• Nie Znaleziono Wyników

Na morzach dalekich : kartki z pamiętnika marynarza Polaka

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2021

Share "Na morzach dalekich : kartki z pamiętnika marynarza Polaka"

Copied!
254
0
0

Pełen tekst

(1)
(2)
(3)

ł

'

NA MORZACH DALEKICH

W pożarach twych, o morze wiecznie zmienne, W tęsknocie fal, co z szumem w bezkres biegą, W poświstach burz i w ciszy twej bezdennej Jak skrzydła ptak kąpałem ducha swego.

I tęskno mi, dziś tęskno niepomiernie Za twoich dró!! odwieczną melancholją ....

{M. Zaruski. ,,Sonety morskie").

(4)

r

\~h~ ~ . ~ .. /)

"""'~'· "

~

(5)

MARJUSZ ZARUSKI

NA MORZACH DALEKICH

KARTKI Z PAMIĘTNIKA MARYNARZA POLAKA

Z ILUSTRACJAMI AUTORA

WYDANIE TRZECIE

WYDAWNICTWOM. ARCTA W WARSZAWIE

1 9 2 9

(6)

DRUKARNIA ZAKŁADÓW WYDAWNICZYCH M. ARCT, SP. AKC. W WARSZAWIE

CZERNIAKOWSKA 225

Jf

AA-103

(7)

p R

z

E D M

o w

A

Kiedy w r. 1898 zjawiły się na łamach „Tygodnika Ilu- strowanego" Son e ty pół n o cne, podpisane nazwiskiem Marj usza Zaruskiego, zwróciły one powszechną uwagę ówcze- snego świata literackiego na młodego, nieznanego nikomu autora.

Co za jeden? Gdzie przebywa? W jaki sposób tak dobrze

poznał ziemie i morza dalekiej północy? pytano przez czas

dłuższy, zanim się nie wyjaśniło, że Sonety przysłane zo-

stały z Archangielska i że wyszły z pod pióra wygnańca poli- tycznego,

Istotnie, Zaruski był wówczas wygnańcem. Urodzony w Dumanowie pod Kamieńcem Podolskim, wychowany na sze- rokich, zbożem szumiących przestrzeniach, po ukończeniu gim- nazjum w Kamieńcu wstąpił na uniwersytet w Odesie, na wy-

dział fizyko-ma tema tyczny,

Tych kilka lat, spędzonych w mieście nadmorskiem, zbli-

żyło go do morza. Nie tylko jednak poezja tego żywiołu pocią­

gnęła go ku sobie. Zapragnął także zmierzyć się z potęgą wiel- kiej wody, Jako student, zaciąga się podczas wakacyj na okrę­

ty Ros. Tow. żeglugi i Handlu i Floty Ochotniczej, i w charak- terze prostego marynarza, naprzód drugiej, potem pierwszej klasy, odbywa egzotyczne podróże na daleki W schód. Odwie- dza porty Chin, Japonji, Syberji, lndyj, Egiptu, Syrji i inne.

Zaspokojony głód wrażeń nie osłabia w nim jednak zamiło­

wania do morza. Nie przerywając studjów uniwersyteckich,

5

(8)

rozpoczyna naukę przedmiotów morskich i przygotowuje się

do zawodu marynarskiego.

Wreszcie kończy uniwersytet i jest już także bliskim otrzy- mania dyplomu na oficera marynarki handlowej.

Wówczas w życiu jego zachodzi fakt przełomowy. Za or- ganizowanie ruchu narodowego w Odesie (,,Sokół", ,,środy li- terackie" u ś. p. Teresy Wołowskiej-Prażmowskiej) zostaje aresztowany i po półtornrocznem więzieniu, zesłany na lat 5 do gub. archangielskiej.

Całą drogę z południa na północ odbywa etapem, co daje mu możność poznania 9-ciu więzień rosyjskich i przyjrzenia

się niedoli więzionych.

Osiedlony w Chołmogorach, spędza tam rok cały w przy- mus,owej bezczynności, poczem, na skutek starań, otrzymuje pozwolenie na przeniesienie się do Archangielska.

Tam powraca do myśli ukończenia szkoły morskiej. Jest znów nad morzem. Wabi go daleka przestrzeń. Woła go ku sobie tajemnica oceanu Lodowatego. Zorza północna opowiada mu kolorową baśń podbiegunową.

Rodzi się w nim poeta. Zanim napisze szereg oryginalnych utworów, tłumaczy z :rosyjskiego poezje Nadsona i wydaje je w Archangielsku, jako pierwszą i bodaj jedyną książkę polską,

która ujrzała światło druku w tern mieście.

Jednocześnie, z chwilą zbliżania się sezonu żeglugi, po- dwaja starania o pozwolenie wstąpienia do służby morskiej.

Usilne jego zabiegi wieńczy skutek pomyślny. Gubernator ar- changielski daje się przekonać i pod słowem honoru „że nie ucieknie", zezwala Zaruskiemu zaciągnąć się na pokład żaglo­

wego szkuner-brygu 11Dzierżawa". Na tym statku młody ma- rynarz odbywa szereg podróży po oceanie Lodowatym, pozna- je wybrzeża Norwegji, styka się z kulturą północy europejskiej.

