• Nie Znaleziono Wyników

Rola : pismo tygodniowe / pod redakcyą Jana Jeleńskiego R. 5, Nr 16 (4/16 kwietnia 1887) - Biblioteka UMCS

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2021

Share "Rola : pismo tygodniowe / pod redakcyą Jana Jeleńskiego R. 5, Nr 16 (4/16 kwietnia 1887) - Biblioteka UMCS"

Copied!
12
0
0

Pełen tekst

(1)

Warszawa, 16 Kwietnia. Nr. ió. Rok V

ROLA

PRENUMERATA WYNOSI: I W Warszawie: Rocznie rs. 6.—Pół- [ rocznie rs. 3.—Kwartalnie rs. 1 k. 50.1

W Królestwie I Cesarstwie: Rocznie I re. 8.—Półrocznie rs. 4.—Kwartał- i

nie rs. 2,

w W- Ks. Poznańsklem: Rocznie' marek 22.—Półrocznie marek 11.

W Galicyi: Rocznie złr. 12.—Pół-' rocznie złr. 6.

PISMO TYGODNIOWE

POD REDAKCYĄ

Jana Jeleńskiego.

O dziełach nadsyłanych do Redak • eyi, zamieszczają się recenzye.

Rękopisma nadsyane nie zwra eają się.

Ogłoszenia do Roli przyjmuje 3ię w Redakeyi po cenie 10 kop. za wióra’

■ luh za jego miejsce. Reklamy po 20 kop. wiersz.

Adres Redakeyi. — Warszawa — Nowy-Świat Nr. 4.

PRZECIW TANDECIE!...

(markowanie wyrobów rzemieślniczych).

W tych dniach, w tutejszym Oddziale Towarzystwa popierania przemysłu i handlu podniesioną została kwestya znaczenia czyli markowania wyrobów rzemieślniczych, wy­

syłanych od nas na odległe rynki zbytu w ogóle, a w szcze­

gólności do Cesarstwa. Dzienniki nasze, zajęte, jak zwykle, polityką wielką i—teatrem, nie zwróciły na tę sprawę bliż­

szej uwagi, zaznaczywszy ją zaledwie w przelocie, w swo­

ich, po największej części banalnych i niedokładnych, „spra­

wozdaniach z posiedzeń“,— a jednak jest to sprawa na dnie której spoczywają rzeczy i fakta o wiele ważniejsze, niżby ktoś na oko mógł sądzić.

Wprawdzie i wnioskodawca, występujący w Towarzy­

stwie popierania przemysłu i handlu, nie chciał czy nie umiał umotywować ściślej a gruntowniej potrzeby marko­

wania wychodzących z Warszawy wyrobów rzemieślniczych;

niemniej przecież są tutaj motywa tak poważne i, rzec mo- żna, palace, że należy poznać je bliżej.

Dziesięć, dziewięć, a nawet ośm lat temu jeszcze, widoki zbytu dla wyrobów naszych na rynkach dalekiego Wschodu, były świetne w calem, najrozleglejszem tego słowa znaczeniu. Przyszłość uśmiechała się naszym fabry­

kom i warsztatom — uśmiechała się całej niemal naszej pro- dukcyi przetwórczej i były też chwile w których zdawać się mogło, że gdyby cały nasz kraj zamienił się odrazu w jednę, wielką fabrykę, jeszczeby nie potrafiła ona podołać wszyst­

kim, coraz większym, coraz liczniejszym zapotrzebowaniom.

W niektórych też zwłaszcza rzemiosłach produkeya podniosła się do potrójnych i wyżej rozmiarów, a warsztaty naprzykład szewekie były formalnie zasypywane zamówie­

niami napływającemi z wszystkich stron i gubernij Cesar­

stwa.

Tak było; pamiętają to dobrze rzemieślnicy nasi, lecz na nieszczęście, nie trwało to zbyt długo.

Obuwie warszawskie, które w ciągu lat kilku wyrobiło sobie tam wziętość tak wielką i szeroką, jaką nigdy może i nigdzie żaden inny wyrób poszczycić się nie mógł, poczęło, najpierw powoli, następnie coraz wyraźniej na wziętości tej tracić, aż nareszcie przyszedł ów rok fatal­

ny (1881 — 1882), w którym, z tychże samych rynków ros syjskich, na których dopiero co dobijano się o „towar war­

szawski“, zwrócono ni mniej ni więcej, jeno około (fakt ten zanotowały w swoim czasie wszystkie prawie dzienniki) 4 0,000 par obuwia z podeszwami — papie rowemil

Zwrócono nędzną, oszukańczą, niesumienną tande­

tę, i od tej mianowicie chwili owe świetne widoki dla wy­

robów tutejszych najfatalniej — zbladły, po części nawet znikły tak, jakby ich nigdy przedtem nie było, jakbyśmy, pod względem zaopatrywania okolic słabo rozwiniętych na polu przemyslowem we wszelkie ich a olbrzymie potrzeby, nie byli rzeczywiście w najkorzystniejszych warunkach.

To samo bowiem, co się stało z szewetwem — stało się w mniejszym lub większym stopniu, z produkcyą innych rzemiosł naszych, jak naprzykład z produkcyą krawiecką, stolarską, rękawiczniczą, siodlarską i t. d.

Na rynki Cesarstwa, zamiast dawniejszych wyrobów, odznaczających się wszelkiemi przymiotami wyrobów do­

brych i rzetelnych, wyszłych z pod uczciwej, sumiennej i uzdolnionej ręki rzemieślnika polskiego — poczęła w coraz większej napływać obfitości owa nędzna, niesumienna tan­

deta, a wyraz ten, obiegając z ust do ust, stał się dziś na tychże samych rynkach, odnośnie do wyrobów warszaw­

skich — najpopularniejszym.

Fakt to smutny — smutny nad wyraz wszelki, lecz niestety, prawdziwy.

Spytajcie się tych nielicznych dziś rzemieślników, któ­

rzy potrafili jeszcze utrzymać jakie takie stosunki z niektó- remi rynkami rossyjskiemi i sami rynki te odwiedzają, a opowiedzą wam, jak tam jest traktowanym obecnie ów rozchwytywany tak niedawno jeszcze, „towar warszawski“.

Opowiedzą wam oni, jak wyroby zwłaszcza wiedeńskie, wyparły do szczętu już nieledwie produkcyę naszą — jak dość jest wspomnieć o wyrobie warszawskim, aby w odpo­

wiedzi usłyszeć: „ech, to z pewnością tandeta“! — opo­

wiedzą nam wiele jeszcze rzeczy ciekawych i pouczających, stwierdzonych własną praktyką i zaobserwowanych własne- mi oczyma.

Nie najciekawszym wszakże, ale najsmutniejszym z te­

go wszystkiego jest fakt, że dzięki tej opinii, jaką wyrobom naszym wyrobiła na tych rynkach odległych dostarczana tam nieszczęśliwa tandeta — straciliśmy tak wiele, iż się to obliczyć nie da, straciliśmy olbrzymie, jakby dla nas umyślnie przeznaczone skarby — straciliśmy miliony uczciwego zarobku, — zarobku tak pewnego, jaki tylko naj­

szczęśliwsze pod tym względem położenie geograficzne, przy połączeniu siecią dróg żelaznych z najgłówniejszemi centrami handlu rossyjskiego, dać nam było w możności.

Straciliśmy miliony zarobku tak wielkiego, że przy nim żadne przesilenie ekonomiczne, żadna stagnacya etc.

nie dałyby nam się uczuć tak, jak je dziś czujemy.

Olbrzymie źródła, nieprzebrane kopalnie zysków, jakie nam się otworzyły tam, na tym wielkim obszarze niezliczo­

nych potrzeb, zabagniła, zaprzepaściła nam — tandeta!

(2)

I doprawdy, gdy się dziś rozmyśla nad tą ciężką krzy­

wdą ekonomiczną, jaka na kraj spadła, nad zatratą tych źródeł i środków, przy pomocy których moglibyśmy byli dźwignąć się z biedy i pozyskać jednę z bardzo poważnych podstaw dobrobytu, gdy się nad tem wszystkiem, powiada­

my, rozmyśla — to mimowoli zapytać się trzeba: jaka ręka oddała nam tę bolesną usługę — jakiż to zły duch w tę sprawę się wplątał?

Mój Boże! — spadną znów na nas gromy; zarzucą nam

„rozbudzanie namiętności“, „zasiewanie niezgody“, „uieto- lerancyę“, „zaciekłość stronniczą“, „nienawiść plemienną“ — ba, któżby tam zresztą zapamiętał cały spis tych zbrodni,—

zarzucą nam to wszystko; a jednak my musimy powie­

dzieć znowu prawdę:

Owym złym duchem, co nas pozbawił najwię­

kszych, najpewniejszych szans rozwinięcia z czasem i utrwa­

lenia handlu ze Wschodem, co tamtejsze rynki zalał podłą, jak się nasi ojcowie wyrażali, tandetą, co naszą pracę na długie może lata splugawił i zdyskredytował, jest żyd — tylko żyd, nikt inny. Chciwym wzrokiem spojrzał on w stronę, gdzie dla naszego przemysłu uśmiechała się owa świetna przyszłość, dojrzał tam zyski, lecz nie poszedł do nich drogą uczciwą. Poszedł, jak zwykle, drogą szwindlu, oszustwa, i szwindlem popsuł wszystko!

Toć nawet pisma popierające z zasady (!) interesa polskiego judaizmu, nie zaprzeczą, nie mogą schować faktu, że całe owe masy zwracanej nam tandety były tam wy­

syłane przez żydów, przez specyalnych w tym nowym kie­

runku przedsiębierców, których odrazu, jakby za danym znakiem, powstała ilość wielka, a powstała w celu jednym jedynym: produkowania na szeroką skalę— wyrobów możli­

wie tanich i — możliwie lichych.

<’ Nie koniec przecież na tem.

