• Nie Znaleziono Wyników

Ilustrowany Kurjer Polski. R.4, nr 28 (11 lipca 1943)

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Ilustrowany Kurjer Polski. R.4, nr 28 (11 lipca 1943)"

Copied!
11
0
0

Pełen tekst

(1)

U Z E L I

Fcm# Borek

I C U R J E R P O L S K I

(2)

Powyżej: Niemieckie pancerne działo szturmowe posuwa się naprzód na froncie wschodnim.

W kole: Moździerz niemiecki na wybrzeżu Norwegii.

Na prawo: Ochotnicy pochodzący z terenów wschodnich, którzy przystąpili do walki z bolszewizmem, dokonuję śmia­

łego ataku na nieprzyjaciela.

Niemieccy grenadierzy używają miotacza płomieni w czasie walki.

U góry: Brytyjski okręt-cysterna, zapa­

lony pociskami niemieckiej łodzi pod­

wodnej.

Na prawo: Fińska obrona przeciwlotni­

cza w akcji na północnym odcinku frontu wschodniego.

F o t.: PK. M en lz -S c h ., M e n ti. H ager-P B Z , H ah le - A H.f E n g elm an n -T O , S ch erl, T ra m o cea n 2 .

U góry: Piechota japońska przebywa w mą1 trudny teren w południowych Cl>»

Na lewo: Japoński ciężki karabin maszynowy używany w watce z amerykańskimi wojskami.

(3)

Na lewo:

Generalny Gubernator dr Frank rozmawia z ro­

botnicę w czasie zwiedzania jednego z war­

szawskich zakładów przemysłowych.

U góry:

Generalny Guberna­

tor p r z y j m u j e w gmachu' urzędu okręgu lwowskiego delegatów Polskie­

go Komitetu Opie­

kuńczego.

Na lewo:

W Stryju witają dr F r a n k a wieśniacy w m a l o w n i c z y c h strojach jadęcy na

koniach.

Na prawo:

Generalny Guberna­

tor robi p r z e g l ą d o c h o t n i c z e g o od­

działu dywizji strzel­

ców H „ G a l i c j a "

w Drohobyczu.

Na lewo:

Generalny Gubernator odwiedza Bau- diensł w Stryju.

Powyżej:

W Drohobyczu wręczono Generalnemu Gubernatorowi produkty kraju, w czasie _______ uroczystego powitania._______

(4)

byłoby wielu oszałam iających perfum. Usiłowania w ie­

dzy, by uzyskać w sztuczny sposób esencję różaną, rozbijają się o tajem nicę natury, której dotąd odsłonić nie zdołano. Prawdziwy, niezrównany w jakości olej różany je st specjalnością Ęułgąrli,

2 bliskich t daie&ch okolic schodzę się męzczyźni, kobiety i ozieci, by zbierać róża, P ola'tóiśńd"%& iJsirdso wielkie, i w czasie kwiirłte- ęia>pż ń aieiy śe przeiśc kilkakrotnie, gdyż.ąrywa się, łyiko zupełnie

■ K j Łm rozkwitnięte kwiaty. | .v . jąj a i

Na prawo: Miliony płatków kwiet­

nych znika w tych olbrzymich kotłach, gdzie je rojgołp- wuję.Jest to bardzo żmud- . . ny proces, dostarczający

\ zaledwie kilku kropli oleju różanego.

W kole: Cztery ty­

siące kilogramów róż dostarcza za­

ledwie jeden ki­

logram oleju ró­

żanego.

U dołu: Wo"rki z płatkami róż wa­

ży się w obecno­

ści wójta z wioski.

F o l. Eurofot 5, A fl. 3 Teksł Dr. Piotr Panoff

prawo: Już po samym zapachu rozróż­

nia specjalista każdy gatunek róży.

Na prawo: Od wczesnego ranka zaczyna się, ziywanie róż.

Bez przerwy przynoszą robołnicy kosze napełnione różami na miejsce zsypu.

U dołu: W czasie zbioru róż długie sznury wozów zwożą d o łabryki worki wyładowane pachnącym

kwieciem.

(5)

T aponia je st najbardziej po- J stępowym k r a j e m Azji.

Przysw oiła ona sobie now o­

czesne m etody w każdej dzie­

dzinie życia. Również i me­

dycyna japońska opiera się na ostatnich zdobyczach wiedzy lekarskiej zachow ując niektóre prastare dośw iadczenia i środ­

ki lecznicze stosowane po dziś dzień z dobrym skutkiem przez japońskich lekarzy obok naj­

bardziej nowoczesnych m etod leczenia.

PRASTARA METODA W ŚWIETLE NAJNOWSZYCH B A D A N lapońscy uczniowie medycyny zapoznaję się z budowę ciała ludzkiego 1 układem systemu nerwowego w celu oznaczenia punktów Okyu, których istnieje 679. .W ykłada „doktór starych m etod" zwany p o j a p o ń s k u

Kampoi.

1 Hf ■Hf- \\ M § , jj HR1

Fot. M ilan Werner Cohnltz

U góry w kole:

„ MO X A " SPALONA NA PIĘCIE LECZY C H O R Y Ż O Ł Ą D E K Pomocnica lekarza zapala tlęcym się knotem umieszczone na pięcie

„w punktach palnych" kawałeczki „Moxy". Bardzo często laka kuracja trwa tygodnie i mieśięce.

Na prawo:

TAK ZWALCZA SIĘ M E T O D Ą „ H A R T C H O R O B Ę N O S A Cienką igłę wprowadza się kilka centymetrów poniżej nasady nosa d o nerwu. Następnie wysterczajęcy koniec igły wprawia się w lekkie drganie, które leczy nerw i tym sposobem usuwa chorobę. Również

i len zabieg wymaga ręki doświadczonego lekarza.

Poniżej: . *

„MOZA" NAJSTARSZY ŚRODEK LECZNICZY

Japońska metoda leczenia zwana „Okyu" polega na spalaniu małych kawałeczków trawy, zwanych „Moxau na określonych miejscach skóry ludzkiego ciała. Została ona przyniesiona przed wielu tysiącami lal przed naszę erę z Indii

do Chin, a stęd około roku 562 p o Chr. za­

nieśli ję kapłani Bud­

dy do JaponiL Śro­

dek len jest prawie bezbolesny i wy­

wiera bardzo ko­

rzystny wpływ na nerwy. Tylko do­

świadczani le­

karze mogę do ­ konywać tego

zabiegu.

' U H

■.

w s a li m m m P R Z Y 1 | C

L E K A R Z * - M - NAGYA SOR0 WTOKIO

Lekarz bada puls chorego ujmujęc rękę trzema palcami, według j

prastarego zwyczaju japoń­

skiego. i % j

(6)

Dokończenie

„Cios przedstaw iał dziecko-w otw artej

*f>JtoienCe, Obok — sym bolicznie — bez- mi” ! złamana młoda gałązka. Nad tru-

w bezbrzeżnej patrzyła w „Cios" z rosnącym wzru­

szeniem. Podniosła zeszyt z kolan do oczu nAiL?a - 5 ‘ : • PatraYła • ■ • Rysunek miał f,. ? niedociągnięcia, ale uczucia były w i,* ^ Cznie oddane, źe ból tego czło­

wieka i jego straszliw ą życiową pustkę, -w ia to się w prost fizycznie przed sobą.