Po powrocie, w ciągu zimy, wstępuje na mocy specjalne- go pozwolenia, co nie było rzeczą łatwą do uzyskania dla wy- gnańca politycznego, do Szkoły morskiej, zdaje przepisane egzamina i otrzymuje ze stopniem celującym dyplom sztur- mana dalekiej żeglugi.

(9)

Jest marynarzem. Z początkiem nowego sezonu nawiga- cyjnego wyrusza na morze, już jako kapitan okrętu, na wątłym żaglowcu 11Nadzieja".

Wspomnienia z tych podróży, odbytych w niesłychanie ciężkich i niemal pierwotnych warunkach, znalazły później od- bicie w „Sonetach morskich" i w „Sonetach północnych", oraz w szeregu opowiadań, które złożyły się na treść książki p. t.

,,Na morzach dalekich".

Podróże te pasowały Zaruskiego na „wilka morskiego"

w calem znaczeniu tego pojęcia. Zahartowały go, przyzwyczai-

ły do walki z niebezpieczeństwem, nauczyły ufać Opatrzności

i radzić sobie własnerni siłami w każdej przygodzie. Dojrzał

w nim cz ł o wiek a jednocześnie obudził się artysta.

Obcowanie z milczącą ale piękną przyrodą wyostrzyło jego

zdolności spostrzegawcze, pogłębiło jego duszę i zniewoliło go raz na zawsze dla sztuki. Był już i pozostał poetą w stosunku swoim do świata na dalsze, pełne przygód, życie.

Po powrocie z wygnania - nieoczekiwanie może dla swoich przyjaciół ale nie dla siebie - wyjeżdża do Krakowa i tam rozpoczyna studja w Akademji sztuk pięknych. Jest uczniem prof. Wyczółkowskiego i Mehoffera. W roku 1907-ym

kończy Akademję i osiada na stałe w Zakopanem, gdzie, od-

dając się pracy artystycznej, bierze jednocześnie żywy udział

w górskim ruchu turystycznym. W krótkim przeciągu czasu staje się jednym z twórców nowoczesnego, racjonalnego tu- ryzmu w Tatrach, a rozmiłowany w ich uroku, głosi piękno gór i zachęca ,,~łodych" do coraz dalszych i coraz trudniejszych wycieczek, słusznie upatrując w pokonywaniu trudów i nie-

bezpieczeństw najlepszą szkołę charakterów dla pokolenia,

zniedołężniałego fizycznie i skarlałego duchowo w szkole ro- syjskiej i auslrjackiej.

Oceniwszy na północy doniosłość praktyczną nart, szcze- pi narciarstwo, jako sport, w Polsce ·i daje w Zakopanem po-

czątek wysokogórskiemu zimowemu ruchowi turystycznemu,

prowadząc liczne kursy narciarskie, wygłaszając odczyty i or-

ganizując wycieczki.

7

(10)

Liczne w tym czasie wypadki w Tatrach skłaniają go do

myśli założenia Tatrzańskiego Ochot n i czego Po- gotowi a Ratunkowego, na którego czele staje, jako naczelnik Straży ratunkowej i sam prowadzi wszystkie wypra- wy, ocalając życie niejednemu zbłąkanemu turyście.

Jest najpopularniejszym ze stałych mieszkańców Zakopa- nego. Wszechstronna jego działalność należy już dzisiaj do historji Zakopanego, tak samo, jak działalność Chałubińskie­

go, Matlakowskiego, Witkiewicza i innych miłośników Tatr polskich.

Ciche zakopiańskie życie Zaruskiego przerywa wojna. Wy- buch jej w roku 1914-ym stawia go w szeregach ,.Strzelców".

Wyrusza dn. 5-go sierpnia, jako sierżant kompanji z Krakowa do Kielc. Rychło jednak przenosi się do kawalerji, w której pozostaje już na stałe, przechodząc kolejno w 1-ym pułku uła­

nów wszystkie stopnie od podporucznika do rntmistrza i bio-

rąc udział we wszystkich walkach tego pułku.

Po odzyskaniu przez Polskę niepodległości, organizuje w początku r. 1919-go 11-ty pułk ułanów, z którym, jako do- wódca, wchodzi pierwszy do zdobytego Wilna.

Wiojnę 1919-1920-go roku przechodzi na frontach pół­

nocno-wschodnim i wołyńskim, poczem zostaje dowódcą 23-go p. ułanów grodzieńskich w Wilnie. Odwołany z tego stano- wiska, obejmuje w r. 1923-im zaszczytną godność adjutanta generalnego p. Prezydenta Rzeczypospolitej.

Ani jednak wojna ani obowiązki służbowe nie potrafiły

go oderwać od ideałów młodości. Z chwilą, kiedy Polska uzy-

skała dostęp do morza, Zaruski podczas kampanji bolszewic- kiej, na postojach, na krótkich wypoczynkach, pisze pierwszą

i jedyną dotychczas polską książkę techniczną morską p. t.

,,Współczesna żegluga morska".

Zarówno przez swoje dawniejsze, jak i przez tę pracę składa dowód głębokiego umiłowania morza. Rozumie, jak ma-

ło kto w Polsce, że przyszłość państwa polskiego, jego rozwój i potęga zależą w znacznej mierze od tego, czy potrafi ono

(11)

utrwalić swój stan posiadania na Bałtyku, czy zdobędzie się

na posiadanie własnej floty wojennej i handlowej.

