• Nie Znaleziono Wyników

Ilustrowany Kurjer Polski. R. 5, nr 17 (23 kwietnia 1944)

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Ilustrowany Kurjer Polski. R. 5, nr 17 (23 kwietnia 1944)"

Copied!
11
0
0

Pełen tekst

(1)

1

i

i

W A R S Z A W S K A PARA I A N E C Z N A i

BARBARA BITTNERÓWNA i J E R Z Y K A P L I Ń S K I

W OBRAZKU „PASTERECZKA"

(W NIEDZIELE WrSTĄPIĄ GOŚCINNIE W KRAKOWIE)

J 1

(2)

N I E W I D Z I A L N Y K O N W O J Fol: FIC. Bluma-FBZ Z, M o w o All. ?, Zwimar, Woll-TO.

il^ Hóra opadajęc i wołga na > •

Powyżej:

Tuż nad powierzchnię wody kręzę samoloty i oslaniaję konwój gęstym

pierścieniem mgły.

oKręl Ko- znjka jui lfl '• u "* z mgły, która niby

niewidka" zakrywa go przed obserwatorów nieprzyjaciel- :h okrętów wojennych.

Poniżaj:

NA WYBRZEŻU A T L A N T Y K U Potężny d a l m i e r z , ulatwiajęcy c e l o w a n i e ciężkim działom

niemieckim.

Poniżej:

N A J E D N Y M Z L O T N I S K N A W S C H O D Z I E Na p ó łn o c n y m odcinku Irontu wschodniego żołnierze oczyszczają nurkowce przysposabiając je do lotu

na nieprzyjacielskie pozycje.

(3)

Argentyn* jest krajem kontrastów. Rozcięga się ona w kierunku połud­

nikowym na 3600 km od okolic zwrotnikowych na północy kraju, do zim­

nej Ziemi Ognistej na południu. Ale nie tylko pod wzglądem geogra­

ficznym, lecz także kul­

turalnym spotykaj* się tutaj dwa światy W iel­

kie, szerokie ulice stoli­

cy Buenos-Airei tprawia- ję wrażanie na wskrói nowoczesnego m i a s t a, którego wyględ w ni­

czym nie różni się od wielkich miast europej­

skich (zdjęcie powyżej).

Olbrzymie zai pampasy z licznymi stadami by­

dła i koni zachwycaj*

E u r o p e j c z y k a swym wyględem.

erystyke życie gospodarczego Argentyny można sać w dwóch stowech: r o l n i c t w o i h o d o w la . Ścisłym zwięiku z rolnictwem i hodowlę zostaja pomyilnie i doSż wszechstronnie rozwijający się przemysł argentyński, ludnoić jesł przeważnie pochodzenia hiszpańskiego i włoskiego. Ty­

powym przedstawicielem ludnoScl Argen­

tyny jest geucho, pasterz koni i bydła (zdjęcie powyżej na lewo). Niektóny

l

gauchos dochodzę do mistrzostwa

1. w rzucaniu sznura z uwięźanymi na nim trzema kulami, tak

zwanego boles, przy po- mocy którego mogę s c h w y t a ć k

a

i d ę

sztukę byd ła ze

' ' ' ' B R Sk.

Stada, nie ra-

nięc jej wcale.

Sieć kolejowa najgęicie) pokrywa najbliższe okolica Buenos-Aires, rzednęc w miarę oddalania się od miasta i służy przoda wszystkim gospodarczym

potrzebom

kraju. Stolica Argentyny posiada nawat kolaj podziamnę wypoiażonę

w 'najbardziej nowoczesna urzędtania.

(4)

Szezególnie „mocne1, w trucizną nikł zosłają powierzone trosce oglądającego na swój sposób i»

stłukę po stluce . . .

/ | rozlicznych rodzajach farm c zyli zagród hodow lanych słyszeliśm y już ' ' przecie w szyscy. Znamy z opisów czy opowiadań, a m oże sami oglą­

daliśm y farmy bydła, trzody chlew nej, zwierząt futerkow ych czy ptactwa.

Zapoznajm y się tym razem z farmą w ężów.

C zy nie ładnie prezentują się na zgrabnej kobiecej nóżce lśniące pan­

tofelki z . . . w ężow ej skórki alb o takaż torebka pięknej pani?

Grymas — pow ie ten i ów.

Hm. zależy jak kto na to patrzy. Zapewne, bucik to delikatny, i nie przeznaczony do codzien nego użytku. Takich atoli „grymasów" jest na św ie cie m nóstw o . . .

A poza tym, nie hoduje się na w ężow ych farmach sp ecjalnie tylko dla­

tego te gady, by zdzierać z nich skóry na obuw ie dam skie i torebki, ale by m ieć z nich daleko w ażn iejszy użytek, będący w łaśnie celem hodowli.

Chodzi tu o jad w ężow y, używ any do w yrobu szczepionek, chroniących przed śm iertelnym działaniem ukąszeń czołgających się bestyj.

Znana na całym św ie cie „w ężowa farma" Butantan obok Sao-Paulo w Brazylii dostarcza też rok rocznie różnym instytutom i szpitalom w ę­

żow ego serum, w yprodukow anego w sw ych laboratoriach a jakże poszu-

Na lewo:

Cały dzień O, lak źle opieka rot slychanie j rą wziąć w

kiw an ego i cen ionego na w agę złota w krajach zwłaszcza tropikal­

nych, gdzie plaga jadow itych w ężów tak bardzo daje się we znaki m ieszkańcom. W kopulastych budowlach przypom inających ol­

brzymie kretow iska z bramami w ejściow ym i „mieszkają" sobie węże, by po w yeksploatow aniu z nich jadu ustąpić m iejsca św ie ­ żym transportom syczącego towaru. W ęży nie karmi się, ale giną pow oli z głodu, bo jest ic h aż nadto w Brazylii chyba, a byłoby nonsensem ż yw ić jeszcze zdradziecki ród gadzi. By w ydostać jad z gruczołów szczęk ow ych w ijącego się pupila, „opiekun" znanym sobie a błyskaw icznym chw ytem poniżej łba gadu ma go „do dysp ozycji”, zmuszając węża na- slępn ie do ugryzienia . - grubego na- czynią szklanego, trzymanego w dru.

giej do którego s p ł y w a ń w kółko z wężami —

za obrzydliwe zajęcie!

e nie jest. Na odmianę szciąga się le ż na nie- jadowiłą ropuchę, kłó- w rękę dla otrzymania trucizny, leż trzeba

Obok w kole:

Co tydzień z różnych slron Brazylii nadcho-

\ i kolejowe przesyłki zawierające jado- jfy \ Skrzynki takie

■ ć \ kierowane na

Paulo

Powyżej:

Naczynie szklane poddane słało wlasniwę-ykąszeniu"-,w Jad spływa d o^ SąW ła, by s nić w k r ó t c e rolę zbawci

W całym iw iecia słynie „hodowla" wężów na larmie lej specjalności poświęconej w Brazylii. Dozorca

„faworytów" na oczach obserwatorów zabierze się za chwilę do pobierania lądu.

(5)

Powyżej i na l»wo:

Wśród wielu sprzętów, kjóre służą do obse zaćmienia słońca do najważniejszych nalał;

i przyrząd <Jo mierzenia wpływu zaćmienia s wyładowania ełektryctne.

