• Nie Znaleziono Wyników

Arkona : miesięcznik poświęcony kulturze i sztuce, 1948.01-03 nr 01/03

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Arkona : miesięcznik poświęcony kulturze i sztuce, 1948.01-03 nr 01/03"

Copied!
20
0
0

Pełen tekst

(1)

W NUMERZE:

K. W. ZAWODZIŃSKI . TRIUMFY NORWIDOLOGII, ZDZ. KĘPIŃSKI: JAnNśJ ^ S ^ E . PLOMIEŃSKI: KANONIZACJA SANSZO PANSY, T. NIESIOŁOWSKI: O PIOTRZE MICHAŁOWSKIM, WIERSZE W. KARCZEWSKIEJ: PROZA W. DUNAROW5KIEGO

ASOSiCZilij

tir i

3 Ą J j f .

CENA: ZŁ 30

miesięcznik poświęcony kuHu^ze i szkice

ROK III. NR 1/3 (2 7 /2 9 ) P O Z N A Ń - B Y D G O S Z C Z - W Y B R Z E Ż E STYCZEŃ - MARZEC 1948

ALFRED KOW ALKOW SKI

O D P R Y M I T Y W U D O N O W E J K U L T U R Y

N ie w ie m ju ż gdzie i w ja k im ję z y k u czytałem nad w y ra z zabawną fraszkę na te m a t często zresztą w ro z m a ity c h p ły ­ w a ln ia ch oglądanej sceny: na tra m p o lin ę w ychodzi a tle ty c z n y s k o cze k-p ływ a k i po­

w o li p rz y g o to w u je się do n u rk a w e fale.

N aprzód na w szystkie s tro n y odw raca bo­

h a te rs k i sw ój tors, aby każdy m ógł go d o w o li podziw iać, p re ze n tu je w szystkim n ie z w y k łą grę m u sku łó w , cofa się o k ro k dla n a b ra n ia rozpędu, w reszcie w sp in a się na palce, pochyla w potężnym zamachu ram iona i oto w id z o w ie stają z za p a rtym tchem czekając na skok godny m istrza...

k ó ry p o w o li odw raca się na pięcie i scho­

dzi z w ie ż y po drabince. Po cóż m u b yło jeszcze nurzać się w wodzie, gdy i ta k w ycze rp a ł całą skalę napięcia i oczekiw a­

n ia samą m ożliw ością w yk o n a n ia skoku?

Ten śmieszny obrazek p rzychodzi m i zawsze na m yśl, gdy śledzę to ry naszej k r y t y k i czy p u b lic y s ty k i lite ra c k ie j. Po całym fa je rw e rk u przygotow ań, po ro zto ­ czeniu olśniew ającego ap a ra tu k ry ty c z n e ­ go, dyskusja u ry w a się na sam ym s k ra ju tra m p o lin y , n ie lic z n i ty lk o u s iłu ją dotrzeć do dna problem u, a chyba n ik t nie w y ­ nurza się ju ż na pow ierzchnię, aby roz­

w iązać zagadnienie, zam knąć je jakąś p ra ktyczn ą , życiow ą ko n k lu z ją . N ic w ięc dziwnego, że je ś li chodzi ,p m om ent dzia­

łania, je ś li b y zaszła potrzeba w prow adze­

nia w życie re z u lta tu pew nych prze m y­

śleń, nie ma nie ty lk o niczego, na czym by można oprzeć stopy, ale n a w e t nie ma żadnego godnego uchw ycenia p u n ktu .

Przypom nę ty lk o spraw ę re a liz m u w l i ­ teraturze, gdzie skończyło się na ty m , że nie w iadom o wreszcie, ja k ib y tu w y b ra ć realizm , wspom nę o d y s k u s ji nad u p o w ­ szechnieniem k u ltu ry , k tó ra zanim usta­

liła ja k iś p ro g ra m działania, zaczyna ju ż obecnie u ja w n ia ć rzekom e niebezpieczeń­

stw a masowego krze w ie n ia sztuki. Jasne, że inaczej być nie może, g d y każdy z dys­

k u ta n tó w o b ja w ia ju ż z g ó ry bezkom pro- misowość i skrajność poglądów , b ro n io ­ n ych p rz y ty m z d ziw n ą po p ro stu prze­

sadą. Jak zresztą sprzeczne b y w a ją w n ie ­ k tó ry c h d ro b n ych n a w e t kw e stia ch poglą­

dy, niech z ilu s tru je nam ta k i na c h y b ił t r a f ił w y rw a n y p rz y k ła d : w n r. 12 „N o w in L ite ra c k ic h “ J a ro s ła w Iw a szkie w icz, n ie ­ je d n o k ro tn ie przecież w y s tę p u ją c y ja ko znawca m u z y k i, stw ie rd za na stro n ie trz e ­ ciej, że nie m a sposobu p rz y b liż e n ia za pomocą słó w m u z y k i C hopina słuchaczo­

w i, na stro n ie szóstej zaś k r y t y k ś w ie t­

n y S ta n isła w C iechom ski podaje, że doko­

n a ł tego w S z k la rs k ie j P orębie z w ie lk im zresztą sukcesem b ydgoski prelegent M ieczysław Tom aszewski p rz y swej p ie rw ­ szej tego ro d za ju p u b liczn e j próbie.

Co do m nie, n ie m am n a jm n ie jsze j ochoty w n ik a ć w istotę tego nieporozu­

m ienia, bo nie w ie m , czy uzyska łb ym w y ­ jaśnienie, po k tó re j stro n ie popełniono tu ­ ta j przesadę. Tom aszewski, k tó ry ja k o w s p ó łre d a k to r „A r k o n y “ siedzi p rzyp a d ­ k ie m obok m n ie w c h w ili, gdy to piszę, p o tw ie rd z i napewno, że nad a l będzie u m ia ł uprzystępniać m uzykę Chopina, cóż je d ­ n a k z tego, je ś li Iw a s z k ie w ic z nie cofnie swego zdania? Szczegół — p o w ie d zia łb y kto ś — b ła h y, ale ostatecznie na ro z s trz y ­ gnię ciu tego p ro b le m u opiera się cała ta k ważna obecnie a k c ja u m u z y k a ln ie n ia mas.

Bo je ś li okaże się, że ra c ję ma Iw a szkie ­ w icz, to w prow adzona ju ż w czyn metoda u m u z y k a ln ie n ia je st bezużyteczna.

Pozostawmy to jednak muzykom. N ie ­ stety w literaturze — ja k widzieliśmy —

niele p ie j. Doszło ju ż do tego, że p u b li­

cysta lu b k r y ty k nie w ie, czy w ogóle w a r­

to zastanaw iać się nad ja k im k o lw ie k za­

gadnieniem lite ra c k im , g d y w o ko ło odzy­

w a ją się liczne głosy, że je s t to zgoła n i­

ko m u niepotrzebne m ie le n ie plew , zresztą dla n ie w ie lu ty lk o lu d z i zrozum iałe, ale może to i ra cja , je ś li w pow odzi .skra jn ych i epatujących w y p o w ie d z i g in ie na ogół głos u m ia rk o w a n y lu b p ra k ty c z n y , gdy n i­

ko m u nie zależy na zebraniu rozrzuco­

nych, często pożytecznych w danej k w e ­ s tii przyczynków , gdy nie w yciąga się z d y s k u s ji obow iązujących w n io skó w , je ś li wreszcie niczego lu b p ra w ie n ic się nie re a lizu je . T a k ja k g d yb y chodziło ty lk o o ja łb w e teoretyzow anie, a nie o zagadnie­

n ia b lis k ie życiu i domagające się k o n k re ­ ty z a c ji. I to w szystko n a d o m ia r w te d y w łaśnie, gdy z in n e j s tro n y podnosi się fa k t, że nasza lite ra tu ra p ię kn a dlatego zawsze opóźnia się w sw ej ocenie rzeczy­

w istości, albo nie nadąża z życiem, ponie­

waż p u b lic y s ty k a nie ro zw ią z u je d la n ie j na czas a k tu a ln y c łi p roblem ów , k tó r y m i w rezu lta cie muszą się porać sam i pisarze.