, dnia Jo e nie przeglądała już ilu- nioK.7 ■• łł*e p y ta ła prasy. Słońce zaszło,

l, .j ściem niało i mrok okrążał ziemię, a n ! P ? ^ a ł od zam iejskich przestrzeni, ślona a n a leżaku> nieruchom a i zamy-

~ .p * f Pani każe sprzątnąć leżak? - i

ś ł j s s : służący' st°jący 2 tyiu 00

Joe zerwała się nagle i otrząsnęła.

l. . Ach, naturalnie! Państwo pewnie cze­

kają na mnie, nie?

doktorow a pytała kilkakrotnie o „panienkę", ale S y miałem przeszkadzać . . . Panienka zabroniła . . .

o ira erPOSpiCSZył? w d°® u. Ciotka, żona rodzonego brata rkr* _JOannY- m troskliwym spojrzeniem sw ych nieg- g. ,. y niepraw dopodobnie błękitnych oczu.

Ł S Zaziębisz się, dziecko) Za późno na takie leżenie I Ty musisz na siebie uważać!

i ,^,eZt s*°'*ra J ° e ucałow ała ją w rękę. Pani nachyliła się

» ucałowała je j skroń.

Joe w domu w ujka, gdzie mieszkała przejściowo razem g,- Przeżywała niejako „Ersatz" rodzinnego domu i silniej

»|g»ęzcze, niż kiedykolw iek w życiu, odczuwała — siłą porów- an 1 kontrastów — gorzki smak wiecznego sieroctw a. A le 16 się czuła w tym domu, gdzie wszystko szło według l i i 9- ° n Ych °d lat porządków, gdzie wszystko było celowe

§ S ! ^0*-ojne, nie cierpiało na żadne uchylenia od normy, nie I na h i° °**ar3 wstrząsów1 i burz. Pomiędzy nią, Joe, a tymi I 16 1 1 ^ j eJ ludźmi, by ła cała przepaść uczuć i przeżyć, ęsto może nie zrozumieliby się, wcale, choć rozumieli się

‘as dobrze . . .

sti oe w ym knęła się do swego pokoju. A nny nie było. Zo- rpto na noc u znajomych. Było to Jo an n ie bardzo na

Potrzebow ała koniecznie samotności.

8ifiK ? tn ^wsz^ raczej niż zjadłszy kolację usiadła do stołu.

I ć*»v .kartony i posortow ane ołówki leżały usłużnie i wy-

^oe w miękki czarny ołówek i karton słe Kijka łuków, zak reślo n y ch . w pow ietrzu z namy-

■r' i,."® ■ • • Ręka je j nabierała rozmachu i decyzji — wreszcie spadły niespodziewanie. A potem już szybko

|gff“*ryw ały k arto n . Jo e ze skupieniem w tw arzy i nieco przy- lp3™?®zczonymi brwiami udoskonalała rysunek, tu — ta m , J - e U a delikatny’ półcień, spojrzała kilkakrotnie na Cios, na sto*e iuż poprzednio — i podpisała pracę w le- y®, górnym nagłówku, ja k to m iała w zwyczaju. Pod ilu- w a c ją zaw idniał tytuł: WYBRANI. . .

I i . er^ w postaci cudnego, uśm iechniętego anioła zamy- ła um ar*e,nu dziecku. W tw arzy niszczycielskiego anio- i n i^ a j ą c e się opisać słowami ukojenie, łagodność Bó °r?-c?' Siedz4cy wysoko, wśród rozśw ietlonych obłoków

zatrzym uje za rękę Zycie, któ re m a szatańską g 1 szyderczo złośliwego zeza.iZycie w yryw a się z rąk 2J®a O jca, ku dziecku, ale Bóg pow strzym uje je z wyra-

* ^ przecudnej litości w obliczu.

Ust*,!* ro*mVś*nie zachow ała formę kolegi z wszystkimi jej lfn naśladow ała naw et jego koloryt i grę półcieni.

* b*i?0ZyC^a ^Y^a krańcowo odmienna, a stojący rt„. .u ten sam co w Ciosie mężczyzna ma tw arz pełną.za­

s o l e n i a i radości.

nakreśliła na boku arkusza dedykację, zaadresowała Irlr onu i poleciła służącemu nazajutrz zanieść to.

reprodukcja ukazała się w Pionie, Joannę zarzucono

^stami. Telefon dźwięczał bez przerw y, a Komitet Pionu g ^ ł a ł je j do domu k ilka listów od nieznających je j pry- atnego adresu osób. Jakiś mężczyzna przysłał je j bezin- . esownie,, bo anonimowo, kosz cudnych czerw onych róż.

^ n i ł y pokój Joanny upajającą w onią i barwą. Odezwał

^ ^ ^ e s z c i e , najpóźniej, za kilka tygodni dopiero, młody H o< ^'^owa? w ‘mieniu żony i w łasnym ,za w ielką przyjem- że 'hLi *m sprawiła. Uważał sobie za zaszczyt niemal, 0vJ r e"y k °w a n o mu tak piękny pomysł. W bardzo serdecz- y n i ciepłych słow ach prosił Joannę, by zechciała odpisać kjiK *e czułby się bardzo szczęśliwy, gdyby otrzym ał od niej Oia kj ^odaj- Słowo „Nik" oznaczało skrót od jego imie- (j0nj Nikodem. Ja k o arty sta posługiwał się tym tylko „pseu- Joannie podobał się ten dźwięk krótki i m iły (ona tert D ^ pisyw ała zawsze monogramem panieńskich li- istoi l' od‘>b*‘„ s ię je j również list kolegi, serdeczny i pełen

inego pragnienia naw iązania artystycznego kontaktu.

PUst *1 jakby odży,a - Jakkolw iek pracow ała dużo, żyła jak łośri Zerwała w szystkie przyjaźni, koleżeństwa, zaży- i ż»h a M * e* pokrew ieństw a. N ie składała żadnych wizyt

*baw?Yeh n*e P^YJmowała. 'Była w ięc w konsekwencji po-

*snń!*na- ^ dobroczynnych wpływów i nastrojów , jakie ir egjj yc*e z ludźmi przynosi tw órcy i je st mu potrzebne

p o d wpływem korespondencji z Nikiem, która przybrała ton najserdeczniejszej i starej jak świat

^ .W m o ic i, rozruszała się i rozweseliła. J e j am bicje arty-

! przez bierały

j #|- - 1 " « u w s u o ie p o a o D ie n s iw a 1 r o z D ie ż n o ś c i,

0i4 . ludzie szybko znaleźli wspólną platform ę porozumie-

---- l u i i u s M i a s i ę 1 r o z w e s e u t a . j e j a m o ic je a r i y -

Uę 8e' stale teraz podniecane i drażnione przez „znającego

“a rzeczy" kolegę-współzawodnika, nabierały rozmachu, ali w sobie podobieństwa i rozbieżności, a poza tym (by:, dla obojga życie było niem iłosierne.. M łody artysta Ugt' ? Jo an n ą niem al rówieśnikami), w bolesnych słowach i się na pustkę swego życia, jego jałowość, bezdżwięk

<^ * 'ł . * ® 'c zne osamotnienie. Pewne odcienie tych zwierzeń

^oannę * zastanaw iały, ale Jo e nigdy niczemu nie Po win długo. J e s t zawsze tak, jak jest, a nie ja k być

mno — uważała.

J j ? l*r ła li się sobie wzajem mnie z prac swych, ich genezy ak ^ e z n a c z e n ia , z planów artystycznych, a on naw et ze

"wsrłCh życiow ych projektów na przyszłość. W zruszało Joan-

razy jego rysunków, ze swymi duchowymi stanami, napisała

• mu, że jest jeszcze „bajecznie młody".

„Pani też jest młoda, — odpisał je j — m y nie starzejem y się nigdy" — mówił pod adresem artystów . „I jakkolw iek w iele razy już zima zabiła mi wiosnę, a noc stłum iła dzień, nigdy nie przestanę czekać na nowy przedświt".