Sam żeglarz doświadczony, zdaje sobie sprawę z donio-

słego znaczenia morza, jako czynnika wychowawczego dla na- rodu, który przez wieki całe „zasiedział się" na lądzif i nie

walczył nigdy o swoje jutro z burzami i wichrami pod szero- kiem, nieobjętem niebem oceanów.

Poeta urodzony, przywiązał się do morza wspomnienia- mi swoich przeżyć młodzie1iczych i za to, co mu ono dało, od-

płacił mu szerzeniem jego chwały.

W śród pisarzy polskich obecnego pokolenia jest może je- dynym, który nie pisze o morzu ani z marzenia, ani „z książ­

ki", lecz wszystko, co o niem mówi, czerpie z rzeczywistości,

z własnych doznai1, z bogatych wrażeń swojej morskiej prze-

szłości.

Został marynarzem z powołania, z tęsknoty „do światła

i ruchu", jak sam to wyznaje.

„I czegoż - pyta, rozmawiając sam z sobą - zatracony Polaku z nad Wisły czy z nad Smotrycza, szukasz wśród sza- rych fal oceanu? Czy źle ci było na rodzinnym zagonie, w dworku ocienionym staremi lipami? Czy może badasz głębię

tajemnic przyrody i karty jej chcesz wzbogacić nowem odkry- ciem? Czy szukasz dnia wczorajszego w nadziei, że znajdziesz

ślad jego na wodzie? Czy chcesz odnaleźć to, czegoś nigdy nie zgubił i ze skarbem powrócić do domu? Nie tędy droga do Kolchidy, twój „Argo" zabłąkał się widać. Czy miejsca na

świecie znaleźć dla siebie nie możesz, jak pies wściekły, który zaledwie się ułoży, wnet zaraz wstaje, by dalej gnać bez tchu i opamiętania? Tu, właśnie, sądzisz, jest miejsce twoje, własne twe miejsce wybrane, jak ziarnko w korcu maku? A może tu, za kołem polarnem, szukasz swojej ojczyzny, do której obłą­

kany z bólu Anhelli fałszywie drogę ci wskazał i miast na po-

łudnie, ku biegunowi swe żagle kierujesz? Może tu moje miej- sce wybrane i moja ojczyzna i dzień wczorajszy?

I tak i nie. Aż wkońcu wyrywa się z duszy krzyk spra- gnionego wolności człowieka:

9

(12)

,,Och, światła, światła więcej i ruchu, chociażby hura- ganu!"

Ten krzyk jest kluczem, który odmyka nam całą tajemni-

cę tęsknot i niepokojów wewnętrznych poety-marynarza.

Miał on to „nieszczęście", że, wolnym będąc w duszy, uro-

dził się w niewoli. Byli wśród pokolenia, do którego Zaruski

należy, tacy ludzie. Nie on jeden. Nie znali i nie chcieli znać

kompromisu z jarzmem, do którego przeznaczenie naginało im szyje. Szli więc szukać wolności, gdzie kto mógł: na obczyznę,

w góry, na morze.

Zaruski poszedł na morze i tam pił pełnemi piersiami wol- ne powietrze, nabierał błębitu nieba i przestrzeni w oczy, sta-

czał zwycięskie walki z rozszalałym żywiołem o swoje życie

i o swoją wolność.

A kiedy mu morza zabrakło poszedł w góry, aby na ich szczytach szukać ,,niepodległości", której na padole nie zaznał,

i, słuchając skwiru wolnych orłów, gadać do siebie ich języ­

kiem.

Kto uważnie wczyta się w jego poezje i w jego opowiada- nia prozą, ten zrozumie i odczuje ten język, który pod zwy-

kłem brzmieniem wyraŻów chowa treść głębszą, ukrytą treść

duszy człowieka, stęsknionego do „światła i ruchu", a więc do prawdziwego, rzeczywistego życia, nieumiejącego pogodzić się

z mrokiem i bezwładem niewoli.

Bieg życia Zaruskiego tłumaczy nam nadto jasno, że

nie miał on nigdy dość czasu na to, aby s.ię oddać sztuce samej dla niej samej. Sztuka nie była dla niego czynem, była tylko tego czynu dopełnieniem. Dlatego ani w jego lirykach ani w je- go opowieściach morskich niema tego pełnego wyrazu arty- stycznego, na jaki zdobyli się inni, rówieśni mu poeci i pro- zaicy polscy. Jest atoli rzecz zawsze cenna i zawsze· dla lite- ratury mająca wartość - bezpośrednie, szczere, proste odbi- cie czującej duszy, duszy nawskroś czystej, bezinteresownej,

kochającej głęboko piękno i przez to piękno, które w siebie

wchłonęła, pięknej niemal na sposób grecki, bliskiej ideału

attyckiego „Kalok'agatii".

(13)

Zaruski-poeta i Zaruski-prozaik znajdzie oddanych i wier- nych sobie przyjaciół, którzy go zrozumieją i pokochają,

a choć go nie będą znali osobiście, to jednak nieraz zapragną wyciągnąć do niego zdaleka rękę i uścisnąć jego dłoń, spraco-

waną niegdyś przy linach okrętowych a później zgrubiałą od

rękojeści ciężkiej szabli ułańskiej, której klinga odbiła w so- bie słońce wolności.