Czy wiecie, czyje to dziś ręce wyrabiają tę olbrzymią masę obliczonej na oszustwo i stojącej na oszustwie nędzo- tjf? Niestety, wyrabia ją, w największej stosunkowo części, rżfemieślnik nasz, polski, rzemieślnik ten sam, który tak niedawno jeszcze, na samą myśl przyłożenia uczciwej ręki dtf'szwindlerskiej fuszerki byłby spłonął rumieńcem obu­

rzenia i wstydu, a który dziś robi tak jak chce żyd, albowiem żostaje on wyłącznie na łasce i niełasce żyda i na jego Chlebie (1).

t ,y Niktby może uwierzyć nie chciał, a jednak jest to faktem istotnym, że dziś rzemieślnicy, pozostający w takiej

-'Jl 1 ". i ...! ... ... , ni ' — ,

służbie hańbiącej i poddaństwie ciężkiem — poddaństwie, które ich spycha razem z rodzinami w przepaść rozpaczli­

wej nędzy materyalnej i moralnego upadku — liczą się już, w samej Warszawie, na tysiące!

Jak się to stało? — jak doszło do takiego sromu i ta­

kiego—nieszczęścia? Smutny to nad wyraz i bolesny proces, ale poznać go trzeba; poznamy go też w artykule następ­

nym i zrozumiemy dopiero w jak ścisłym — z kwestyą markowania wyrobów rzemieślniczych—pozostaje on

związku. J. Jeleński.

(Dokończenie nastąpi.)

ŁTT ID

W ŚWIETLE JEGO RZECZNIKÓW.

Gdyby ktoś zapytał uważnego czytelnika, jaka jest dziś najżywotniejsza kwestya w naszem piśmiennictwie.—to taki czytelnik odpowiedziałby bez wątpienia: kwestya lu­

dowa.

Całe dziesiątki mniej lub więcej utalentowanych, mniej lub więcej powołanych pisarzy, za cel, za zadanie swej pra­

cy, postawiły sobie lud,—chcąc dla niego wywalczyć „prawa bytu“ wszędzie, nawet w dziedzinie najdelikatniejszych ab- strakcyj psychologicznych.

Czegóż bo już nie zrobiono ? I Zbadano obyczaje ludu, opisano dokładnie jego ubiór, jego chatę, a długą litanię potrzeb ludu, zna dzisiaj, dokładniej niż niegdyś ministro­

wie, każda uważna dziewczynka, kończąca pensyę!

Więcej nawet; podsłuchano najdelikatniejsze odcienia uderzeń chłopskiego serca, zrobiono analizę chłopskich uczuć i myśli, a chłopska poezya— to skarb z którego czerpią, lub który trwonią nierozważnie wszyscy prawie nasi pieśniarze.

Szczęśliwy to lud, który potrafił obudzić tyle zajęcia ; błogosławiony, iż między starszą bracią znalazł tylu rzecz­

ników i wielbicieli!... A jednak, czemuż ten lud dotąd taki dziwnie nieufny i, wybaczcie wyrażenie, taki dziki na poły?

Pytajmy historyi. W zapylonych archiwach, na zbu­

twiałych kartach starych kronik i dokumentów znajdują się widoczne, niezaprzeczone ślady, że ludem zajmowano się już dawno i bardzo dawno. Owdzie synod prowincyonalny wy- I swabadza z pod pańszczyzny najstarszych synów chłopskich, I aby ci mogli się oddawać naukom; ówdzie synod dyecezyalny ' poleca proboszczom zajmować się oświatą i umoralnieniem ludu. Każdy biskup, wizytując parafię, bada troskliwie oby-

| czaję, stan moralny i materyalny parafian, a lubo aktualni biskupi, zasiadając w Senacie, radzą o potrzebach dawnej (Rzeczypospolitej, to przecież ich sufragani całe życie, nie­

raz pełne zdolności, energii i zapału, spędzają właśnie wó

.“Ы- .oifir jlsj, -oqb

i

-0qo tdoyo

POWIEŚĆ Józefa RogoHza.

(Dalszy ciąg).

modi Wandzia, którą zakłopotanie prędko opuściło, była ж Julianem swobodna, jak z każdym innym; wszakże ilekroć' i«h Gezy zbiegły się przypadkiem, sama nie wiedząc czemu, natyehmiast swoje w inną stronę zwracała, jakby nie mogła znieść jego spojrzenia. A przecież te oczy szafirowe spoglą­

dały tak słodko, łagodnie.. Powiemy więcej, w nich nietylko nśedjyło śladu zuchwałości, nawet się zdawało, jakby był bnakprawdziwej siły męzkiej.

.iiSdarzyło się raz, że Wandzia, nie mogąc podnieść ягхшрйие siatki, poprosiła młodego człowieka by jej pomógł.

JMtiairęsiuchał wezwania, a podnosząc siatkę, którą ciągle trzymała, dotknął się jej ręki. Co się z nią wtedy działo — lHialinogłaiarozumieć. Lekki dreszcz, jakby prąd elektryczny, pnzołfegłijąAod stóp do głowy ; w piersiach uczuła drżenie, fiaatiwśreysgorąco. Było to coś, czego dotąd nigdy jeszcze

nie doznała,—coś, co się równało bojaźni i radości, zakłopo­

taniu i szczęściu... Usunęła rękę i dość długo siatki nie tknęła ; później jednak, zapomniawszy prawdopodobnie co się stało, nie mogła znowu wyjąć siatki; co widząc, Julian już bez prośby jej pomagał.

Bawili się tak długo, przeszło dwie godziny, i nieró­

wnie więcej raków wypuścili, niż złapali.

Olesia, uszczęśliwiona, ani widziała co się wkoło niej działo. Marząc pierwszy raz w życiu o pięknym kuzynie, nie wątpiła o jego wzajemności. W jej wieku, panienka nie przypuszcza, by w życiu były zawody i rozczarowania.

Kogo ona kocha, ten i ją kochać musi!... Zresztą, czyż nie przyjechał na jej urodziny?...

Pojawienie się gospodarza i pana Stanisława Wybic­

kiego było hasłem do ukończenia zabawy. Wkrótce powyj­

mowano wędki i siatki, poczem parami ruszyli wszyscy do domu.

Gdy salon rzęsiście oświetlono, młodzi ludzie, prze­

brawszy się, puścili się w tany, przy odgłosie kapeli, złożo­

nej z dwóch Moszków, trzech Herszków i jednego Icka, któ­

rzy, osłonięci egzotycznemi roślinami, ustawionemi umyślnie w tym celu w jednym z rogów salonu, nie przerażając niko­

go swemi twarzami, zachęcali nawet starszych do skoków.

Wandzia, wsparta na ramieniu Juliana, ślizgała się po szklącej posadzce, a tak jej było lekko, swobodnie, przyje-

(3)

ROLA

183

wśród swoich dyecezyan, obcują z nimi ustawicznie i trosz­

czą się o ich dobro tak, jak to dobro na owe czasy pojmują!

Mądrze i umiejętnie zorganizowana praca, musiała też wydać owoce. Na tysiące możnaby liczyć jednostki, które duchowieńtwo wyrwało z otchłani ciemnoty i postawiło na świeczniku oświaty krajowej; — a nie dojrzy chyba nikt w tem zdaniu stronniczej przesady, jeżeli się weźmie na uwagę, ze wszystkie kanonie po katedralnych ikolegiackich kapitułach obsadzane były kandydatami, od których wyma­

gano stopnia doktora praw, teologii, filozofii lub medycyny, a kandydatami byli tu wyłącznie księża, wychodzący po największej części z ludu. Że dalej, ów niższy a światły chór katedr naszych, owi światli uczeni a skromni wikaryusze,

altarzyści, teologowie i kaznodzieje dziećmi ludu też byli.

A spółeczeństwo ? Spółeczeństwo wojownicze, rycer­

skie, zostawiało duchowieństwu pracę pokojową, pojmując los ludu po swojemu. Tak król jak i stany, nie miały dość cierpliwości do pracy organicznej, ale za to, z jakąż wspa niałomyślnością każdy objaw dodatni w ludzie, każdy czyn bohaterski, uświęcały najwyższą wtedy nagrodą: przypusz­

czeniem kmiecia do stanu szlacheckiego, do używania tych przywilejów, które im były drogie, narówni z całością oj­

czyzny.

Aż oto w przeddzień chwil obecnych myśliciele opo­

wiadają, że los chłopa jest ciężki. Nizkie instynkta nieo­

kiełznanych jednostek w spółeczeństwie dają obfity mate- ryał do bolesnych nad dolą ludu utyskiwań, a w konsekwen cyi do rzucenia plamy na całe spółeczeństwo, do oskarżenia go o ciężką zbrodnię ucisku braci rodzonej.

Czemu przypisać, że owoc długoletniej, kilkowiekowej pracy nad dolą ludu spełzł na niczem prawie? Temu chyba, że pracy nie podjął nikt prawidłowo. Szlachetne popędy wydały to tylko, co wydać mogły. Wspaniałe błyskawice oświetliły tu i ówdzie całe urocze krajobrazy, ale łagodny blask słońca, co potężnemi, jak wszechmoc Boża, promie­

niami wnika w najtajniejszy zakątek rozpadliny skalnej, nie oblał dobroczynnem światłem owych ponurych borów i pie­

czar kmiecej ciemnoty.

Ta mała wycieczka w dziedzinę przeszłości jest ko­

nieczną, aby w jej nieomylnem świetle łatwiej dało się po­

znać i ocenić wartość pracy dzisiejszych rzeczników ludu i przewidzieć korzyści, jakie z tej pracy mogą wypłynąć.

Porównywając pracę nad ludem dawną, z pracą obec­

ną, sięgającą początków będącego już na schyłku naszego stulecia, uderza nas jedna okoliczność.

Gdy tam, troszcząc się o dolę ludu, o jego potrzeby i szczęście, nie zapominano przecież” o jego wadach i prze­

winieniach;—gdy tam, pragnąc jego oświaty, wyrzucano mu jego ciemnotę;—-starając się o lepszą dolę, sarkano na jego lenistwo,—przygarniając do siebie, ubolewano nad jego nie­

wdzięcznością,—dzisiaj widzi się wszystko, oprócz win cią­

żących na owym ludzie bezpośrednio.