ASTRONOMICZNA fK SPfD. NAUKOWA W KUSHieO Zaćmienie słońca, zwłaszcza całkowite jest zew- sie jedną z sensacji Świata, i ze wszystkich zjawisk niebieskich wywiera ono na ludzi największe, niezapom­

niane na życie całe wrażenia. Dla astronomów stanowi ono okres gorączkowych przygotowań i wytężającej pracy nauko­

wej. Juz na kilka tygodni, a nawet miesięcy przed zapowie­

dzianym zaćmieniem słońca wyruszają całe ekspedycje naukowe, wyposażone w ostatnie zdobycze techniki, na miejsca najlepiej nadaięce się do obserwacji ciekawego zjawiska, by przeprowa­

dzić różne pomiary astronomiczne, dokonać całego szeregu zdjęć filmowych i fotograficznych. Ostatnie całkowite za­

ćmienie słońca było widoczne jedynie w krajach azjatyc­

kich. Japończycy nie omieszkali wykorzystać pod względem naukowym tego zjawiska natury, wyprawiając na Obetsu J kolo Kushiro ekspedycję naukowę, w skład której wchodzili uczeni różnych fakultetów, a przede wszystkim estrono- mowie, operatorzy filmowi i fotografowie Prace tych uczonych przyczyniły sie w znacznej mierze do wyświetle­

nia fizycznej budowy słońca. 2e«główne zadanie posta­

wiła sobie bowiem ekspedycja zbadanie protuberancji widocznych w czasie zaćmienia, oraz odchylenia pro­

mieni świetlnych w p o b l i ż u s ł o ń c a . M ałe miasteczko japońskie Kushiro przeżyto w czasie za­

ćmienia słońca swe wielkie dni. W szkołach wydarzenie to obserwowano przez lunety i omawiano na lekcjach wśród dużego zainteresowania uczniów. Na ulicach zbierały się gromady łudzi (zdjęcie na prawo), by obserwować przez okopcone szkła spotkanie Heliosa z panią Lunę; a gdy na­

stała nagła noc wśród białego dnia, umilkło strwożone ptactwo śpiewające^ a kruki zaskoczone nagłą ciemnością trzepotały się bezradne w powietrzu (zdjęcie na lewo)

Na zdjęciu zamieszczonym u gó­

ry możemy obserwować kolejno od ręki prawej ku lewej cał­

kowity przebieg zaćmienia słoń­

ca. W świetlany krąg słońca wrzyna się czarna jak węgiel łarcza księżyca, posuwa się ona wyraźnie coraz bardziej, zasła­

niając naszą gwiazdę dzienną, aż ją wreszcie całkowicie po­

chłonie. Dokoła czarnej tarczy księżyca zauważyć się daje jasna perlowo-biala aureola, na której tle wysłrzeleją długie snopy płom ieni niby jakieś olbrzymie łe je w e rii. Świetlana owa aureola nosi nazwę korony. Powstanie jej i istota do dziś jeszcze nie są całkowicie wyjaśnione. Sta­

nowi ona jakby olbrzymią atmo­

sferę nadzwyczaj rozrzedzoną.

(6)

3 riąg dalszy

Rzucił okiem na skrypt. Roiło się od facho­

wych, ściśle naukowych wyrażeń: „reakcja pośrednia", „kom pleks...", „u raz" .,. Zo­

rientował się, że autor, czy autorka stara się przedstawić niejednolitość i nieprzecięt- ność umysłów ludzi utalentowanych w rea­

gowaniu na rozmaite sytuacje, okoliczności życia codziennego; rodzinnego i towarzy­

skiego — a wszystko opierając się na szcze­

gółowych obserwacjach własnych.

lwonka . .. ? Więc nie były szczere i bez­

pośrednie jej spojrzenia — były badawczymi, szpiegującymi go . . l o nie był kaprys, ani żart z jej strony, to było właśnie — mówiąc naukowym językiem skryptu „zainscenizo- wanie sytuacji, w której umysł nieprzeciętny sławnego pisarza mógł wykazać bezpośrednią reakcję na czynniki na nią się składające..."

Był więc przedmiotem drobiazgowych stu­

diów psychologicznych. Dokładna analiza jego psyche, jej odczuć i wrażeń, będzie ba­

wiła szerokie grono czytelników, lub tema­

tem będzie naukowego odczytu . . . Oto — co absorbowało młodą kobietę, gdy wprowa­

dzała go za fałszywym pretekstem do swego mieszkania, gdy „robiła nastrój" rozpalając kominek! Oto lwonka — oto jej dziecinne, łobuzerskie uśmiechy! . .'.

Przejrzał ją. Dowody miał w ręku . . . 1 ucieszył się, że znaleziony rękopis nigdy nie wróci do jej rąk, ze będzie musiala pisać od początku, raz jeszcze, wiekopomne swe dzieło o psychice sławnych ludzi. Zacisnął zęby w bezsilnej pasji przypominając sobie, że materiał o nowym przedmiocie swoich ob­

serwacji, o Brunonie, nosi przy sobie w ma­

leńkiej swojej złotej główce i nie omieszka sięgnąć tam po garść ciekawych spostrzeżeń -do swojej rozprawki . . .

Uprzytomnił sobie, że mija właśnie czas spotkania się z detektywem Wiolińskim w „Esplanadzie". Ach! Prawda? Co miały znaczyć te jego bezowocne czaty przy w ej­

ściu do jednej z kamienic przy Alejach? Ten osobnik nie był potrzebny w farsie, którą tam zainscenizowano . .. Jakaż była jego rola? Skąd wziął się tam w ogóle?

Wioliński siedział już na stoiku przy ba- rze, wyświeżony i wypoczęty po nieprzespa­

nej nocy. Zapomnienia o niekorzystnych po­

czynaniach tej nocy szukał właśnie w głębo­

kich i pełnych kieliszkach alkoholu — na rachunek oczywiście inicjatora dzisiejszego śniadanka.

— Nie chcę zbyt przemęczać pana — po­

wiedział Bruno gdy potrawy zostały już za­

mówione -- interesuje mnie tylko z czyjego to polecenia działał pan, a raczej: czuwał przed mieszkaniem państwa Wichertów i co spodziewał się pan tam zauważyć?

---- Właściwie, to nie działałem z niczy­

jego polecenia, tylko z własnej, żywiołowej inicjatywy, proszę pana . ..

— Więc to nie Karol Wichert? To nie on Zaangażował pana na to nocne czuwanie?

— Nie! Bezpośrednio, nie. Może przed kwartałem, zjawił się rzeczywiście u nasze­

go inspektora Wichert. Był wzburzony, zwie­

rzył się inspektorowi, jakie ma podejrzenia względem swej małżonki, że tym razem ma tego dość a żona udaje krzywdzone niewi­

niątko, tuszuje wszystko zgrabnie i ładnie.

Wichert kategorycznie chce rozwodu i to z winy żony . . .

— Co pan mówi?!? On chce teraz rozwo­

du?! Przecież tyle czasu wszystko tolero­

wał! . ..

— Wicher! chce rozwodu. Mówił także, ze nie zdaje sobie jeszcze jasno sprawy, o kogo chodzi tym razem, ale ma już pewne poszlaki. Upewnił się, czy w danym wypadku inspektor miałby dla niego kogoś z nas, inte­

ligentnego. pewnego, który by dyskretnie i zręcznie sprawę pokierował na korzyść klienta — to znaczy: dostarczył mężowi w y­

starczających dnwodow wiarołomności pięk­

nej żony. Wie pan, śmieliśmy się z niego, gdy wyszedł: Po co mu jeszcze dowodów, jak całe miasto o tym mówi: Przedtem byl ma­

larz, potem ta cała historia z włoskim teno­

rem Sabasti, który stoczył się na dno, zmar­

nował zupełnie dla tej kobiety i jej przelot­

nego kaprysu . . . Wtedy tez jednocześnie mówiono o Brunonie i właściwie nie przesta­

no jeszcze mówić o obydwóch. Podobno je­

den o drugim nawzajem niedużo wiedzą i, że dojdzie do okropnej historii, gdy poznacie się jako r y w a le ... Proszę p a n a ? ...

— Co? Słucham? . . . — Bruno ocknąlfcsię z zamyślenia.

— Niech pan powie, przecież to prawda, co mówili? I pan także zachodził tak bardzo, bardzo często do pani Eweliny Wichertowej?

— Jest pan za mało dyskretny i delikatny jak na detektywa. Gdyby tak było naprawdę, złapałby mnie pan wczoraj na pierwszym piętrze a nie wyżej. Powinienem teraz w y­

zwać pana na pojedynek, za zniesławienie kobiety: Bo to co tłumaczy słabość pięknej pani do sławnego malarza, czy cudzoziem­

skiego tenora, nie wyjaśniałoby zupełnie jej flirtu z podrzędnym pisarzem i szarym czło­

wiekiem, jakim ja je ste m ? ...

— Pan żartuje!... Pan jest strasznie skrom­

ny .. Przecież nie ustępuje pan w niczym tamtym panom . . . A tyle na mieście słyszało się o was . . . Łączono wasze nazwiska . . .

— Nic podobnego. Powtarzam, że robili krzywdę pani Wichertowej tymi podejrze­

niami. To wszystko dlatego, że dość często zaglądałem piętro wyżej do jednej pięknej o só b k i... Panie W io liń sk i... a o tym śpie­

w a k u ... jak pan m ó w ił... to prawda? — zmarszczył się. Urażona ambicja nie mogła dać wiary i nie mogła zrozumieć, że Ewelina

go zdradza, a on tego nie zdemaskował od razu.