Od jakiegoś czasu dopytyw ał Joannę, ja k ona go sobie w y­

obraża. Z początku Joe pominęła milczeniem to pytanie, na któ re odpowiedzieć nie umiała, gdyż nigdy nie m yślała dotąd 0 jego wyglądzie zewnętrznym. Ale gdy po raz drugi i trzeci narzucił je j szaradę swego wyglądu, do rozwiązania według wyobrażeń, napisała mu serdecznie i dowcipnie: „fantazja moja okazała się do tego stopnia ignorantką, że nie zadała sobie trudu odgadnięcia pana. N ie wiem, jak pan wygląda, nie wiem po prostu — i już. A le będę wiedzieć. Kiedyś prze­

cież poznamy się".

M ieszkali w dokładne przeciwległych krańcach kraju. M ia­

sto jego pobytu zbudziło jednak drżenie i leciuchny ból w jej ' sercu: w tym samym mieście mieszkali niegdyś rodzice Ste­

fana. Czy mieszkali w dalszym ciągu — nie wiedziała.

' Z niezmienną regularnością co pięć dni w padała do skrzyn­

ki pocztowej pękata brązowa koperta, adresow ana do Joe.

C zytając te listy w padała w rozweselenie, gdyż N ik w ypi­

syw ał pod je j adresem mnóstwo niewyczerpanych komple­

mentów, uniesień i zachwytów. Żartow ała z nim i przeko­

m arzała się, dziękując zarówno za sym patie i odczucie, jak 1 serdeczne propozycje, że zagrają kiedyś n a cztery ręce (Nik był również pieco muzykalny). Cieszył się, że kiedyś Bdsendorfer Jo an n y zagrzmi pod jego barbarzyńskim i p a l-' cami, przy je j „subtelnym akom paniam encie". Planował rów­

nież, że w przyszłości, o jakim ś szarym zmierzchu, usiędą oboje razem na pogawędkę, serdeczną i poufną. Pisał jej, że tak bezmiernie miło je st znaleźć kogoś, kto sercem pokrew ­ nym w yczuje, zrozumie i odpowie w iernym echem.

łC o lizja

Przez deszcz rzęsisty, poprzez gąste chmury Ponure, zbite, groźnie natłoczone

Wyjrzało słonko złocistym promieniem Kolizjazjawy dziwnie poróżnione.

W szarzyzną życia padło niespodzianie W kryterium ckwiłi nieoczełeiwania Wnosząc ten krótki ułamek szczęścia Kolizjachwila kaprysu wybrania.

W pomroki życia radość z siebie dało Na moment krótki zabłysło, by zgasnąć Stworzyć to sprzeczne i ułudne szczęście Kolizja —- zjawisk co żyją, by gasnąć.

B. Tuszyńska

*yciowycn projektow na przyszłość. W zruszało Joan- fanie tego człowieka, k tóry je j nigdy nie widział i zu- 5,. Hu, e ° ie znał, a bawiło ją bardzo i cieszyło pełne optymiz- w edług prac i listów — patrzenie na św iat i ludzi, .koniecznie zarazić się od kolegi tą przesłoneczną i »wą jasnością, a porów nując jego stany duchow e i wy-

Jo e ze sw ej strony napisała raz, że prędzej oni o b o j e __

N ik i jego żona — w przejeżdzie w jego rodzinne strony, za­

wadzą bodaj jednym palcem o je j d o m . . . Ze wprawdzie swego domu nie ma, gdyż m ieszka „kątem " u wujostwa, ale pow ita ich z radością.

W zruszały Joannę bardzo jego listy półradosne i pół- smutne, a przede wszystkim — to uderzało wszystkich, bo Jo e listy N ika czytała rodzinie — jego ufność i absolutne duchow e zaprzedanie się Joannie.

Z dławiącym za gardło wzruszeniem czytyw ała te listy nie­

spokojne i nieskoordynow ane, nerw ow e i burzliwe, ja k wez­

brany o w iośnie potok. Poprzez w łasne sw e osam otnienie, tragedie i żałe wyczuwała i rozumiała tę duszę w rażliwą i cierpiącą. N arastała przy tym w tych listach nuta, k tórej nie można było nie dosłyszeć — nuta m ęskiej tęsknoty za k o ­ chaniem czyimś i własnym.

Z tkliwym współczuciem i pełnym sym patii zrozumieniem czytała usiane maikiem liter karty.

— O, biedna, biedna J o e ! . . .

N ie wiedziała, że los przyczaił się już i gotuje jej swe ude­

rzenie najokropniejsze, jakie bezlitośnie m iał jej zadać, ude­

rzenie skierow ane tym razem nie w serce je j — ale w honor.

Lecz nie wiedziała również i tego, że w łaśnie Stefan, ja k ­

kolw iek oddalony o tysiące kilom etrów, w najtragiczniejszej chwili je j życia, a przy­

najm niej w najcięższej, przybędzie je j na pomoc i stanie się je j u c ie c z k ą . . .

Była pełna uśm iechu i radości. N agła de­

likatna tęcza rozpięła się nad je j życiem.

Znalazła przyjaźń. M iała z kim dzielić-arty- czne drżenia sw ej duszy, m iała z kim mó­

wić . . . (a raczej pisaćl) o najw iększym ży­

ciowym kochaniu i to z kimś, co każdą je j m yśl ja k na kliszy odbijał na sw ej w łasnej myśli, każdy ruch jej ręki przetapiał w linie i kształty — w sumie: w sztukę!

Nadchodziły św ięta, a w raz z nimi dzień im ienin Stefana. Serce Jo e przepełniło się uczuciem oczekiw ania ja k iejś w ielkiej uro ­ czystości. Ju ż wiele, w iele dni naprzód przygotow yw ała się na ten dzień, jakby na w yjątkow o w ażne św ięto i m yślała, czym by je uczcić i uświetnić. Bo przecież to b yły jego im ieniny, a imię „Stefan" stało się w reszcie dla Jo an n y sym bolem w szyst­

kiego, co być m iało i co b y ć jeszcze mogło.

Popadła źresztą już dość z dawna, w gro-

‘ i . teskow o-w zruszający stan, że roiła, jak dziecko rozczytane w b a jc e . . . A może w łaśnie ta k sie złoży ze Stefan wróci n a okres sw ych im ie n in ... w dzień ten —■

ten właśnie odbędzie się ich ś lu b . . . i dzień ten będzie już do końca życia ich najw iększym podw ójnym św iętem

— Co by tu zrobić? Co w ym yśleć? Coś takiego, by całv

S S -

jakkolw iek trzym ała się w ytyczonych prądem m od­

nych' dróg. była talentem na w skróś indyw idualnym *? te prace rozpoznawało się z daleka od pierw szego w e k z e n it

^ F R7B*?a ’ f mg<ly 8tworzy nic lepszego nad ! p £ CIERZE , ale postanow iła dać z siebie znowu coś ponad wszystko, coś, co by stanow iło skondensow anie je j ducho­

w ego stosunku do Stefana.

rajzbret n a stole. Długo i pieczołowicie a kapryśnie przebierała w kartonach. W reszcie wybór padł: gruby nłó- pbrazY.PaPier' gładki' WieIkość 70X50 «“ • A w ięc już % k b y Kompozycja dojrzała zupełnie w głowie Jo a n n y i teraz

P fh a ,a do palców. Oczy je j rozelśniły sie usta Pełne były uśmiechów i drżeń. Treść L ała

być w kolorach: czarnym, olśniew ająco białym i krw aw o czerwonym. W ypróbow ała sztychy na św istkach, dotknęła próbująco poduszeczką serdecznego palca — dobrze!

Podniosła głowę, spojrzała na drzwi. N agłe w stała — 1 przekręciła klucz w zamku.