To co piszę, to ty lk o w stęp do ro zw a ­ żań — zdaw ałoby się — nader w ażnych, p o d ję ty c h zresztą n iedaw no na szerszą skalę, u c ic h ły c h je d n a k w k ró tc e z n ie zro ­ zu m ia ły c h pow odów . C hodzi o sprawę, k tó re j nie nadano — m im o p ew nych prób

— a n i n a zw y n i im ie n ia . Z początku m ó­

w iono: twórczość samorodna, potem b yło to p iś m ie n n ic tw o spontaniczne, lite ra tu ra nieuczona, czy n ie - lu b p o za in te le ktu a - listyczna, b y ł p ry m ity w lite ra c k i, nie m ó­

w ią c o lite ra tu rz e ch ło p skie j czy ro b o tn i­

czej, k tó re to określenia też niczego nie określają. Rzecz w ty m , że chodzi tu o sze­

reg elem entów rozległego p ro b le m u a m o­

że i procesu k u ltu ra ln e g o , k tó r y ja k o ca­

łość w y m y k a się jeszcze ze s fe ry do­

świadczeń.

N ie ch cia łb ym uchodzić za utopistę, to ­ też przebiegnę pokrótce w szystkie stopnie w iodące do szczytu p ira m id y . W ięc przede w s z y s tk im owa lite ra tu ra samorodna, tw orzona przez sam ouków poza w s z e lk i­

m i ko n w e n c ja m i lite ra c k im i. Zgódźm y się z ty m i, k tó rz y uw ażają, że nie można tu uzyskać niczego poza ja ką ś ru d ą o w a r­

tości raczej e tn ograficznej, poza p rzyczyn ­ k a m i do znajomości środow iska, klasy, czy n a w e t pojedyńczej in d yw id u a ln o ści. D la ­ czego? — Bo ty lk o tam , gdzie is tn ie je świadomość tw o rze n ia lu b burzenia, albo wreszcie trw a n ia p rz y pew nej k o n w e n c ji artystyczn e j, może być m ow a o fo rm ie , k tó ra w k o n se kw e n cji nadaje sztuce s ty l sta n o w iący ch a ra kte rystyczn e pię tn o epoki.

Czy je d n a k możemy m ó w ić o ja k ie jk o l­

w ie k tw órczości pozbaw ionej s tro n y fo r­

m a ln e j, je ś li — ja k się tw ie rd z i — nie ma tre ści i fo rm y niezależnych od siebie.

Z daje się, że tak, bo je ś li p o rzu cim y tę ta k często ju ż sko m p ro m ito w a n ą nom en­

k la tu rę i u żyje m y np. słów : zaw artość i k s z ta łt — to ła tw o sobie u p rz y to m n im y , że może istn ie ć bardzo ła tw o masa pozba­

w io n a k szta łtu , ja k iś gaz, czy p ły n lite ­ ra c k i, ja k w oda deszczowa p ły n ą c y gdzie­

k o lw ie k i d o ką d ko lw ie k.

To poró w n a n ie z deszczem nie ma w ca­

le nikogo rozśmieszyć, choć n ie k tó rz y re ­ d a k to rz y d zia łó w lite ra c k ic h w d zie n ni­

kach, zarzuceni zwłaszcza stosam i poezji (na szczęście nie ty le sam orodnej, ile w tó rn e j lu b gorzej — będącej siódmą w o ­ dą po daw no spożytym k is ie lu ) g o to w i b y rozum ieć je dosłownie. Jak w iadom o — sztuka to św iadom ie ukszta łto w a n e p ię k ­ no, p ry m ity w zaś lite ra c k i ja k o coś n ie - poddanego k ry te rio m świadomego k s z ta ł­

tu, je s t chyba ta k im sam ym je d y n ie ele­

m entem piękna, ja k szum s tru m ie n ia , lu b poetyczniej Się w y ra ż a ją c — b ły s k p io ru ­ na. A re zu lta t? — N ie można w ięc m ó w ić

P O Z N A Ń S K A N A G R O D A P L A S T Y C Z N A 1948

n i f o

P e j z a ż

s k • i O l e j

tu naw et o tw órczości, skoro m am y przed sobą ty lk o bezwiedne zja w isko n a tu ry , emanację skojarzeń pew nych potrzeb w y ­ pow iedzenia się w ja k i bądź sposób z m n ie jszym czy w ię kszym zasobem in te ­ lig e n c ji i ośw iaty.

T a k wiĘc zdaje się, że p rzebrnąłem szczęśliwie przez S cyllę i Charybdę, przez

„w ą skie g a rd ło “ lite ra ckie g o p ry m ity w u , w k tó ry m u tk n ą ł Przyboś ze swą chłop­

ską poetką, ta k g w a łto w n ie w yko le jo n ą . Bo m ó j w niosek je st p ro sty i "chyba lo ­ giczny: a rty s ta je st czło w ie kie m zdolnym i do w y p o w ia d a n ia ważnych zagadnień i do świadomego organizow ania ich. W o­

bec czego c zło w ie k nie u m ie ją c y w c ie lić w k s z ta łt a rty s ty c z n y sw ych przeżyć czy wrażeń, n a w e t g d yb y one m ia ły pewne znaczenie ogólnoludzkie, nie je st jeszcze pisarzem, czy poetą.

Nie ma przeto sensu pasowania każde­

go chłopskiego czy robotniczego „tw ó rc y ' (nie z n a jd u ję innego słowa ściśle oddają­

cego to pojęcie) odrazu do godności pisa­

rza, poety, a rty s ty . A le w a rto tu ju ż w y ­ snuć pew ną p ra ktyczn ą w skazówkę.

A w ię c w tw órczości p ry m ity w n e j na­

pew no znajdzie się n ie je d n o k ro tn ie treść godna w y k o rz y s ta n ia , ale przez in n ych . Z d ru g ie j s tro n y każdy ta k i tw ó rc a w a rt jc-st p ie czo ło w ite j uw a g i, bo... nie ka żdy żo łn ie rz w p ra w d z ie zostaje m arszałkiem , lecz wszyscy o n i bu ła w ę m arszałkow ską noszą w to rn is trz e . Oczywiście m ó w ię tu 0 ta kich , k tó rz y m ają coś do pow iedzenia 1 na ty m stopniu ro z w o ju lite ra tu r y is tn ie je bow iem niebezpieczeństwo g ra fo ­ m anii.

N ie w spom inam tu nic o awansie spo­

łecznym , bo to pojęcie je st stanowczo nad­

używane. W ysoki poziom o św ia ty i p rz y ty m poziom ogólny, do którego podciągnąć trzeba każdego człowieka, nie ma n ic wspólnego z awansem społecznym. N ie w ie m czy to ta k w ie lk ie szczęście dla chło­

pa zostać np. u rzę d n ikie m , ale oczywiście dopóki nie d o jd zie m y do ideału społeczeń­

stw a bezklasowego, w k tó ry m wszyscy będą pracującą in te lig e n c ją , te rm in ten pozostanie w użyciu. Lecz p e w n ym jest, że w tedy, n a w e t gdy kto ś zyska sławę w ie lk ie g o uczonego czy a rty s ty , nie będzie to ju ż awans społeczny.

S praw a to je d n a k dalsza, lecz cóż zro ­ b ić z naszym i, w spółczesnym i tw ó rc a m i p ry m ity w u lite ra ckie g o ? Z w ra ca ć na nich uwagę? D ru k o w a ć ich p a m ię tn ik i, opo­

w ia d a n ia . pow ieści i poezje? Z apew nić im znośne w a ru n k i m a terialne? I ta k d ru ­ k u je się przecież w szystko, co w a rto ścio ­ we, a tu ta j w a rto ść m ie rz y się wszakże n ie k ry te ria m i fo rm y , lecz dojrzałością treści. R ów nież i zapłata należy się t y l ­ ko za pracę, k o n k re tn e osiągnięcia lu b za­

pow iedź uzyskania d o b rych w y n ik ó w (sty­

pendia). I oto ucho igielne, przez k tó re narazie przeciska się ty lk o zn ik o m y ch y­

ba p ro ce n t p o te n cja ln ych p isa rzy i poe­

tów .