— Pewnie, że prawda. To jest tenor miej­

scowej opery. Zaczęło się od bankietu po premierze na który zaproszono również Wi­

chertów. Od tego czasu śpiewak cz.ęsto by­

wał u nich, jakieś spacery . . . Dużo zresztą, może nawet więcej niż jest, rozgaduje Sa­

basti sam po mieście wśród aktorów, znajo­

mych. Mówią, jakoby miał być zazdrosny i to o pana, panie Bruno, w pierwszym rzę­

dzie o pana, którego Wichertowa nie pozba­

wiła wszystkich jeszcze łask .. . Nie znam go osobiście, ale mówią także, że .. .

— Panie Wioliński — przerwał Bruno dość mając drażniących go plotek i bezmyślnej paplaniny towarzysza — siedzimy tu już pól godziny a nie dowiedziałem się jeszcze, skąd pan się wziął wczoraj przed drzwiami Wi­

chertów i czego pan tam szukał?

— • Widzi p a n ... Jak Wichert wtedy po­

szedł, inspektor zaczął się zastanawiać, któ­

rego z nas w razie czego polecić zdradzane­

mu mężowi. Wiedzieliśmy, że za szczęśliwe załatwienie drażliwej kwestii, klient ten nie będzie skąpił lorsy. Ma przecież na to, znany bankier, bogacz . . . a taki rozwód z winy żony, gdy się ma na tę wolność ochotę z in­

nych względów jeszcze, to przecież czysty interes, no nie? Inspektor na razie nie w y­

brał żadnego z nas, ale polecił wszystkim szperać na własną rękę w wolnej chwili, żeby, gdy okaże się potrzeba, materiał obciążający był gotow i klient prędko i zręcznie obsłużo­

ny. I ja też kręciłem się blisko pani Wicher­

towej. Szedłem za nią na ulicach, czekałem, gdy była u modystki, albo składała wizyiy.

I ciekawe, ze ostatnio ten Włoch Sabasti cał­

kiem inusiał widać być w niełaskach, bo go nawet nie poznałem ... Natomiast doszedłem do wniosku, że jednak pan . . .

— Ach! Cóż za krótkowzroczność („Boże, wypieram się, jak sztubak niemądrego i nie­

WIOSNA I TYL.

... i p rzyszła ś ku innie ciszą w yniosłych o łta rzy , rozm odlon ym sku pien iem . drew nianych kościołów , pastelo w ą kaskadą łączow ych w itra ży,

polichrom ią su fitó w uśm iechem aniołów .

I wziąłaś w posiadanie m ój sm u tek i żale, cały ciążar lą sk n o ty, co n ie ma swych granic, w zlo ty b u jn e j m łodości, ukochań korale, w szy stk ie m ąki serd eczn e, zaw iłych tajem nic.

Jak królew na otw arłaś uczuć moich w rota, b y nu kanw ie p o ryw ó w , błysnąć silą grom ów , i p rzą d iie sz nić za nicią skarbów p ro ste wot/i, złożyłem w rące tw o je , jak d o tą d nikom u.

I wiem , że tru d tw ych m arzeń nie p ó jd zie na m arne, k w ia ty w iosny nie zw iądną tąskn otą rozstania, pozbieram Izy jak p e rły , do serca przygarną, bo ty jesteś kochaniem , m ojego kochania.

. Michał Wojciech Nalepka

o

udanego fig la !. . .") jestem przyjacielem do­

mu, towarzyszem zabaw dzieciństwa pani Eweliny, nic poza t y m i... Ale wracając do rzeczy: jak to było wczoraj?

— To znowu inna historia. W' ten dzień zadzwonił Wichert i powiedział, że w najbliż­

szym czasie będzie znów ii inspektora z osta­

tecznymi poleceniami we wiadomej sprawie.

Czuliśmy się wszyscy, jak konie na starcie:

Tylko nas spytać . . . a dostarczymy na żer sensacji moc ciekawostek o życiu pięknej pani i moglibyśmy się przelicytowywać, kto dostarczy więcej i to dowodów w solidnym gatunku . . . A po południu przyszła do mnie znajoma . .. Raczej dziewczyna, w której bez­

nadziejnie się kocham . . .

— Czy to należy do tematu?

— N a t u r a l n i e , Przede wszystkim to.

Wszystko przez tę dziewczynę. To ona za­

kpiła ze mnie. Ona wiedziała, że nie do Wi­

chertowej idzie pan na Aleje, a mnie zapew­

niała, że właśnie złapię was oboje . ..

— Skądże, na Boga, mogła mieć pewność, że ja nie idę do W ichertow ej. . . ? — chciał dodać: ... jeżeli ja sam wchodząc do bra­

my przy Alejach tego nie przypuszczałem, przewidzieć nawet nie m ogłem ?..."

— Nie wiem. Musiała coś wyśledzić. Ona ma większe ode mnie zdolności detektywi­

styczne, choć swego czasu uczyła się u mnie logicznego wyprowadzania prawidłowego wniosku z najprostszych wydarzeń . . . Może znała tę panią, którą pan odwiedzał? Może jakoś sama pokierowała całą tą sprawą?

Bruno nadstawił uszu:

— Nie rozumiem!? . . .

- Ja też nie rozumiałem. Wiem tylko, że bvla to zemsta z jej strony. Za to, że zadrę­

czałem ją swoja miłością, narzucałemsię obec­

nością, krzywdziłem zazdrością. I wszystko było na nic, proszę pana, bo jak kobieta nie kocha naprawdę i raz powie: „nie", to już przepadło i nic nie pomoże. Ona miała mnie dość, kpiła z mojej pewności siehie i zarozu­

miałości. Mówiła, że mi jeszcze dowiedzie, że jestem bezgranicznie głupi i, że żadnej kariery w zawodzie szpicla (tak się wyraziła) nie zrobię. No i pokierowała tak wszystko, żeby innie ośmieszyć, dać nauczkę, że nie należy być pyszałkiem i zanadto ulnym w swoje siły . . . Bo, proszę pana, ja byłem niepoprawny. Wykorzystywałem swoje zdol­

ności agenta policyjnego, gdy chodziło o ta­

ką rzecz, jak wyśledzenie, gdzie mieszka, do.

kąd i kiedy wychodzi . . . Z kim wraca i kogo przyjmuje. Węszyłem, jak pies . .. awantu­

rowałem się, jak bandyta. Ojiętala mnie myśl o zdobyciu jej . . . bo zapomniałem, że cza­

sem kobiety mogą być nie dp zdobycia . . Wie pan, uciekała przede mną, gdy mnie wi­

działa, ale i tak dokładnie wiedziałem o każ­

dym jej kroku. Kilka razy zmieniała mieszka­

nie, bym zgubił jej ślad. Nieraz płakała prze­

ze mnie, bo robiłem burdy przed jej drzwia­

mi, gdy ktoś dyskretnie chciał tam się do­

stać . . . Tak! Niemiłą i ze wszech miar nie­

wygodną jest miłość detektywa i sposoby ja­

kich się ima, gdy jest zazdrosny . . . I oto jej zemsta! Wyralinowana, z premedytacją . .

Bruno spojrzał na opowiadającego z na­

pięciem uwagi. — Jakto, czyżby to byl istot­

ny powod wczorajszych w ydarzeń?... On miałby być tylko podrzędnym w nich akto­

rem, a głównie dziewczynie chodziło o w y­

platanie pensjonarskiego ligla odrzuconemu i znienawidzonemu adoratorowi? . . .

. . . C z y ż b y n o w e o b lic z e m a le j, s ło d k ie j

Iwonki? Nowe rozwikłanie zagadki? .. . Więc nie wyrachowanie — bo pieniądze zwróciła, nie mania obserwacji i naukowych analiz (maszynopis mógł być nie jej, albo przypad­

kowo dostała go do rąk) a l e ---po pro­

stu psota, za b a w a ... Tylko to?

Przypomniał sobie: przecież sama mu to powiedziała wtedy wieczorem. Wyraźnie za­

akcentowała: — „mnie to b a w i. .. ten detek­

tyw jest moim znajomym .. ."

Nie może być wątpliwości co do tego!

— Jakże wygląda ten pana ideał, panie Wioliński? — Bruno opanowywał się, by roz­

mownego detektywa nie chwycić za kołnierz i nie wytrzepać z niego formalnie wszystkich interesujących go szczegółów o dziewczynie, o nierozwiązulnej dla niego zagadce, ^ilił się udawać obojętnego, pełnego towarzyskiego czaru — może blondynka?

— Ach blondynka, cudowna złota blon­

dynka, A o c z y ... panie, a c h ! .,, nie mów­

my o tym . ..