Ja k błyski biegały kredki po płaszczyźnie arkusza. Rek a raz zetknąwszy się z celem — przestała drżeć i nabrała UrUom ecyzIi’ Pew ności siebie i m ocy rozkazyw ania

Służący pukał do drzwi, b y poprosić na obiad, ale nie otrzym aw szy odpowiedzi i słysząc poprzez drzw i chrzę­

szczący bieg ołów ków po papierze — cofnął się. Taki miał rozkaz. W iedziano z daw na, że Jo e p racując n ie je, nie śpi 1 w ogolę nie ma żadnych ziemskich potrzeb. N ie odczn- ' w ała przecież naw et zimna.

W ieczorem kom pozycja była gotowa. N ad lewym gór­

nym narożnikiem ręka Jo e znieruchom iała nagle, ja k ptak n a chwilę zatrzym any w locie za skrzydła. S e k u n d a . . . — zam iast inicjału znalazły się słowa:

„Stefanowi Joe". A potem olbrzymi, grający barw am i jak tęcza napis tytułow y, nie u dołu ja k zwykle, lecz u »órv

nad kartonem : 8 y‘

Podarunek ślubny. ;

Jo e z drżeniem patrzyła w to, co zrobiła. O czy jej pie­

ściły z rozkoszą cudną alegorię. Uśmiechnęła się do oczu Stefana, patrzących w nią z pomiędzy gwiazd. Same oczy te potraktow ane były przenośnie jako gwiazdy tak feno­

m enalnie um iejętnie, że m ogły to być tylko gwiazdy a jednak były absolutnie i wyłącznie tylko oczy

Jo e troskliw ie zw inęła k arto n w rulon, ow inęła blado- błękitną w stążką (to był je j k olor . . .), w ydobyła z szafki zwój nowego płótna i ow inęła w eń kompozycję, potem iesz- cze w gruby papier i ukryła staran n ie w „archiwum ", udzie

nikt je j nigdy nie zaglądał. K

Tajemnica! N ajsłodsza tajem nica! Kiedyś . . . w przyszło­

ś c i . . . gdy S te fa n . . . — ach, w ten dzień, w którym serce je g o ujm ie w rękę, ja k czerw ony ślubny kw iat — w ten dzień Podarunek Ślubny „pójdzie" w e w szystkich czaso­

pism ach i na w szystkich w ystawach . . . A teraz dow ie się o nim, z początku na razie w liście, jeden tylko człowiek —

W ciągała kolegę do najm ilszej serdecznej konspiracji...

Pasow ała go po prostu na rycerza sw ych marzeń. O n jeden, znaw ca i „rutyniarz", m iał zabrać pierw szy i decydujący głos o kom pozycji i kolorycie. Jedno i drugie było śm iałe może dla niefachowców nieco ryzykow ne. Nik, sam będący

„dobrą ręką" — ja k określała to Jo an n a — m iał orzec ile to je st w arte . .

, I już przez to samo stał się je j dziwnie bliski. Jo e o S te­

fanie nigdy nie mówiła nikom u i Nik, jakkolw iek pisyw ali ju z do siebie dość długo, również nic o nim nie w ied z ia ł J o e należała d o ludzi, którzy bardzo niechętnie i tylko w y­

jątkow ym i okolicznościami zmuszeni, pow ierzają sw e pry- w atne spraw y innym. W iele rzeczy, któ re wiedziała, chciała wielziec tylko dla siebie, a cudzych n ie była ciekawa.

Uplanowała też sobie, że n a razie nic nie napisze Nikowi.

Po prostu tylko opisze mu, a potem przy okazji pokaże kom­

pozycję, ew entualnie naw et zrobi od razu m ałą kopię i wyśle mu. Ja k ie to zrobi na nim w rażenie? Sama Jo an n a po prostu rozkochała się w swym własnym tworze.

M arzyła w nocy — swym nieśm iertelnym zwyczajem — po zgaszeniu św iateł, że kiedyś . . . gdy Stefan wróci gdy wszystko już będzie tak, jak ona pragnie, zaprosi Nika ao m en . . . do dw oru . . . w cudne Beskidy, szumiące ży- j J - z n y m lasem. I w tedy oboje razem będą tw orzyć „cu- T i - -°® się w yrażał, którym i zachw ycą świat, i ze tak, ja k imię je j kobiece stopione będzie w jedno z imie­

niem Stefana, tak je j nazw isko artystyczne stanie obok na- zwiska N ika —■ i będą jaśnieć koło siebie zgodnie i harm o­

nijnie, ja k gwiazdy, obie dostatecznie jasne, by się w za­

jem nie nie stłumiać. N ik przytem zam ierzał popróbować również kredek pod w ytraw nym kierunkiem Joanny, która pod tym względem była już — ja k m awiała — „stary wróbel".

W jedną z takich na pół bezsennych nocy, spędzanych na rozm yślaniach, Jo e jakoś nie czuła się dobrze. Szumiało jej w skroniach, a w sercu dolegało coś. W głow ie ro iły się niepraw dopodobnie tysiące myśli, kształtów i barw, pomię- szanych z sobą chaotycznie i zgiełkliwie. Jo e z niepokojem w spom inała daw ne . . . nieco już zapomniane la ta . . . owej $ straszliw ej choroby, któ ra omało nie zgniotła je j. Lęk ją

(7)

ROZMAITOŚCI

zdjął, czy w skutek tego wszystkiego, co działo się z nią ostatnim i laty, w skutek osłabienia organizmu i nerw ów — nie zechce odwiedzić je j gość przeklęty, którego bała się bardziej, niż śmierci — recydyw a. Ale czuła w sobie jednak pew ną odporność i um iejętność zwalczania nikłych — zre­

s z tą — objawów. W iedziała jedno: że żadną m iarą nie wolno je j przeżyw ać wstrząsów i niepokojów, że życie jej musi być spokojne i ciche, jak dolinna rzeka, że nie śmie prze­

męczać się fizycznie w ogóle, a um ysłowo szczególnie. Sta­

rała się naginać wolę sw oją i pragnienia do konieczności, bo doszła już na szczęście do takiego stanu, że u jęła siebie samą w żelazną dyscyplinę. Stefan w łaśnie miał je j przy­

nieść wszystko: w ieczne zdrow ie tam, w Beskidach . . . w la sac h ..., ciszę życia w sw ej w łasnej osobie, znakom ite w arunki pracy tym, co przynosił z sobą. Nie w yobrażała sobie po prostu lepszego p artn e ra życiowego dla siebie.

Jego brak intelektualizm u stanow ił znakom ite w yrów na­

nie dla zapalczywej i zapom inającej1 się w um ysłowej pracy Joanny, a um iłowanie sportów i nieskończone niemal w tym względzie um iejętności mogły je j zrobić tylko zna­

komicie, gdyby chciała podporządkować się pod nie i dać się prowadzić za rękę.

Gdy w łaśnie przychodziły na nią chwile obaw i lęków, w m arzeniach szukała ucieczki, gdyż odryw ały ją one od niedobrych myśli. N ie w iedziała nawet, k iedy zasnęła. Sen miała niespokojny i drżała jeszcze po przebudzeniu. Ale nie było to drżenie przykre, tylko że nerw y czasami odm awiały Jo e posłuszeństwa. Śnił się je j Stefan, daleki i zamglony, ale uśm iechnięty i patrzący aksam item oczu łagodnie i po­

błażliwie. W tym śnie w ydał się jej tak przeboleśńie potrzeb­

ny, tak konieczny i wszechmocny, że pod wpływem tego snu, z oczyma pełnym i jeszcze sennych podświadom ych łez, chw yciła arkusz 40 X 65 i poczęła rysow ać. N arastały prze- subtelnie cieniowane, pastelow e kontury i kształty. Postać dziewczęca, zwalona w proch, jakby zdeptana czymś nie­

m iłosiernie, z wyrazem ostatecznej męki w odrzuconej do tyłu głowie, w uduchow ionej tw arzy i ramionach, w yciąg­

niętych tragicznie, odruchem przejm ującej dó szpiku kości tęsknoty i skruchy w stronę wizji . . . W izja by ła rozmyślnie niew yraźna i zgubiona w półtonach i cieniach brązowo- złocistych, ale ta k plastyczna, że sama Joe, patrząc później na nią, poczuła lekkie dreszcze. W izją była czarnow łosa gło­

wa mężczyzny, a przede w szystkim oczy — oczy aksam itne, połyskliw e i miękkie.