^^—Dzisiaj pijaństwo to konieczność (!), lenistwo, Dinie, że ze swoim tancerzem byłaby chętnie na koniec świata uleciała... On mówił, głos zaś miał tak melodyjny i tak pięknie się wysławiał, że byłaby go słuchała godzinę, dzień, wieczność całą...

Co się jej stało?... Byłże to obłęd, lub może jaka mu­

zyka całkiem nowa, nieuchwytna, która poruszyła wszystkie struny jej duszy?... Byłże to głoB zwodniczy, którym zły geniusz wiedzie duszę na manowce — czy pieśń żeglarza, witającego zdała przystań spokojną?...

Gdy nad ranem z ojcem wyjeżdżała, Julian był przy drzwiczkach powozu; żegnając się, powiedział: „Do widze­

nia“! Już chciała zapytać: „Kiedy?“ — lecz wstrzymała się szczęśliwie, za co w duchu Bogu podziękowała.

Przyjechawszy do domu, modliła się i płakała, a po­

tem, wziąwszy do rąk amulet, który jej Alompra ongi na szyi zawiesił, wpatrywała się weń długo. Czy mu dziękowa­

ła za te chwile szczęśliwe, których doznała pierwszy raz w życiu, czy może prosiła go o siłę na przyszłość? Na amu­

lecie jaśniało oko Opatrzności... Czy nad nimi miało czu­

wać? Pod okiem były dwie ręce trzymające się wzajemnie...

Czy to ich ręce ? Ucałowała amulet, nie jak świętość, lecz jak pamiątkę po człowieku zacnym, o którym wspomnienie w sercu przechowywała, a pomodliwszy się gorąco za Wszystkich — usnęła o słońca wschodzie.

to łatwa do zrozumienia „apatya“, zbrodnia nawet, to obłęd tylko!

To też, gdy dawniej traktowano lud jako istotę wolną, rozumną, świadomą swoich postępków i odpowiadającą za nie,—dziś gorzej ludowi, bo w oczach nowożytnego myśli­

ciela ten lud, to masa bezduszna i bezmyślna, — dziecię uśpione, co najwyżej, które naprzód obudzić, a później dopiero kształcić trzeba.

Tej okoliczności już dosyć, aby zwątpić na długo o przyszłości ludu, — a to jest pierwszą, zasadniczą wadą prac naszych rzeczników i... obrońców ludu.

Objaśnijmy to przykładem.

Gdyby tej taktyki trzymali się jedyni pośrednicy mię­

dzy światłem, prawdą a ludem, gdyby kapłani z ambon do­

strajali się do ogólnego brzmienia dyapazonu owych hym­

nów, śpiewanych ku ukołysaniu niedoli ludowej, źle by było i bardzo chyba źle.

Wszakże i ci następcy owych dawnych zwiastunów lepszej doli ludu, uważają lud ten za istotę wolną i myślącą, nie wahają się tedy nazywać złego po imieniu, traktują je jako takie i, co jest faktem nie dającym się zaprzeczyć, otrzymują rezultaty o wiele większe, widoczniejsze i trwal­

sze od... prac liberalnych pisarzy—i rzeczników tegoż samego ludu.

Gdybyż na tę jednę tylko okoliczność panowie ci chcieli zwrócić bliższą uwagę, wówczas samo pojęcie ludu stałoby się jaśniejsze i dokładniejsze, a obok tego, otwarło­

by się pole do nowych badań i do poznania całkiem nowych na tem polu wyników.

Mniej rozczarowań a więcej praktycznych rezultatów, oto niezawodny skutek przedstawiania prawdy w jej pię­

knem, jasnem, nieskalanem, nie zaćmionem szlachetnym na­

wet optymizmem — świetle.

Tymczasem, z nieposzanowania tej właśnie zasady w kwestyach dotyczących ludu, wynika cały szereg mniej­

szych lub ważniejszych, a często bardzo grubych błędów, które chcąc poznać, musimy już wejść na arenę dzisiejszej

„literatury ludowej“, żywej, tętniącej całą siłą pulsów — dziwacznych namiętności.

(Dalszy ciąg nastąpi.)

FRANCYA ZŻYDZIAŁA.

STUDYUM Z HISTORYI WSPÓŁCZESNEJ

przez Edwarda Drumont.

(Dalszy ciąg.)

„Cały drobny handel, — pisze p. Ernest Desjardins, członek instytutu, podobnie jak p. Waddington, nie podej­

rzany wcale o przesądy, -pozostaje w ich rękach: mleko,

XXI.

Pan Ludwik niebardzo był zadowolony, gdy mu brat powiedział, że do Warszawy pojedzie. Odradzał mu jakiś czas, mówiąc że gorąco, że w Warszawie niema teraz co robić, bo wszyscy na wieś wyjechali, zwracał jego uwagę na trudy podróży i na kurz nieznośny, lecz wszystko było daremne. Pan Stanisław, nie mówiąc w jakim celu, wyje­

chał nazajutrz po balu, samym wieczorem, gdyż chciał pier­

wszą noc przespać u jednego z dalszych sąsiadów, do które­

go oddawna się wybierał.

Wandzia została ze stryjaszkiem na gospodarstwie.

Przyjechawszy do Warszawy, pan Stanisław odwie­

dził najpierw daleką krewną, hrabinę K., która przyjęła go bardzo uprzejmie; potem poszedł do adwokata.

Mecenas zdziwił się niezmiernie, usłyszawszy jakich wiadomości żądał od niego brat pana Ludwika.

— Ależ, panie dobrodzieju,—rzekł — ja byłem pewny, że pan dobrodziej wiesz wszystko najlepiej. Wszak o tem wróble świegocą na dachach.

— Być może iż wróble świegocą, lecz ja nic nie wiem, i właśnie, aby się czegoś prawdziwego dowiedzieć, przysze­

dłem do mecenasa.

— W takim razie, muszę panu dobrodziejowi powie­

dzieć, że jest źle, bardzo źle, nie może być gorzej. Od lat

(4)

mięso, gorzałka przedewszystkiem, której oni sami nie pi- ją, a którą zaprawiają witryolejem, oszukując rumunów, tru- jąc zarazem wieś i miasto.“

„Ten lud. — mówi w innem miejscu ten sam pisarz — nie chce ani służyć, ani uczyć Się, ani uprawiać roli, ani płacić; nie przyjmuje na siebie żadnego obowiązku, nie my­

śli o poświęceniach, nie poddaje się nawet ustawom policyj­

nym ani przepisom hygienicznym i osiemkroć stotysiącami rąk swoich nie chwyta ani za pług, ani za łopatę, ani za ka­

rabin, tylko—za pieniądze!./'

Oto klienci, jakiemi p. Waddington obdarzył Francyę, tę odwieczną protektorkę uciśnionych; oto ci, których spra­

wę wziął w rękę ku zdumieniu Bismarka, który pękał ze śmiechu, ilekroć nasz minister wyjeżdżał na stół z tą kwestyą.

Po traktacie berlińskim były momenta prawdziwie roz­

dzierające w bólu tego narodu, który Europa skazała na po­

chłonięcie przez żydów.

Nie chodziło tutaj—powtarzamy—o dopuszczenie pe­

wnej oznaczonej liczby żydów, ale o dozwolenie przystępu wszystkim, którym spodoba się osiąść w tym kraju na szko­

dę krajowców. Według doktryny Waddingtona, każdy żyd był obywatelem rumuńskim.

Stary rewolucyouista, człowiek który podczas swego wygnania we Francyi był przyjacielem wszystkich wybi­

tniejszych republikanów, Bratiano, wyrzekł w izbie deputo­

wanych te pamiętne słowa: „Panowie, w życiu mojem poli- tycznem przeżyłem rozmaite przejścia, rozmaite nieszczę­

ścia, ale nigdzie nie czułem się tak nieszczęśliwym, jak w Berlinie.“

Żydzi tymczasem nie posiadali się z radości, a Cre- mieux najednem z posiedzeń Alliance israólite za­

wołał w tonie dytyrambicznym:

.,W obec tak pięknego dzisiejszego naszego położenia, wiara moja jest wielka. Ah! pozwólcie mi to wszystko przy­

pisać tak szlachetnej, tak lojalnej, tak czystej postawie, ja­

ką przybrał w Berlinie nasz minister spraw zagranicznych, nasz Waddington! (Grzmiące oklaski).

Ten wyraz nasz zdaje się wskazywać, że Waddin­

gton pochodzi z żydów; chyba że Cremieux chciał przez to powiedzieć, że minister spraw zagranicznych jest przez nich kupiony.

Czy żyd. czy zapłacony przez żydów, Waddington w każdym razie nie szczędził niczego żeby obronić swoją rasę i zarobić coś przy tem. Obstawał przy paragrafie tra ktatu berlińskiego, który był śmiercią dla Rumunii, z upo rem czysto żydowskim. Francya, dzięki jemu, owa szla­

chetna Francya, odegrała wstrętną rolę żandarma, skuwają- cego ręce narodu słabego, aby ułatwić żydom wejście z siłą witryoleju do gardła — umierającego.

Bratiano, z energią, z uiewystygłą nadzieją prawdzi­

wego patryoty, przedsięwziął podróż po Europie, podobną do podróży Thiers’a, żebrzącego za Francyą zwyciężoną.

kilkunastu prowadzę interesa pana Ludwika Wybickiego;

przez cały ten czas radziłem mu jak brat rodzony i prze­

strzegałem jak dobry przyjaciel, lecz nic nie pomogło. Ja tędy, on owędy, ja do Sasa, on do łasa. Gospodarstwo było zawsze najgorsze, o rachunku i oszczędności w Piławicach nikt nigdy nie słyszał, wszystko stało nierządem. Wśród takich stosunków, prędzej lub później budowa runąć mu- siała.

— Powiedz mi przynajmniej, panie mecenasie, jak wielkiem jest zło?

— Jak największe, panie dobrodzieju, jak największe!

Towarzystwu winien brat pana dobrodzieja samych odset­

ków przeszło dziesięć tysięcy, a żydom bez liku. Wszyscy oni jakiś czas cicho siedzieli, a teraz żądają przymusowej sprzedaży Piławie.