— Niech pan przestanie wzdychać, bo zdmuchniesz pan mi te sardynki... Ale jakiż właściwie był udział dziewczyny w tej hi­

storii?

— Ach! Dałem się złapać, jak jakiś pierw­

szy lepszy . . . A powinienem był wiedzieć, że ona zechce się zemścić .. . Okpiła mnie . . .

— Więc, co? Niechże pan się streszcza!.. .

•— Przyszła do mnie, gdy miałem służbę.

Uśmiechnięta, śliczna, łaskawa jakaś dla mnie. Pyta mnie wręcz: — „Chcesz mieć do­

wód dla Wicher,a? Ale taki żelazo-beton,

pierwszorzędny, ciężkiej wagi? Opłaci ci się.

Wichert zapłaci i ułatwi awans na pbwnol—"

Czyż mogłem się oprzeć . . . i nęcącej propo­

zycji i jej oczom? — „Dziś Bruno będzie u Wichertowej, przychodzi zawsze o ósmej, ma swój klucz" — To nie było do pogardze­

nia! To już znaczyło coś! W każdym razie dla mnie okrągłą sumkę na papierosy i kilka nowych krawatów a także i coś ze sławy z chwilą, gdyby sprawę rozhazgrały dzien­

niki. Nazwisko Brunona w procesie rozwodo­

wym Wichertów byłoby wielką sensacją.

Ale coś mi się to wydawało jednak od razu niewyraźne: Pytam, skąd pomysł przyjścia z tym właśnie do mnie? „Nie chcę prze­

cież, byś do końca życia byl dziadem i zw y­

czajnym. nieznanym detektywem!" Jej oczy w tej c h w ili!...

Panie — pytanie to czaiło się w pod­

świadomości Brunona już dawno, jako naj­

ważniejsze, rzecz najbardziej istotna, jakiej chciał dowiedzieć się od Wiolińskiego czy pan zna adres tej swojej damy?

— Jakże mógłbym nie znać? . . .

— A inóglby pan mnie go podać?

W żadnym wypadku!!! I tak za dużo ludzi go zna! Szalona dziewczyna! Przede mną się kryje a innym adres p o d a je!... Nie powiem ani jej nazwiska, ani . . . Po co to pa­

nu? Pan jej przecież nie zna!? Ma |>an chyba dość znajomości i obiektów zainteresowania nie wyliczając głośno nazwisk i imion ..

Ale panie— Bruno naprawdę zląkł się zmienionej, wścieklej twarzy Wiolińskie­

go pańska miłość i zazdrość przeradza się w jakąś anomalię! Niechże się pan uspokoił Nie myślę poznawać ani uwodzić pańskiej znajomej! Rzuciłem tylko, ot tak, to pytanie o jej adres . . . Znałem kiedyś podobnie dow­

cipną panienkę i myślalem, ze może to ta sa ma . . ,

Ale i ten wybieg niewiele pomógł. Wio­

liński postanowił widać święcie pod żadnym pozorem nie wyjawić adresu swojej ubó­

stwianej i nawet mowie juz. nie chciał na ten temat. Udobruchał się trochę, gdy Bruno za­

czął opowiadać dowcipy i zamówił nową „ko.

lejkę" w barze.

Dał za wygraną.’ Trudno. Żadna siła, ani tym mniej żadna dyplomacja, nie wyciągnie z detektywa sekretu. Więi nadzieja ponow­

nego ujrzenia Iwonki, spotkania się z. nią kiedykolwiek przemija niewyzyskana Czyż jednak na pewno o niej opowiadał de­

tektyw? Kwestię rozstrzygnęłoby po prostu pytanie Brunona, czy tamta nosi iinię Iwon­

ki ale jeżeli tak jest rzeczyw iście.. . spro­

wokuje nieświadomie Wiolińskiego do ja­

kichś może niepoczytalnych już reakcyj, in- synuacyj, których nie będzie miał czym zwalczyć. Co powie Wiollńsklemu na pyta­

nie, skąd Brunon zna lo unię i jego właści­

cielkę? Opisać całą historię, to znaczy przy znać się agentowi policji do winy względem Wlcherta. poza tym samo odmalowanie nie­

zaprzeczalnego „sam na sam" z ową dziew­

czyną, mogłoby wrażliwego detektywa przy­

prowadzić do ostrzejszych wybuchów!, . .

— Miałem szczery zamiar wziąć Wicher,a na te Iowy i o przypuszczalnym ich korzyst­

nym rezultacie uprzedzić, ale było późno, tuż przed ósmą i w biurze dano mi znać, że w domu także go nie ma, bo siedzi w Myśle­

nicach na jakiejś konferencji, czy inspekcji...

Myślałem, że byłoby o wiele efektowniej po­

kazać mu to, co przypuszczał zaledwie i po­

wiedzieć: „voila” i szczerze żałowałem... Ale dziś, gdy sobie wyobrażam, że mógłby być świadkiem mojego blamażu, że widziałby pana wychodzącego z drzwi piętro wyżej, gdy on sobie umyślił złapać pana, gdy będziesz wy­

chodzić z jego własnych... gratuluję sobie, że tak właśnie si^ stało. .. I to słanie przed ka­

mienicą było przykre. Stałem w kompletnej ciemności, na przenikliwym wietrze, coś ze trzy godziny. Wszedłem potem do sieni za jakimś spóźnionym lokatorem. Nie miałem klucza do kamienicy, a stróżowi nie chclałem przecież opowiadać całej historii . , .

Myśli Brunona były w tej chwili daleko.

Podziwiał zapał i niestrudzoność kobiet, które dla tak błahej, nieważnej sprawy, tyle są zdulne wywołać ruchu, zmian, komplikacji Dla zatriumfowania nad niemiłym konkuren­

tem, zadała sobie tyle trudu, by podrabiać list Eweliny (skąd wiedziała? . ..), zwodzić go pozorami konieczności sytuacji, którą sa­

ma stworzyła, wynajmować specjalnie na tych kilka godzin mieszkanie, stawiać kola­

cję, przymuszać się, by być wesołą i miłą dla osoby obcej i nic jej nieobchodzącej . . .

I jego, Brunona rola w jej całej dziecina­

dzie? Rola pionka potrącanego, w takim kie­

runku, by dogadzała wyskokom rozbawionej panienki. . .

lwonka wydała mu się jeszcze mniej sym­

patyczna . . . Jako kobieta pozwalająca się emablować i prześladować przez takiego detektywa o minie nosorożca, a oczach ry­

by — wzbudzałaby litość przez sam komizm okoliczności. Ale, gdy wysila się na doku­

czanie temu zakochanemu młodzieńcowi i do tych figlów miesza Rrunona, nie spytawszy o zgodę na współdziałanie, — godna jest bez.

apelacyjnego potępienia . . .

, . . Więc nic szczerego nie było w jej do niego uśm iechu---bo w tej samej chwili zacierała ręce, wyobrażając -sobie zawiedzio­

ną twarz detektywa, myśląc z uciechą o tym.

jak bezcelowo marznie na wichrze, o tym, że tak sprytnie, piekielnie go podeszła . ..

— Widzi pan tego bladego faceta, tam przy oknie? Ale pije nieborak bez opamięta­

nia. Wczoraj też musiał mieć dobrze w czu­

bie . . . Od razu mnie teraz tknęło, że to zna­

joma twarz. Pokazuję ją panu dlatego, że ta

mój kompan wczorajszy. Razem chodziliśmy

(7)

przed dom em , g d zie m ieszkają W ich er to w ie.

Jd nd praw y róg . . . on na lew y . . . spotyka-*

liśm y się akurat w środku, przy brdmie, o cie ­ raliśm y się o siebie i spode Ibd p a t r z y l i ...

Byłem zly , że to m oże ja k iś inny d etektyw chleb mi odbiera . . . A le potem było mi na­

wet raźniej, że nie jestem sam i pocieszałem się, źe jeżeli on m oże na tej n iesam ow itej w ichurze w ytrzym ać, to w ytrw am i ja . . . J a zadzierałem g łow ę w górę do okien k am ie­

n ic y , on leż podnosił g łow ę i cos tam w y p a ­ t r u j e . . . J a przystaję baczn ie, bo ktoś w y ­ chodzi ze strzeżonej bram y, i on przystaję uw ażnie patrząc . . .

C o ? Ten m iody czło w iek ż W y g lą d a na artystę, śp iew ak a, poetę . .

M y śta lc m , że raczej aktor d ra m a tyczn y . C h o d ził po A le ja c h , jak błęd ny, o czy w pa­

trzone w g w ia zd y , czy też św iatła w o k n a ch ...