Ekspresja tego obrazu była tak ogromna, że Joe zatopiła w nim spojrzenie w ylękłe i niedow ierzające. N aznaczyła mo­

nogram w nagłówku, a pod karton rzuciła nazwę: „U Kresu"™

Zaledwie otw orzyła „Pion" przeczytała, że Salon M łodych

■ urządza „w ystęp" i uprasza artystów m alarzy, rysow ników i rzeźbiarzy o liczny udział. Było k ilka uwag n a tem at J o ­ anny — postanow iła bez nam ysłu posłać „U kresu".

Służący latał po mieście całe przedpołudnie za ramami i szkłem, a potem za oprawą. Jo e w łasnoręcznie naklejała karton na przepięknie błękitne, pastelow e tło, opatrzono

całość chrom oniklową tabliczką, gdyż Jo e nie znosiła koloru złota — i praca Joanny w sam raz zdążyła na w ystawę. Za­

w isła na lew ej ścianie w pierwszej sali. Mężczyźni chrząkali mocno, patrząc w karton, a kobiety popłakiw ały otwarcie.

K rytyka rozpływ ała się wprost, a „Pion" był w siódmym1 niebie, gdyż otrzym ał praw o reprodukow ania.

Ale najw iększy triumf, najw iększa radość przyszła do­

piero potem . . . w kilka tygodni po otw arciu w ystaw y: . Pewnego dnia przysłano Joannie do domu olbrzymi kosz cudnie pięknych, białych jak śnieg kwiatów, do których za­

łączona była pachnąca różowa koperta.

Joe otworzyła pospiesznie. W głębi znajdow ał się list i — wiersz.

Jo e przeczytała w pierw list:

„Łaskawa pani! Łączy nas pokrew ieństw o talentu, ale mój ta len t — jak to zresztą zapew ne pani wie — jest zupełnie innego rodzaju. Pani ubiera swe w ew nętrzne życie i piękno w ypływ ające z pani, w kolory i kształty ja w słowa.

„U kresu" zrobiło na m nie tak szalone i wzruszające w ra­

żenie, że dó dziś czuję zaw rót głowy. Pozwoliłam w ięc sobie obraz pani ubrać w słowa — i pew na jestem całkowicie, że tak właśnie, a nie inaczej, w yglądałyby myśli i uczucia pani, gdyby zam iast rysow ać i malować, umiała pani — rymować.

Czy pozwoli mi pani na publikację tego poem aciku obok reprodukcji pani dzieła, a w łaściwie arcydzieła, podchodząc do spraw y z punktu w rażenia uczuciowego, jakie sprawia, bo na m alarstw ie nie znam się zbyt dobrze — ?? Proszę przy­

jąć k w iaty czci i braterstw a oraz wiele najm ilszych słów . . . N astępow ał podpis znanej poetki, kilkakrotnie już w y­

różnianej.

Jo e sięgnęła nieco drżącą ręką po arkusz, blado-różowy, w ykw intny i pachnący. Maszynowym pismem widniało na środku:

U K R E S U . . . już cię i głosem przyzywam — i sercem!

o, przyjdź nareszcie — i weź mnie na ręce ja k m ałe dziecko umęczone płaczem!

Przyjdź! w szystko zaraz będzie tak inaczej . . . Bóg — co zapom niał o mnie — wróci z to b ą ł...

i zdejm ie ze m nie na zawsze żałobę . . . i w biel ustroi moją. duszę sm utną . . .

Bó tyś jest m oje „W czoraj", „Dziś" i „ J u tro " --- do ciebie m yślą podążam jak ptaszek

sm agany w iatrem w przytulne poddasze!

Mój Bóg jest dobry . . . jest dobry bezbrzeżnie . . . dlatego czekam na ciebie — i wierzę!!

. . . a jeżli serca twego mi nie stanie to się nade m ną zam knie trum ny w ieko . . . . . . a gdy powróci tw e w ierne kochanie to będziesz szczęścia m ojego kolebką . . .

W miarę, jak Jo e czytała, coś poczęło je j przesłaniać i mglić pole widzenia. Arkusz dygotał w je j palcach coraz silniej, w reszcie w ysunął się z nich i z miękkim szelestem spłynął na podłogę. Kolana ugięły się pod Joanną. Obsu­

nęła się cicho, a jasna jej głowa, zanurzona w obydwu rękach, spa­

dła na barw ny kilim na tapczanie, w tłacza­

ją c się weń.

Po chwili po ścia­

nach począł obijać się, ja k spłoszony ptak, rozpaczliwie tłum iony sz lo ch . . .

Koniec

> >

rzypuscmy ze

córeczka sk ale c zy ła nogę. Jak tu opatrzyć n ajlep iej tę r a n ę ?

Czy może ta k ? A m o ż e l e p i e j p a s e c z k i e m H an sap lasiu e lasty czn eg o ?

Tak będ zie najpraktyczniej 1 Doraźny o p atru ­ n ek elastyczny H a n sa p la st p o d d a je się sprę­

żyście ruchom m ięśni a przy tym p rzy leg a ściśle do c ia ła . Tam uje k r w a w i e n i e i przyspiesza gojenie.

I i w s a p l m t e i a s t i i c a n i j

, Ż Y Ł 146 L A T

Norw eskie dzienniki doniosły, że niedaw no zm arł w pół­

nocnej Norwegii najstarszy człowiek Europy. N azyw ał on się Johann Drakenberg. Liczył w dniu swej śm ierci 146 lat.

Stwierdzono l ó z całą pewnością, na podstaw ie m etryki uro­

dzenia. W 111 roku swego życia, ożenił się po raz drugi, a p°

19 latach pożycia zm arła jego druga żona. Pragnął on wtedy ożenić się po raz trzeci, lecz przeszkodziła mu w p o s z u k iw a - jj niu żony —- niestety spóźniona śmierć.

W ROCZNICĘ ŚMIERCI WYNALAZCY SAMOCHODU 4 kw ietnia br. m inęło 19 lat, jak zm arł w M onachium wielki .«]

wynalazca samochodu Karol B e n z , przeżyw szy lat 84.

Po ukończeniu politechniki i gimnazjum, młody Benz wstą- c pił do fabryki. Tam zrodziła się w nim w ielka m yśl wybudo­

w ania m otorowego wozu, który by był w stanie poruszać się na publicznych drogach bez szyn. Pierwszy swój s a m o c h ó d , zbudował w roku 1880.

Po pierwszej fali nieufności jak ą doznał w k ra ju , z y s k u j e sobie w całych Niemczech ogrom ną popularność, z d o b y w a - | ją c w M onachium w roku 1888 złoty medal. , | j

Benzowi wraz z Dajm lerem udało się po ciężkich pró­

bach przerobić m otor gazowy na benzynowy. M otor ten za­

stosowany został do row eru stw arzając tym samym pierw- J szy motocykl.