— Przecie mój brat—zauważył pan Stanisław—był tu przed kilkoma miesiącami i zapłacił samemu Towarzystwu blizko pięć tysięcy rubli, między innych zaś wierzycieli także przeszło tysiąc rozdzielił...

Mecenas zaśmiał się na głos cały.

To kropla w morzu, panie dobrodzieju, jedna kropla!

Z temi pieniędzmi uczyniłem jak mogłem, oddałem coś To­

warzystwu, coś innym wierzycielom, i burza chwilowo zo­

stała zażegnaną. Dziś atoli zrywa się ona gwałtowniej niż kiedykolwiek, grożąc zupełnem zniszczeniem.

Austrya, Rossyai Turcya indywidualnie uznały niepod­

ległość Rumunii. W Anglii, we Włoszech, Bratiano zna­

lazł ministrów zaprzedanych żydom i napotkał opór nieu- ubłagany. Sumienia jednak oburzyły się w obec faktów które opowiadał i odpowiedziano mu: „Mocarstwa podpisa­

ne na traktacie berlińskim są solidarne. Niech Francya oświadczy iż gotowa jest uznać niepodległość Rumunii, nie wymagając bezpośredniego wykonania klauzuli tyczącej się Izraelitów, a my zrobimy to samo.“

Waddington uparł się i odpowiadał zawsze: „Dopóki prawa obywatelskie nie zostaną przyznane żydom utrzymu­

jącym domy publiczne, szynki z wódką zatrutą, kantory li­

chwiarskie, dopóty nie będzie ministra fraucuzkiego uwie­

rzytelnionego przy rządzie rumuńskim.“

Nadaremnie perswadowano mu: „Ale w czemże ta kwestya, należąca całkiem do zakresu wewnętrznej policyi, może obchodzić Francyę. Tu nie chodzi nawet o wolność wyznania, gdyż rzeczą jest uznaną, że Rumunia jest krajem najbardziej tolerancyjnym na całym świecie.“

Waddington ani drgnął, a lewica, wmięszana prawie cała w spekulacye finansowe i będąca tem samem na żoł­

dzie żydowskim, znajdowała naturalnie postępowanie to nie- porównanem.

Drugi wysłaniec rumuński, p. Oatargi, nie był szczę­

śliwszy. Oto dosłowna, według dzienników żydowskich, odpowiedź cyniczna, jaką mu dał Gambetta: „Radzę wasze­

mu rządowi, aby spełnił co od niego żądają; Francya nie uzna niepodległości waszego kraju, dopóki nie przyznacie praw cywilnych wszystkim żydom bez wyjątku. P. Cre­

mieux obstaje za tem. P. Waddington wziął na kongresie berlińskim inieyatywę w tej kwestyi; honor Francyi polega na tem, żebyście się z niej nie wykręcili. Ja sam dałem słowo Cremienx’mu, że go będę popierał; a więc mogę tylko jeszcze raz upomnieć was, abyście spełnili swoje zobowią­

zania.“

Powtarzamy, że tu nie chodziło wefie o wolność wy­

znania.

P. Ernest Desjardins pisze jeszcze o tem w broszurze swojej: „Żydzi w Mołdawii/1

„Twierdzę, że motyw religijny nie gra żadnej roli w kro­

kach przedsięwziętych przez rząd, ani w nieprzyjaznem usposobieniu jakie ludność okazuje dla żydów. Oziębłość wyznawców obrządku greckiego dla swego wyznania i obo­

jętność duchowieństwa płatnego przez rząd, czyni niemożli- wem wszelkie podejrzenie o prześladowanie religijne. Ce­

lem nienawiści jest tu lud obcy w kraju, pochłaniający jego istnienie, tworzący państwo w państwie, jak protestanci we Francyi przed edyktami Richelieugo.“

Ale mamy w tej mierze świadectwo jeszcze większej wagi, bo świadectwo p. Ad. Franck’a, który w świecie ży­

dowskim używa zasłużonego szacunku.

W odpowiedzi danej p. Ksaweremu Roux, który zapy­

tywał się go, jakie są, zdaniem jego, przyczyny agitacyi

— Jak ją odwrócić?... mecenasie, jak ją odwrócić?... — pytał pan Stanisław jakby sam siebie, przechadzając się po gabinecie.

Biedny człowiek, widział, że stanął nad przepaścią;

zaufał bratu, i rodzony brat go zgubił. Co się stanie z nim, co z Wandzią?...

— Ratunek tylko wtedy będzie możliwy — odrzekł ad­

wokat — jeżeli pan dobrodziej dasz jeszcze kilkadziesiąt tysięcy...

— Ależ, mecenasie, ja oddałem wszystko! Więcej nie mam!

— W takim razie, jako dobry przyjaciel, jedynie to mogę poradzić, abyś pan dobrodziej postarał się coprędzej o jaką posadę... Piławice będą z pewnością sprzedane. Tu niema ratunku! Dziś lub jutro, wszystko zasekwestrują!

Pan Stanisław wyszedł od adwokata prawie bezprzy- tomny. Tyle nieszczęść spadło już na niego, że nie przypu­

szczał, aby mu nowe mogły grozić; tymczasem w jego głowę skołataną uderzył cios nowy, którego następstwa miały być nietyle bolesne, ile przykre i poniżające. On wiedział z do­

świadczenia, że człowiek biedny jest w społeczeństwie ni- czem, i dobrze pamiętał słowa pana Brown, który ongi mó­

wił, że świat nie wierzy nawet w uczciwość biednego. Sam nie bał się nędzy, boć do niej przywykł zamłodu, zresztą

(5)

ROLA

185

antysemityckiej, wzmagającej się ciągle w całej Europie, profesor kolegium francuzkiego oświadcza, że zarówno w Rumunii jak w Rossyi wiar a religijna obcą jest zupełnie usposobieniu nieprzyjaznemu żydom.

Uczony autor „Kabały“ postąpiłby bardzo grzecznie, gdyby nam powiedział, w imię jakiej to zasady my wdajemy się w sprawy wewnętrzne narodu, który o tyle jest nie­

szczęśliwy, że jest za slaby aby nas poprosić, iżbyśmy się nie mięszali w to co do nas nie należy.

Rumunia jednak uniknęła w połowie niebezpieczeństwa.

Jeden z deputowanych republikańskich miał odwagę podnieść ten przedmiot, którego wszyscy unikali jaknaj- staranniej.

„Półtora roku temu,—rzekł p. Ludwik Legrand na po­

siedzeniu 15 grudnia 1879 r., jak traktat berliński, ogłosił niepodległość Rumunii. Austrya, Rossya, Turcya, trzy mo­

carstwa najbardziej interesowane w utrzymaniu traktatu berlińskiego, uznały zaraz niepodległość tego małego naro • du. Włochy świeżo poszły za tym przykładem. Żądam aby Francya uczyniła toż samo i zawiązała z Rumunią" regular­

ne stosunki dyplomatyczne.“

Waddington, ma się rozumieć, nie chciał powiedzieć prawdy i wytłumaczyć pobudek które nim powodowały;

obawiał się ogłoszenia pewnych dokumentów, któreby mu nie były przyniosły zaszczytu, bąknął tylko coś o natnrali- zacyi pojedyńczo i kategoryami, które go nie obchodzą wca­

le i w które rząd francuzki mięszać się nie miał żadnego powodu.

Z obawy aby nie był zdemaskowany, ustąpił w końcu.

Żydzi zresztą czuli, że cierpliwość rumunów wyczerpywać się zaczyna; wiedzieli, że gotują się z tej strony sceny, wobec których egzekucye bułgarskie, według słów Retza, cytowanych nieraz przez Maksyma du Camp, wydałyby się istną sielanką.

Poprzestano na wysłaniu na członka komisyi dunajo- wej urzędnika, którego pochodzenie semickie nie zdziwiło­

by mnie zupełnie, a który, w każdym razie był wiernym re­

prezentantem żydostwa francuzkiego w tych sferach. Wy­

brano niejakiego Barrera, ex-komunarda, który przeszedł na gambetystę. Sądząc z szybkiej jego ucieczki w chwili gdy bój zaczął się na ulicach, sądzę, że w chwili wielkiej rzezi, jego współwyznawcy nie wiele by mogli liczyć na nie­

go. Zresztą wdzięczne żydostwo wysłało go do Egiptu, gdzie odnajdziemy go niebawem.

Żydostwo nie okazało się też niewdzięcznem i dla Waddingtona. W r. 1883, „Alliance israólite“ wydobyło dawnego ministra z pogardliwego zapomnienia w jakie był popadł i wysłało go do Rossyi, aby tam bronił, z powagą ambasadora Francyi, jeśli jeszcze jaka powaga jest do tego tytułu przywiązana, sprawy żydów w Rossyi.

, P. Juliusz Delafosse, wypowiedział przy tej sposobno­

ści mowę, odznaczającą się świetnym patryotyzmem. Pozo­

stawiając na boku wszelką kwestyę polityczną, stanął on człowiek jeden nie potrzebuje wiele, łatwo może zapraco­

wać na chleba kawałek ; ale co się miało stać z Wandzią?...

Do kraju wracał w nadziei, że rodzicielski majątek odbie- rze, tymczasem zabrali mu jeszcze to, co na obczyźnie po długoletniej pracy zaoszczędził... Biedna Wandzia! biedna!...

W tej samej chwili, gdy ojciec myślał o córce i biedną ją nazywał, ona była nad wszelki wyraz uszczęśliwioną.

Trzeciego dnia po balu w Zarzeczu, przyjechał do Pi­

ławie pan Julian Rossowski. Wandzia zobaczyła go pier­

wsza i tak się ucieszyła, że to zauważył sam stryjaszek, chociaż do ludzi bystrych wcale go nie liczono. Młody czło­

wiek przeciągnął wizytę do wieczora. Mówił wiele o Lwo­

wie i Galicyi, którą polubił, i, żartując, prosił Wandzię, by ojca namawiała do zrobienia wycieczki w tamte strony.

— Jeżeli państwo przyj edziecie — rzekł między inne- mi — będę waszym cicerone bezpłatnym, a chociaż Lwów niewiele ma osobliwości, ręczę że się nie znudzicie. Ruchu tam dosyć, zwłaszcza odkąd zaczęto budować koleje żela­

zne. Z całego świata zjeżdżają się teraz ludzie do Galicyi.