I pow tarzał w ciąż w kółko załam u jąc ręce, aż trzeszczały sta w y : „ O n a m nie z d r a d z a ! ...

O n jest u niej! . , . Zn o w u ! . . . Ten d ru g i." — Śm ieszn y typ, co?

.... Tak, śm ieszn y! Ś m ie szn y, jak my w szy ­ scy wm ieszani w tą całą naiw ną historię:

Pani W ich e rlo w a śpiąca sp o ko jn ie u siebie w m ieszkaniu, a posądzona Bóg w ie o co, ja b aw iący się w esoło (pobłażliw ie uśm iechnął się przy tych stów ach sam do siebie) na g ó ­ rze, nieśw iado m y, jak ie to na m nie rozsta­

w iono sieci, W ich e rt o cze k u ją c y k o rzy stn y ch dla sienie poszlak i pan m arzn ący na dw orze

dla p rzyszłej, w ym arzo n ej k ariery i ten duch a rty sty czn y w zd y ch a ją c y i złam any . . .

— Byłem na n ieg o w p ew n ej chw ili zły, jak pies: O k a za ło się, że i on, lak jak ja, c z a ­ tow ał na ja k ieś p rzypad k ow e, o patrzn ościow e otw arcie bram y, by się do niej d ostać. Ktoś w ych o d ził z dom u, o tw orzyły się drzw i, le c i­

my do nich o b y d w a j z p rze ciw le g ły ch rogów cho dn ik a. I. proszę pana, on był p ierw szy.

Pow iedział do w y c h o d zą ce g o : „ — och ! d zię ­ k u ję . . . w łaśnie szukałem k lu cza, żeby o tw o ­ rzyć . . . — " i bezcerem on ialnie w epchnął się do środka. Trudno. N ie m ogłem pchać się za nim i z kolei w m aw iać w o tw ierają ce go , że na przykład, zgubiłem w łaśnie klucz i nie m ogę się dostać do w łasnego dom u. M u sia-

łem go dzin ę dłużej tkw ić na zim nie, zanim brama drugi raz się o tw orzyła i m ogłem , b ąk nąw szy coś tam n iew yraźn ie w y c h o d zą ­ cem u, w edrzeć się w reszcie do zaciszn ego wnętrza dom u. I wie pan? Spotk ałem się tam znow u z tym d ia m a ty czn y m typ em . Sied ział na schod ach i plakat. N a p ra w d ę. W y p ła k iw a ł ze siebie przepastne ilości w y p ite g o alkoholu i w szystk ie k rzyw d y ca łe g o sw ego życia , w łą czy w szy naturalnie i tę ostatnią, która dopiero co w łaśnie go spotkała i dopełniła kielicha g o r y c z y : — „w y r zu ciła jak psa!" — w yk rzyk iw ał przez Izy „k a za ła iść precz . . za m oją w ielką miłość . .

* "•!! tlnlsz\ nnsiifpi

£&ZEK z KRZYŻY,

W ? > N E U T R O P H E N < >

B O L E G i O W Y * /

DRAWANDER-SAKRAKĆW

DO N A B Y C IA W A P T E K A C H l DRO

N R -R E J-1469- CENA Z A PROSZEK R l A C H GROSZY

ZWALCZA SKUTECZNIE

D r , J l t n U U t l Z ( o b Akutia Chlr.

W a r I l « w « , S k o r u p k i ■ n i. 4

tri 1M-6J ) k

Dr m ed. W. Wójcik Oarakr tu r W a ru a w a M a ie w ie c k a H m 5

«u4i <2 1.1 ) t w.

Dr Jen r łurkonl mor. t.s t « tu i.

W t a i a w i

iu r.ai. )i « . I lal.

*>T?-y»

<iodi, no 19

Narzędzia acztfścić,

p o te m u p o r z ą d k o w a n e o d ło ż y ć ! W te n s p o s ó b o c h r a n i a s ię je i oszczędza wartościowy surowiec.—

Czyż nasze własne, dane nam przez n a tu rę i z n a c z n ie w a rto ś c io w s z e

„n a rzę d zia ", n ie n a le ż y tak sam o oszczędzać?

Nawet małe skaleczenie może spo­

w o d o w a ć p rz y k re skutki. D la te g o też na takie rany n ało ży ć

T r a u m a P la s t

C arl B lank, fabryka plastrów opatrunkowych

B onn/R h.

orz y staj

Dr. P. ZALESKI Wen«i»tu«, skórne

WARS7AWM. Alberta I (yny yl Teatralnym >

ł o i . 241 -7 4 g o d z . 5 7

3 A Z A 1 MEBLOWY' W a n z a w a FI. G rzyk e w ik l 10 lal. 317-43 Najwłą kszc składy eka zytaych mebli Sgrtidaż Kopia Zaottu

A k u s i e r k d ANTOSZEWSKA

przyjmuje <«ły dzieh

W a f i n w i , Z ło t a «0 m . W

1»l 6 7 2 * 0

P O Ł O Ż N A

R. P ru sin o w s ka , W a rs z a w a , N o - w o g ro d z k a 51, m . 20, (ro n t, ró g M a r s ia lk o w s k ie i, te le fo n T50-75.

P rz y jm u ją o b e c n ie c a ły d z ie ń .

Z I O Ł A

u m ie ję tn ie d o b ra n e tę g łó w n y m ś ro d k ie m le c z n ic z y m X - l u s u w a ją łu p ie ż , p o w o d u ją

b u jn y p o ro s t w ło s ó w X - ll u s uw ają p ry s z c z e , p la m y ,

d a ją p ię k n ą cerę X - llł le c z ą c h o ro b y p ie rs io w e X - f V ’ łe ć r ą c ie r p ie n ia n e rw o w e X -V le c z ą c h o ro b y ż o łą d k a i

k iszek

X - V I le c z ą c ie r p ie n ia w ą lro b y X - V łl le c z ą h e m o ro id y X - V II I le c z ą c h o ro b y d r ó g m o ­

c z o w y c h

X -IX tę c zą c ie r p ie n ie re u m a ­ ty c zne

X -X le c z ą c h o ro b y ro b e c z e X -X I le c z ą o ty ło ś ć

X - X II le c z ą c h o ro b y k o b ie c e . P ra c o w n ie a n a lity c z n a na m i e j ­ scu. ln 'o r m a c je w y s y ła m y . S p rz e d a ż ty lk o na z a m ó w ie n ie

p o 120.—

G A B IN E T Z IE L A R S K I

r » o r .

a

.

k a m i h s k i i g o

C i . i l . c ś . w . , K r.fc.w tk. Mr. SI.

„ABC FILATELISTY"

W s z y s tk ie c ie k a w e sp raw y f i l a ­ te lis ty k i o m a w ia to c e n n e d z i e ł ­ k o , k tó re w raz ze s z c z e g ó ło w y m i o b s z e rn y m k a t a lo g ie m ' zn a c z­

k ó w C e n . C u b . i P o ls k ic h o p u ­ ś c iło p ra sę ja k o

KATM06.PIONI I I ’ I9V|

i je s l d o n a b y c ia łą c z n ie z m ia ­ ro d a jn y m c e n n ik ie m w c e n ie

z ł 25.— .

S p e c ja ln e w y d a n ie na k re d o w y m p a p ie r z e , c a la o p ra w a p łó c ie n ­ na — ty lk o k ilk a d z ie s ią t e g z e m ­ p la rz y n u m e ro w a n y c h z a u to ­ g ra fe m p r o ł. M ik s le in a z ł 7 5 .— .

F irm a . , P io n ie r " O d d z ia ł F ila ­ te lis ty c z n y , K ra k ó w , S to lars k a 0,

te l. 220-42, 165-85.

Ogłaszaj się w I.K P.

tw. ł . l l H Ó a iN K II w o nerycin e i skór.

W a r u a w a

RnriuAtwsU9$m

U

lefcfon 74-555 f»4i 12 14 36 116-11

NOWAKOWSKI

W i n n n i ę ikorar W a r s i a w a , W t p o lir .s 1 m „ i .