Ta ręka w wolnych chwilach kreśliła 1opowieści, zawarte w niniejszej książce. Niechże ta książka idzie pomiędzy czy-

telników-przyjaciół i mówi im o tern, co autor jej najbardziej

ukochał: o swobodzie i morzu.

Zdzisław Dębicki.

(14)
(15)

N

o

C T

u

R N

o

D

zisiaj o godzinie czwartej po po-

łudniu przepłynęliśmy równik.

Smętne jakieś dziś morze: rozchwia- ne w miarę, jak bywa najczęściej na

pełnym oceanie, toczy swoje fale spo- kojnie, leniwie, bez celu, zda się,

i drogi. Rzekłbyś, pod wpływem cie-

płej nocy usnęło samo wraz z wszel- kim tworem żywym i tylko miarowo oddycha. Nie widać w jego ruchach żadnej myśli przewodniej,

żadnych pragnień ani dążenia. Bo morze żyje i ma swoją du-

szę. Jaka głęboka różnica pomiędzy tym jego bezwładem

a mocą życia w innych momentach, zwłaszcza, gdy żywi złe względem człowieka zamiary. Tchnie wówczas z jego wnętrza siła myśli, potęga szczerego natchnienia, a w żywiołowym roz- machu nic mu dorównać nie może. Człowiek czuje bezpośred­

nio zmysłami, że ma do czynienia z przeciwnikiem nie tylko silnym, ale i mądrym. W każdym ruchu jego głębin, w każ­

dem uderzeniu wody lub wichru widzi wolę, celowość i kon-

sekwentność.

Bezwiednie zaczyna wyczuwać atmosferę myślową, która go otacza, zaczyna indywidualizować, uosabiać sumę różno­

rodnych czynników, działających zgodnie w dążeniu do osią-

73

(16)

gnięcia zamierzonego celu i w tej intuicyjnej ocenie nie popeł­

nia błędu. Zaczyna rozumieć duszę morza. Zarówno prosty marynarz jak i myśliciel.

Księżyc, wzniesiony już dość wysoko nad widnokręgiem, przesłonięty welonami chmur, które kilku smugami na niebie

się wyciągnęły, rzuca blade światło na przestwór, leżący prze-

demną. Sam jestem na cichym pokładzie. Śpi wszystko. Tylko maszty ogromnego parostatku rysują się z poza mną na tle nie- ba jak smukłe wieże, wierzchołkami gubiące się w chmurach.

Albo raczej jak krzyże, obejmujące świat ramionami.

Lekko, powoli, stopniowo coraz prędzej przesuwają się

one pośród chmur i gwiazd, rozrzuconych nad morzem. Chwi- lami ma się wrażenie, że okręt stoi na miejscu, a niebo prze- biega z jednej jego strony na drugą i zpowrotem. Blada, nikła poświata odbija się od lustrzanych powierzchni fal i migoce

nieśmiałemi błyskami. Dalej - ciemność.

Morze dziś większe, niż zwykle, nieskończenie wielkie!

Tak silnie czuję, że jestem „sto mil od brzegu i sto mil przed brzegiem", otacza mię przestrzeń bez granic. Gdzie jestem?

dokąd płynę? Wiele dni i tygodni żeglugi mam już za sobą,

a nie widać kresu wędrówki. Tak ma być wiecznie. Nie ujrzę już lądu, ani miejsc znanych, ani ludzi drogich. Oderwany

gdzieś, kiedyś od gałęzi jestem liściem, który wiatr i fale nio-

przed siebie. Przerzucają mię one, jedna drugiej oddaje co- raz dalej i dalej, coraz dłużej i bezpowrotniej.

Jednostajny, głuchy szum fali, uderzającej o boki okrętu

na podobieństwo wahadła jakiegoś wielkiego zegara, odmie- rza minuty, godziny i wieki. Od dzioba parostatku rozchodzą się dwie smugi, dwa wały, które biegną gdzieś w nieskończo­

ność, spotykają fale, idące od morza, ścierają się z niemi, pod-

skakują, pluszczą i dzwonią jakąś pieśń o bezkresach prze- strzeni i czasu. Nic niema bezwzględnego na świecie i te moje dalekie przestworza i wieki, być może, są tylko mgnieniami dla kogoś, atomami przestrzeni. Być może. Jednakże tu, na oceanie Indyjskim, ja jestem atomem, rzuconym na niezmie-·

(17)

I

rzonej wodnej powierzchni, pomiędzy czarną otchłanią morza a otchłanią nieba. Na ludzką miarę istotnie jestem bardzo da- leko od "minionego" punktu swojej żeglugi życiowej, a punkty

11uzyskane" coraz bardziej mię oddalają od niego. Od mego kraju, od ludzi, złączonych ze mną wspólnością myśli, uczuć

i dążeń. Przestrzeń, roztaczająca się wkoło, coraz bardziej się zwiększa, ze wszystkich stron mię ogarnia, że niezdolny jestem jej mocy się oprzeć. Dalekość wszędzie czuję i widzę: w obra- zie nieba - wszakże to Krzyż Południowy, wspaniały gwia- zdozbi6r drugiej półkuli wschodzi przedemną - w mirjadach tych fal, które nie wiedzieć skąd i dokąd bieg'ą, w nieskończo­

ności smug na niebie, poczętych gdzieś prawdopodobnie w re- gjonach antarktycznych, gdzie bądź rzucę okiem, do góry czy na dół, czy wprost przed siebie ku ciemnemu widnokręgowi - daleko, daleko, wszędzie daleko!

