• Nie Znaleziono Wyników

J\« 20 (1103). W a rs z a w a , d n ia 17 m a ja 1903 r.

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2021

Share "J\« 20 (1103). W a rs z a w a , d n ia 17 m a ja 1903 r."

Copied!
16
0
0

Pełen tekst

(1)

J\« 20 (1103).

W a r s z a w a , d n i a 1 7 m a j a 1 9 0 3 r .

Tom X X II.

T Y G O D N I K P O P U L A R N Y , P O Ś W I Ę C O N Y N AUK OM P R Z Y R O D N I C Z Y M ,

PRENUMERATA „WSZECHŚWIATA44.

W W a rsz a w ie : rocznie rub. 8, kwartalnie rub. 2.

Z p rz e sy łk ą p o c z to w ą : rocznie rub. 10, półrocznie rub. 5.

Prenumerować można w Redakcyi Wszechświata i wo wszystkich księgarniach w kraju i zagranicą.

Redaktor Wszechświata przyjmuje ze sprawami redakcyjnomi codziennie od godziny 6 do 8 wieczorem w lokalu redakcyi.

A d r e s R e d a k c y i : M A R S Z A Ł K O W S K A IMr. 118.

ŚW IA T Ł O I A N A LIZA W IDM OW A.

(Wykład popularny).

Św iatłem wogóle zowiemy ten czynnik zewnętrzny, k tóry daje nam możność w i­

dzenia otaczających przedmiotów. Przed­

m ioty świecące lub oświetlone dostarczają naszemu oku św iatła i dlatego stają się wi- dzialnemi. W większości ziemskich przy­

padków dzieje się tak, że bryły m ateryi sa­

me przez się są ciemne, to jest własnego św iatła nie posiadają, a więc możemy je widzieć w takim tylko razie, jeżeli na ich powierzchnię pad ają promienie świetlne, po­

chodzące z innego źródła i odbite w pewnej części od tej powierzchni, dostają się do n a­

szego oka.

Św iatło działa na nasz nerw wzrokowy z odległości częstokroć niezm iernych, prze­

nikając swobodnie przez t. zw. ciała prze­

zroczyste, albo też zatrzym ują je (pochła­

niają) zupełnie lub częściowo bryły nie­

przezroczyste.

Czemże je s t właściwie owo tak dobrze znane nam światło? M ało jest, zaiste, w n au ­ ce zagadnień równie ciemnych, powiada Flam m arion, ja k zagadnienie o istocie i na- | turze światła. W ja k i sposób oko nasze w i­

dzi przedm ioty, oddalone odeń na tysiące i m iliony mil? Dlaczego pewne ciała świe­

cą, g dy inne własności tej nie posiadają?

Jakiem i drogam i promienie św iatła dostają się do siatkówki naszego oka i czem są owe promienie? N auka oddawna zadaw ała i za­

daje powyższe pytania, nie otrzym ując je d ­ nak dotychczas odpowiedzi zupełnie wy­

czerpujących.

Światło, ja k wiemy o tem z doświadczeń bezpośrednich, przebiega przestrzenie, prze­

nosi się z miejsca na miejsce i to z pewną szybkością, która daje się ściśle oznaczyć.

Otóż ta jed na okoliczność, wzięta sama przez się, zniewala nas do przypuszczenia, że w danym przypadku powstaje jakiś ruch, nieznanej nam natury . Ze źródła światła, albo z naszego oka coś się w yłania, rozsze­

rza się, przenika przestrzenie, dosięga ciem­

nych brył m ateryi i czyni je widzialnemi.

Przejście energii od jednego ciała do dru-

| giego może się odbywać tylko w sposób dwojaki i bądź co bądź zawsze za przew od­

nictwem pewnej m a te ry i: Albo pewna, po­

siadająca zasób energii cząsteczka mate- ry alna pod działaniem odpowiednich w pły­

wów przebiega na podobieństwo kuli dzia­

łowej próżnię, czy też zapełnioną inną ma- tery ą przestrzeń (usuwając cząsteczki m ate- ryalne spotykane na drodze) i ostatecznie oddając innej cząsteczce swoję energię w tej lub innej postaci, albo też całą przestrzeń pom iędzy obu ciałam i może wypełniać pew­

na m aterya pośrednicząca* która otrzym uje impuls jednego ciała i oddaje go drugiem u.

(2)

290 W SZECHŚW IAT JS6 19 W ten ostatni sposób rozszerza się, np.

w przestrzeni, działanie ciała dźwięczącego, k tó re wznieca fale w arstw pow ietrznych.

W podobny też (jakkolw iek nieco odm ien­

ny) sposób rozszerzają się fale powierzchni wodnej i t. d.