D m w d -IŁ M d k lc k l O r ir , ż y la k i, be

moro-idy W a r s z a w a K o i z y w o 49 g o d z - 4 -1 1 i 4 -7

Dr. med

I. EHDENKDEUI2

skór, i w rn c ry c ia e

W a r s z a w a how* 5wiai ) ] n . II

PORTRET KOLOROWY

w ra m a c h z k a ż d e , f o t o g r a f ii N a d c s ltj r d j ę o e , o p is z m ia n , 10 zl , o trzy m a s z p o rtre t p ró b n y (b ro n z o w y -s e p ta ) ro z m ia ró w : 24 30 cm — 50 z ł., 30— 40 cm — 60 z ł., 40— 50 cm — 70 z ł p o b r a ­ n ie m p o c z to w y m w 10 d n ia c h . P o p ie rs ia , c a łe p o ­ s ła ć .e , p o rtre ty ro d z in n e , d z ie c ię c e , ś lu b n e , p a ­ m ią tk o w e . Z łą c z e n ia k ilk u fo ło q ra 1 i|, ż ą ­ d a n e z m i a n y n ie w p ty w a je na c e n ę .-—

Z. w r o t f o t o g r a f ii

L E C H Warszawa W ilc z d 71

M m i

1O O O O

^ p ó J f d z i i e l f i n n i

w Generalnym Gubernatorstwie stoi w służbie

zabezpieczenia

wyżywienia ludności

Z OBROTU CZEKOWEGO O*?

(8)

/ A koło c z w a rte j po p o łu d n iu zaczęły bić d zw ony. S m utne to

" ' ja k ie ś dzw onienie. Przez c a łe p o p o łu d n ie niebo się ch m u ­ rzyło. O d Uczki p rz e w ija ły się cięż k ie ciem no-żółte chm ury.

O

ko

I

o

p o łu d n ia sch o w ała się o sta tn ia sm uga ja s n e g o nieba, a potem około god zin y trz e c ie j zaczął bić p io ru n za p io ru ­ nem, niebo złączyło się n a jp ie rw z Uczką, a n a stę p n ie ciem - n o-sine m orze z ró w n ało się z b arw ą Uczki i w reszcie h o ry ­ z o n t-z u p e łn ie znikł.

Zaczął lać deszcz, a ja k iś n ie p 1 -y jem n y w ia tr połu d n io w y , co p rz y g n ia ta d u szę i ciało, zaczął zaciąg ać w z ato k i i z a ­ toczki, sm a g a ją c m orze, po k tó ry m zaczęły sy p ać się m i­

liard y k ro p li deszczu. O k a m ie n n e w y b rzeża ro z b ija ją się w ielk ie fale, o b rę b ia ją c w szy stk ie te sk a liste śc ia n y białym p ien isty m rąbkiem .

I znow u zad zw o n ił m ały dzw onek, deszcz zaczął m ocniej padać, a p io ru n y znow u u d erzać w morze, ro z ś w ie tla ją c tę siną o k o licę sw oim czerw o n aw y m św iatłem . Za k ażd y m r a ­ zem, gdy b ły sk aw ica w p ad ała w m orze, tw o rzy ło się tam zag łę b ien ie, a m orze z a isk rzy ło się ko ło niego. P rzed n ie ­ k tó ry m i zato czk am i m orze zam ąciło się od n a n ie s io n e j c z e r­

w o n ej ziem i.

T onica sta n ę ła na pro g u dom u i z a p a trz y ła się w m ętną dal. Na całym K v arn erze nie ma ni je d n e g o żagla ni statk u . Ile razy btysnęło, żeg n ała sieb ie i d ziec iątk o , k tó re trzy m ała na ręk ach . P io ru n y p rz y p ra w iły ją o siln y strach , g d y ż dom je j w znosi się na pół godziny dro g i od m orza, p raw ie na szczycie sam ego K avranicza. N ad je j głow ą p rz e w a la ją się chm ury, n ie p rz y je m n ie drżą na w ietrze czerw o n e ju ż liście w in o ro śli i sk rzy p i pow iązana figa.

J a k o ś je j d zisiaj sm u tn o i p o n u ro na duszy. T rzeci ju ż rok idzie, jak p rzy w y k ła do te j ja k ie jś bojażni, od tak daw n a m ęczą ją zło w ró żeb n e p rzeczucia, a le d zisiaj na te j n ie p o ­ godzie jeszcze siln iej c h w y ta ją stra c h . J e j opalona, ciem na tw arz nam arszczyla się, p rzy g asłe oczy p o g lą d a ją to na n ie ­ bo, to ną dziecię; w y ch u d łe je j ciało o d zian e czarno, drży od w ilg o tn eg o chłodu, p rz e n ik a ją c e g o pow ietrze. Ile się lo zm ieniło za te trzy lata, ja k a to jeszcze z d ro w a b y ła przed trzem a la ty i silna ja k d rzew o osikow e! K iedy b y w ało przy- p a sa ła na sw e plecy ja k i ciężar, tw arz je j c z e rw ie n ia ła zaraz, siln e p iersi zd aw ało się, że p rzeb iją b arw n ą suknię, a boki ja k b y by ły z k a m ie n n e j sk ały . W ów czas to ta d ziew czy n a o p ełn y ch czerw o n y ch policzkach i jasn o -p ło w y ch w łosach w yszła za S y lw e stra K alafata. Do teg o czasu pełnił on ciężką służbę przy k o tle p aro w y m na p ew nym w ielkim o c e a n ic z ­ nym p a ro s ta tk u . Na szczycie g ó ry p o siad ał S y lw e ste r ładny dom ek z k aw ałk ie m ziem i, o k o ło k tó re j tro sk a ła się je g o m atk a staru szk a. M atka um arła, a S y lw e ste r w róciw szy z n o ­ wu razu je d n e g o do Europy, ożeni! się z T onicą, w p ro w ad ził ją do sw ego domu, a po ośm iu d n iach w y je c h a ł znow u na m orze. T aki tu je st zw y czaj. Ile to razy w raca m a ry n a rz po d w ó ch -trzech la ta c h do dom u, a tu go w ita żona z d ziec­

kiem , k tó re ju ż p ierw sze słow a paple.

U płynęły trzy lata od ożen k u S y lw estro w eg o , a on ciąg le nie w raca; m inęło ju ż pół roku, jak nie ma ża d n e j w ieści od niego. Są i tacy, k tó rzy opuścili żonę i d zieck o i o sie d liw ­ szy się w N ow ym S w iecie, nie d a ją w ięcej w iadom ości o sobie.

Dzień za dniem m ęczyły b ied n ą k o b ietę te sam e m yśli, ten sam lęk. C zekała h ezu stan k u , nie sp rag n io n a, aby znow u u jrzeć sw ego męża, lecz ze strachem , jak on ją u k arze. Och, żeby ty ch lat nie było, żeby je to m ożna było w ym azać z je j życia! Zaw sze z ty c h m yśli budził ją d ro b n y płacz o w ego d ziec k a w p ielu ch ach . W ted y znow u p rzy p o m in ała sobie ow ą straszn ą n iedzielę. M inął w łaśn ie rok, jak po raz pierw szy ja k o m atka przyszła do ko ścio ła. U klękła całkiem w ty le pod ow ym i w o ty w n y m i obrazam i m ary n arsk im i i z z a ­ łzaw ionym i oczym a poczęła się m odlić do Boga. Na przodzie w ław ach sied ziały i k lęcz ały staru szk i, k tó re ty lk o ośm dni by ły żonam i, a od d w u d ziestu pięciu i trzy d ziestu lat są w dow am i. Kości ich m ałżonków leżą gdzieś u progów M orza C zarn eg o lu b -p o d b iałym i skalam i A nglii. W y ch o d ząc, d zi­

w iły się te k o b iety , ja k T onica w ogóle m ogła m ieć czelność p rz y jść d o św iąty n i p a ń sk ie j. J a k cięż k ie u d erzen ia pad ały na je j głow ę sz y d e rstw a i k lątw y , gdy w ychodziła z kościoła.

Pluły na nią.

— Do w szy stk ich najeż ała ta poczciw a żonecz,ka . . .

— C how a w dom u żyw e św ia d e c tw o sw o je j cnotliw ości...

Tak m ów iły te s ta re k o b iety .