— Wątpię, byśmy ztąd wyjechali kiedy — Wandzia odpowiedziała.— Tatko dosyć już napodróżował i radby od począć, a interesów w Galicyi żadnych nie mamy. Prędzej, sądzę, powinienbyś pan tu się sprowadzić, bo, o ile mi wia­

domo, nawet z Królestwa pochodzisz...

(Dalszy ciąg nastąpi.)

jedynie na gruncie interesów francnzkich; przypomniał, że p. Waddington, lgnąc do Anglii, stawał na kongresie berliń­

skim wbrew wszystkim projektom jedynego sprzymierzeńca, na którego mogliśmy liczyć; żądał aby na tej ceremonii, na której wszystkie narody współubiegały się w rozwinięciu okazałości, Fraucya była reprezentowana przez jedno ze swoich prawdziwych dzieci, przez jakiegoś znanego chlubnie żołnierza.

Wszystko nadaremnie. Przemówiła „Alliance israóli- te,“ zagłuszono mówcę, a z trybun usłyszano deputowanych wołających ze śmiechem: Anglika! Anglika!

Waddington pojechał do Rossyi popisywać się na­

szym kosztem ze swojem szlachectwem z biletu wizytowego i swoim śmiesznym herbem, na którym figurowały lilie, z toporem w hełmie i z dewizą, która u człowieka tak dwu­

znacznego była istnem szyderstwem: „Lojalność!“

Podczas swej ambasady Waddington, przekonany że z nami można sobie pozwolić wszystkiego, pozwalał sobie też co się zowie. Aby przeszkodzić wszelkiemu zbliżeniu się naszemu do Rossyi, Niemcy pragnęły żebyśmy zro­

bili afront Rossyi. Waddington zgodził się na to chętnie i na wielki wydany przez siebie bal ofieyalny, nie raczył zaprosić ministra spraw zagranicznych, p. Giersa.

Fakt ten, który może czytelnicy moi poczytają za wy­

naleziony przezemnie, jest bezwzględnie autentycznym; mó­

wi o Dim w „Gaulois“ z d. 22 czerwca 1883 r. p. Ludwik Teste, pisarz bardzo umiarkowany i bardzo obznajmiony z kwestyami dyplomatycznemi. Czyż to nie zdumiewające:

Francya, w wigilię bankructwa, dająca dwakroć pięćdzie­

siąt tysięcy franków jakiemuś tam anglikowi, na to, aby ro­

bił impertyneneye jedynemu mocarstwu, które zachowało dla nas jeszcze cień sympatyi.

Wysłanie Waddingtona do Londynu, uwieńczyło na­

reszcie ten gmach śmieszności. Mówiono, że były wycho- waniec szkół w Cambridge, osiedlił się tam nie myśląc o po­

wrocie, i że, ponieważ anglik nigdy nie traci swego chara­

kteru obywatela angielskiego, ma nadzieję zostać mianowa­

ny parem. Nie sprawdziło się to, niestety, na nasze nie­

szczęście: Waddington ciągle służy Anglii, będąc na na­

szym żołdzie. On to skłonił rząd francuzki do cofnięcia za­

ufania i odebrania dowództwa dzielnemu admirałowi Pierre, który umarł ze zmartwienia. Ale arcydziełem był projekt należenia Francyi do konferencyi londyńskiej, mającej ure­

gulować kwestyę egipską. Francya nietylko zgodziła się na okupacyę angielską Egiptu, tego Egiptu, w którym wpływ nasz"tak długo był przeważnym, gdzie utonęły na­

sze kapitały francuzkie; zgodziła się nie tylko na redukcyę długu zagwarantowanego przez wszystkie mocarstwa, ale zezwoliła na pożyczkę przeznaczoną przez Anglię na po­

krycie szkód, które ona sama zrządziła.

(Dalszy ciąg nastąpi.)

jmyiyiwj.

(Dalszy ciąg.)

„Jeż w zakresie powieściopisarstwa jest przodowni­

kiem myśli trzeźwej, pozytywnej... oświadcza p. Piotr Chmie­

lowski w dziele swojem p. t. „Nasi powieściopisarze“

str. 553).

„Punkt ogniskowy — przyznaje się sam Jeż w r. 1875, odnośnie do swojej działalności artystycznej — znalazłem w zasadach szczerze i wyraźnie postępowych...“

W obec dwóch powyższych zdań wolno zaliczyć Teo­

dora Tomasza Jeża do belletrystów postępowych mimo różnicy wieku, jaka zachodzi między nim a wychowańcami nowszych czasów.

Owoce dotychczasowe twórczości Teodora Tomasza Jeża dzielą się na dwie części: na powieści historyczne i spółeczne. Pierwsze nie wchodzą w zakres niniejszej pra­

cy, drugie zaś rozpadają się znów na dwie różne od siebie grupy-

Wszystko, co Jeż myślał, o czem marzył, zawarł w powieściach swoich p. n. „Historya o pra-pra-pra- dziadku“, „Historya o pra-pra-pra-wnuku “ i „Wnuk Chorążego“.

Wprawdzie nosi trzecie z wymienionych dzieł na karcie tytułowej datę późniejszą (1881 r.) będąc jednak do­

pełnieniem drugiego, należy pomysłem i tendencyą do tej samej rodziny.

Pra-pra-pra-dziadkiem jest chłop Kuźma, mieszkaniec

(6)

gminy Hrynenki, wioski, ukrytej w lasach, zapomnianej przez Rzeczpospolitą i szlachtę. Włościanie polscy stracili już oddawna niezależność i wolność, przytroczeni przez rycerstwo do ziemi, zepchnięci do „stanowiska roboczego bydła“, lecz Hrynenenczan pominęło bystre oko królewiąt.

Żyli oni oni sobie bez „pana“ rządząc się patryarchalnie zwyczajem praojców słowiańskich, nie zapisani w żadnym grodzie, w żadnem archiwum. Od czasu do czasu wymykał się ktoś z młodszych na Zaporoże, pohulał sobie przypatrzył się ludziom i wojence i wracał pod strzechę rodziciela, aby pomagać staremu przy robocie.

Do tego szczęśliwego ustronia zawitał pewnego razu szlachcic Aleksander Lisowski, herbu Jeż, towarzysz pan­

cerny, fantasta polityczny, który przemyśli wał nad pomno­

żeniem sił słabnącej Rzeczypospolitej. Znalazłszy w zapa­

dłym kącie materyał nadający się do eksperymentu, posta­

nowił go dla celów swoich wyzyskać.

Rzeczypospolitej potrzeba więcej ludzi zbrojnych — kalkulował szlachcic—zobaczmy, czy chłop może być dobrym rycerzem.

Upatrzywszy sobie Kuźmę, dzielnego mołojca, który rwał się do pióra i do szabli, wziął go ze sobą na wojnę przeciw wołochom i doczekał się z niego rzeczywiście po­

ciechy. Chłop bił się nietylko 'dzielnie i z fantazyą, lecz okazał się nawet szlachetniejszym od „klejnotników“ bo kiedy mu po ukończonej wyprawie ofiarowano nagrodę, nie przyjął „świadectwa cnoty“, a wróciwszy do Hrynenek, rozebrał się z błyszczącej zbroi i przywdział na siebie zno szony czahaj, zadowolony, że „spełnił obowiązek obywatel­

ski“. Inni, mniej zasłużeni, wołali na sejmie o beneficya, a on świetny wojownik, którego hospodar wołoski obdarzył pierścieniem a wielkie panie pieściły, nie wspomniał nawet o czynach swoich.

Choć Jeż ustroił swego Kuźmę w draperye history­

czne, stawiając go na tle wypadków z pierwszej połowy XVII wieku, łatwo domyślić się w „Historyi o pra-pra-pra dziadku“, poglądów pisarza, który był członkiem znanego swego czasu „Towarzystwa demokratycznego“. Lisowski —

to sam autor, a Kuźma—to wcielenie jego idei.

W drugiej powieści, w „Historyi o pra-pra-pra-wnu­

ku“ przedstawia autor czytelnikom dwa pokolenia: starego Ksawerego Jeża, chorążego i jego syna Jana. Kuźma bo­

wiem, mówiąc nawiasowo, przezwał się podług herbu swego przyjaciela Lisowskiego i wszedł z tem mianem między ry­

cerstwo. Chorąży, Ksawery Jeż wojował w młodości z „Na czelnikiem“, a po rozbiorze kraju osiadł na roli. Jak niegdyś Lisowski, a za tegoż przyczyną historyczny protoplasta do mu, odgadł i on zbliżenie się szlachty do ludu i poświęcił tej idei drugą połowę swego życia. Nietylko że pracował sam gorliwie nad usunięciem nieufności stojącej między dworem a chatą, lecz przygotowywał sobie nawet w synach zdolnych wykonawców swego programatu. Zawarł on ma­

rzenia swoje w testamencie napisanym przed śmiercią:

— „Do spółki tej wejdzie szlachcic z warsztatem zie­

mi i kapitałem narzędzi rolniczych, inwentarza, pieniędzy i umysłowej pracy. I każdy gospodarz wejdzie do niej także z tym samym majątkiem. Zasadą tej spółki ma być połącze­

nie warsztatów i kapitałów w celu wzajemnej pomocy, połą­

czenie, na mocy którego nikt ani jednych ani drugich ze spółek samowolnie wycofaćby nie mógł. Każdy członek tej spółki może rozporządzać dowolnie owocami swej pracy, czystym dochodem, dywidendą, ale nie fundamentalnym wkładowym kapitałem. Ten ostatni nie straci swego chara­

kteru, ani przy przechodzeniu z rąk do rąk (w razie sprze­

daży, spadku na potomstwo, darowizny, wydzierżawienia), ani przy rozdrobnieniu między spadkobiercami. W razie rozdrobnienia np. jeden warsztat ziemi rozpadnie się wpra­

wdzie na dwa, trzy, dziesięć, lecz każda z tych cząstek wejdzie znów napowrót jako jednostka do składu całości.