Otóż co do kw estyi rozszerzania się w p rze ­ strzeni prom ieni św iatła, w nance panow ały zkolei oba powyższe poglądy. S tarożytni filozofowie Grrecyi i R zym u sądzili, że świa­

tło je s t w yłączną właściwością naszego oka, k tó re w yłania z siebie w przestrzeń pew ną m ateryę nieważką, ośw ietlającą wszelkie n a ­ potykane ciała. N ew ton sądzi inaczej i p rzy ­ puszcza, że nie nasze oko, ale w łaśnie pew ­ ne ciała, k tóre zowiemy św ietlnem i, w yłan ia­

ją z siebie ową m ateryę prom ienistą, zwaną

„ świetlikiem “. Św ietlik przenika z błyska­

wiczną szybkością przestrzenie i dostaje się wreszcie przez otw ory oczne do naszego mózgu, w yw ołując tam w rażenie św iatła.

Czy ta k więc, czy też inaczej, przyczyną św iatła wedle owych teoryj je s t jak iś rodzaj m ateryi niew ażkiej, ulatującej w przestrzeń.

Cząsteczki tej m atery i poruszają się w k ie­

ru n k ach ściśle p rostolinijnych i by w ają róż­

n y c h wielkości, a wielkościom ty m odpo­

w iadają różne w rażenia barwne. Cząsteczki stosunkow o najw iększe d ają w rażenie b a r­

w y czerwonej, najm niejsze zaś—fioletowej.

T eoryą N ew tona tłum aczy zupełnie d o ­ kładnie prostolinijne rozszerzanie się św ia­

tła i pow staw anie cienia poza przedm iotem oświetlonym . D la w ytłum aczenia zjaw iska odbicia św iatła od pow ierzchni pewnych ciał, należało ju ż przypuścić, że ciała te p o ­ siadają zdolność odpychania od siebie p ad a­

jącej na nie m atery i św ietlnej, załam anie zaś prom ieni daw ało się w ytłum aczyć przy­

ciąganiem tej m ateryi.

W iem y jednakże, że pew ne ciała przezro­

czyste jednocześnie odbijają i załam ują pro­

m ienie św iatła. Otóż takiego zjaw iska teo- ry a N ew tona nie m ogła w ytłum aczyć bez przypuszczeń zupełnie dow olnych i nie lic u ­ jący ch wcale z zasadą ogólną, albowiem trzeb a tu było uznać, że pew ne ciała posia­

d ają jednocześnie dwie własności w brew ze sobą sprzeczne, a m ianowicie: przyciągają jed ne cząsteczki m atery i św ietlnej i odpy­

chają inne, niczem się od tam ty c h nie w y ­ różniające. O statecznie zaś zrozum ienie ta ­

kich np. zjawisk, ja k zabarwienie cienkich płytek, staje się wobec tej teo ry i jeszcze trudniejszem ; zjawisko zaś interferencyi, czyli zupełnego zaniku św iatła za sp o tk a­

niem się w jednym punkcie dwu prom ieni świetlnych, jest z nią w najzupełniejszej sprzeczności, albowiem nie możemy już w żaden sposób przypuścić tak ich w a ru n ­ ków, w których większa m asa m ateryi świetlnej m ogłaby spowodować nie przy ­ rost, ale przeciwnie, zanik św iatła.

To też nauka dzisiejsza nie uznaje w z a ­ sadzie istnienia nieważkiej m ateryi świetl­

nej, natom iast zaś Young i F resnel podali nam teoryą inną, wedle której światło jest to tylko pewien nadzwyczaj szybki ruch falisty eteru. E te r je s t to coś, czego w ża­

den sposób ani poznać, ani bliżej określić, ani naw et porównać z innem i stanam i m a­

tery i nie możemy. W ypełnia on wszech­

św iat cały, przenika wszelką m ateryę, n a­

pełnia przestrzenie pom iędzy atom ami. F a ­ le jego, drgające z różną szybkością, u d e ­ rzają o siatkówkę naszego oka, a stąd w ra- 1 żenie św iatła. Św iatło tedy, powiada dalej F lam m arion, samo przez się nie jest m ate- ry ą niew ażką, a tylko pew nym szczególnym ruchem takiej m ateryi. Otóż kiedy pew ne­

go razu zapytano Yołtairea, co to jest m eta ­ fizyka, m iał on jakoby odrzec: „Jeżeli dwaj uczeni ludzie rozpraw iają i jeden z nich sam siebie nie rozumie, d ru gi zaś udaje, że go zrozum iał dokładnie, to m am y przed sobą dysputę m etafizyczną'4. Powyższe pow ie­

dzenie V oltairea dałoby się, zdaniem Flam - m ariona, zastosować do naszych dzisiejszych rozpraw naukowych, dotyczących istoty światła. Nie należy jed nak zapominać (o czem zapom ina widocznie Flam m arion), że jakkolw iek sama n a tu ra eteru dotych­