Ostatecznie nie zawsze zdolności a r ty ­ styczne, a zwłaszcza lite ra c k ie o b ja w ia ją się w najw cześniejszej m łodości. Z lit e ­ ra c k im i u z d o ln ie n ia m i zwłaszcza n a jtr u ­ d n ie j, bo i w szkole podstaw ow ej zawsze trzeba coś pisać, a na ty m poziom ie o rto ­ g ra fia często przesłania jeszcze inne p ro ­ b le m y pisarskie. Jednak i nauczyciel ta ­ k ie j szkoły — zwłaszcza gdy zwiększona zostanie d e fin ity w n ie ilość la t n a u ki, bę­

dzie m ia ł tu w dzięczne pole do popisu, je ­ ś li oczyw iście sam chociaż teoretycznie w k w e stia ch tw órczości lite ra c k ie j będzie

(2)

KAROL IV. ZAIVODZM SKI

T R Y U M F Y N O R W I D O L O G I I

C Y P R I A N N O R W I D

się o rientow ał. Chodzi tu o rozszerzenie bazy społecznej, z k tó re j w y w o d z i się na­

ry b e k a rtystyczn y, bo ja sn ym jest, że no­

we ch a ra kte ry, inne tem peram enty, co tu m ów ić — świeża k re w , choćby to b y ła k re w „lite ra c k a “ — m u si pogłębić za­

kres naszej lite ra tu ry , podnieść je j po­

ziom i nadać je j k s z ta łt godny naszej epoki, m usi zdziałać, że sztuka stanie się p ra w d z iw y m w yra ze m życia i rze czyw i­

stości, czy n a w e t — ja k chcą n ie k tó rz y

— je j heroldem .

N arazie to n lite ra tu rz e n a d a ją 'b e z w ą t- p ie n ia pisarze w y ro ś li na społecznej bazie

^ in te lig e n ckie j a często w yra źn ie in te le k - tu a lis ty c z n e j i niczego tu nie zm ieni fa k t chłopskiego, czy robotniczego pochodze­

n ia n ie lic z n y c h zresztą in d yw id u a ln o ści.

Wszyscy o n i w łączając się w p ew nym mom encie w o rb itę pew nej k o n w e n c ji l i ­ te ra c k ie j, z b y tn io w swych pierw ocinach ju ż b y li z w y k le zależni od obow iązują­

cych schematów, aby je od podstaw prze­

łam ać. A inną je st rzeczą, że a rty s ta nie może zaczynać bez oparcia się o cało­

k s z ta łt naszych zdobyczy k u ltu ra ln y c h , że m usi ko rzysta ć z doświadczeń a rty s ty c z ­ n ych w szystkich epok, aby nadać piętno w ła sn e j epoce.

N ie uda się to chyba ty m pisarzom p r y ­ m ity w n y m , k tó rz y ju ż zd o b yli n ie ja ko pe­

w ie n rozgłos na terenie p ry m ity w u , bo zapóźno d la n ich ju ż na ca łko w ite prze­

staw ienie i zrew olucjonizow anie swej tw órczości. W ierzę, że w łaśnie ten artysta i ten pisarz, k tó r y przeobrazi sztukę, k tó ­ r y stw o rz y dzieło lite ra c k ie odpowiadające d ą ż e n io m ,i w ym aganiom naszych czasów, że te in d y w id u a ln o ś c i, któ re stw orzą no­

w y s ty l a rty s ty c z n y i w y p ra c u ją nowe treści k u ltu ra ln e , now y kie ru n e k naszej k u ltu ry , w y jd ą w łaśnie spośród tych l i - czebniejszych przecież w a rs tw społecz­

nych, k tó re jeszcze stale czekają choćby na ksią żki, p ra w d z iw ie i wszechstronnie w n ik a ją c e w istotę ich życia, ogarniające w szystkie ich m y ś li i całą ich świadomość społeczną, a jednocześnie p oryw ające s w y m niesfałszow anym i zro zu m ia łym d la n ic h pięknem . Zastrzegam się, że ta

„zro zu m ia ło ść“ w m oim pojęciu, to nie przystępność, nie dostosowywanie się do niższego poziom u ośw iaty, lecz s ty l odpo­

w ia d a ją c y c h a ra k te ro w i mas w n a jb liż ­ szej ju ż . chyba przyszłości przeciętnie ośw ieconych (które je d n ak nie będą żadną e litą in te le k tu a ln ą ), lecz treść b lis k a ich zainteresow aniom i u św iadom ieniu spo­

łecznemu. Czy treść ta będzie taka, ja ­ k ie j dom agają się liczne k o n k u rs y lit e ­ ra c k ie — nie wiem . P raw dopodobne, lecz niezupełnie pewne.

I oto zapow iadany p u n k t k u lm in a c y jn y m oich w yw o d ó w . N ie m ylę się chyba, je ś li pow iem , że każda epoka naszej k u l­

tu r y n a w ią zyw a ła do in n e j, daw no ju ż m in io n e j epoki. Lecz b y ły to zawsze k u l­

tu r y w a rs tw dom in u ją cych , k u ltu r y e li­

tarne, w k tó ry c h w a rs tw y szersze naw et w d a w n ych dem okracjach nie m ia ły p ra ­ w a rów nego, ogólnego sta rtu . Nasza epo­

ka, k tó ra daje to p ra w o do stw orzenia k u ltu r y powszechnej i bezklasowej — nie m a do czego nawiązać, je ś li ma powstać ru c h k u ltu ra ln y o w iększym i szerszym z n a tu ry rzeczy zasięgu n iż renesans, ba­

ro k , oświecenie lu b rom antyzm .

' B yć może, że są ju ż ludzie p ow ołani do nauczania przyszłych m y ś lic ie li, a rty s tó w i lite ra tó w do m ów ie n ia im , ja k m ają tw o rz y ć w n o w ych naszych w arunkach.

Lecz je ś li n a w e t znam y dobrze kie ru n e k, to ciągle jeszcze n ie w y ra ź n y je st k ra jo ­ braz te j drogi, k tó rą w ypadnie kroczyć now ej k u ltu rz e i je j nieodłącznemu skład­

n ik o w i — lite ra tu rz e . Trzebaby w ięc dbać przede w szystkim o ja k najszersze k a d ry n a ry b k u artystycznego, ukazyw ać im w szystkie jasne i ciemne stro n y do­

tychczasow ych osiągnięć k u ltu ra ln y c h . A nową k u ltu rę , nowa lite ra tu rę , nowa treść i n o w y s ty l niech znajdą ci n o w i tw ó rc y sami, bo lic h y to nauczyciel, k tó ­ rego chociażby jeden uczeń nie prze w yż- szy*- Alfred Kowalkowski

„Wydarzeniem dnia“, ponad wszel­

kie spodziewanie, kończącego się roku 1947 w życiu litera-kiem Polski było ukazanie się V a d e - m e c u m Cypria­

na Norwida w wycjaniu fototypicznem nakładem Towarzystwa Naukowego Warszawskiego. Wspaniałe zakończenie, ostatnie i najwyższe ociągnięcie „roku jubileuszowego“ w 125-lecie narodzin Norwida, zainaugurowanego, akurat chyba 365 dni przedtem wystawą Nor­

widowską w Warszawie *). Tego, obfi­

tego w plony, roku pracy nad Norwi­

dem i jego udostępnieniem —■ inicjato­

rem, i duszą był, jak to powszechnie wia­

domo w kołach miłośników literatury, Wacław Borowy. On też poprzedza

„Vade-mecum“ przedmową, łącząca naj­

wyższą, drobiazgową, pedantyczną ści­

słość edytorską z umiejętnością zainte­

resowania niefachowego nawet czytel­

nika losami tych ważkich w dziejach poezji polskich kartek.

Zaszczyt związania swego imienia z tą pomnikową księgą zawdzięcza Wa­

cław Borowy nietyle tej okoliczności, iż nikt inny nie łączy równej erudycji z równym darem artysty-krytyka, ale i zasługom swym w dziele ocalenia tak samego rękopisu, jak i całego miriamo- wego archiwum. Sprawa ta była już przedstawiona w druku przez jednego z najważniejszych jej uczestników, St. P. Koezorowskiego; ale ta, pełna modestii, relacja nie wydobywa na światło dzienne całej bohaterskiej stro­

ny tej ekspedycji ratowniczej bojowni­

ków kultury polskiej do ruin dopalanej przez Niemców Warszawy. Wśród nich szczególnym blaskiem jaśnieje ze względu na „prowadzącą“ rolę a jedno­

cześnie na udział w fizycznej pracy wśród mroźnych, pożarami tylko ogrze­

wanych zwalisk, które służyły i za nocleg skąpo odżywianym nędzną stra­

wą bohaterom, postać Borowego. W y­

cieńczony fizycznie i nerwowo wsku­

tek pracy w warunkach egzystencji o- kupacyjnej, z odmrożonemi, niezale- czonemi przez całe te lata rękoma, pod grozą śmierci, nie tylko z kaprysu wro­

gich żołdaków, lecz i z kaprysu bardzo chorego serca — nie ustaje aż do końca w ofiarnym wysiłku. Z chwilą wydania

„Vade-mecum“ można powiedzieć, sty­

lem norwidowym, że dzięki niemu dzieło to „od-istniało“, uzyskało na no­

wo istnienie, wreszcie trwałe i przez złośliwości przypadku nie zagrożone.