Na starość za swe zasługi otrzym ał Benz ty tu ł doktora, y CIEKAWA STATYSTYKA

Pewne niem ieckie czasopismo higieniczne zamieszcza na swych łamach statystyczne obliczenie pewnego niemieckiego : uczonego, k tóry zbadał i dokładnie obliczył, że człowiek w ażący siedem dziesiąt pięć kilogramów, zjada w ciągu swe- ; go życia 96.000 kilogram ów różnych pokarmów. Spożywa tym samym człowiek 1280 razy w ięcej aniżeli sam waży.

LUDZIE 2Y JĄ I POD ZIEMIĄ

W Japonii wobec częstych trzęsień ziemi, któ re niszczą nadziem ne budowle, inżynierow ie i architekci przystąpili do rozważania projektu budow y domów podziemnych. DomY ' m iały by po 80 pięter pod ziemią. Cena jednak budow y jed­

nego domu w ynosiłaby 800 m ilionów jenów.

MLEKO W ARKUSZACH

W Danii ostatnio w ynaleziono now y sposób fabrykowania m leka w arkuszach. F abrykacja ta odbyw a się w następujący sposób: Ze świeżego m leka w yparow uje się wodę, stwarza­

ją c tym samym papkę, k tó ra następnie przepuszczona mi?"

dzy gorącym i walcami zm ienia się w lekkie i elastyczne ar­

kusze. Arkusze te d ają się łatw o przewozić i przechowywać, będąc zupełnie nieczułymi na wilgoć. Pierwsze próby z mle"

kiem arkuszowym w ypadły znakomicie, znajdując jak naj­

w iększe zastosow anie w gospodarce krajow ej.

B I A Ł E K R E T Y

W Niemczech na pewnym obszarze pod H annoverem znaj­

duje się rezerw at o wielkości niecałych trzech kilometrów, w którym żyją białe krety. N a terenie Europy środkowej jest to jeden jedyny w tym rodzaju re z e rw a t

Yasenol

Pielęgnacja nóg,to sprawa nie tylko estetyki, lecz spełnienie wymogów zdrowotnych I Zapobiegaj odparzeniu, stosując:

-puder do nog

PR O SZEK Z K R ZY ŻY K IEM

»N E U T R O ? H E N«

NR. REJ. 1949 DR. A. WANDIR A. 6. KRAKAU C E N A Z A P R O SZ EK 040 ZŁ.

(8)

D Z I E C I Ę C A I D Y L L A h o t e l

I

H E L V E T I A |

0 godzinie czwartej nad ranem dnia owe­

go. zbudził mieszkańców M ontreux głęboki . Podobny do odległej detonacji. W dzie­

je minut potem dziwny, głuchy odgłos po- orzył się ponownie, z m niejszą nieco siłą.

r n rf że«! mieszkańcy miasteczka i przy- J Mm goście wybiegli na ulicę, aby zbadać

tajem niczych detonacyj.

toi .a*° s’^' jeden z najw iększych ho- 1 w Montreux „H elvetia" zawalił się. Naj- lęcej ucierpiała lew a strona budynku, na- , J ? 'a s t.Praód i praw a strona zarysowały się lyiKo niebezpiecznie.

* ^ćbomiono natychm iast cały aparat ra- Wmczy, który przystąpił szybko do akcji.

■ H gruzów budynku w ydobyto kilkanaście Poranionych ofiar. Siedem osób spośród ho- śm°W^C*1 8°^ci i tro je ze służby poniosło

““erć. Specjalna kom isja ustaliła jako przy- . w^nę katastrofy obsunięcie się ziemi, wobec j e8° właściciel hotelu Je an Arlen, zaaresz- Wany bezpośrednio po wypadku, został ypuszczony na wolność.

Czy jednak ruchy tektoniczne były jedy- Ym powodem katastrofy? Czy nie kryła się

t)Qi? ^ iakaś głębsza tajem nica o niezbadanym fr~’adzie? Dlaczego w łaśnie tych siedem Iow n*e ^’CZ3C ofiar spośród personelu hote- niemal w jednej minucie straciło 8- ragiczna śmierć zaskoczyła ich w czasie B g mieli’ może czasu ani na jedno 2 1 arc’.® Powiek, na zdanie sobie spraw y W tej cbwili kończy się ich ziemska brał W*ca‘ ^ ° ż e O patrzność um yślnie wy- Sj ? ^ c h siedem ofiar spośród kilkudzie-

"Helv osób zam ieszkujących hotel Wa^V',a!"Ze tragicznie zm arłych były w przę­

d ą 116] części zniekształcone, co utrudniało ty Pewnego stopnia ustalenie nazwisk zabi- ,os° ^ - W śród tych siedmiu ofiar, znaj- bier ,s‘^ dwie młode, bardzo piękne ko- Ce JY- Pierwsza z nich Ilonka Aszlanyi, tan- osi wSgierska, liczyła lat dwadzieścia ga* • Druga, Ines Rodriguez była żoną bo- kupca hiszpańskiego, który również zna] -|W. katastrofie. Pod gruzami „H elvetii"

Wiir *m*erć dwaj młodzi angielscy turyści rą Łlain Morrison i John Parker. Szóstą ofia- dzie • ^ ar°i Spaakl mężczyzna liczący pieć- o nieznanej przynależności f>ań- 0Vej’ ^ d ą c y od jakiegoś czasu pod bacz- bq obserwacją detektyw ów . Podejrzewano Wq1Z ^Y* m iędzynarodowym złodziejem ho- Do dnia 5 czerwca to jest do dnia

^ tc nS* n *e zdołano go jednak zdemasko- oj ■ Ostatnim wreszcie, k tó ry 'zam y k ał tra- ' Ustę, był Ludwik Roth, trzydziesto-

? artYsta dram atyczny z Monachium.

*ost i 6 osobY' będące zatrudnione w hotelu lei sj J Pochowane na koszt dyrekcji. Zwło-

“Yin cudzoziemców złożono we w spól­

ny Srobie na małym, górskim cmentarzy- pąj wydatki związane z pogrzebem pokryło V Do dnia dzisiejszego na cm entarzu 2 w ? .ntreux st°i duży, kam ienny krzyż, lYrk^P*sanymi nazwiskami tragicznie zmar-

c 0sób-

W ^ j m y się raz jeszcze do tej fatalnej 0sóh’ • ^ * łcei ostatnią w życiu tych siedmiu goęjjj1 zobaczmy jak spędzili oni ostatnie

» *iy swego życia.

choć n a chwilę uchyli się dla nas Oiltt™°lcza, zasłona zakryw ająca to, o czym kon,.- . wie i czego nigdy nie zbada żadna

SJćl . . .

M . *

% oki W illiama M orrisona są ciche i ostroż- W J ' *dzie powoli w stronę drzwi. Nagle

' “ta j e . . .

^ Wiliyi*

iv 'a tło Partcer zryw a siQ z łóżka i zapala ł J J ^ y l Stój!

j ‘am dotyka ręką m etalowej klamki, i p4tr° jest szybszy. Zasłania sobą drzwi ' mT Pr? sto w oczy przyjaciela.

n e pójdziesz do niej! Słyszysz?! J a cię ci® P ^ z c z ę ! . . . N ie poto uratow ałem ci ży- f p w - 1 w Indiach, nie poto przez trzy lata...1 V- itli J lulu tera a' em cię braterską przyjaźnią, ażebym

? oh^ Usiał patrzyć na to, jak giniesz

|g ^ nej nam iętności do t e j . . . t e j . . . Ita, nj c**0' John! Krzyczysz, jak histerycz-

e zważając, że cały hotel ś p i . . . Pół- m M * . krzyczał! Będę jeszcze głośniej

**>ój a*> ażeby wszyscy się dowiedzieli, że

^4je P^zYjaciel W illy M orrison oszalał! Za- Pr, l<5 z jakąś cyganką i łamie słowo, któ- . wyjazdem z Londynu dał swej na-

^ nej miss M ary B lackw ood. . .

k * O dejdź od drzwi i połóż się do

% ko masz gorączkę! N ikt nie ma pra-

$ tv f)tro*°wać m ych czynów! Nikt, na-

®J tyii

®*agam cię W illy, nie JWiiói.', W yjedźm y już jutro

°*yiek, do Genewy, B<

chodź do z M ontreux;

Sw. —' — — Bazylei, na ko- .*Ębie a.ta, byleby ja k najdalej od niej!

z?ślepiła ta nam iętność i wierzę, że zakończyć tą przykrą sprawę, ale

» dzia,ać! Zaufaj mi Willy! Już W**1 tii k e® cię, gdy byłeś w śmiertel-

^ Ybawj6 2Pieczeństwie, więc i tym razem c i ę . . . W ierz mi tylko, W illy, ko będzie dobrze . . .