czas nie je s t jeszcze dokładnie zbadana, to poza tym jedynym zarzutem teoryą Y ounga i Fresnela tłum aczy najdokładniej i w spo­

sób najpraw dopodobniejszy wszystkie bez w yjątk u dostrzeżone zjawiska. Czy jest ona praw dziw a, lub n ie —przyszłość n a to odpowie; dziś jed n ak wobec najzupełniejszej zgody jej wyników z faktam i rzeczywiste - mi, m usim y ją uznać za jedynie możliwą i logiczną. A więc dowcip szanownego filo­

zofa byłby zupełnie odpowiednim, gdyby n a miejsce teoryi eteru m ógł on nam po-

(3)

.Na 1 9 w s z e c h ś w i a t 2 9 1

dać h y p o tezę in n ą, bardziej uzasadnioną.

O ile je d n a k ta k nie jest, trz y m a jm y się teo ­ ry i Y ounga.

J a k w oda, k ied y w g łąb je j rzu cim y k a ­ m ień, fa lu je do koła m iejsca, gdzie k am ień upad ł, ja k p o w ietrze w y tw a rza fale dokoła d rg ająceg o k a m e rto n u —w podo bny też spo­

sób i ciało św ietln e pow o d u je nadzw yczaj szybki ru c h fa listy otaczającego je eteru . W p rz y p a d k u pierw szym m am y zjaw isko ru c h falistego , k tó ry m ożem y spraw dzić do­

ty k aln ie, w d ru g im —odczuw am y falow anie pow ietrza, ja k o p ew ien dźw ięk, d ziałający w odpow iedni sposób n a n arząd y naszego ucha; w reszcie w p rz y p a d k u o sta tn im o trz y ­ m u jem y w rażen ie św iatła. F a le w ody p o ­ ru sz ają się ta k ospale, że oko z łatw o ścią d o strze g a sam ru c h , fale dźw iękow e m k n ą z szybkością 340 m n a sekundę, zależnie od te m p e ra tu ry i gęstości pow ietrza; w reszcie fale e te ru p o siad ają za w ro tn ą szybkość 300 000 km n a sekundę!

M iliony, setki, tysiące m ilionów słońc, rz uconych w p rz estrzen i, w y sy ła ją k u n am te fale tajem nicze; dążą one do naszego oka bez zm iany, nie sp o ty k a ją się ze sobą, nie p rzeszk ad zają sobie wzajem . D ziw ne to, zaiste. A le czy też isto tn ie fa le te nie ule­

g a ją ż a d n y m zm ianom ? Czy p ro m ień , k tó ­ r y p rz ed ośm iu la ty w yszedł z ło n a S y ry u - sza, a k tó ry o g ląd am y w chw ili obecnej, nie n a tk n ą ł się isto tn ie w swej ośm ioletniej w ę­

drów ce n a ty siące n iezn an y ch nam w p ły ­ w ów i czy je s t dziś tak im , ja k im b y ł p ier­

w otnie? Czy w id zim y go tak im , ja k im w i­

dzieć pow inn iśm y?

K tó ż zdoła odpow iedzieć n a ta k ie p y ­ ta n ia ?

J a k k o lw ie k ogólne zasady ru c h u falistego dobrze są zn an e k ażd em u z w y k ład u fizyki elem e n ta rn ej, je d n a k ż e m u sim y tu je z b a ­ dać nieco szczegółow iej, zw racając p rzew aż­

nie u w a g ę n a p ew n e w ażne d la naszej k w e ­ sty i zjaw iska. N ajlepszą ilu stracy ę ru c h u fa listeg o d aje n am zjaw isko, k tó re d o strz e ­ g a m y na po w ierzchni w ody, kiedy rów no­

w ag ę jej zakłó cim y rzuceniem kam ienia.

T u ż doko ła p u n k tu , w k tó ry m k am ień u p ad ł, pow staje w n e t pew ne w ygórow anie wodnej pow ierzchni, k tó re rozszerza się we w szy st­

k ich k ie ru n k a c h w p ostaci w a łu kołow ego, a p ro m ień jeg o w z ra sta w sto su n k u p ro ­

sty m do czasu. P o za w ałem pierw szym w i­

dzim y zagłębienie, rozszerzające się z tą sam ą szybkością. I w ten sposób w y g ó ro ­ w ania i w głębienia, tw orzące n a po w ierzch­

n i w o d y (w przecięciu) lin ię falistą, zm ie­

n ia ją się jed no ze drugiem , ja k k o ła w spół- środkow e, aż w reszcie n a pew nej odległości od śro d k a z a n ik a ją stopniow o i pow ierzch­

n ia w ody w yrów n yw a się zupełnie.