Dlaczego jednak uważamy tę książkę za ewenement literacki? Teraz bowiem dopiero mamy w całości (dochowanej) i w autentycznej postaci, w porządku utworów, zamierzonym przez poetę, jedno z zenitowych wzniesień się liryki polskiej, jako „tom poetycki“ bodaj bez precedensu (z wyjątkiem sonetów Mic­

kiewicza) na szczytach poezji polskiej, w działalności pisarskiej samego Norw i­

da bez analogii. Wiele wspaniałych utwo­

rów napisał Norwid i przed i po „Vade- mecum“, nigdzie jednak na przestrze­

ni jego twórczości nie mamy takiej koncentracji dokonań poetyckich i w y­

raziście ukazanych najważniejszych, bardzo różnorodnych, często aż sprzecz­

nych rysów jego osobowości twórczej, jego „ja lirycznego“, jego repertuaru środków ekspresji, „chwytów“ arty­

stycznych jak w tej książce, stanowią­

cej płód centralnego okresu dojrzałości czterdziestoparoletniego autora. Pozna­

nie tej książki, od tej chwili dostępne każdemu — pismo Norwida w niej jest bardzo czytelne — staje się obowiąz­

kiem nie tylko każdego miłośnika po-

* ) O t ej i o in n y c h „u ro c z y s to ś c ia c h n o r w i- d o w y c h “ u m ie ś c iłe m g a rś ć w ia d o m o ś c i, n a w ią ­ z u ją c do n ic h s w o je b a rd z o z u c h w a le u w a g i w „ M y ś li W s p ó łc z e s n e j" (z lip c a - s ie rp n ia 1947).

ezji lecz i każdego kulturalnego polaka, na równi ze znajomością kilku najwięk­

szych dzieł literatury ojczystej.

Czy po jej wydaniu możemy uważać obowiązek nasz w stosunku do spuściz­

ny Norwida, a choćby w stosunku do

„Vade-mecum“ za spełniony? Bynaj­

mniej, i wydanie to jest etapem otwie­

rającym nowe postulaty i nowe proble­

my. Ono dopiero otwiera możliwości godnego wyboru przynajmniej dzieł poetyckich Norwida, zanim opubliko­

wane już, a może czekające jeszcze pu­

blikacji „disjecta membra“ zostaną uję­

te jednem, w granicach ludzkich możli­

wości doskonałem „wydaniem zupeł- nem“. A jakie trudności będą się pię­

trzyć po drodze można osądzić już za­

stanowiwszy się nad tą podobizną rę­

kopisu „Vade-mecum“ (do której może należało dołączyć wiersze znane skąd­

inąd, drukowane gdzieindziej, ale zda­

niem erudytów, należące do cyklu, ty l­

ko z niego zagubione).

Rękopis, który był czystopisem, został do pewnego stopnia „opublikowany“

przez poetę, który go proponował w y­

dawcom, dawał do czytania znajomym itd. W tej też czystopisowej redakcji wiersze były dotąd drukowane (prze­

ważnie przez Miriama). Czy ten tekst musimy uznać za ostateczny i podać w popularnych edycjach, a w wyda­

niu zupełnem jako zasadniczy? Borowy jest innego zdania i odczytuje inną wersję zaraz pierwszego wiersza ksią­

żki, biorąc pod uwagę ołówkowe nad czystopisem poprawki. Takie poprawki znajdujemy i w szeregu innych utwo­

rów, bardzo pośpieszne, niedbałem i nie czytelnem pismem, bylejakim ołówkiem,

„sobie dla pamięci“. Zdawałoby się, że Borowy ma rację, przytrzymując się powszechnej zasady wydawców: tekst najpóźniejszy jest miarodajny, wyraża, jak najpóźniejszy testament, ostatnią wolę poety. A jednak...

Wiemy napewno jak wyglądałyby te utwory w druku gdyby powiodły się zabiegi Norwida o ich wydanie. Ale i po wydrukowaniu nieraz wymagający artysta — krytyk własnego dzieła, gdy rzuci nań okiem, często nie czuje się zupełnie zadowolony; przychodzą mu pomysły ulepszeń, notuje taki pomysł, pośpiesznie, żeby nie uciekł pamięci, czasem nie zastanawiając się, czy ta cząstkowa poprawka nie nadwyręży ram całości, metrum itp.; na podsta­

wie tych szkicowych notatek mógłby stworzyć nową, ostateczną redakcję.

Znamy u Norwida tak jak w jeszcze jaskrawszej .formie u innych poetów, parę takich wykończonych „replik“ z o Imiankami. Mogłoby i w naszym w y­

padku coś takiego nastąpić. Ale nie na­

stąpiło. Norwid nie napisał w ostatecz­

nej formie nowych redakcyj utworów, nad których poprawieniem niekiedy w ciągu 18-tu lat przemyśliwał i których szkicowe poprawki nam pozostawił w formie ołówkowego rzutu, stenogramu dla własnego użytku. Nie wydaje mi się, żeby ten ołówkowy szkic miał prze.

ważyć autorytet czystopisu przygotowa­

nego do druku. Tego rodzaju wątpli­

wości nie są odosobnione w dziejach tekstologii: wydawcy Ronsarda spiera­

ją się czy brać pod uwagę zmiany w późniejszych wydaniach wprowadzone przez poetę, częstokroć dość nieszczęś­

liwe. Nawet i ostateczna bowiem, ale późniejsza decyzja zmiany może być po­

wzięta przez poetę, dalekiego już od tej fali liryzmu, która w pierworodztwie znalazła formę utrwalenia „schwytanej chwili“, jak to formułuje doświadczo­

ny poeta Staff, w swej pomnikowej A r s p o e t i c a.

Ale gdy takim ewenementem Norwi- dologicznym zamknął się rok ubiegły, rok bieżący otwiera się sensacją w tej samej dziedzinie. Oto w nr 1(42) „No­

win Literackich“ możemy odnaleźć (na 5-tej stronie, w prawym dolnym ką­

cie) artukuł znalazcy, J. W. Gomulickie- go oraz wiersze, których w kulturalnem piśmie „literackiem“ spodziewalibyśmy się na pierwszej stronie, w specjalnie wyróżniającej formie graficznej, jakimś

„cicerem“ czy inną czcionką, samą już swą wielkością symbolizującą wielkość wydarzenia.

Są to bowiem nieznane wiersze Nor­

wida. I, trzeba odrazu podreślić, nieja- kieś błahostki, które od czasu do czasu wydobywano w dwudziestoleciu z cza­

sopism dawno niewertowanych lub z rę­

kopiśmiennej spuścizny: wśród tych u- cinków epigramatyczno-dydaktycznych, lub fragmentów, były rzeczy ciekawe, znajdowało się nieraz ślad „lwiego pa­

zura“, ale nie było chyba żadnego skoń­

czonego w swej doskonałości utworu, żadnego z tych bezbłędnych osiągnięć najwyższego stylu norwidowego, na któ­

rych wspiera się wielkość poety.

Inaczej teraz. Dwa niewielkie wiersze (7 wzrotek ąuasi-safickich w jednym, 2 czterowiersze w drugim) ale widać już przez samego autora, czy też przez jego przyjaciela Mariana Sokołowskiego (w którym J. W. Gomulicki widzi, na- postawie bardzo przekonywującego ro­

zumowania, nakładcę druczku) ocenio­

ne tak wysoko, że uznane za godne na­

tychmiastowej publikacji w osobnej książeczce. „Książeczce“ — to zawiele powiedziane: „dwukartkowa, bezokład- kowa i beztytułowa ulotka“, jak o niej pisze ten, co ją widział; w każdym ra­

zie nowy nieznany bibliografom, osobny, za życia autora wydany, druczek Nor­

wida, tern jeszcze wyróżniający się w nielicznym ich szeregu, że pojawienia się jego nie usprawiedliwia intencja pu­

blicystyczna, wyraźna w niektórych in­

nych. Jest to dzieło „czystej poezji“ : tak je zakwalifikuje najsurowszy na­

wet stronnik oddzielania norwidowych

„rozpraw wierszem“ od jego szczerze lirycznej produkcji. Przyzna to każdy dzisiejszy czytelnik, któremu ułatw i­

łoby się poznanie „Mojej Ojczyzny“

i, „Sfynxa“ przedrukowaniem ich na tern miejscu. Szanując prawa • pierwo- znalazcy, nie zrobimy tego bez jego po­

zwolenia. Ograniczymy się do „opisu“

utworu, o tyle o ile jest to możliwe.