W illiam patrzy dłuższą chwilę w oczy przyjaciela, a potem bez słowa odsuwa go od drzwi.

— Dziękuję za twą pomoc, John, ale na razie jej nie potrzebuję. Zbyt przesadzasz w ciemnych barwach! J a chyba najlepiej wiem co mam robić.

.— Nie, ty nie pójdziesz tam!

— Odejdź, John . . .

—« Nie!

W illiam chw yta za ramię przyjaciela i w jednej sekundzie John znajduje się na podłodze. Droga na korytarz je st wolna.

W illiam wyęhodzi z pokoju przekręcając za sobą klucz w zamku.

Szczere, jasne oczy Johna zachodzą łz a m i. . .

-#

Duże, ciemne oczy Ludwika Rotha wpa­

tru ją się w stojącą na stoliku fotografię mło­

dej kobiety.

Na stole leży niedokończony list. Ludwik czyta półgłosem ostatnie zdania:

„ . . . i nie potrafię przeboleć tego ciosu.

Twoje małżeństwo je st dla mnie wyrokiem śmierci. Nie mogę pogodzić się z tą myślą, że ty zostaniesz żoną innego człowieka, któ ry na pewno nie zasługuje na tak wiel­

kie szczęście. I dlatego nie spotkamy się nigdy. Twoja droga będzie bieg;ła nieco od­

miennie od. dotychczasowej, będzie jednak nadal drogą życia. A moja dobiegła k re su ..."

Ludwik podnosi głowę i patrzy w okno.

Ciemna noc pachnie kwiatami. Od jeziora w ieje ciepły w iatr . . .

Na stoliku przy łóżku leży rewolwer. Lu­

dwik ogląda uważnie broń. Spocona ręka do­

tyka chłodnej st a l i . . .

N agle przed oczyma młodegb aktora staje zgrabna, pełna młodości póstać dziewczyny.

— Ewa!

Słyszy je j słowa, którym i kiedyś żegnała go, gdy odjeżdżał do Monachium: — . .k ie ­ dy ci będzie bardzo źle, kiedy nie znajdziesz obok siebie bratniej duszy, gdy znikąd nie będziesz słyszał pokrzepiających, pełnych otuchy słów — to w tedy wróć do m n i e . . . Tu znajdziesz spokój i ciszę. Znajdziesz to, czego ci nigdy nie da świat. Sława i bogac­

two nie dadzą ci pełni szczęścia. To tylko blichtr i kłamstwo . . . Szczęściem jest cisza i dobroć . . .

Ludwik patrzy w jasną lampę stojącą na stoliku, a potem targa niedokończony list na drobniutkie kawałki. Zgarnia je dq) ręki i w yrzuca przez okno. Małe, białe skrawki papieru lecą daleko, podobne do ciem noc­

nych . . .

— Masz rację Ewo . . . — szepcze do sie­

bie. — Szczęściem je st cisza i spokój . . . Ciepły w iatr przynosi z oddali mocną woń kwiatów. Granatowa cisza spływ a z roz­

gwieżdżonego nieba.

Ludwik opiera się o drew nianą ram ę okna i patrzy na uśpione osiedle. Na ustach ma dziwny, tajem niczy uśmiech.

— Życie jest p ię k n e . . . — szepcze do sie­

bie i powolnymi, opieszałymi rucham i za­

m yka okno . . .

— A jednak życie je st piękne!

Karol Spaak uśmiecha się złośliwie. Dłu­

gie, wąskie palce bawią się ciężkim sznurem pereł. Nareszcie udało mu się zdobyć nie­

zw ykle cenną biżuterię hrabiny Orłowskiej.

Długie tygodnie czekał na dogodną okazję, aż w reszcie dzisiaj cierpliw ość jego została nagrodzona. *

— Ciekawym ile za to d o s ta n ę . . . — my­

śli, patrząc na błyszczące tysiącem ogników brylanty.

Podniecona wyobraźnia nasuw a mu cały szereg przyjem nych, miłych obrazów: Monte Carlo . . . r u le tk a . . . Nicea . . . w y ścig i. . . B iarritz. . .

— Ju tro w yjadę . . . Zacznę nowe życie!

Spokojne, um iarkowane życie starszego ren- tiera o skromnej pensyjce.

Usta jego wykrzywia szatański uśmiech.

Powoli zsypuje klejnoty do małej szkatułki i chowa ją do biurka. Przekręca dw ukrotnie kluczyk tkw iący w maleńkim, artystycznie w ykonanym zamku.

Uonka przekręca dw ukrotnie klucz tkw ią­

cy w zamku.

— Ach, to t y . . .

W głosie jej drga nuta obojętności i znu­

dzenia.

— W ejdź dalej . . . — zaprasza ruchem ręki stojącego na progu mężczyznę.

W illiam wchodzi nieśm iało do pokoju i za­

m yka cicho drzwi.

t— Nie masz pojęcia, najdroższa, jak bar­

dzo stękniłem się za tobą — zaczyna, lecz w net milknie, gdyż na tw arzy pięknej tan­

cerki dostrzega cień zniecierpliwienia.

Może zmienisz wreszcie swój repertuar?

Te żakowskie wzdychania i rom antyczne po­

zy znudziły mi się całkowicie.

— Ależ -Ilonka! Jak możesz tak mówić?!

Wiesz przecież jak bardzo cię . . .

— Przestań, Will! Powiedziałam ci już raz, co myślę o mężczyznach takich jak ty. Wiem, że mnie kochasz, wiem, że mógłbyś dla mnie popełnić największe szaleństwo, ale wybacz m oją szczerość: to mi nie w ystarcza . . .

— Jakto?! To. mało, że cię kocham miło­

ścią ogromną, bezgraniczną?! To mało, że dla ciebie mogę w yrzec się wszystkiego: kraju, przyjaciół, stanowiska?! To jeszcze za mało?!

— Nie rozumiesz mnie Wi l l . . . Widzisz, ja jestem tylko tancerką i nie mam nic, oprócz urody. To je st mój cały m ajątek . . . A przecież muszę myśleć o przyszłości. Zro­

zum to Will, że za dwadzieścia lat czas ze-, trze piękność i młodzieńczą urodę z m ojej

tw arzy i w tedy nikt już na m nie nie spojrzy.

Dlatego muszę w yjść za mąż, muszę stw o­

rzyć w łasny dom, gdzie będę m ogła spokoj­

nie oczekiwać smutnych, jesiennych dni me­

go życia . . . A ty pomimo wszystko nigdy nie będziesz moim mężem. Nieprawdaż?

W illiam milczy. Opuszcza głowę nisko, je ­ szcze niżej.

— Nie zechcesz za żonę tancerki, kobiety, której treścią życia był te atr czy bar. Ty m u­

sisz mieć za tow arzyszkę życia jakąś czystą dziewczynę ze swej ojczyzny, a nie bez­

domną, m iędzynarodową kokietkę, któ rą tylko można się bawić, jak bezduszną lalką.