Je ż e li je d n a k p rz y p a trz y m y się uw ażnie opisanem u wyżej zjaw isku, to p rzek o n am y się niebaw em , że w d an y m razie n a po ­ w ierzchni w ody rozszerza się w k ie ru n k u p ro m ien i kó ł w spółśrodkow ych ty lk o p e­

w ien stan m echaniczny, sam e zaś je j czą­

steczki ru c h u postępow ego w k ie ru n k u od śro d k a k u ok ręg ow i ko ła nie po siad ają w ca­

le; w a h a ją się one w yłącznie ty lk o w kie­

r u n k u p ro sto p ad ły m do k ie ru n k u rozsze­

rz a n ia się fali, to je s t w znoszą się nieco i później o p ad a ją w sto su n k u do pew nej po- zycyi średniej, do k tórej n a stęp n ie w racają po przejściu zaburzenia. B ard zo łatw o m o ­ żem y spraw dzić dośw iadczalnie słuszność pow yższego tw ierd zen ia, jeżeli ty lk o n a p o ­ w ierzchni falu jącej w te n sposób w ody u m ie ­ ścim y k aw ałk i k o rk a, lub drzew a. P odczas rozszerzan ia się fali lekkie te ciała wznoszą się w raz z n ią i o p ad a ją w k ie ru n k u pion o­

w ym , p ozo stając je d n a k w ciąż n a n iezm ien ­ nej odległości od środ ka zaburzen ia i nie p o d ąż ają w cale w k ieru n k u rozszerzania się w yg ó ro w ań i zagłębień, to je s t ru c h u po ­ stępow ego w ty m k ie ru n k u nie w y k o n y ­ w ają.

Otóż w szystkie te cząsteczki pow ierzchni cieczy, k tó re p o zo stają w danej chw ili w je d ­ n ak o w y m sta n ie m echanicznym , tw o rz ą tak zw an ą falę kołow ą, p rz y ro st zaś p ro m ien ia owego k o ła w pew nej jed n o stce czasu zo- w iem y szybkością ro zszerzania się fali.

Jeż eli zab urzenie p ow staje nie n a po­

w ierzchni, ale w głębi cieczy, gdzie rozsze­

rz a się ono w e w szy stk ich k ieru n k ach , w ów ­ czas fale p rz y b ie ra ją k s z ta łt sfe r i p rz y ro st p ro m ienia takiej sfery w pew nej jedn ostce czasu zowie się rów nież szybkością fali.

W m iarę rozszerzania się zaburzenia p ro ­ m ień sfery coraz to w zrasta, aż w reszcie na p rzestrzen i n ieskończenie odległej fa la staje się p łask ą.

P o w staje więc zagadnienie, w ja k ie g o ro-

(4)

2 9 2 W SZECHŚW IAT N e 1 9

dzaju m ateryi rozszerzają się fale św iatła, które dosięgają naszego oka, dążąc z najod­

leglejszych. przestrzeni wszechświata? W ie­

m y skądinąd, że św iatło to m knie ku nam od plan et i gwiazd, od k tó ry ch oddzielają nas niezm ierne przestrzenie próżne, to jest pozbawione m ateryi takiej, ja k ą m y znam y n a ziemi; z drugiej zaś strony szybkość roz­

szerzania się jego fal przewyższa wszelkie szybkości możliwe w znanych nam stanach m ateryi. Szybkość rozszerzania się fal (drgań) w pewnem danem środow isku za­

leży, ja k nas uczy m echanika, od jego w ła­

sności fizycznych i daje się w yrazić przez następujący stosunek: V e/ 8 , gdzie e ozna­

cza współczynnik sprężystości, a S g ę ­ stość.

Jeżeli więc porów nam y niezm ierną szyb­

kość fal św iatła ze stosunkiem powyższym, to m usim y dojść do przekonania, że środo­

wisko, w którem się one rozszerzają, po­

siada prężność e ta k olbrzym ią, gęstość zaś

§ o tyle m ałą, że o takim stanie m ateryi w w arun kach ziem skich n aw et przybliżone­

go pojęcia stw orzyć sobie nie możemy. N ie­

znane to środowisko zowiemy eterem . E te r, ja k powiedzieliśmy, ogarnia całą przestrzeń wszechśw iata, w ypełnia próżnie między gwiazdowe, rów nie ja k i przestrzenie międzycząsteczkowe każdego ciała. A więc w ew nątrz każdej b ry ły m ateryalnej światło rozszerza się nie skutkiem d rg a ń cząsteczek samej m ateryi, z której składała się owa bryła (jak to odbywa się, np., z rozszerza­