Czyż to dawno minęliśmy brzegi Sumatry - ostatni ląd,

który błękitnawą mgiełką żegnał nas na widnokręgu północ­

nym? Niedawno. Szereg dni zaledwie oddziela mnie od owej chwili. Zaraz: połów rekina w czasie zatrzymania się statku dla oczyszczenia machin parowych, pogrzeb żołnierza, zmar-

łego w okrętowym szpitalu - nazywał się Studzień, Polak -

świeć Panie nad jego duszą, - to w czwartym dniu było; po-

żar na rufie wskutek zapalenia się ·od iskry z komina wypcha- nych krokodyli, potem górny żagiel, marsel, potargany na

strzępy przez wściekły szkwał od Nord-Ostu i tegoż dnia pod wieczór for-trajsel rozdarty na pół przez gorliwość żołnierzy

(mamy ich na pokładzie blisko tysiąca), którzy, pomagając za-

łodze, tłumem uczepili się liny i z takim impetem ciągnęli, że

lina bramująca żagiel nie wytrzymała i pękła, poczem z jed- nego żagla zrobiło się dwa; dalej strefa monsunu, pas ciszy i równik. Niewiele dni, a jednak mam wrażenie, że było to w czasach mego dzieciństwa i gdzieś nie tu, lecz w innym ja-

kimś kraju, na innem morzu, słowem, bardzo daleko.

Pamięć gromadzi zdarzenia, regestruje je według pew- nych zasad i charakteru, ale odległości ich wzajemnej od sie- bie nie może uchwycić: wszystkie tłumem uchodzą w prze-

75

(18)

szłość jako punkty życia mm10ne. Przestrzeń między niemi

rośnie, olbrzymieje, wydłuża się w nieskończoność ...

Z nieskończoności tej wynurza się widmo straszne-tęsk­

nota. Upiór, który krok w krok wlecze się za mną, a w chwi- lach odpoczynku jak wampir krew z serca mi pije. O, widmo

przeklęte, znam cię, widzę cię wszędzie! Nie było zakątka zie- mi, gdziebyś do mnie nie wykrzywiało wstrętnego swego obli- cza. Tyś to, gdy okręt mój par force przebijał się przez lody podbiegunowe wśród gęstej mgły i śnieżycy, wychylało się

nagle z poza szklistego lodowca i smutnie chyliło ku mnie tru-

pią swą głowę, ty w noc okropną koło Strażniczego Przylądka

na Białem morzu skowyczało obłędnie w kaŻ'dej fali, która z łoskotem ponad głowami naszemi przez pokład się przewa-

lała na całą dług,ość okrętu - od dzioba do rufy; tyś mię w taj- funie na morzu J apońskiem ponosiło niebacznie nad brzegi Smotrycza, - każdy kamień tam znałem jeszcze z czasów

dzieciństwa - zamiast przemocą mię trzymać w zamęcie orka- nu, gdzie śmierć czyhała tylko na byle ruch nieostrożny, by

wciągnąć w toń oszalałą; w Chań-Kou nocami wygrywałaś mi na gongach nokturny Szopena, odbierając sen spracowanemu

ciału, gardłowe głosy murzynów z nad Bab-el-Mandebu zmie-

niało na dźwięki piosnek rodzinnych, szum piasków pustyni Synajskiej na szum lasów dębowych - tam, hen, na punktach minionych ....

Zwodziłaś mię wszędzie, na każdym kroku, kłamstwem poiłaś mi duszę.

Nienawidzę ciebie, widmo przeklęte!

O, widmo smutne, bądź błogosławione!

Za to, że w samotności swej na morzach dalekich nie by-

łem samotny, że byłem silny w swojej bezsile: tyś szczodrą ręką sypało mi pod stopy blaski tęczowe, z których wyobraź­

nia tkała przedziwne obrazy dla zachwyconych widokiem ich oczu; z obrazów tych zstępowały ku mnie drogie postacie, a na-

(19)
(20)
(21)

chylając się tkliwie, szeptały: 11pamiętasz?" - słowa na ustach mi zamierały, że nie zdolny byłem dać odpowiedzi. Za to, żeś duszę moją ku górnym podrywało lotom, ponad chmu- ry, ponad urwiska, ponad zgiełk ludzki, kłębiący się w mia- stach portowych. Rzewnością napełniałoś mi serce, że mogłem słyszeć tony bezdźwięczne i widzieć niewidzialne: po złotych

niciach z daleka biegły ku mnie barwy i dźwięki, jak prąd

elektryczny po przewodach drucianych. Te same piszczałki

i gongi, które wrzaskiem napełniały powietrze, tłumiły dla.

mnie tony chrapliwe, a wzmacniały te, które harmonijnie łą­

czyły się w znane akordy, tworzące mają pieśń nad pieśniami.