To samo ma się stać z kapitałem. Nie wolno oderwać ziemi i kapitału od całości. Należą one do wszystkibh i zależą od wszystkich, związane solidarnością interesów i podległe kontroli powszechnej. Ciężary, jako to: podatki, zsypki, utrzymanie kościoła, szkółki, szpitala, apteki, spadają pro- porcyonalnie na wszystkich członków spółki. Gdyby które z większych lub mniejszych gospodarstw miało być źle pro­

wadzone, wtedy naznacza spółka administracyę. Przy roz­

drobnieniu małych cząstek na jeszcze mniejsze, będzie spół­

ce przzsługiwało prawo wkupna w większe, zaczynając od największych, to jest: jeźli gospodarz umierając zostawił np. dwóch synów, dla których jego udział, podzielony na dwie niewystarczał, to jeden z synów zostanie na części oj­

ca, a drugi może wkupić się na gruncie dworskim i nowe założyć gospodarstwo. Na ten cel ma gromada założyć bank

wzrastający co roku procentami od dochodów, którego prze­

znaczeniem będzie udzielanie pożyczek, bądź na wkupno, bądź na ulepszenia rolnicze, bądź na ratunek w razie ognia, zarazy na bydło, powodzi, nieurodzaju, i innych nieszczęść.

W razie bezpotomnej śmierci, wydalenia się lub utraty za złe prowadzenie się prawa władania majątkiem jednego ze spólników, gospodarstwo jego stanie się własnością groma­

dy, która może część bądź administrować na rzecz ogólną, bądź ją sprzedać, dochody z administracyi i sprzedaży wkładając do banku. Gdyby jednak prawny spadkobierca lub właściciel odnalazł się, albo powrócił, będzie miał pra­

wo żądać zwrotu swego udziału.“

Testament powyższy, wygotowany przez chorążego, a raczej przez autora, uznał wprawdzie młody dziedzic, Jan Jeż i wprowadził go w życie, lecz nie doczekał się owoców tej reformy gdyż w kraju zahuczało i zaszumiało. Potomek wojowników wyjechał za granicę.

Ową spółkę zbudował dopiero synowiec Jana, Adam Jeż, syn Stanisława. Ten najmłodszy, współczesny nam po­

tomek Kuźmy, jest bohaterem trzeciej powieści p. n. „Wnuk Chorążego.“

Powyższe trzy powieści nie należą właściwie do bele­

trystyki „pozytywnej“, choć ostatnia z nich „Wiiuk Chorą­

żego“, wyszła po roku 1880 tym, więc w epoce, w której

„przodownik myśli trzeźwiej1' uczepił się już oburącz pro­

gramatu postępowców warszawskich; nie wypadało ich je dnak pominąć, choćby dla tego, że chłopomania znalazła się znów obecnie na porządku dziennym publicystyki i nowe­

listyki.

Zrozumienie doniosłości t. zw. .kwestyi włościańskiej “ nie jest bynajmniej wynalazkiem współozesnym. Wyłączność rycerstwa potępiali słynni statyści i kaznodzieje dawno ubiegłych wieków, a od czasów „Naczelnika w sukmanie“

wracano bardzo często do tej ważnej sprawy. Taki chorąży Jeż, marzący o spółkach rolniczych, nie urodził się tylko w głowie autora. W początkach bieżącego stulecia, a nastę­

pnie około r. 1840-go miał on dużo wzorów z ciałem i krwią Wszyscy znakomitsi np. Wielkopolanie, pracujący w świe­

tnej dobie swojej dzielnicy, przyznawali się jawnie do za­

sad demokratycznych, aczkolwiek szli z rodów senatorskich.

Chłopem nie gardzili ani Mielżyńscy, Maciej i Seweryn, ani Szczanieccy, Potworowski, Mikorski Józef i Mycielski Józef.

I w beletrystyce polskiej nie wystąpił pierwszy Teodor Tomasz Jeż jako obrońca chaty. Wszakże wplótł Józef Ignacy Kraszewski już w r. 1843-m w obrazy szlacheckie („Latarnia czarnoksięzka“) owego Sawkę, za którym poszli niebawem różni Ostapowie i t. p.

Położenie włościan zaprzątło mnóstwo serc, i niejedną niepokoiło głowę. Szukano gorliwie drogi wyjścia, lecz wy­

padki polityczne rozerwały zawsze, co skąpe chwile pokoju, wytchnienia nawiązały.

Zwłaszcza przed rokiem 1850-tym rozprawiano wiele w tym kierunku. Zahuczały jednak burze rewolucyjne równocześnie na kilku punktach Europy (r. 1848 my) i rozwiały nadzieje „demokratyczne“.

Jeż odczuł doniosłość zatarcia różnic między dworem a chatą już w samych początkach swej działalności autor­

skiej. Nie na innem bowiem tle osnuł swego „Wasyla Hołu- ba1' i „Handzię Zabornicką“. Wszystko jednak, co myślał w tym względzie, zawarł w streszczonych powyżaj trzech powieściach, obejmujących dzieje czterech jego imienników i krewnych, jak poucza kilkakrotnie wśród opowiadania.

(Dalszy ciąg nastąpi.)

Listy z Galicyi.

XIV.

W miesiącu ubiegłym nie wysłałem zwykłego listu ponieważ alarmy wojenne były wtedy tak gwałtowne, że zdawało się, iż lada dzień da się słyszeć szczęk broni;

w czasach więc tak gorących trudno było zajmować się pracami pokojowemi i pisać o działaniu naszej prowincyi na polu ekonomiczno - spółecznem. Na szczęście, alarmy ucichły, ale w ślad za niemi przyszła znów wiadomość nie­

zmiernie dla nas bolesna o śmierci J. I. Kraszewskiego.

Spodziewaliśmy się jej wszyscy oddawna, a jednak jak nas dotknęła! Żal po jego stracie jest w Galicyi niekłamany; za przykładem Lwowa i Krakowa, wszystkie miasta i miaste­

czka prowincyonalne urządzają nabożeństwa żałobne, a sta­

(7)

ROLA,

187 ry nasz gród podwawelski przygotowuje mu pogrzeb wspa­

niały. Bo też niepospolity ten człowiek był prawdziwym mocarzem myśli, wiedzy, pracy i talentu, a luki, jaką po sobie zostawił, nikt nie zapełni 1 Spocznie więc między zasłużonymi na Skałce, obok Długosza, Pola, Szujskiego i Siemieńskiego, a ci, co kiedyś zatrzymywać się będą przed jego trumną, powiedzą, że zawiera ona szczątki olbrzyma, który na całym obszarze naszych ziem, był dotąd najbar­

dziej pracowitym i wytrwałym. O! gdyby młodzi chcieli wstąpić w jego ślady!

Skoro mówię o nieboszczykach, muszę wspomnieć, że właśnie gdy te słowa piszę, Lwów odprowadza na miejsce wiecznego spoczynku, ostatniego swego prezydenta, Wacła­

wa Dąbrowskiego, który w rocznikach tego miasta piękną kartę pozostawił. Nieboszczyk był mieszczaninem z urodze­

nia, przekonań i z zawodu, człowiekiem pracowitym, o- szczędnym i niepokalanie uczciwym, jednym z tych, których obyśmy w naszych miastach mieli jak najwięcej! Chociaż nie był orłem i wiedzą nie jaśniał, umiał jednak wzorowo prowadzić gospodarkę miejską, co nie należy do rzeczy zbyt łatwych, jeżeli się zważy, że dochody Lwowa wynoszą blizko 1,200,000 guldenów rocznie.

Potrzeba było także niezmiernie wielkiego taktu, aby w karbach trzymać Radę złożoną ze stu członków, w której zasiadają polacy, rusini, żydzi, niemcy i ormianie — Lwów bowiem, pomimo zmiany stosunków, pozostał pod wielu względami Lwowem dawnym, stojącym na rozdrożu, między Wschodem a Zachodem, w którym, na niewielkiej stosunko­

wo przestrzeni, żyją obok siebie najrozmaitsze rasy i naro­

dowości. Ś. p. Dąbrowski umiał je godzić i być bezstron­

nym, i to mu tak wielką zjednało sympatyę, że dziś płaczą po nim wszyscy, jak po ojcu.

Pogrzebu, jak jego, Lwów od ćwierci wieku nie wi­

dział. Było najmniej 50,000 uczestników. Ostatni taki pogrzeb wyprawiono w roku 1861 ś. p. Smolkowej żonie dzisiejszego prezydenta austryackiej Rady państwa; teraz równie wspaniałym uczczono zwłoki Wacława Dąbrowskie­

go. Z różnych miast pozjeżdżały się deputacye, między innymi przybył także prezydent Krakowa, dr. Szlachtow- ski, mów było kilka, a wieńców bez liku. Okazuje się z tego, że niekoniecznie potrzeba być dzieckiem szczęścia, aby za­

służyć sobie na współczucie i uznanie u potomnych. Dą­

browski był skromnym mieszczaninem, a jednak jak zgodnie stanęli wszyscy do apelu, aby oddać cześć jego pamięci!

Niech mu też lekką będzie ta ziemia, którą za życia tak kochał!

Teraz, po jego zgonie, zaczną się znów ’starania o krzesło prezydyalne w Radzie miejskiej, które prócz władzy 1 znaczenia, przynosi także 10,000 guldenów rocznie, piękny apartament w ratuszu i ekwipaż utrzymywany kosztem mia­

sta. O ile się zdaje, współubiegających będzie tylko dwóch, P- P- Mochnacki i Gryziecki. Pierwszy jest urzędnikiem Wydziału krajowego, drugi profesorem lwowskiego uniwer­

sytetu. Wybór między nimi będzie bardzo trudny, gdyż

°baj są jednakowo zdolni, pracowici i uczciwi. Którykol­

wiek z nich jednak zostanie prezydentem, należy się spo­

dziewać, że wstąpi on w ślady swego poprzednika, który jak 2 jednej strony nie żałował funduszów na szkoły, tak znów z drugiej — dokładał jak największych starań, aby Lwów wyglądał czysto i okazale. Jego zasługą było, między inneini, pokrycie Pełtwi. Cuchnąca ta rzeczułka prze­

pływa przez sam środek miasta i w letnich miesiącach za­

truwa jego atmosferę, ponieważ w niej mają ujście wszyst­

kie kanały. W ciągu roku ubiegłego, zasklepiono ją w je­

dnej połowie, w tym zaś roku ma to samo stać się z drugą połową. Gdy to nastąpi, Lwów będzie całkiem innem mia­

stem, bo zdrowszem i przyj emuiejszem niż dotychczas. — I czas był najwyższy, aby Pełtew zasklepić, gdyż w ciągu ostatniego dwudziestolecia miasto dźwigało się niesłycha­

nie, a tylko o niej jednej zapomniano.