niem się fal dźwiękowych), ale wyłącznie tylko skutkiem d rg ań przenikającego tę ma- teryę eteru wszechświatowego. N adm ienić jed n a k m usim y, że e te r w przestrzeni p ró ż ­ nej różni się znacznie od eteru, zaw artego w ew nątrz pewnej b ry ły m ateryalnej. Pod wpływem m atery i ważkiej nabiera on pew ­ n y ch właściwości, których nie posiadał w próżni, a skutkiem tego d rg an ia św ietlne w ew nątrz takiej m atery i rozszerzają się z inną szybkością i dla każdego rodzaju m atery i szybkość ta bywa odm ienna i jem u tylko właściwa. P rzenikając ciała k ry sta ­ liczne, eter sam staje się poniekąd k ry sta ­ licznym, w ciałach zaś ciem nych traci zdol­

ność rozszerzania św iatła, a raczej d rg ania jego się zm ieniają o tyle, że przestają od­

działyw ać n a zmysł naszego oka.

W łasności fizyczne eteru dziś są teore­

tycznie ściśle obliczone. Szybkość ruchu, a także długość pow stających w nim fal obliczamy doświadczalnie dla każdego d a ­ nego przypadku ze ścisłością zupełnie m a­

tem atyczną. Gęstość tej szczególniejszej m atery i w ynosi według obliczeń teoretycz­

nych 1 0 - 12 gęstości w ody ('/i oooooooooooo)- Otóż badania fizyczne dowodzą, że fale świetlne eteru są właśnie takie, ja k te, k tó ­ re pow stają w wodzie pod wpływem rzuco­

nego kam ienia. Zowiemy je falam i po- przecznem i i różnią się one zupełnie od fal podłużnych, które pow stają np. w powie­

trzu, powodując wrażenie dźwięku. Me­

chanika uczy nas, że pow staw anie fal po­

przecznych zależy od niezdolności danej m ateryi do ściskania się i rozszerzania.

A więc gdybyśm y się przekonali, że w ete­

rze fale podłużne istotnie powstawać nie mogą, to m usielibyśm y dojść do przekona­

nia, że jest on bezwzględnie nieściśliwym.

Że zaś nieściśliwemi w najw yższym stopniu są ciała stałe, przeto przypuścićby chyba należało, że i eter je s t również ciałem sta­

łem. O statnie badania prom ieni katodal- nych i innych tego rodzaju (zbyt mało jesz­

cze poznanych) zdają się jednak dowodzić, że pow staw anie ich zawdzięczam y właśnie podłużnym falom eteru. Ale gdyby naw et przypuszczenie powyższe okazało się błęd- nem i gdybyśm y zmuszeni byli uznać w ete­

rze pewne własności takie, jakie posiadają ciała stałe, to i w tem nie byłoby jeszcze żadnej sprzeczności, ponieważ naw et tu na ziemi znam y takie stany m ateryi, wobec k tó ­ rych w przypadkach szybkiego ruchu mate- ry a owa zachowuje się zupełnie tak, ja k ciało stałe, pod wpływem zaś powolnego ci­

śnienia ustępuje, ja k każda ciecz. T aką jest np. smoła burgundzka. K am erton, zrobio­

n y z tej smoły, dźwięczy zupełnie, ja k sta­

lowy, a jednakże kula, położona na jej w ar­

stwie, zagłębia się powoli i przenika aż do dna. A więc w pierwszym przypadku smo­

ła burgundzka posiada wszelkie własności sprężystego ciała stałego, w przypadku d ru ­ gim zachow uje się ja k ciecz.

Hypotezę istnienia eteru wprowadzono pierw otnie do nauki, jak o hypotezę luźną, jeżeli się ta k wyrazić m ożna—pomocniczą i przejściową; z każdym dniem jed nak n a ­ i

(5)

jsfo 19 W SZECHŚW IAT 2 9 3

biera ona coraz więcej prawdopodobieństwa, pewności niem al i tłum aczy zupełnie do­

kładnie wszystkie - bez w yjątku dostrzeżone zjawiska w dziedzinie światła, ciepła, a n a ­ wet elektryczności i ciążenia powszechnego.

Szybkość, z jak ą fale św iatła rozszerzają się w przestrzeni, obliczono już dość dawno.

Poraź pierwszy dokonał tego w r. 1675 m ło­

dy astronom duński Olaus Rom er na pod­

stawie dokładnych badań zaćmień księży­

ców Jow isza. Obliczył on mianowicie, że światło na przebieżenie drogi równej dwu promieniom orbity ziemskiej potrzebuje 22 m inut czasu.

W ówczas jedn ak by ł to tylko dom ysł Ro­

mera, niezem skądinąd nie stwierdzony.