Rozbrzt11iewała ona mi w duszy, a serce moje drgało w rytm

życia innego. Na równiku i pod biegunem, na mętnych falach Azowskiego morza, na lazurowych morza Egejskiego i czar- nych niemal głębiach oceanu Cichego - tyś za mną szło wszę­

dzie ... Tyś mi na lodowcach wyspy Stjern-o wskazało stronę świata, gdzie mogłem ujrzeć kraj swój rodzinny, na tundrach Archangielskich - łąki kwieciste, w mirażach lodów podbie- gunowych - obrazy upalnego lata i łany zbóż falujących. Za twojem dotknięciem wybrzeża Nilu zmieniały mi się nagle na piaski Mazowsza, a Liban błękitny na turnie tatrzańskie.

I jak zaczarowany stąpałem po ziemiach dalekich i ob- cych, mniemając, że jestem na swojej ziemi. Wysokie palmy

drżały mi igliwiem sosnowem, a mangusta.ny różowiły się doj-

rzałym owocem naszych jabłoni. Z mirażów twych w duszę spływało mi ukojenie. A gdy burzliwe fale jęły zalewać po-

kład okrętu, tuż obok mnie stawały niewidzialne postacie i do-

dawały otuchy w pokonaniu pracy nad siły: nie pozwoliłem

wtedy rozhukanej wodzie wyrwać sobie z ręki koło sterowe ani zmieść siebie z pokładu. I w tę samą noc koło Strażniczego Przylądka szły one wraz ze mną po łańcuchach bugszprytu na sam jego koniec, by stoczyć nad bezdenną otchłanią zażar­

tą walkę z wyrwanym przez wichurę żaglem; w norweskich górach nad przepaściami mię prowadziły, wskazując chwyty na ścianach i w lodowcach przykryte śniegiem zdradzieckie szczeliny; na redzie Władywostoku, gdy nocą napadli mię

Na. morzach dalekich. - 2 77

(22)

Mandżurowie, one ochroniły mię przed ciosami, ze zdołałem wyjść z walki ręką obronną. Wszędzie były ze mną, czuwały, broniły i sił użyczały, postacie te ciche i niewidzialne.

Tyś je stworzyło z tęczowych blasków ułudy, widmo pro- mienne i niezapomniane! Tęsknota twe imię.

Za wszystkie radości i smutki, za łzy goryczy i osamot- nienia, za chwile zwątpień i miraże nadziei, uczucia dumy i si-

łę wytrwania, o widmo święte bądź błogosławione!

(23)

MACIEJ STUDZIEŃ

D

opalająca się świeca słabo oświetlała kajutę jednego z tych ogromnych statków parowych, których czarne sylwety

snują się po wszystkich wodach oceanów. Parowiec posuwał się równolegle do równika, zaledwie o jakie kilkadziesiąt se- kund od niego, okrążając w ten sposób sferę niszczącego mon- sun u, który w miesiącach letnich wszechwładnie panuje na oceanie Indyjskim. Na parostatku znajdowało się do tysiąca podróżnych. Przeważną ich liczbę stanowili żołnierze linjowi,

powracający ze służby na krańcach Syberji, we Władywosto­

ku, Petrowsku i dalej.

świeca, oprawna w ciężki mosiężny lichtarz zawieszony na ścianie, zataczała równocześnie z nim kręgi w takt koły­

sania się statku. Po białym suficie biegał cień nieustannie, to

wydłużając się w strzeliste promienie, to skupiając w jednym

gdzieś kącie w mglistą szarą plamę. Jedyne małe okrągłe

okienko patrzyło czarnem swem okiem na ubogie wnętrze ka- juty, tchnące jakąś pustką i zapomnieniem.

Kilka łóżek, czyli tak zwanych ,,kojek", piętrzyło się jed- no nad drugiem, świecąc białością desek sosnowych; żadnych

ozdób na ścianach, żadnych sprzętów, oprócz małego stolika,

słowem - nic takiego, co znamionuje dotknięcie gospodarnej

ręki.

Był to oddział szpitala okrętowego, przeznaczony dla do-

tkniętych cięźką chorobą.

W przedziale tym, na jednej z dolnych kojek poruszała

79

(24)

się blada i wychudła postać człowieka. Napis nad kojką opie-

wał, że człowiek ten nazywał się Maciej Studzień.

Od kilku dni znajdował się w tej kajucie, dokąd został

przeniesiony z innego, bardziej ludnego oddziału, gdzie zawsze gwarno było, a często śmiech i śpiewki, nucone półgłosem, skracały długie i monotonne chwile morskiej podróży i w ta- kich jeszcze warunkach!

- Widać Bóg zesłał na mnie próbę - szeptał Maciej,

przewracając się z boku na bok na swej sierocej kojce.

Blady był bardzo, o cerze woskowej, a ręce i stopy jego

były owinięte grubemi skrętami bandaży i szarpi. Na ustach

łuszczyła się skóra od ciągłej gorączki.

Dwa razy na dzień przychodził felczer, żeby przemyć mu rany na rękach i nogach, które, nie wiedzieć dlaczego, otwarły się znowu, prawie przed samym wyjazdem z Władywostoku.