Kto Lwów oglądał naprzykład w roku 1865 po raz o&tatni, a dziśby do niego przyjechał, pewnieby go nie po­

znał. Powstały nowe ulice, całe nawet dzielnice, a takie gmachy monumentalne, jak Sejm, Politechnika i Namiest­

nictwo, są jego prawdziwą ozdobą. Teraz przybędą: Poczta, gmach dla Dyrekcyi kolei państwowych, Kasa oszczędności i Muzeum miejskie, wkrótce zaś Rada gminna będzie musia- ła zająć się postawieniem teatru, ponieważ fundacya Skarb- kowska nie chce nadal ani słyszeć o teatrze. Wspomniałem o Muzeum miejskiem. Muszę o niem słów kilka napisać, bo nie jest to błahostka. Od roku 1877 począwszy, to jest od pamiętnej lwowskiej wystawy, istnieje przy lwowskiem Muzeum przemysłowem szkoła rysunków i modelowania, którą następnie rząd uzupełnił kursem snycerstwa w połą­

czeniu z nauką dwóch rzemiosł: tokarstwa i stolarstwa.

Wówczas otrzymała ona nazwę „Szkoły dla przemysłu ar­

tystycznego“, poczem rząd przyobiecał, że niebawem otwo­

rzy więcej specyalnych kursów, z których jedne będą zo­

stawały w związku z przemysłowością budowniczą, drugie z przemysłem artystycznym. Rząd, dając to przyrzeczenie, postawił jednak równocześnie za warunek, aby miasto dla tak przekształconege Muzeum postawiło gmach osobny i ta­

kowy własnym kosztem nietylko opalało, lecz także oświe­

tlało. Miasto byłoby to natychmiast z radością uczyniło, lecz zkąd wziąć pieniędzy? A potrzebaby ich niemało, gdyż taki gmach kosztowałby najmniej 500,000 guldenów. W tem ciężkiem utrapieniu przyszła miastu w pomoc galicyjska Kasa oszczędności. Piękna ta instytucya, rok rocznie^ po obliczeniu czystych zysków, przeznacza znaczną ich część na rozmaite cele humanitarne i dobroczynne. W ostatnich latach odkładała ona z nich osobno pewną kwotę, aby z czasem ntworzyć jaki większy zakład publiczny. W ten sposób zebrało się dotąd 400,000 guldenów, i za te pieniądze Kasa oszczędności postanowiła miastu Muzeum postawić.

Tak więc, Lwów otrzyma nowy i wielce korzystny gmach monumentalny, który tem większą sprawi mu przyjemność, że go nic nie będzie kosztował.

W świecie handlowym stagnacya niesłychana. Przed dwoma miesiącami, gdy się na wojnę zanosiło, ceny zboża znacznie u nas podskoczyły, rząd bowiem robił wtedy zaku­

py dla armii, teraz jednak znów spadły, bo rząd nic więcej nie kupuje w Galicyi. W Wiedniu tak dobrych mamy przy­

jaciół, że nawet siano, którego produkujemy więcej niż ka­

żda inna prowincya austryacka, dla kawaleryi u nas stoją­

cej, sprowadzają bądź ze Styryi, bądź z Węgier. Niech wszyscy zarabiają, tylko nie polacy. Dla niemców i żydów węgierskich pieniądze — dla polaków zapewnienia o miłości idealnej. Pod pióro nasunęli mi się żydzi. Jakże o nich teraz nie wspomnieć, skoro w ubiegłych dwóch miesiącach dali się nam we znaki w sposób jeszcze dotąd niebywały.

Oto, gdy alarmy wojenne zaniepokoiły u nas opinię powszechną, kochani nasi bracia mojżeszowego wyznania rozpuścili we Lwowie pogłoskę, że Kasa oszczędności jest zagrożona, ponieważ nieprzyjaciel, w razie zajęcia miasta, nieomieszka z niej zabrać wszystkich pieniędzy. Kto więc nie chce swej wkładki utracić, niech ją natychmiast odbiera.

Rzemieślnicy, przekupnie, wyrobnicy, słudzy, usłyszawszy to, rzucili się tłumnie do Kasy oszczędności, domagając się zwrotu pieniędzy, lecz że ścisk był wielki a urzędnicy nie mogli, dla braku czasu, wszystkim żądaniom natychmiast zadosyć uczynić, więc bardzo wielu odstępowało swoje ksią­

żeczki usłużnym żydkom, którzy się po ulicy uwijali. Żyd jednak nie głupi. Książeczkę kupił i zwrócił kapitał, ale procentów nie wypłacił. Za chwilę szedł sam do Kasy i od­

bierał kapitał z p r o c e n t a m i. Ile na tej operacyi ży- dowstwo we Lwowie zarobiło, nie da się nawet obliczyć.

W każdym razie, ich zyski musiały być niepospolite, jeżeli się zważy, że w ciągu kilku dni, w drobnych wkładkach, wycofano przeszło milion guldenów.

Żeby listu niniejszego zbytecznie nie przedłużać, od­

kładam do przyszłego ciekawe szczegóły o walce ekonomi- czuej, jaką ludność cbrześciańska toczy u nas z żydowską, a na zakończenie powiem wam jeszcze, że po bardzo pię­

knym Marcu, w pierwszych dniach Kwietniu zawitała do nas formalna zima ze śniegiem i mrozami. Rolarz.

NA POSTERUNKU.

Com spotkał w jednym z organów pana Lewenthala ? — Zachowawczość i cynizm.—Wszystko w jednym sklepie, czyli racye finansowo-handlowe.

—Moje nieśmiałe zapytanie na temat toleraneyi. — Dwulicowy Janus. — Mistrz od „Prawdy“ o konfesyonale i restytucyi. — Nąjprostrze rzeczy. — Oni niewinni! — Czym pojął mistrza? — Kwestya markowania wyro­

bów rzemieślniczych i opozycya.— Dlaczego p. Kirszrot był w porządku...

W jednem z pism pana Lewenthala, wydawcy konser­

wa ty wno-katolickich „Kłosów“, spotykam wyszydzenie na­

szego święconego na sposób extra-fein-postępowy. „Jeste­

śmy—prawi nam cny kronikarz p. Lewenthala — w przede­

dniu wielkiej agapy, która się nazywa od wieków staro- polskiem święconem“.

I dalejże wyśmiewać „święcone szynki i kiełbasy“ — dalejże dowodzić, że „dla maluczkich“ ta „święcona kiełba­

sa“ jest „jednym z artykułów wiary“, że „tę kiełbasę, ten kawałek mięsa, dozwolonem jest im pono spożywać raz tylko w ciągu roku, dla uczczenia największego ze świąt w katolickim świecie“.

(8)

Wolno jest p. Lewenthalowi drukować w swych orga­

nach co uzna za właściwe; wolno mu, co zresztą jest już rzeczą znaną, w „Kłosach“ być zachowawcą a w „Tygodni­

ku romansów“ cynikiem i bezwyznaniowcem. Toż przecie znanemu na całą Franciszkańską, panu „kupcowi“ Gelbfi- szowi wolno mieć razem w swoim sklepie perfumy, czosnek, pieprz, owoce i śledzie; dlaczegóż więc i „nasz znany wy­

dawca“ miałby być gorszym od tegoż pana „kupca“?

Ale uwzględniając te kupiecko-finansowe racye, wolno też i mnie może zapytać: co szanownych panów wydawców starozakonnych i ich „pisarzy wolnomyślnych“ obchodzić mogą nasze tradycye, nasze obrządki religijne, i co ich, jak w tym razie, obchodzić może nasze, polskie święcone?

Bo, dobry panie Salomonie, pomówmy tylko rozsądnie i bez­

stronnie.

Cobyś też pan dobrodziej powiedział, gdyby, dajmy na to, któreś z pism polskich, chrześciańskich i szczerze zacho­

wawczych poczęło wyszydzać zwyczaje, obrządki izraelskie?

Cobyś pan powiedział, gdyby pismo takie wzięło sobie za przedmiot drwin i żartów, ot choćby to naprzykład, że żydzi, obchodząc święto „paschy“ czyli pamiątkę opuszczenia Egi­

ptu, na cały tydzień, ostentacyjnie i z wielkiemi ceremonia­

mi, wyrzucają chleb z domów, a po skończeniu świąt, z wiel­

kiemi przeprosinami, wprowadzają go znowu ? Cobyście po­

wiedzieli panowie, gdyby pismo ehrześciańskie pozwoliło sobie wyśmiewać prawdziwie chińską ceremonię wyrabiania macy, lub też ten fakt naprzykład, że żydzi, podczas tychże świąt, nietylko urządzają sobie na swój sposób,

„agapy“, że nietylko „ucztują“, lecz i siedzą przy ucztach wedle ściśle określonego ceromoniału, i że wtedy najbie­

dniejszy Moszek udaje króla, a jego Sura—królowę? Coby­

ście powiedzieli, cobyście odpowiedzieli raczej na szyder­

stwo, wyśmiewanie podobne ? To gwałt! to dzikość! to nietolerancya! — krzyknęłyby, jak jedno, wszystkie pisma liberalno-postępowo-wolnomyślno-żydowskie, a jed nak przezacne te organa „swobody myśli“, „tolerancyi“

i „swobody przekonań“, gdy idzie o odwieczne obyczaje ehrześciańskie i polskie — nie krępują się wcale.