Stwierdziło go dopiero dokonane przez astronom a angielskiego B radleya odkrycie zjaw iska aberaoyi św iatła (r. 1727). Z jaw i­

sko aberacyi polega na tem, że skutkiem wspólnego ru eh u ziemi na orbicie i św iatła w przestrzeni w ydaje się nam, że wszystkie gw iazdy zakreślają w ciągu ro ku pewne nie­

wielkie koła na sferze niebieskiej (q średnicy mniej więcej 40.9"), co dowodzi, ja k się o tem zaraz przekonam y, że szybkość świa­

tła m usi być 10089 razy większą, aniżeli szybkość obiegowego ruchu ziemi na orbi­

cie. A zatem na przebieżenie przestrzeni, oddzielającej nas od słońca, prom ień św iatła potrzebuje 8 min. 17,8 sek.

W iem y, że ostatniem i czasy N yren obli­

czył właściwą wielkość aberacyi na 20,490"

(w promieniu). Otóż na podstaw ie tej danej drogą zwykłego rachunku trygonom etrycz­

nego możemy łatw o otrzym ać szybkość św iatła w stosunku do szybkości obiegowe­

g o ruchu ziemi, albowiem, jeżeli oznaczymy szybkość ru ch u ziemi przez g, szybkość św iatła przez G- i przez a stałą wielkość aberacyi, to:

G =*g. Cos . a = 10 089, jeżeli g = 1.

Na tej zasadzie łatw o ju ż obliczyć czas, którego potrzebuje światło na przebieżenie przestrzeni pom iędzy słońcem a ziemią.

Ziemia odbyw a całą swą drogę dokoła słońca w okresie 365,25 (mniej więcej) dni, a więc św iatło odbyłoby tę drogę w okresie 365,25 d. „ . Q . .

= o2 m in. b,5 s., dzieląc zas tę

10089 ’ ’ Y

liczbę przez tc, czyli 3,1416, otrzym am y 16 m in. 35,6 sek., a więc połowa tego, czyli 8 m. 17,8 s. da nam liczbę poszukiwaną (w przypuszczeniu, że orbita ziemi jest ko­

łem).

W idzieliśm y wyżej, że w edług obliczeń Rom era liczba ta wynosi 11 min. Różnica o 2 m. 42 sek., jakkolw iek dość poważna, nie jest jednak o tyle znaczna, ażebyśmy nie mogli wytłum aczyć jej niedokładnością na­

rzędzi, którem i rozporządzał Rom er w wie­

ku X V II. Istotnie też Delambre, obliczając chwile zaćmień od r. 1662 aż do 1802 (prze­

szło 100 zaćmień) podaje, jako w ynik swo­

jego rachunku liczbę 8 m. 13,2 s. A więc różnica wynosi jednak i ty m razem 4,6 sek.

Pow staje zatem dość poważna kw estya, k tó ­ re z tych dwu obliczeń—czy dokonane przez Struvego na podstaw ie wielkości aberacyi, czy też podane przez Delambrea jest dokład­

niejsze? Czy różnica wynosząca 4,6 sek.

da się wytłum aczyć błędami obserwacyi, czy też szukać tu należy przyczyny innej, istnie­

jącej realnie? K w estyi tej dziś stanowczo zdecydować nie możemy, jakkolw iek sądzić- by należało, że rachunek Struvego m usi być bliższym rzeczywistości, w obliczeniach zaś Delambrea, w edług których wielkość abera­

cyi wynosićby pow inna tylko 20,25", zawie­

rają się prawdopodobnie błędy, zależne od niedokładnego notow ania chwil za­

ćmień.

Obadwa sposoby, które podaliśmy wyżej, dają nam jednak tylko czas, którego po­

trzebuje światło na przebieżenie przestrzeni, dzielącej nas od słońca, nie określając je d ­ n ak bezwzględnej szybkości jego ruchu.

D la otrzym ania tej ostatniej powinnibyśm y posiadać dokładnie obliczoną odległość zie­

mi od słońca, w tedy bowiem, dzieląc ją przez 498 (liczba sekund, podana przez Stru- vego), otrzym alibyśm y szybkość światła na sekundę czasu. I odwrotnie, gdybyśm y obliczyli tę szybkość bezpośrednio, to mno- żąe ją przez 498, otrzym alibyśm y odległość słońca i jego paralaksę.

