n y , i przyjaciel. G ospodarow ał on 'tak że n a trzeciej części spuścizny po - K leszczow skiej, choć B ogiem a praw dą, gospodarow ał n a w szystkiej Kleszczow szczyźnie, wrarcholąc się nieustannie z ubo­

gim i spadkobiercam i teg o w y g asłeg o rodu. I jedni jed n ak i d ru g i z p. P aw łem żyli w przykładnej zgodzie, tern bardziej, że nie korzystał z praw mu przysługujących z surow ością pow szechnie wówczas p raktykow aną. Jednocześnie sporą część kap itałó w

»zaangażow ał«, ja k się to dziś w yrażają ludzie z pie­

niędzm i m ający do czynienia, w spuściznę po Słupi- czach, której odłam leżał dokoła K u n y i K iblicza.

0 S łupiczach w spom nieliśm y w yżej, tutaj dodam y, że ostatni ich sukcesor, podczaszy now ogrodzki F e- licyan Borejko, przyszedł do m ajątk u w chwili ruin y ogólnej, a tu należało spłacić pięć sióstr, uregulow ać rach u n k i z licznym i p re ten d en tam i do spuścizny. P o ­ łączy ł się on węzłem dożyw otnim z P e tro n e lą Ja ro ­ szyńską. P osagiem panny (30.000 zł.) o partym na S tarej K unie, H u b n ik u i Zerdenówce, udało się w p ra­

wdzie zapobiedz biedzie, ale nie n a długo. K oloni- zacya szła opornie, słobodzianie niechętnie osiadali n a płaszczyznach w ystaw ionych na pierw szy im pet napadów hajdam ackich; podczaszy now ogrodzki, k tó ­ ry aw ansow ał n a cześnika w itebskiego stracił en er­

gię i ochotę do chodzenia około roli, bo ta m u w zysku sam e przynosiła zaw ody; siostry jeg o także zrażone niepow odzeniem , m ając sobie w ydzielone schedy w ziemi z granicam i nienależycie określonem i, szu k ały nabyw cy. U proszony p. P aw e ł chętnie się zgodził n a propozycyę, a że p rzyjął w aru n k i podane m u przez strony, w ięc do porozum ienia przyszło ła ­ tw o. B y ła to, ja k to już zaznaczyliśm y wyżej, o ry ­ ginalna — pod w zględem ekonom icznych zapatryw ań osobistość — te n pan stolnik bracław ski, bo w łaśnie z podczaszego ow ruckiego a w a n so w a ł, n a stolniko- stw o w 1718 r. O szczędny do skąpstw a, szczęśliwy w zbieraniu fortu n y , w n a b y tk a c h łatw y, m iękki 1 ustępujący, kied y p rzedaw ca nie by ł w stanie za­

dośćuczynić zobow iązaniom , byle tylko m iał pew ność, źe k ap itał nie przepadnie. O prow izyi w ty ch szczęśli­

w ych czasach, m ow y nie było. Toż przecie kuniań- skie nab y tk i pochłonęły blisko 80.000 zł., k tó re p rze­

szło la t piętnaście nie przynosiły żadnego dochodu.

S tolnik m iał trzech synów i tyleż córek; o ta m ­ ty c h przyjdzie nam m ów ić na w łaściw em miejscu.

Z córek — średnia R ozalia, zapew ne u legając w oka- cyi została zakonnicą u B ry g id e k w e L w ow ie; naj­

m łodsza A n n a w yszła za N iestojem skiego, k tó ry się jak o ś nie um iał akom odow ać teściow i; ztąd pew ien chłód, a całą m iłość przelał n a pierw orodną zamie­

szk ałą w K unie. O tóż ow a u k o ch an a w rychle w dow ą p o z o s ta ła , ow ocem zaś teg o m ałżeństw a b y ł syn je d y n y Ja n P aw eł, znany potem w kresow em spo­

łeczeństw ie pod nazw ą cześnikow icza w itebskiego.

P an i P etronelą, około 1730 r. pow tórnym zw iązała się sak ram en tem z K azim ierzem Swidzińskim , stolni­

kiem zw inogrodzkim . Jeżeli połączenie z B orejkam i, w y d a tn e zajm ującym i stanow isko, zwłaszcza^ n a P o ­ dolu, było pożądanem , to pow inow actw o z Świdziń- skimi, już obok splendoru dodaw ało przew agi W7 w o­

jew ództw ie. D ru g i zięć p. P a w ła b y ł synow cem S tanisław a A n to n ieg o Ś w idzińskiego, a ten w osta­

tnich latac h panow ania A u g u sta I I o d g ry w a ł nie­

pow szednią rolę w ziemiach ukrainnych. P a n n a Świdnic, K lew ow ie i Sulgostow ie, staro sta radom ski i lityński, od 1730 r. reg im en tarz p a rty i ukraińskiej, p u łk o w n ik je g o królew skiej mości, dzielił złą i d o b rą dolę m iejscow ych obyw ateli. D a w n y p. P a w ła zna­

jom y, z racyi k re w ień stw a zbliżył się jeszcze bardziej i do zgonu teg o ostatniego stał przy nim w e w szy­

Cytaty

Powiązane dokumenty

nym roku zgłosiło się kilku kandydatów, wy­. bór między nimi służyć będzie na

W idział duże jej czarne oczy, rzucające fosforyczne blaski i różane usteczka rozchylone w uśm iechu, i rów ne białe ząbki, podobne do pereł n a dnie

Z osób dających się uśpić, niektóre tylko ten dar posiadają, a i te nie zawsze czują dobrze, tak, że praktycznie rzeczy biorąc na tego rodzaju dyagno- zie

Odgadł, źe niejeden z tych wczorajszych przyjaciół zadaje sobie pytanie, czy bezpieczną rzeczą jest okazywać się serdecznym dla biedaka, który, korzystając z

sów ; na długie wieki milczenie i niepam ięć pogrzebały ten kraj, k tó ­ rego duch św iat cały zapełnił. zaczęły padać pierw sze ciosy, k tóre zniszczyły

prowadził Mesmer, a mianowicie, że w ciele ludzkiem bez pomocy żadnych obcych czynników objawia się siła, zdolna bieg prądów nerwowych modyfikować, nie był

Jeżeli się będzie m agnetyzować chorego z początkiem miejscowego zapalenia, to musi się pozornie chwilowo stan pogorszyć, ale w rezultacie choroba się

Przyszłam do tego przekonania najprzód, że od ludzi niczem innem się nie różnię tylko wychowaniem, sferą w której wyrosłam, myślami, jakie w niej