Zeszłej zimy jeszcze, kiedy ze swoją 11rotą" chodził na

chińską granicę, het za Czernihówkę, dla uśmierzenia niespo- kojnych chińskich wychodźców, czyli tak zwanych Mansów,

zabłąkał się w lesie i zaledwie na trzeci dzień był znaleziony przez miejscowych myśliwych, polujących na 11panty"1 wy- czerpany, zgłodniały, a co gorsza, z odmrożonemi palcami u rąk i nóg. Od tego czasu bezustannie podupadał na zdrowiu;

zabliźnione rany w miesiącach letnich poczynały się ropić, po nocach gorączka niszczyła i tak już nadwątlony organizm.

Przed samym wyjazdem z Władywośtoku, kiedy stan zdrowia jego znacznie się pogorszył, koledzy radzili mu nie puszczać się w długą i nużącą podróż, a czekać przynajmniej do jesieni, kiedy po raz wtóry statki Ochotniczej Floty zjawiają się u bez- ludnych brzegów Syberji. Nawet sam pułkownik, robiąc prze-

gląd wstępujących po pięcioletniej służbie do rezerwy żołnie­

rzy, zwrócił się do niego i, patrząc na jego schorowane oblicze,

zapytał:

Oddawna chory?-i zaraz dodał-ale chodzić możesz!

Tak toczno, wasze wysokobłagorodie!

Nie puszczałbyś się w podróż daleką - pozwolę ci

(25)

pozostać w armji do czasu. No, cóż, chcesz zostać? - zapy-

tał pułkownik.

- Nikak niet! - krzyknął wyprostowany Maciej, rad

że chwila męczącej niepewności minęła.

W pamięci jego przemknęło błyskawicą pięć lat carskiej

ciężkiej, syberyjskiej żołnierki.

N a tern skończyła się rozmowa i na drugi dzień Maciej

uśmiechnięty przyglądał się z pokładu parowego kolosa, jak ryby latające wyrywały się z kotłującej naokoło statku fali i leciały nad wodą ... ot, zupełnie jak u nas kuliki nad stawem.

Ale stopniowo, kiedy wyjechali na pełne morze, a fala acz nieznaczna, zaczęła w i ową stronę chylić parowiec, Ma- ciej źle się poczuł, w głowie mu się kręciło, apetyt stracił,

a nieustanne nudności tak go osłabiły, że musiał się do łóżka położyć.

Wkrótce potem znalazł się w szpitalu.

Prawda, czas jakiś w dni pogodniejsze, ostrożnie, pomału, przytrzymując się za poręcze stromych schodków, wychodził

na pokład odetchnąć świeżem powietrzem i patrzył, jak fala

pędziła za falą, ustępując miejsca innej takiej samej fali, aż, znużony tą jednostajnością, wracał na swoją „kojkę", do za- duchów szpitalnych: tam zapach karbolu, zawrót głowy i cięż­

kie, gorące powietrze, bo wszystkie okienka oddawna były szczelnie zamknięte z powodu sięgających ciągle wysokości pokładu fal.

Minęli nawet już kilka portów, których Maciej wszakże

dobrze nie pamięta, ponieważ z powodu straszliwych upałów i wynikającego z nich osłabienia, prawie zupełnie w te dni nie

wychodził na pokład. W pamięci jego utkwiła tylko postać Chińczyka z długim warkoczem w jedwabnej „czesun-czowej"

koszuli, który, szukając swego towarzysza, nawpół uchylił

drzwi do szpitala i dwa razy przeciągle powtórzył: ,,Syn-Fu", na co mu odpowiedziano zgodnie donośnym śmiechem. I Ma- ciej, mimo cierpienia, śmiał się z innymi serdecznie, dzieląc

się spostrzeżeniami o śpiewnym akcencie Chińczyka.

(26)

- Tak „niechrist" gada, jakby paskudztwa się najadł -

mówił do swego sąsiada.

Ale takie chwile ulgi i zapomnienia niedługo trwały. Do- tychczasowa podróż przedstawiała się mu jako szereg dni dłu­

gich, jednostajnych, przeplatanych chwilami jakiejś trwogi, kiedy parowiec zaczynał się rzucać, jak opętany, a Maciej wi-

dział na przemian: to swoje nogi wysoko, wysoko, tam, gdzie w izbie powinien być sufit, to znowu siebie prawie stojącym.

I dziwno, i straszno jakoś mu było, że ten biały sufit, tak do- brze mu znany, razem z nim opuszczał się, jakby chciał z sie- bie ścianę utworzyć, a przytem po kątach drewniane obicie

poczynało trzeszczeć, zdawało się, jeszcze trochę, rozłamie się ściana, a co wtedy będzie?

Maciej odwracał głowę, starając się nadać myślom inny kierunek.

- Zawsze tam (pod słowem: tam Maciej rozumiał głów­

ny oddział szpitala) - zawsze tam lepiej było - myślał w du- chu - w gromadzie raźniej ... i czego oni mnie tutaj przenieśli...

czy miejsca im brakło. Wczoraj przecie Stasiak i Siedlecki wy- szli z bolnicy ... kojek więcej, jak trzeba ... At, pańska fanta- zja - dodawał.