M ając na względzie niezm ierną szybkość fal św iatła? zrozumiemy, że obliczenie jej bezpośrednie- drogą doświadczeń, dokony­

w anych na ziemi, nastręcza nader znaczne trudności. N a powierzchni ziemi nader rzadko i w w yjątkow ych tylko okolicz-

(6)

294 W SZECHŚW IAT JMa 19 nościach dostrzegać możemy n a jś w ie tn ie j­

sze naw et przedm ioty n a odległości, prze- I wyższającej 70 —80 km, św iatło zaś przebie­

ga taką przestrzeń w przeciągu Y-tooo se_

kundy. Otóż skutkiem tego początkowe próby bezpośredniego obliczania szybkości św iatła były bezw arunkow o nieudolne. Przed innym i zajął się tą kw estyą Galileusz, a spo­

sób użyty przezeń, jakkolw iek n a razie nie doprowadził do żadnych wniosków, zasłu­

guje jed n ak na w zm iankę, albowiem w sk a ­ zał on pewną metodę, k tó rą posługiw ali się następni badacze, doskonaląc w niej tylko szczegóły zastosowania. Galileusz um iesz­

czał podczas ciemnej nocy dw u obserw ato­

rów w odległości kilku kilom etrów jeden od drugiego. K ażd y z nieb posiadał la ta r­

nię z reflektorem , urządzoną w ta k i sposób, że zapomocą odpowiedniego m echanizm u m ożna je było odkryw ać i .zakrywać bardzo szybko. K iedy obserw ator A zakryw a sw o­

ję latarnię, a obserw ator B dostrzeże zni­

knięcie św iatła, wówczas zakryw a on i sw o­

ję. Rzecz oczywista, że w takich w aru n ­ kach w chwili, kiedy obserw ator A d ostrze­

że zniknięcie św iatła w B, prom ień zdążył ju ż przebiedz naprzód od A do B i potem odwrotnie od B do A. Jeżeli więc od chwili, kiedy obserw ator A zak rył swoję latarnię, aż do chwili, kiedy tenże obserw ator A do­

strzegł zniknięcie św iatła w la ta rn i B, u p ły ­ nęło, przypuśćm y, 2 sekundy czasu, to z n a­

czy, że odległość od A do B św iatło prze­

biega w ciągu 1 sekundy. Rozum owanie to, teoretycznie było ściśle praw idłow e, sam jed n a k sposob zastosow ania dziś w ydaje się nam dziecinnie naiw nym , poniew aż w da­

nych w arunkach (przypuszczając naw et, że zakryw ania i odkryw ania latarn i odbyw ały się w m inim alnych okresach czasu) cała różnica m ogła wynosić najw yżej Yiooooo część sekundy, a na pochw ycenie takiej ró ż ­ nicy czasu Galileusz odpow iednich narzędzi nie posiadał. To też nie pow inniśm y się dziwić, że próby jego, chociaż obm yślane bardzo dobrze, m usiały jed n a k spełznąć na niczem .

(CDN)

P. Trzciński.

PO GLĄDY NA PO W S T A W A N IE PŁC I.

(Dokończenie).

Ti fizyologii ciąży wiemy, z ja k wielkiemi trudnościam i należy się liczyć w udow od­

nieniu, czy zapłodnione jajko pochodzi z tej m enstruacyi, która m iała miejsce przed do­

staniem się plemników do części rodnych, czy też pochodzi z ewolucyi, która nastąpiła później. W pierwszym razie jajk o czeka n a plem nik w częściach rodnych (trąbka lub macica), w drugim razie plem nik czeka w tych organach na jajko, które m a się do­

piero w ydostać z jajn ika. Niemniej trudne je s t wyznaczenie, albo raczej udowodnienie tego założenia, że plem nik świeższy, a jajko mniej świeże usposabiają do wyróżnicowa­

nia płci męskiej i odw rotnie—tak, że całą tę hypotezę. tylko jako ta k ą traktow ać należy.

W reszcie oceniając różnicowanie płci, b ra ­ no pod uw agę fakt, że g d y plem nik do­

stanie się do w nętrza jajka, to może się tam jakiś czas utrzym ać i nie będzie się narazie łączył z jądrem jajka. To połączenie od­

będzie się dopiero później. W innych przy­

padkach nastąpi połączenie jąd er odrazu.

To praw ie apriorystyczne dawniej przy­

puszczenie zyskało sobie ogromne poparcie w pięknych eksperym entach Teichm ana, które zostały ogłoszone w zeszłym roku.

Teichm an wykazuje, że w pew nych przy­

padkach zespolenie jąd e r może się ta k opóź­

nić, że jeszcze w piątej i szóstej generacyi komórek m ożna konstatow ać główkę plem ­ nika niezespoloną z jądram i blastomeronów (to jest jed en dowód więcej, że istotą za­

płodnienia nie jest zespolenie jąder).