Wiemy, że Norwid, daleki od mono­

tonii w swej twórczości (mimo jedno­

czącego ją, na najwyższym, poziomie syntezy, piętna tak swoistego własnego

„stylu“), pisał utwory różniące się bar­

dzo, zarówno pod względem zastoso­

wanych w każdym środków ekspresji i ich proporcji, tak i pod względem u- działu liryzmu: od bezpośrednio ujaw­

nionej prawie lenartowiczowskiej, rzew­

ności, lub wydobywanego ze zwiercie- dlonej rzeczywistości irracjonalnego na­

stroju r-*- aż do bardzo pośrednich ma- nifestacyj liryzmu, który ujawnia się tylko z zestawienia znanego skąd-inąd najgłębszego przywiązania poety do pewnych zasad, oraz jego osobistych przeżyć a wyrażonej sucho, najczęściej ironicznie, oceny aktualnych zdarzeń i objawów współczesnej kultury.

Kombinując te różnorodne podstawy podziału, zręczna analiza mogłaby w y­

różnić być może kilkanaście zasadni­

czych typów jego twórczości lirycznej które, dla dogodniejszego później użyt­

ku należałoby ponumerować, wzorem St. I. Witkiewicza: w swym znanym

2

(3)

cennik .1 własnej pracowni malarskiej ujmował on ten sposób rodzaje portre­

tów, na żądanie klienteli wykonywa­

nych. Weźmy dla przykładu takie, po­

wszechnie znane perły korony lirycznej Norwida: „Moja piosnka“ (Do kraju tego, gdzie kruszynę chleba), „Sieroc­

two“ (Mówią że ludność bogaci się co wiek), „Pielgrzym“ (Nad stanami jest i stanów stan) każdy w odrębnym ro­

dzaju (choć nie tak rozbieżne między sobą jak inne, których kilkanaście moż­

na by wyliczyć). Otóż „Moja Ojczyzna“

jest jakby syntezą rodzajów, sprezento­

wanych zacytowanemi utworami, je­

dnocześnie będąc najkrótszym, ale m i­

mo epigramatycznej zwięzłości, zupełnie jasnym wykładem filozofii religijnej Norwida i jego „filozofii kultury“ (co się często wymienia jako naczelną war­

tość jego myślowego dorobku), i ukazu­

je jego postać w nierozdzielnem połą­

czeniu oblicza Polaka i oblicza wszech- człowieka. Niewątpliwie, ten utwór, zarówno swą nieskazitelną formą, wew­

nętrzną i zewnętrzną, jak i bogactwem i wagą zawartej w niewielu słowach myśli, należy do najcelniejszych arcy­

dzieł twórcy.

Inne jest znaczenie drugiego utworu.

Doskonale go określa sam wydawca:

„Sjynx już swoim tytułem potrąca 0 poezję hermetyczną i takiej poezji hermetycznej, ciemnej intencjonalnie, jest u Norwida może najdobitniejszym 1 najporęczniejszym do analizy przykła­

dem“. Taką analizę przyobiecał nam J. W. Gomulicki; oczekujemy jej z nie­

cierpliwością nie tylko ze względu na Norwida, ale ze względu na szerszą kwestię znaczenia artystycznego ciem­

ności w poezji i oddziaływania poezji niezrozumiałej: kwestia to i sama w so­

bie ciekawa, i „kluczowa“, być może, dla podstawowych zagadnień teorii po­

ezji, ostatnio dosyć często poruszanych, zwłaszcza w związku z książką Konra­

da Górskiego „Poezja jako wyraz“.

Tej analizy oczekujemy tern cieka­

wiej, że- autor artykułu coraz bardziej ujawnia, spółżyjący w nim z pasją eru- dyty ■ i upartego a szczęśliwego poszu­

kiwacza skarbów literackich, zatopio­

nych na dnie oceanu przeszłości — dzie­

dziczny talent pisarski i krytyczną in­

teligencję. Dowodem jest także arty­

kuł towarzyszący ostatnio opublikowa­

nym wierszom Norwida. Czyta się go jak porywającą nowelę, niewiadomo czy ze względu na umiejętność przdsta- wienia, czy też ze względu na zawarte w nim sensacje. Zapowiada się w nim publikację „garści nieznanych liryków i fraszek“ Norwida, czyli wznowienie zniszczonego prawie do ostatniego eg­

zemplarza konspiracyjnego nakładu z 1944 „Gromów i pyłków“, pomnożo­

nych o świeże znaleziska; poza tą ksią­

żeczką, wydanie dwu, pewno większych utworów, skoro się w niej nie mieszczą

— „Filokleta“ i „Dwóch aureoli“. W y­

mienia szereg utworów Norwida, które znamy z tytułów, a których dotychczas nie znaleziono, z nadzieją, że jak wiele innych z czasem „wypłyną“. Na zakoń­

czenie wreszcie podaje, że autentyczny druk wielkiego poety pod tytułem „Gro­

my i pyłki“, wspomniany w Bibliogra­

fii Estreichera, „a przez następnych ba- daczów uważany za zwykłą legendę“ (i dlatego J. W. Gomulicki uważał za sto­

sowne zabrać ten tytuł dla własnego zbiorku znalezisk norwidowych!) — nie jest legendą. „Oto znalazły się w między czasie dowody, że to jednak nie legenda bibliograficzna, nie pomyłka któregoś z przygodnych informatorów i nie mistyfikacja“... Dowody, to rzecz ważna; mając je w ręku możnaby, przedsięwziąć nowe żmudne poszu­

kiwania: po archiwach drukarni pary­

skich, po zbiorach egzemplarzy obo­

wiązkowych (jeśli taki obowiązek istniał we Francji Drugiego Cesarstwa): nie wiem czy tego już próbowano.

Dowody — to rzecz ważna. I żeby na zakończenie nie pominąć cieniów ra­

dosnego obrazu, którym w norwido- logii otwiera się rok bieżący, stwier­

dźmy iż zniszczenie w powstaniu w ar- szawskiem odnalezionego na krótko przed nięm autentycznego druku „Mo­

jej ojczyzny - Sfynxa“, jest wielką stra­

tą. Wydawca zapewnia że „uratowano wierny odpis obydwu wierszy“. Czy wierny „co do joty“? Pisownia w dziś publikowanym przedruku nie wydaje się być autorska; również interpunkcja, acz mająca niektóre właściwości norwi­

dowskie (Że, to jej stopy). Sytuacja:

znalezisko, wkrótce po nieoczekiwanem wychyleniu z mroku przeszłości, ginie w katastrofie narodowej — nie jest bez precendensu w dziejach literatury po­

wszechnej. Tak było ze „słowem o wy­

prawie Igoria“ i . wiemy jakiemu scep- tycyzmowi, do dziś nie wygasłemu na Zachodzie, otworzyło to pole. I w tej sprawie i w tamtej nie jestem scepty­

kiem. Ale nie zamykam oczu: popyt w y­

wołuje podaż; gdy brak towaru, podra­

bia się „przedwojenny“, „w pierwszym gatunku“. Norwida można też podro­

bić, a przy wielkim talencie „spraw­

czym“ — falsyfikat będzie jeszcze bar­

dziej norwidowski niż sam Norwid.

W sprawie tej nie sądźmy z nieuda­

nej powojennej próby parodii jego sty­

lu: do tego trzeba i większego talentu i większej orientacji w istotnych dla danego stylu poetyckiego właściwo­

ściach. Ale jest dowód dawniejszy tej możliwości, tern bardziej zdumiewający, iż wyszedł z pod pióra poety, mającego swój, bardzo od Norwida odmienny styl, z głowy obcej intelektualnej dociekli­

wości jego wielkiego równieśnika.