Nie myślcie jednak, moi dobrzy panowie, abym wam chc-iał odpłacać pięknem za nadobne. Owszem, będę dys­

kretnym, wstrzemięźliwym, i nawet nie zdradzę p. Lewen­

thala przed jego „współwiercami“. Nie będę szydził nawet z tego, że podczas tychże samych „świąt w świecie katolic­

kim“, o których pozwala pisać w „swych organach“ w spo­

sób wysoce — wolnomyślny, zachowuje on się niby drugi dwulicowy Janus: jednym półgębkiem, jako kurator szpitala starozakonnego i członek „komitetu synagogalnego“, spoży­

wa macę — podczas gdy półgębkiem drugim, jako znów wy­

dawca zachowawczych „Kłosów“, zjada „trefne święcone“ (1), na które, jak wiadomo, ze staropolskie»» uprzej moście»» za­

prasza całe swoje, konserwatywne i bezwyznaniowe, dzien­

nikarskie — rycerstwo.

Nie będę się, mówię, nawet z tego naśmiewał, choć śmieje się pocichu cały nasz światek warszawsko-dzienni- karski. A, co mi tam do waszych — obyczajów!

Nie rozumiem też dlaczego i mistrzowi od „Prawdy“

nie dają spać widocznie nasze obrządki religijne — dlaczego tak się niemi kłopocze ? Iw ostatnim numerze mistrz ten, uderzając na „Przegląd Katolicki“ w sposób praktykowany przez młodzież — nalewkowską, tak nam opowiada o... kon- fesyonale:

„Dzienniki—mówi— zapisujące starannie każdy objaw restytucyi, mają taką minę, jak gdyby dumnie pokazywały światu: widzicie co sprawia konfesyonał 1 A mnie go żal serdecznie. Bo pięć—no, bądźmy szczodrzy—dziesięć resty- tucyj na rok, wobec tysięcy kradzieży— to plon pognębiają­

cy, to dowód bezsilności konfesyonału“.

„Niech więc — prawi mistrz dalej, w końcu swych przezacnych wywodów — niech „Przegląd Katolicki“ nie beczy(cozawykwintność uczonego języka!)jak szczypane niemowlę, niechaj nie patrzy na mnie wystraszonym wzro­

kiem, ale zastanowi się nad kwestyą.: czemu w Warszawie konfesyonał tak mało osiąga restytućyj?“

No i patrzcież państwo, że też ci ludzie o „wielkich mózgach pozytywnych“ nie rozumieją najczęściej najprost- szzch, najbardziej pozytywnych rzeczy. Dlaczego na tysiące kradzieży tak mało restytućyj? — pyta z cynizmem Biichne- rzątka czcigodny Poseł Prawdy— a przecież fakta—i fakta pozy ty wn e—winnyby go pouczyć, że najwięksi złodzie­

je nie należą wcale do „wsteczników“ i że jako tacy nie uznają oni aktu spowiedzi. Niedaleko szukając, i taki Kiersz naprzykład, był przecież całą gębą wyznawcą „wolnej my­

śli“. Jakże więc miał on przystąpić do konfesyonału, wyznać swoje łotrowstwa i zwrócić okradzionym wdowom ich osta­

tni grosz, jeźli wydawał pismo, które drwi z „przesądów“

podobnych i bezcześci, zohydza duchowieństwo nie gorzej od samej nawet—„Prawdy“? Kiersz byłby wówczas niekon­

sekwentnym, a takim, jako działacz potępiający w swych mowach i odezwach publicznych (czytaj aforyzm pana Wła­

dysława Kiersza w prospekcie zeszłorocznym „Głosu“) wszelkie „p r ą d у w s t e c z n e “, najwidoczniej być nie chciał.

Zresztą, wszakże ci złodzieje, z powodu których mistrz od „Prawdy“ ma pretensyę aż do konfesyonału, według najnowszej teoryi determinizmu, są to ludzie nie­

winni, albo raczej winni są tyle, „ile winną jest gałąź drzewa spadająca na głowę przechodnia“. Tak, bo przecież uczą wyraźnie w swych traktatach pewni mistrze i prorocy postępu, których nasz mistrz od „Prawdy“ powinienby znać dobrze...

Gdzież tu więc, pytam teraz, logika w całem tem wy­

stąpieniu? Lecz może ja, „zacofaniec“ i „nieuk“, źle pojąłem mistrza? — może chciał on ogłosić światu jeden więcej try­

umf „nowego ducha czasu“; może chciał zawołać: górą nasze hasła! — hasła „walki o byt“ i „moralności niezależnej“, bo oto na tysiące złodziei—tak mało— tylko „pięć restytućyj“.

Ha, jeźli tę miał myśl, w najnowszej, uczonej swej rozprawie o konfesyonałach, w takim razie trzeba oddać mu słuszność: był w zupełnym porządku...

W zupełnym też porządku, na ostatniem posiedzeniu w Towarzystwie popierania przemysłu i handlu, był pan Józef Kirszrot z świeżym przydomkiem — „Prawnickiego“.

Ktoś wystąpił z wnioskiem markowania wyrobów rzemieśl­

niczych, wychodzących z Warszawy na dalsze rynki zbytu.

Jakim mianowicie ma być cel onego markowania, dowiecie się, czytelnicy szanowni, z artykułów wstępnych; ja więc wspomnę tylko, iż idzie tu nareszcie o zaprowadzenie ja­

kiejkolwiek kontroli nad rozwielmożnioną do możliwych już granic i rujnującą byt rzemiosła polskiego, izraelską tande­

tą. Pan Kirszrot też zrozumiał odrazu co się święci i choć we wniosku nie było nawet wzmianki o żydach, wystąpił z opozycyą—wystąpił zaś z obawy, iżby ludzkość w ogóle, a rynki Cesarstwa w szczególności, nie były pozbawione ta­

nich, bardzo tanich wyrobów, czyli, wyrażając się ściślej, iżby nie były pozbawione butów z papier o wemi pode­

szwami, które, jak wiadomo, nasi „połacy mojżeszowi“ tak znakomicie i w nigdy niewyczerpanej obfitości produkować umieją. Pan Kirszrot przecież, powtarzam to wyraźnie, był w zupełnym porządku—był w porządku podwójnie: najpierw jako źyd, po wtóre jako obywatel. Jako żyd wystąpił on w obronie interesów tandetnych — swych współbraci naj­

bliższych, a jako obywatel zaprotestował z góry prze­

ciw środkowi mogącemu rzucić „ziarno niezgody“ wśród

„dzieci jednej ziemi“. Boć wiadomo wszem wobec i każdemu z osobna, że u nas nie ten jest dobrym obywatelem, kto szwindel, szachrajstwo i wszelką w tym rodzaju grabież pragnie tępić, ukrócać i tamować jej drogę, ale ten przede­

wszystkiem, kto w imię „assymilacyi“, w imię „zgody, jed­

ności i braterstwa“, gotów jest nawet szwindlu, czyli, jak w tym wypadku, nawet nędznej tandety własną piersią — bronić.

Tak, proszę państwa, u nas taka jest moda; — to jest prawdziwy patryotyzm i — obywatelskoszcz...

Kamienny.

Z CAŁEGO ŚWIATA.

Dr. Langhin i Dr. Fuseo czyli niema chorób ani śmierci, melodramat we fraku.—Specjalność wiedeńska.—Specyalność warszawska (w nawiasie).

—Najświeższy samobójca wiedeński, uratowany dzięki niepodobnemu do wymówienia w dobrem towarzystwie ubraniu.—Bankructwo głodomorów.

— Cywilizacya wódczana. — Improwizacja łacińska autora kroniki. — Usposobienie poświąteczne świata politjcznego. — Rozchwianie się trój- cesarskiego przymierza. — Wątpliwości traktatu z Włochami. — Lesse- psyoda. — RepreBsya w Alzacyi i Lotaryngii. — Boulanger. — „Nowa

Presse“ wiedeńska.

Nie będziemy już umierali!

Dr. Laughin leczy niechybnie na suchoty, nawet w ostatnim stopniu; choćby ci, miły czytelniku już dziewięć dziesiątych części płuc brakowało (o ślicznej Czytelniczce nawet pomyśleć nic podobnego nie chcę), nie frasuj się: Dr.

Laughin wstrzyknie ci trochę kwasu węglowego, i w tej chwili poczujesz jak ci coś nagle pierś wypełnia: to nowe płuca tak ci na gwałt rosną, iż kto wie czy nie będziesz mu- siał zażywać innych medykamentów na powstrzymanie tego

ich rozmachu.

To jeszcze nic; ale choćbyś nie miał pod czaszką ani

Cytaty

Powiązane dokumenty

Zważywszy, że Jeż lubuje się od lat dwudziestu kilku w karykaturze charakterów i fabuły, że opętany przez zgryźliwego ducha absolutnej negacyi, stracił miarę w oku,

Udzielona w tych razach zwłoka stanowi niekiedy o całym bycie rolnika, nie można się też dziwić, jeżeli za nią gotów jest drogo nawet zapłacić.. Zrozumieli położenie to

Mnie się zdaje przeciwnie, że jeżeli Francya zginie, trzeba żeby znane było nazwisko tego, co ją zgubił; trzeba też, żeby oddano część temu biednemu jenerałowi Ducrot..

Spadła ona jednak na niego w chwili, kiedy się jej najmniej spodziewał, i porwała go tak silnie za wystygłą pozornie pierś, że zachwiał się i runął przed nią na

Świętochowskiego „O powstawaniu praw moralnych“, dawno pozbyłem się tego przywidzenia, które wstecznicy nazywają sumieniem; od tego mistrza nauczyłem się, że sumienie

W trzech takich instytucyach, istniejących przy drogach: Warszawsko-Wiedeńskiej i Bydgoskiej, Terespol- skiej i Nadwiślańskiej, zgromadzone fundusze dochodzą, a bodaj czy obecnie

jęli. Master Ellington nie taił, że od dziecka w kantorze pracując, nie miał czasu oddawać się polowaniu, które może być rozrywką bardzo przyjemną dla dżentelmenów, ale dla

Powtóre, dochód z 3—4 morgów ziemi jest również da nie znam, a który nawet swojego nazwiska nie wymienił, dowiedziawszy się o nieszczęściu, jakie mnie spotkało i chcąc