Tymczasem na noc gorączka wzmagać się zaczęła, myśli poczęły się plątać.

Maciej przewracał się ciężko na kojce, co chwila sięgając

po blaszaną kwaterkę, zatkniętą między siennikiem a krawę­

dzią kojki.

Doświadczenie nauczyło go, że naj]epiej wodę tam prze-

chowywać, ze stołu wcześniej czy później kwaterka spadnie,

zależy to zupełnie od fali.

Podnosił ją do ust i, zwilżywszy je, spluwał z obrzydze- niem: przy gorączce wstrętna woda z alembików ~ydawała się jeszcze wstrętniejszą. Gorąco mu było, oddechu brakło, głowa pałała. Rozumiał wszakże, że dotąd znajduje się na tern

przeklętem morzu, słyszał szum burzy nazewnątrz kajuty,

głuche uderzanie fal o kadłub okrętu i przenikliwy pisk mo-

siężnego lichtarza.

(27)
(28)

Czasami jakby kamienie zaczynały spadać na pokład,

a potem długo, długo gdzieś woda ciurkiem się lała.

- Oho! - myślał Maciej, obeznany już z tego rodzaju

dźwiękami - fala się wzmaga, żeby choć ino nie więcej ... Bo-

że, Boże - stękał biedny, ruszając się niespokojnie na kojce.

I kiedy to się już skończy? to kara Boska. Mówił mi fel- czer, że już dwie niedziele minęło, jak weszliśmy do okianu, ej, wielgież to morze, sam pamiętam, jak zawróciliśmy za wy- soką górę, jeszcze ziemię było widać, a jak już nas chyciło, jak

uderzyło, to te caluśkie płótno, co tam wysoko na słupach roz-

ciągają, jak dreliszek porwało! Panie Boże, odpuść, oj, byłoż

wtedy wody, było! Cięgiem się lało, jak rzeka, do bolnicy na- wet z korytarza naciekło ... później ścichło trochę ... A teraz ...

Zaczynał się niepokoić. Morze wydawało mu się wstrętne,

a kiedy słyszał wzmagający się wicher, trwoga ogarniała mu

duszę. Samotność ją podwajała. Jęczał.

Chwilami zdawało mu się, że ktoś wszedł do kajuty i pa- trzy na niego; ,,pewno felczer" - myślał, ale w kajucie nie

było nikogo; to znowu, że ten ktoś siadał na górnej kojce i za-

czynał się chwiać na wszystkie strony, jak żyd przed szaba- sem. Maciej wpatrywał się w tego dziwnego gościa i po chwili

przychodził do przekonania, że za tego żyda przyjmował okrą­

głe okienko, umieszczone tuż nad górną kojką. ,,Zgiń zmora" -

szeptał wtedy pocichu. Gdzieś niemowlę płakało ... A Wicuś,

mój drogi ... o, jakie tęgie chłopczysko! ... i rączki wyciąga ...

chodźże tu do mnie, chodź ... toś ty tata zapomniał... tyle czasu ani razu nie przyszedł... a mama w polu siano składa w kopice".

I pociągnęły się pola rodzinne, łąki zielone, strzechy sło­

miane ... ot, tutaj bagnisko, a tam, za wierzbiną, zaczyna się

wygon Macieja ... ot, bułanki pod wierzbami się pasą ... Maciej siedzi na ziemi pod kopą żyta ... a żytoż to żyto, jak srebro!

i gwarzy z Jagną. Dziwno mu trochę, gdzie ona tak długo prze-

padała, nie może sobie przypomnieć ...

- A, cóż Jagna, jak Bóg da, sprzedamy ziemniaki, to je- szcze tego roku izbę dobuduję i tobie kupię cieliczkę ha? ej, Jagna, Jagna, żebyś to mi taka kraśna nie była, nie mordował-

Cytaty

Powiązane dokumenty

W śród seledynow ych polanek w znoszą się niebosięgłe lasy iglaste skąpane w ogniu szale­.. jącego

Wprowadzenie tego systemu rozdziału dóbr jako sposobu realizacji pewnego rodzaju sprawie- dliwości społecznej i zapewnienia wszystkim podstawowych dostaw określone- go towaru

Zajmuje się zbieraniem, klasyfikacją, opisem oraz interpretacją danych uzyskiwanych w badaniach (…).. Jej zasadniczym celem jest opis i wyciąganie wniosków dotyczących

Układamy obrazki w rzędach obok siebie - wykorzystujemy 3 kartki w

Jeśli chodzi o chleb, to chleb kosztował taniej od zboża, dlatego że ceny się nie zmieniały, i wtedy po prostu te ceny były takie, że wiadomo, że trzeba

Podczas lekcji wyjaśniamy pojęcie krajobraz, stosując metodę mapowania pojęć, a następnie wyjaśniamy, jak rozumieją pojęcie krajobraz przekształcony. Warto zwrócić

Według autora, najmocniejszy jest tu argument epistemologiczny, który pokazuje, że tylko przy założeniu możliwości poznania bezpośredniego staje się w ogóle sensow­..

Chciałoby się do tego jeszcze dodać, że jest to konieczne jeśli nakaz efek- tywności, oszczędnego gospo- darowania surowcami, maksy- malnego wykorzystania Czasu pracy, ą