Prawda, miał on za sobą dawną i dłu­

goletnią z nim zażyłość, rozpoczął w tem samem środowisku literackiem twórczość, napatrzył się i nasłuchał są­

dów, podkreślających coraz uparciej wzrastające z latami „dziwactwa“ — odrębności krzepnące w coraz bardziej swoisty styl Norwida. To — Lenarto­

wicz: weźmy jego wiersz „Do Cypriana Norwida“. Podpisany nazwiskiem ad­

resata uszedłby napewno za jedną z najwdzięczniejszych a zarazem naj­

bardziej typowych jego rzeczy, — m i­

mo, że prawdziwy autor gardzi drobne- mi łatwemi sposobami małpowania wzo­

rów (np. nie pisze „myśliłem“ tylko po­

spolite „myślałem“), używa strofy czę­

stej u Norwida, ale i poza nim popular­

nej. Zamiast uwypuklać „chwyty“ ar­

tystyczne, zastosowane tu wzorem Nor­

wida, wymowne przemilczenia, nie­

zwykłość obrazowania i leksyki, przy- przypomnijmy raczej, za przykładem świeżego wyboru M. Grydzewskiego, to małe arcydzieło naśladownictwa poety­

ckiego:

Tobie, co-ś przebył oceanu głębe, Po­

dróżny Panie, Postylion, a nie Wenery gołębie, Niesie pisanie. Otwrórz i czy­

taj jeśli cię nie zraża Poziomość człeka, Który pod bramą rzymskiego cmentarza Na grób swój czeka. I ciekawego nie ma nic powierzyć, Roniąc łzy rzęsne, Prócz <'hyba tylko, iż szczęściem jest nie żyć W czasy nieszczęsne. I już nie żąda rady ni przewodu, Zestarzan w bólu, konającego sierota narodu — Tyle mój Królu. Innemu dane zostało zwyciężyć, Więc cześć zwycięstwu! Mnie dane by­

ło lekkością zaciężyć Polskiemu męstwu.

A ja myślałem, że tą lekkość ptaszą, Skrzydło żurawi, Na postrach wrogom w czystą zbroję naszą Husarz oprawi.

Palec na usta — a cóż komu na tem, Indziej to widzą. Tu słuszna milczeć;

zobaczym za światem, Kogo zawstydzą Do zobaczenia, Rycerze, Poeci, Męże, Prorocy! Do zobaczenia — przelatujmy dzieci, Jak gwiazdy w nocy.

Więc podrobić Norwida można. Nie jest atoli to niebezpieczeństwo, którego by już teraz należało się wystrzegać.

Popyt na jego inedita jest, ale w ograni­

czonych kołach, któreby nie mogły pła­

cić na wagę złota wysiłek falsyfika­

tom, a przecież w nim musiałby się jed­

noczyć wielki talent z brakiem ambicji poetyckiej no i skrupułów. Nie znajdzie się jeszcze redaktor popularnego pisma, który za taki wyczyn sypnąłby setkami tysięcy złotych, skoro nawet i miejsca na pierwszej stronicy nie warte są cu­

dem odnalezione wiersze Norwida.

Przyjmując więc ich autentyczność do­

rzućmy jeszcze, że powstałe w 1860, 1861 r., wysoko ocenione przez autora, powinnyby były być włączone do „Va­

de-mecum“, do którego to zbioru pasu­

ją jak najbardziej swym charakterem.

Zbiór to zresztą bardzo urozmaicony pod względem składu; są w nim w ier­

sze o wiele wcześniejsze niż epoka two­

rzenia większości w nim zawartych (1860— 1865), przytem także już po­

przednio drukowane. Uzasadnione więc będzie przypuszczenie, iż ostatnie znale­

ziska Juljusza W. Gomulickiego należą do liczby utraconych części składowy _h wiekopomnego zbioru, którego udostęp­

nienie światu było przedmiotem pień dziękczynnych pierwszej części niniej­

szego artykułu. Może istotnie, fanta­

styczny zbieg okoliczności (,rzeczywi­

stość okazała się — jak zwykle — fan­

tastyczniejsza od wszelkich przypusz­

czeń“ stwierdza w toku swego komen­

tarza szczęśliwy znalazca!) zaczyna już zaraz po publikacji „Vade-mecum“ uzu­

pełniać szczerby, zadane mu twardą ręką dotychczasowego jego losu.

*

Już po napisaniu powyższych uw ag do­

szedł do m ej w iadom ości fa k t, k tó re m u też się należy m iejsce w śród try u m fó w n o rw id o lo g ii. Jest to p o p u la rn y w y b ó r poezji N o rw id a , ułożony i poprzedzony wstępem przez M. Jastruna. N ie trzeba m ó w ić ja k w ie lk ie g o znaczenia je st sam fa k t skie ro w a n ia „p o d strzechy“ tego tr u ­ dnego poety, pierwsza od w ie lu la t próba, ściśle od la t 24, od w y d a n ia p ra k ty c z n ie dziś niedostępnego to m ik u „B ib lio te k i N a ­ ro d o w e j“ opracowanego przez St. C y w iń ­ skiego, k tó r y b y ł p ie rw s z y m wogóle, (je śli nie liczyć in n y zupełnie m ających c h a ra k - ten a n to lo g ii Z fębow icza) k ro k ie m na te j drodze. Czasy to ja k w id z im y zam ierzchłe i w c a le -n ie pom niejszając zasług nieod­

żałowanego w ile ń skie g o p o lo nisty, a n i nie u jm u ją c . zalet n ieprzem ijającego naw et znaczenia jego opracow aniu, nie sposób zaprzeczyć, że zostało ono dokonane ze specjalnego stanow iska, tra d ycyjn e g o dla w ie lk ie g o . odłam u naszej w ie d zy o lite ra ­ turze —- ze stanow iska in te rp re ta c ji m y ś li p o ety-nauczyciela na ro d u (w ty m w y ­ pa d ku ja k b y przeciw staw ianego w iesz­

czom ro m a n ty c z n y m — an tyro m a n tyczn e - go wieszcza). W ięc też choć C y w iń s k i przeprowadza, i to bodaj pierw szy, bardzo płodne rozróżnienie w spuściźnie N o rw i­

da „p o e z ji liry c z n e j“ od „d y d a k ty c z n e j“

(w śród te j d ru g ie j ceniąc w ysoko Rzecz o wolności słowa, bez zalecania je j je d ­ nak ja k o w zo ru poezji N o rw id o w e j), to je d n a k o in tro d u k c ję cz y te ln ik a w rozu­

m ienie N o rw id a -a rty s ty , N o rw id a -p o e ty lirycznego nie zabiega dostatecznie.

Inaczej się zabiera do tego o sta tn i w y ­ dawca, sam jeden z czołow ych k o n ty n u a ­ to ró w poezji dwudziestolecia. Ja k b y po­

de jm u ją c, nieznane m u praw dopodobnie p ro te sty niżej podpisanego p rze ciw prze­

s ła n ia n iu całości dzieła no rw id o w e g o Pro- methidionem (poraź p ie rw szy bodaj w ła ­ śnie e x -re p u b lik a c ji C yw ińskiego, w a r­

ty k u le , k tó r y zamieścił, k ie ro w a n y w ó w - czach pod względem lite ra c k im przez d r Stefana Papee w Poznaniu „ K u r je r Po­

ra n n y “ ) stw ie rd za szkodliw ość szkolnej le k tu ry tego u tw o ru d la zrozum ienia p o e z j i n o rw id o w s k ie j i oddziela ją ca ł­

k o w ic ie od id e o lo g ii -poety. We wstępie, k tó ry w g łó w n y m zrębie b y ł ju ż o p u b li­

k o w a n y w „K u ź n ic y “ (nr. 21 z ub. r.) i ju ż wówczas uderzał c z y te ln ik a tra fn o ścią u ję cia i śmiałością sądu, w olnego od sno­

b istycznych uniesień (por. U roczystości N o rw id o w e , „M v ś l Współczesna“ zęsz. 7-8 r. ub.), tu odpow iednio prze ro b io n ym , oczyszczonym od zbytecznych akcentów p u b licystycznych i rozszerzonym, (p rz y - czem „in fo rm a c jo m o życiu poety pośw ię­

cono zaledwie p ó łto re j stro n y z d w u d zie - stostronicow ej całości), o trz y m u je m y je ­ dną z najlepszych c h a ra k te ry s ty k N o r­