Kiedy razu je d n e g o w n et potem ^ ja w iła się w e wsi, za­

częty dzieci za nią w ołać, a g d ziek o lw iek przyszła, n azy w an o ją ,,c n o tliw ą T onicą". P rzepędzali ją, jak g d y b y b y ła jakim

M a ł ż e ń s t w o

S y l w e s t r a K a la f a ta

NAPISAŁ MILAN {ENOA

zw ierzem , albo jak g d y b y była zarażo n a ja k ą zaraźliw ą c h o ­ robą. N ie o d w aży ła się w ięcej schodzić do wsi, ty lk o u p ra ­ szała czasem sw eg o b ie d n e g o są sia d a K irca F ranka, by je j p rzy n ió sł to czy owo. Dużo się m odliła i k a ja ła się. Skoro je j n ie dali, by się m odliła w św ią ty n i p a ń sk ie j, m odliła się na cm en tarzu — na K alw arii w tym w iecznym sp o k o ju , „co sięg a do nieba". Z ap ad ły się je j oczy od płaczu, uw ięd ly p iersi od p o k u tn iczeg o bicia się w piersi, sk u rczy ła się cała w sobie ja k d rzew k o na burzy. Były to dla n iej ciężkie, m ę ­ czeń sk ie dni. A ja k ie stra sz n e m yśli n ach o d ziły ją! K ie d y , już pól roku m inęło, ja k nie o trzy m ała ża d n e j w iadom ości od sw eg o S y lw estra, zam y śliła się głęb o k o p ew n eg o w ie­

czoru. Co ją czek a? J e ż e li je j S y lw e ste r był w ja k ie j k a ta ­ stro fie i z w oli bożej gdzieś zginął, to co ona pocznie? Zo­

sta n ie na w ieki ta k a opuszczona, w y gnana, ścig an a jak w ściek ły pies. A je śli on pow róci, to co w te d y będzie? Dob­

rzy są w szy scy ci ludzie, a le bez zm iłow ania. I on też je st taki. A ona rz e c z y w iśc ie c ie rp ia ła już na tym św iecie za sw ój grzech.

Z d a le k a o d ezw ały się jeszcze grzm oty, u k azała się b ły ­ sk aw ica. N iebo posiniało, a deszcz pow oli ust.aje.

W tem tuż w pobliżu u k azał się K irac F ranko. Poczciw ina!

On je d y n y lubi T onicę. Broni ją od p ierw szeg o dnia, on je j dop o m ag a, bo w idzi co d zien n ie, co ona się n a c ie rp i i jak się m odli do Boga. W m ieście m ów ią, że je s t głupi, bo razu je d n e g o sp ad l z d-rabiny i d łu g o ch o ro w ał. Ale u niego ta k a d o b ra dusza, ma w ięcej serca, niżby k to p om yślał. N a k ry w ­ szy głow ę i plecy połow ą z w y czajn eg o w orka, k tó ry p o ­ sk ła d a ł na k s z ta łt k ap u zy , pow oli w sp in a się teraz, w y p łu ­ k a n ą ścieżyną, z a d z ie ra ją c się o su ch e c ie rn ie k rzak ó w a g r e ­ sto w y ch lub o m o d re k w iaty geranium .

— Bóg z wami, T onico, — rzecze, zbliżyw szy się do je j dom u.

— I z wami, d ziadku F ranko!

— Byłem dziś w R ijece, teraz w róciłem statk iem , — p o d ­ ją ł d a le j.F ra n k o , w stąp iw szy pod d ach i z d e jm u ją c z głow y m okry w orek.

D laczego ten F ran k o d zisiaj taki pow ażny? — p o m y ­ śla ła T onica, n ie m ów iąc ani słow a.

— Byłem w R ijece . . . on w rócił, — zaczął znów F ran k o n iezg rab n ie, nie p a trz ą c je j w oczy. S trach go było.

- Kto?

— O n . . . S y lw ester.

B iedna k o b ieta ch w y ciła się drzw i; w y d ało się je j, ja k b y leciała w przepaść. Z o staw iła sta rc a we drzw iach, a sam a w eszła do izby. S tało się w ięc to d rugie. W rócił. C o teraz będzie? P chało ją coś, zęby d zieck o u k ry ć gdzieś daleko, ab y go już w ięcej nie było. J e d e n je d y n y raz, w łaśn ie przed rokiem , n ap a d ia ją ta k a sam a m yśl — ale ty lk o na chw ilę, bo m atka o k azała się siln ie jsz ą od żony. P ozbyła się w tedy szybko te j myśli, a potem u k lęk ła przy kołysce, b ła g a ją c to dziecię mimo w oli o p rzeb aczen ie.

To był w ielki g rzech je j życia. T en p ierw szy grzech p o ­ pełn iła nieśw iad o m ie, n iew ied n ie, a le to d ru g ie p iek ło ją, gdyż z n ie j sam ej w yszło, gdy tam i inni by li też dużo w inni.

U kryć dziecko! O trz ą s n ę ła się z te j s tra sz n e j m yśli, w ło­

ży ła d ziec k o do k o ły sk i i zaczęła się m odlić.

N a polu tłu k ły w iatry , pow oli m roczyło się, a ch m u ry

jjo

- częły się ta rg ać. N a w ró c iła burza. W m ro czn ej izbie siedzi T onica w sp arłszy tw arz na zała m an y ch ręk ach . Ja k ż e jej ciężko na duszy! J a k g dyby sk a ła leżała je j na p iersiac h . W ie, że w k ró tc e w szy stk o to się skończy — za k ilk a chw il

— a le ch w ile te to w ieczność. P rzez głow ę p rzem k n ęła je j m yśl, aby p o rzucić d zieck o i dom, w spiąć się na ów szczyt p o w y żej dom u i rzncić się z te j sk a ły w m orze. W y szła i z a ­ częła się w spinać. J e s z c z e d ziesięć kroków , a p otem nie

b ędzie juz żad n eg o z m artw ien ia — potem już je j sam e) w cale nie będzie.

P ierw sze u d erzen ia św ieżej burzy od ezw ały się z gór, a T onica z a trzy m ała się. O p a m ię ta ło ją ch ło d n e pow ietrze.

— Z grzeszyłam , to b ę d ę cierp ieć.

W ró ciła potem sp o k o jn ie do izby, u siad ła i o b o ję tn ie za­

częła czekać te j chw ili. S ta ry a m e ry k a ń sk i ze g a r w y b ijał głębokim głosem szóstą godzinę, m ała lam pka o liw n a p e ł­

g ała pod obrazem N a jśw ię tsz e j P anny T rsa c k ie j, szyby d rż a ­ ły od u d erzeń burzy, liście w in o ro śli siln iej szeleściły nad progiem .

O d ezw ały się glosy z dołu, ja k to zw y k le burza unosi k ażdy dźw ięk.

T onica zad rżała, p o w sta ła i stan ęła w progu.

— Tonico! N ie m asz św ia tła ? — odezw ał się c h rap liw y glos sta re j je d n o o k ie j N im fy, k tó ra sta ła u w ejścia, niosąc ciężki k u fe r na plecach. Za n ią stal ja k iś człow iek, k tó re g o ciem n y z a ry s by ło ty lk o w idać.

— T onico! — zaw o łał ro z k ła d a ją c ręce.

D rżąc cała, p o d eszła do n ieg o i p o d ała mu ręk ę, a on c h w y ­ cił ją, p rz y c ią g n ą ł ku sobie sw oim silnym ram ieniem m a ry ­ narsk im i z aję czał cich o :

—■ M oja Tonico!

Na m om ent poczuła, ja k je j policzki zap ło n ę ły ze w stydu, jak żyw y o g ień p ły n ie jej w żyłach, a potem o p u ściły ją siły i o p ad ła z płaczem w jeg o ram iona.

— Sylw ku, d laczeg o ś m n ie porzucił!

Nimfa u siad ła na k am ien n y m pro g u i sam a u w o ln iła się od ciężk ieg o kufra.

S k rzy n ia u d erzy ła o podłogę, a d zieck b o b u d z iła się i po­

częło p łak ać. Je d n o o k a sta ru sz k a p odbiegła do k o ły sk i i z a ­ częła g łask ać m aleń stw o sw ym i k o ścisty m i palcam i.

— B iedne m oje m aleń stw o , obudziło się, obudziło? C zekaj, czek aj, w szy stk o b ędzie dobrze. S łu ch aj Tonico, g ło d n e jest, d a j mu piersi, niech so b ie poje.

— D ziecko? — spyta! S y lw e ste r w y p ro sto w aw szy się. - C zy je dziecko?

O bie k o b iety zam ilkły. T onicę o puszczały już o sta tk i sil.

C hw ila jeszcze, a p ad iu e przed nim i b ędzie go błagać. O w ej sta ru sz c e b ły sn ę ło przy drob n y m św ia te łk u lam pki o liw n ej ow o je d n o oko złow rożebnym blaskiem . Bardzo ją ciek a w iła ta h isto ria , bo i je j sam ej w y d a rz y ło się coś podo b n eg o ; co p raw d a b y ło to już bard zo daw n o . J e j K ornelio w y b ił je j w te d y p raw e o ko i w y rzu cił ją z dom u.