— Ilonka! Dlaczego jesteś dzisiaj taka ja ­ kaś inna, obca, daleka?! Dlaczego usiłujesz wyszydzać wszystko swymi ironicznymi uwagami? Czy nie możemy porozmawiać jak dotychczas, po przyjacielsku, szczerze? . . .

— W łaśnie chcę być szczerą, a ty to bie­

rzesz za ironię. Proszę cię Will, nie mówmy dzisiaj o tych sprawach. Jestem nieco zde­

nerw ow ana i nie chciałabym ci okazać mego złego humoru.

— Rozumiem cię doskonale! Nie będę już dzisiaj dłużej cię zanudzał. Sądzę, iż jutro wszystko będzie dobrze. Nieporozum ienia w yjaśnią się. Dobranoc, najdroższa!

—■ Dobranoc, Will! Ju tro w szystko będzie d o b rze. . .

Ilonka zamyka cicho drzwi i patrzy na ze­

garek.

Obie wskazówki stoją na jedynce.

*

— Która godzina, Pedro?

— Pieć po p ie rw sz ej. . . Spij już kocha­

nie . ..

— A ty ciągle jeszcze pracujesz nad tymi obrzydliwymi rachunkami?

—• Ciągle Inęs! Ale już kończę i za chwilę się położę.

— To zostaw to już! Ju tro rano uporząd­

kujesz, a teraz chodź do mnie. Opowiem ci dziwny sen.

Pedro Rodriguez odkłada wieczne pióro i wchodzi na palcach do sypialni. Siada na brzegu łóżka i delikatnym i rucham i gładzi białe ramię żony. Potem nachyla się i skła­

da na purpurow ych ustach Inśs gorący, prze­

pełniony miłością pocałunek.

— Kochasz mnie Pedro?

— Kocham, najdroższa!

— I zawsze będziesz mnie kochał? Po­

wiedz: zaw sze?. . .

— Zawsze, Ines, różyczko m oja . . .

— To dobrze . . . bo widzisz . . . bo j a . . , Piękna tw arzyczka Inśs płonie prześlicz­

nym rumieńcem. Młoda kobieta zarzuca ra­

miona na śżyję męża i długo szepcze coś po cichu.

— Naprawdę, Ines?! Jesteś tego pewna?!

— Tak, Pedro . . . Naprawdę! A teraz opo­

wiem ci mój sen. Śniło mi s ię , że hotel, W którym mieszkamy zawalił się . . .

— Co tam sen! — przeryw a Pedro Rodri­

guez pogardliwie wzruszając ramionami. — W ażniejsze je st to, że będziemy mieli syna!

Musi być odważnym i dzielnym, jak przy­

stało na prawdziwego Hiszpana.

— A może będzie córka?

— Nie będzie! — śm ieję się Pedro. — M usi być chłopiec!

N a małym cm entarzu w M o n treu i stoi kam ienny krzyż z wypisanym i nazwiskami osób zm arłych dnia 5 czerwca 1 9 .. roku.

H A W I

O w ybrednym malarzu

Zył raz w jednym mieście m alarz bardzo w ybredny. K rytykował w szystko i wszyst­

kich. Nic m u się nie podobało, tylko własne obrazy i w łasna pięknie utrefiona broda. N aj­

nowszym sposobem sztuki m alarskiej wym a­

lował tę brodę na płótnie. Tak w iernie i do­

kładnie, że naw et w ypadały z niej włoski.

W złoconych ram ach posłał obraz na w ysta­

wę do Paryża i otrzym ał za niego pierwszą nagrodę.

Broda stała się sław ną i popularną. Tysiąc fryzjerów w yrabiało takie same brody. W szy­

scy kandydaci na sław nych ludzi kupowali je i przyklejali do podbródka. Damskie bu­

ciki z małymi rudymi bródkam i należały do ostatniego krzyku módy. Fotografowie wzbo­

gacili się na sprzedaw aniu podobizn brody.

M alarz pozostał biednym. Pieniądze otrzy­

mane w nagrodę szybko mu się rozeszły.

Część ich rozpożyczył pomiędzy znajomymi.

N ikt mu nie oddał ani grosza, n ie pozna­

w ano go na ulicy. Aby żyć, m usiał znowu malować.

W ałęsał się po mieście i szukał natchnie­

nia do nowego obrazu. Było to zimą. Puszy­

ste, białe gwiazdki śniegu fruw ały nad mia­

stem. Pląsały się obok zapalonych latarni.

M ięciuteńką pierzynką otulały dachy kam ie­

nic, chodniki i jezdnie. N uciły kołysankę sennym drzewom w parku. Przysiadały na czapkach i kołnierzach przechodniów. Ślicz­

nie było dokoła i bardzo przyjem nie.

W szystkim podobała się zima, tylko m a­

larz mruczał, że z ciemnych chm ur sypie biały śnieg, że ładniejszy byłby zielony.

Zielone dachy, zielone drzewa w zimie i zie­

lone głowy stw arzałoby harmonię. Myślał, że gdyby tak mógł dostać się do środka chmur, to nauczyłby tego partacza, który m aluje śnieg porządnej r o b o ty ..

Stał m alarz na środku ulicy i myślał. Nie

Don-Juanem być nie trudno, Trzeba tylko chcieć!

Nade wszystko trzeba jednak Pewność siebie mieć.

Zamaszyście kroczy Wojtuś, Bo przewodnia nić

W sprawach serca — to możliwie Punktualnym być!

Nie powinna snów królewna W utęsknieniu trwać . . . W ięc pośpieszył Wojtuś Luli Pocałunek dać!

Trochę ją, co prawda, speszył, Niby broni się . . ,

Ze to jednak tak „pro forma"

Płeć nadobna wie . . .

Rendez-vous udane w pełni, Czas na skrzydłach mknie, I beztroski uśmiech szczęścia Krasi buzie dwie.

A gdy się już rozstać trzeba 1 opuścić park,

Wojtuś Luli wręcza kwiatek Z cichym szeptem warg , . .

Fot “ Wacław Wierzewskl — Kraków, Tekst: Stefan Krasiński

Cytaty

Powiązane dokumenty

Sekundy upływ ały wolno — ukazała się następnić podłużna, brunatna głowa, dało się słyszeć sykliwe bulgotanie i w powietrze wzbił się bicz rozpylonej

tuje z wielką umiejętnością technikę. Odnosi się złudzenie, jakby tą właśnie techniką przede wszystkim chciał się popisać. A ma się czym istotnie popisywać. W

Hanusia stała obok i przyglądała się dziadowi, k tóry teraz, chcąc pokazać swój kunszt znachorski, jakim się zawsze chwalił, zaczął nad chorym

d0 .otc°nania obdukcji. W ałęsałem się przeto, całymi dniami koło 'willi, chcąc go koniecznie spotkać. Udało mi się, gdyż jeszcze raz przyszedł on i

Całym swoim jestestw em , ostatnim i siłami, poruszyła się na tę wiadomość Chmielowa i chciała się podnieść, ale choroba niemiło­.. siernie ubezw ładniła

N ie zważał na smutne, lub złe spojrzenie d ołki, nie starał się nawet usprawiedliwiać, nie: stał się podobnym do głazu, którego zły los jednym kopnięciem

O żeniwszy się z córką farm era nie m iał zam iaru ruszać się stamtąd.. Bracia byli ludźmi jednego pokroju, toteż Stefan w iedział od razu, przeczytaw szy depeszę,

w ania się dłużej, można nieraz napotkać całe wsie, w których kobiety mówią ze sobą jedy­. nie