w id a -p o e ty , włączonego w łańcuch d o m i­

n u ją c e j w nas od w ie k ó w „p o e z ji m y ś li“ . A p ro b a ta d la -'•Norwida ja k o m istrza w te j w łaśnie o dm ianie poezji nie jest b y n a jm n ie j rów noznaczna z w y z n a w -

stw em jego filo z o fii: w ie m y że J a stru n jest bardzo d a le k i od p rzyję cia re lig ijn y c h je j podstaw , w ię c też a czko lw ie k nie jedno w poglądzie na św ia t N o rw id a pod­

k re śla ja k o słuszne, składa m u h o łd nie ja k o „m y ś lic ie lo w i, filo z o fo w i, lecz ja k o a rtyście, dla którego m a te ria łe m jest m yśl, re fle k s ja , doświadczenie k u ltu ra ln e ludzkości“ . Z w ie lk im zm ysłem k ry ty c z ­ n y m u m ie w ydaw ca oddzielić spraw ę a r­

tystycznego w cie le n ia m y ś li od je j m e ry ­ to ryczn e j słuszności, w ię c też nie p o m ija w w yborze ty c h u tw o ró w , w k tó ry c h ja ­ skra w ię w y p o w ia d a się w ia ra re lig ijn a poety i to n ie ty lk o gdy pod względem spo­

sobu w y p o w ie d z i są a rcyd zie ła m i sztu ki n a p om knienia w szechśw iatow ej m ia ry ((Amen, Sieroctwo), lecz i gdy w zruszają poprostu, k o rn ą ufnością chrześcijańskie­

go serca (Ruszaj z Bogiem).

W ięc też, nieobciążony żadnem i skrępo­

w a n ia m i ideologicznym i, a dokonany z n ie z w y k ły m sm akiem artystyczn ym , w y b ó r jest, w granicach lu d zkich , dosko­

nały. N ie można wskazać w n im a n i je d ­ nego wiersza, k tó ry b y n a d a w a ł się do usunięcia; bardzo zaś m ało ta k ic h , k tó ­ ry c h obecność je st m n ie j konieczna, k tó ­ re nie należą pod każdym względem do arcyd zie ł N o rw id a . B ra k u je je d n a k sporo w ierszy, k tó re w ejść muszą do pełnego kanonu jego w y b ra n e j poezji. N ie będę w y lic z a ł z b y t długiego szeregu ty tu łó w . P rzykła d o w o ty lk o wskażę, iż odrazu -na początku w ie rsz D o** („P ó k i w cienistych kniejach:..“ ) je st niezbędny i ze w zględu na swe poetyckie w a rto ś c i i ja k o n a j­

wcześniejsze (a ju ż ta k 'd o jrza łe i w y ra z i­

ste) ujęcie w łasnego p ro g ra m u po e tyckie ­ go (ba rd zie j ko n k re tn e n iż z b y t m e ta fo ­ ryczny, m łodzieńczy o k rz y k Pióro tu po­

dam y na w stępie) i określenie zasadnicze­

go i niezm iennego w utw o rze c h a ra k te ru poezji N o rw id a . W dalszym zaś ciągu b ra ­ k u je zaktualizow anego d 'a mego pokole­

nia d w u k ro tn ie , w dwóch k a ta stro fa ch d zie jo w ych („Co raz to z siebie, ja ko z drzazgi sm olnej, w o ko ło lecą szm aty za­

palone...“ ) w iersza. W pamiętniku (z Za kulisami: „N ie ty lk o , p ie rw się na ja dłszy M a n d ra g o r“ ), nieporów nanego w sw ym połączeniu patosu i iro n ii. B ra k Rozebra­

nej i w ie lu w ie rszy z Vade-mecum, k tó re należało je d n a k dać w je d n y m ciągu, nie rozrzucając po całej książce.

Na je j szkodę, ja k wogóle każdej ks ią ż k i p o e ty c k ie j, podsuw ającej bezpo­

średnio dźwięczenie słowa, w yszło też za­

stosowanie o fic ja ln e j p iso w n i i z b yt sw o­

bodne obejście się z g raficzną fo rm ą o ry ­ g in a łu . O bjaśnienia te kstu są naogół za szczupłe i nie zawsze tra fn e (np. p rze kła d m o tta „S u n t verba et voces“ ).

W szystko to je d n a k d ro b n o s tk i wobec fa k tu , że m am y wreszcie dobrą antologię poety u ła tw ia ją c ą jego poznanie a zara­

zem zarys tego co uzupełnione przez znaczną jeszcze część lir y k i oraz przez:

n ie k tó re poem aty i u tw o ry dram atyczne ^ (a n a w e t przez rozsądnie w y b ra n e fr a g - ::

m e n ty p o e zji „d y d a k ty c z n e j“ ),, u tw o rz y

„k a n o n “ N o rw id a , . pokaźną książkę „do.

czytania“ d la każdego hum anistycznie w y ­ kształconego Polaka.

Przeznaczenie bow iem w y b o ru doko­

nanego przez Ja stru n a nie je s t zupełnie jasne w ram ach „B ib lio te k i p isa rzy p o l­

skich i o bcych“ . Sąsiaduje z n im też

„sp o m n ia n y przez w n u k a “ B a łu c k i, popu­

la rn y w ówczas za życia, g d y samo im ię N o rw id a p o k ry ła noc zapom nienia, nie bez siuszności. choć nie bez tragicznego w osobistych dziejach pisarza oddźw ięku

„m in ię ty przez syna“ : b y liś m y św ia d ka m i ja k drogą kasow ych przedstaw ień, w k tó ry c h dla zabaw y b ra li u d z ia ł zn a ko m i­

ci a k to rz y (pam iętne „G ru b e r y b y “ w Rozm aitościach z F re n kie m , K a m iń s k im R apackim -ojcem , S zyłlin ża n ką , L u b ic z - Sarnow ską, bodaj z L udow ą), w skrzesał on dla „W a rs z a w k i“ , żeby dziś zająć (w ła ­ śnie tem i „G ru b e m i ry b a m i“ ) m iejsce w śród „k la s y k ó w “ lite ra tu r y p o ls k ie j.'in ­ na to je d n a k nieco „k la s a “ i „d ro g a do po­

tom ności“ inne niż u jego dzisiejszego są­

siada. Czyżby je d n a k m ia ł on ju ż sta­

nowczo w chodzić m iędzy o bow iązujących w szkole a utorów ? P o tw ie rd zało b y to (o h o rro r) sąsiadowanie z w y b o ra m i K o ­ n o p n ic k ie j (bardzo potrzebném i!), ułożo- nem i n a jw id o c z n ie j tu dla celów szkol­

nych, ja k świadczą p o d ty tu ły („w y b ó r dla k l. I I I szkoły p o d sta w o w e j“ i „w y b ó r dla k l. V I szkoły p o d sta w o w e j“ ). Można w ą t­

pić czy N o rw id , naw et w ta k u p rzystę p ­ n io n y m w yborze, będzie dostępny (z w y ­ ją tk ie m p a ru n a jw y ż e j w ierszy) d z is ie j­

szemu u c z n io w i szkoły podstaw ow ej (oby s tu d e n to w i h u m a n is ty k i!); n a to m ia st K o ­ n o pnicka w je d n y m d o b ry m w yb o rze m o­

głaby z p o ż y tk ie m w prow adzać w św ia t poezji młodsze i starsze dzieci, k tó ry m fa r ­ sa B ałuckiego n ie p rzyd a się n a w e t ja ko d o ku m e n t do d zie jó w lite r a tu r y i s ty lu pew nej epoki czem m ogłaby być dla w y - kszałconego czyte ln ika .

Karol W. Zawodziński

(4)

ZDZISŁAW KĘPIŃSKI

J A N C Y B I S K R A J O B R A Z Z E S P IC H R Z E M (O L E J 1939)

(Z W Y S T A W Y Z B IO R O W E J J A N A C Y B IS A W M U Z E U M W IE L K O P O L S K IM W P O Z N A N IU )

J A N C

Od lat piętnastu stoi twórczość i po­

stać Jana Cybisa w centralnym punkcie walki o polskie malarstwo.