— C zy je to d ziecko? — sp y ta ł siln iejszy m głosem S y l­

w ester, w y ciąg n ąw szy rę k ę w stro n ę kołyski, w k tó r e j d z ie c ­ ko ciąg le d a le j płakało.

— M oje — szep n ęła T onica całk iem cicho, podniósłszy rę c e do tw arzy. N im ta za p a liła św iecę od lam pki, aby lepiej w idzieć całą scenę.

— T w oje? G dzie . . ., skąd . . ., ty , ty . . ., żeby cię S y lw e ste r uderzy! rę k ą w p o w ietrze, lecz nie d o sięgnąl T onicy. P rzy cisn ął obie rę c e do oczu i począł g orzko płakać.

Nim fa p rzy b liży ła się cich o ku m łodej k o b iecie i szepnęła je j półgłosem :

— S tracił w zrok od żółtej febry w B razylii. Ślepy jest.

— Ślepy! — k rz y k n ę ła b ied n a k o b ie ta i z ro zpaczą rzuciła się m ężow i na szyję. M inął ją teraz, strach , zap o m n iała w te j chw ili n aw et i o dziecku, w idząc n ieszczęście sw ego męża.

— Co mam zrobić z tobą? Pow iedz! odezw ał się suchym głosem S y lw ester, op u ściw szy ręce sp o k o jn ie. — Co mam zrobić? M am cię w ypędzić? N ie, ja cię p o t r z e b u j ę --- je ste m śle p y , śle p y na zaw sze.

M ac a ją c rękom a, zn alazł stołek i usiadł.

— O t, tak będziem y teraz żyć.

N imfa w y su n ęła się pow oli z izby przed dom. S tal tu Franko, d rżąc cały ze stra c h u na m yśl, co się to może zdarzyć.

— Ej, d ziad k u F ranko, — zaczęła N im ta — ze m ną było g o rzej. M ój ło tr K ornelio m iał oba oczy, d la te g o ja straciłam jedno.

— Idziesz, sta ra bestio ! N ależałoby ci w y rw ać te n tw ój język.

— Adio, c o n te F ran o lin o , dob rze ci, k ied y sąsiad ślepy.

F ran k o rzuci! kam ien iem za starą, k tó ra w śród burzy z n ik ­ n ęła w ciem ności ja k nocna zm ora.

C h m u ry rozeszły się — w w ilgotnym p o w ietrzu d rg ały z rzad k a gw iazdy, a T onica sp o w iad ała się ślepcow i ze sw e ­ go grzechu.

Z chorw ackiego przełożył W iktor Po<lma|erskl

R O Z M A I T O Ś C I

w iosce p rz e d sta w ia sty l b u d o w n ictw a p e w ­ n ej p ro w in cji P o rtu g alii. T akże urząd zen ie w n ętrz o d p o w iad a c h a ra k te ro w i ty ch pro- w in c y j. Ten „ re g io n a ln y " o g ró d ek d ziec ięcy oprócz g eo g rafii uczy także h isto rii. U lice bow iem i p lacy k i w ioski d ziec ięcej noszą n azw y w y b itn y c h m ężów z dziejów P o rtu ­ galii. M ają tu ta j dzieci tak że m in iatu ro w e, lecz d o sto so w a n e do m ożliw ości dzieci, g o ­ sp o d a rstw o w iejsk ie, m łyn i k o p aln ię.

OLBRZYM I KARLICZKA

Ten F in lan d czy k liczący sobie w ysokości 2 m etry i 51 cm nie je st zjaw isk iem często sp o ty k an y m . Dla p o d k re śle n ia sw o jeg o w zro.

stu o b rał sobie na p a rtn e rk ę do zd jęć k a r­

„OGRÓDEK" DZIECIĘCY

W u n iw e rsy te c k im m ieście C oim bra, w P o r­

tu g alii, is tn ie je celo w o w y b u d o w an a w ioska dla dzieci uboższych w arstw , k tó ra służy do zabaw y i nauki p o g ląd o w ej. K ażdy dom w tej

liczkę. Ta p ara p rz y ja c ió ł u zu p ełn ia się n a ­ w zajem . R ozrzutność n a tu ry w sto su n k u do olbrzym a w y ró w n u je sk ą p stw o c o do ro z ­ m iarów p rz y ja c ió łk i. R ozrzutność i o szczęd ­ ność! M ożna to pow iedzieć n ie ty lk o o ich w zroście, ale i o zużyciu m a te ria łu na ubranie.

AUTOGRAFY N A PŁASZCZU P ew na m łoda dam a z k o p e n h a sk ie g o to w a ­ rzy stw a sp o rząd ziła sobie sp e c ja ln y płaszcz deszczow y, k tó ry w tym m ieście o d u ż e j ilości op ad ó w je s t stro je m nieom al co d zie n ­ nym . N ie k ró j je d n a k ani m a te ria ł stanow i o ek sc e n try c z n o śc i. N iecodziennym z ja w i­

skiem je st to, że cały płaszcz i czapeczka p o k ry te są au to g rafam i p rz y ja c ió ł i z n a jo ­ m ych. S zczególnie m ile w idziani przez w ła ­ śc ic ie lk ę płaszcza są ry so w n icy . Dla tr w a ­ łości a u to g ra fó w są o n e u sk u te c z n ia n e za pom ocą tuszu. E k scen try czn a D unka m oże być p ew na, że je j płaszcz je st je d y n y m o k a ­ zem na c a łe j k u li ziem sk iej.

STARORZYMSKIE LEKTYKI W INDIACH W ten sposób, p rzy p o m in ający nam czasy N erona, tr a n s p o rtu je się d zisiaj jeszcze ch o ­ ry ch w Indiach. T en „p o jaz d " T o w arzy stw a R a tu n k o w eg o In d y jsk ieg o , jak m oglibyśm y go nazw ać, był z ap ew n e w użyciu d o b re p arę setek lat i pełni jeszcze służbę w w ieku s a ­ m olotów i rad ia.

WSZYSTKO DLA . . . TULIPANÓW W 1550 ro k u p o jaw ił się pierw szy tulipan w E uropie. Poseł F erd y n a n d a I. przew iózł go do K o n stan ty n o p o la.

A le d o p ie ro w 100 lat p ó źn iej zaczęto sadzić w H olandii p ierw sze tu lip an y . W H a l­

lem, głów nym cen tru m hodow li tulipanów płacono w la ta c h 1634—-40 za je d n ą ceb u lk ę tu lip an o w ą o k o ło 13.000 guldenów . Była to o czy w iście olbrzym ia sum a. D opiero rząd w m ieszał się do tego i u stanow i) cenę 50 g u l­

d enów za ceb u lk ę, n a k ła d a ją c w y so k ie kary pien iężn e na tych, k tó rz y żąd alib y w ięcej poza w y zn aczo n ą cenę.

W ten sposób cena tu lip an ó w zn aczn ie się

zm n iejszy ła i u norm ow ała, a tym sam ym h o ­

dow la ich szybko ro zpow szechniła.

Cytaty

Powiązane dokumenty

Zawierucha wojenna zataczając coraz szersze kręgi objęła ostatnio terytorium Indii i wzróciła znów uw agę św iata na ten niezw ykły kraj i jego duże

dziano, że ów potwór jest bardzo roztropny i dlatego nikt nie odważył się napadać na niego. Ponieważ jednak pokazywał się rzad­. ko, przeto podróżni

czaj blisko wybrzeży morskich lub na wyspach tworzą się szczeliny w głębi ziemi I na Jej powierzchnię wydobywa się rozżarzona płynna masa, zwa­.. na lawą

A ciężka to była praca. W końcu ukazała się trumna, więc dobył resztek sił, odkopał, podważył wieko łopatę i zabrał się do bandażu.. Daremny trud. W

la cisty 1 znowu gromkie okrzyki tłumów, gdy u wjazdu do cyrku pojawia się... najautentyczniejszy dwór J.K.M. Karola IV I Gwar powoli przydcha, bo oto na dany znak wpuszczają

' / bliżał się koniec marca gdy znany w hisz- pańskim miasteczku Kantillana kupiec, pan Alfonso Ciłar zasiadł w kantorku obok sklepu, i zabrał się do

Rozrzucony na ogromnej przestrzeni szło 50 km', znajduje się Bukareszt wciąż Jeszcze w stadium przej- wym od miasta prowincjonalnego o charakterze wschodnim do nowo-

Pani Brignon, skarżąc się na ból głowy, przeszła do swego pokoju i niedługo potem panowie zostali sami. Niestety Henryk nie mógł udzielić żadnych informacji,