A walka to odmienna od kampanii staczanych przez poprzednie generacje malarzy. Po raz pierwszy podjęto re­

wizję generalną podstaw malarstwa i nie o kierunek, o taki czy inny prąd, lecz o zdrowe elementarne założenie malarskie toczy boje grupa malarzy, której Jan Cybis jest sztandarowym przedstawicielem. Walczono u nas o re­

alizm i walczono o impresjonizm, o sym­

bolizm i secesję, o kubizm i rodzimy folklor w sztuce, zawsze jednak cho­

dziło o efekty mające zbliżyć zewnę­

trzne pozory polskiego malarstwa do ja­

kichś pierwowzorów zachodnio-europej­

skich, podczas gdy podstawowe walory, wspólne wszystkim kierunkom i wszyst­

kim epokom malarstwa, stanowiące naj­

istotniejszy przedmiot wiedzy artystycz­

nej szkół europejskich, pozostawały u nas poza świadomością artystyczną, zdane na łaskę talentu nie podpartego zdrową i solidną wiedzą. Tern się tłu ­ maczy, że malarz tak zdolny i tak nie­

kiedy doskonały jak Podkowiński, z chwilą, gdy tylko zmienił temat swo­

ich płócien i stracił pretekst do używa­

nia zieleni i fioletów, które upodobniały jego obrazy do dzieł francuskich impre­

sjonistów, znalazł się nagle bezradny i pozbawiony środków, jakby pozbawio- ny języka malarskiego. I wbrew włas­

nym dawniejszym twierdzeniom, że te­

mat w malarstwie jest rzeczą obojętną, nie potrafił już rzetelnie namalować frapujących go podówczas symbolicz­

nych koncepcji.

Tymczasem już w głębi średniowiecza malarze włoscy wiedzieli, że jeśli chce się namalować plastycznie a w sposób godny malarza głowę, to należy w cie­

niu dać zielonkawe ziemie, a w świat­

łach tony różowe. Wielcy francuscy twórcy gotyckich w itraży zdawali so­

bie również sprawę z tego, iż obecność czerwieni wymaga równoważnika w ko­

lorach zielonych lub niebieskich.

Kontrast barwny, jego podstawowe elementy, stosunki tonów dopełniają cych i tonów ciepłych i zimnych, zasa­

dy, którym one ulegają w optycznym widzeniu brył i planów przestrzeni, sta­

nowią podstawę wiedzy i przedmiot ustawicznych dalszych dociekań m i­

strzów malarstwa europejskiego, od wielkich bizantyjczyków, poprzez Ci- mabuego i Veronesa, poprzez Van Eyc- ków i Vermeera z Delft do Delacroix i Cezanne‘a.

One też bez względu na kierunki ar­

tystyczne stanowią rdzeń świadomości m alarskiej. wszystkich wielkich mist­

rzów i wszystkich wielkich szkół ma­

larskich.

O tę to świadomość malarską dopo­

minać się zaczęła u nas grupa młodych malarzy zorganizowana w tak zwanym komitecie paryskim (K. P.) z Janem Cybisem i ze zmarłym Zygmuntem Wa- liszewskim na czele. Jeżeli nie przypad­

kową, to najmniej chyba ważną jest ta okoliczność, że obrazy większości tych malarzy wywodziły się czy nawiązywa­

ły do dzieł impresjonistów lub wielkich ich kontynuatorów, jak Bonnard lub Vuillard. Niemniej okoliczność ta sta­

nowi ważny moment w taktyce prze­

ciwników całego tego ruchu i jego po­

stulatów.

Y B I S

Jak zawsze, a może nawet nieco in­

tensywniej i brutalniej ścierają się dziś w Polsce różne ugrupowania i świato­

poglądy malarskie. Wbrew temu jed­

nak, co tak chętnie się twierdzi o trud­

ności przyjęcia się w naszym kraju no­

wych kierunków, dość łatwo stosunko­

wo jest wybić się młodym nawet ma­

larzom bądź to w opinii kół artystycz­

nych, prezentując jakieś „najnowsze“

kreacje Zachodu, bądź to w opinii lai­

ków, trafiając w gust „zdrowego roz­

sądku“ pozorami naturalizmu albo pod­

bijając serca kompatriotów folklorem czy nutą swojskości. O wiele więcej trudu zadać sobie trzeba, aby wylegity­

mować się niekłamanymi walorami, aby stworzyć obraz wytrzymujący ma­

larską analizę. Łatwiej jednym słowem zostać u nas znakomitym malarzem, niż zrobić jeden dobry obraz, łatwiej zostać kubistą niż kolorystą, łatwiej zrobić obraz naturalistyczny lub dla odmiany surrealistyczny niż prawidłowo zbudo­

wany.

I oto stajemy się świadkami osobli­

wego zjawiska. Piętnaście lat temu, kiedy kapiści urządzali swe pierwsze wystawy, przyjęto ich z entuzjazmem.

Stali się z miejsca znakomitościami w świecie artystycznym i w yw arli wielki wpływ na najmłodsze generacje, oczy­

wiście w obozie postępowym. Trakto­

wano ich po prostu jako przedstawicieli jeszcze jednego „nowego kierunku“.

Kiedy jednak okazało się, że kapistom chodzi nie o impresjonizm lecz o ogól­

ne malarskie zasady, że są nie kierun­

kiem, ale sumieniem naszego malar­

stwa, zaczęła się reakcja.

N ikt nie podejmuje próby polemiki z analizami malarskimi kapistów, ale podjęto wielostronny obstrzał, aby w ogóle zmusić ich do milczenia. Do licha tam z zasadami! Zamiast kontrolować każdy swój krok na płótnie, gromadzić całe życie wiedzę i to w pocie czoła, 0 ileż łatwiej przejrzeć parę reprodukcji w zagranicznym czasopiśmie i „mach­

nąć“ coś uderzającego, zrobić jakiś ruch, coś zorganizować, rozkręcić propagandę, stanąć gdzieś na czele i wyżyć tempera­

ment. A temperament narodowy nie zawsze pcha nas na drogę trudną, na drogę rozsądnego wysiłku.

Malarstwo Jana Cybisa jest dziełem wielkiego charakteru i wielkiego talen_

tu. M iarą charakteru jest nie napu­

szona treść obrazu, lecz dyscyplina, z jaką artysta opanowuje swą kolory­

styczną zmysłowość, swoje wielkie 1 szczere rozumienie natury, budując z niewzruszoną konsekwencją bryły i plany przestrzenne według zasad op­

tycznych rządzących kolorem i elimi­

nując ze swych przeżyć wszystko co nieszczere, nieświeże, przesadne czy sztuczne, unikając wszystkiego co nie jest dane w bezpośrednim optycznym przeżyciu natury. Dlatego nie ma w dziełach jego żadnego efekciarstwa ani sentymentalnego ani barwnego.

Jest przy tym twórczość Cybisa dzie­

łem talentu największego i współcze­

snego kolorysty, jednego z największych kolorystów w dziejach malarstwa pol­

skiego, jednego zapewne z najświetniej­

szych w dzisiejszej Europie.

Wszędzie tam, gdzie wielu malarzy nawet z obozu kolorystów dostrzega

4>

Cytaty

Powiązane dokumenty

y całej Polsce, niezależnie bowiem od faktu istnienia, czy też narastania poezji obrazu- Idcej przeżycia niedawnej przeszłości, trudno Przypuścić, aby doniosłe

Zespół dowodzony przez Gdańszczan rzuca się w ięc na okręt adm iralski niep rzyja cie la i stacza długi po­. jedynek

rychlejsze uruchomienie badań nad krajami, z którym i utrzymujemy lub zapowiada się, że będziemy utrzymywali żywe stosunki, a więc z krajami skandynawskimi oraz

rę z nimi przymierza lub przynajmniej ro- zejmu, azylum to, które wczoraj wydało mi się niebem, może stać się dla mnie prawdziwym piekłem i zachwyt mój dla

Jeżeli malarz apoteozuje Ziemię, to obowiązkiem poety jest podpisać się jeszcze swoim imieniem pod czarną skibą I^usz- czycowską, która tyle słów krytyki

Krajobraz nie powinien przerastać człowieka, lecz musi się zmieścić w rytmie jego pracy lub w napięciu woli.. To samo odnosi się do widnokręgów morskich i do

Tylko pod iednym względem posiada naród polski jeszcze dziś dawne asymilacyj- ne zdolności: dzięki atrakcyjnej sile kobie­. ty polskiej udaje mu sie bezwzględnie je-

cza możliwość kompromisu, i tu właśnie tkwi jedno z głównych źródeł niepopu- larności materializmu, który znalazł się w całkiem przeciwnym