Jakkolw iek w r 1884 ten fa k t nie był jeszcze ta k dobitnie udow odniony (praca Teichm ana wyszła w zeszłym rok u w lipcu), to jed nak tej tezy, że plem nik może dłużej lub krócej pozostawać w komórce jajowej używ ał H ollingsw orth i na niej oparł swe zapatryw anie co do determ inacyi płci. W e­

dług niego płeć je s t dziedziczna. Plem nik wnosi zarodek wyróżnicow ania w kierunku płci męskiej, ale o ile pozostaje dłużej w j a j ­ k u „fem inizuje się“ i zatraca tę swoję moc, w tedy tw orzy się płeć żeńska. O dw rotnie, jeżeli głów ka plem nika odrazu się złączy

(7)

JMa 19 W SZECHŚW IAT 295 z jądrem jaja, w tedy się wytworzy płeć mę­

ska, bo utrzy m ała się ta zdolność plem nika różnicowania w k ierunk u swojej płci. A te ­ raz jeżeli z pu nk tu , k tóry nam daje obecny stan nauki o zapłodnieniu, spojrzym y na tę hypotezę H ollingsw ortba, to należałoby oczekiwać pow staw ania samych samców na świecie. Takie przypadki, ja k ten, który np. opisał Teichm ann, gdzie można w yka­

zać przebyw anie plem nika w jaj ku czas j a ­ kiś bez łączenia się jąder, zdarzać się mogą, ale to je s t przypadek, k tó ry spowodować mogą pewne w yjątkow e w arunki. Tym cza­

sem wiemy, że niem al połowa osobników rozdzielnopłciowych jest płci żeńskiej, a więc tego z hypotezą H ollingsw ortha pogodzić nie podobna.

R easum ując teraz to, co powiedzieliśmy o w pływie obu elementów płciowych na rozwój płci, właściwie podnieść możemy, j a ­ ko fa k t pozytyw ny, tylko twierdzenie, że u niektórych owadów (pszczoły) powstanie płci zależne jest od obu elementów płcio­

wych, czyli, że tu plem nik m a wpływ na różnicowanie płci. Poza tem wszystko i n ­ ne to są hypotezy mniej lub więcej praw do­

podobne, ale żadna nie została stw ierdzona pozytywnie. Wreszcie i tu trzeba uwzględ­

nić jeszcze p u n k t widzenia, który reprezen­

tuje Lenhossek, k tó ry naw et te spostrzeże­

nia tłum aczy jako argum ent, przem aw iają­

cy za determ inacyą płci w jajku. Zdaje mi się zatem, że kw estya czy powstanie płci u potom stw a zależy czy nie od ak tu zapłod­

nienia, t. j. stosunku ty ch elementów ma najm niej szans praw dopodobieństwa.

I II . Sam fakt, że organizm zwierzęcia znajduje się pod ustaw icznym wpływem św iata zewnętrznego naprow adzał zdawna na pytanie, czy rozwój płci nie zależy rów ­ nież od czynników otaczającego środowiska.

Za tem przypuszczeniem przem aw iają ta k ­ że najrozm aitsze eksperym enty. Ju ż z w ia­

domości, któ re m am y o pszczołach, wynika, że np. lepszy lub gorszy dostęp pokarm u nie je s t bez w pływ u na rozwój organów płciowych. W iadom o mianowicie, że z jajk a zapłodnionego pszczoły lęgnie się robotnica, t. j . osobnik o organach płciowych nierozwi- niętych i niezdolnych do funkcyi. Przez nadzwyczaj forsowne odżywianie larw y z ta ­ kiego ja jk a wylęgłej można wywołać u niej

rozwój organów płciowych tak, że się ro­

botnica zamienia w królową, t. j. w osobnik o organach płciowych zdolnych do pełnie­

nia funkcyj rozrodczych. Ale te zwierzęta są mniej dobrym m ateryałem do doświad­

czeń, o które nam chodzi. T u najlepiej się nadają zwierzęta, które w ylęgają się z jajek jako osobniki bez płci zdeterminowanej, a płeć rozw ija się dopiero w późniejszych okresach rozwoju. Landois (1867) zauwa­

żył, że u gąsienic Vanessa urticae można przez mocne odżywianie gąsienicy spowodo­

wać rozwój płci żeńskiej, w razie słabego od­

żywiania natom iast tw orzą się samce. Dalej analogiczne doświadczenia z temi, które przeprow adzał Landois, w ykonyw ali Young (1881) i B orn (1881) na larw ach żab. Obaj ci autorowie wykazali niezależnie od siebie, że jeżeli larw a jest odżywiana słabo, w tedy się w ytw arzają samce, jeżeli zaś larw a k a r­

m iona jest obficie, pow staje ta m płeć żeńska. Liczby, które podaw ali ci autoro­

wie, są rzeczywiście przekonywające. Oto np. Young podaje, że przez zwykłe żywie­

nie larw pokarm am i roślinnem i otrzym yw ał w 57% przypadków wyróżnicowanie płci żeńskiej. Jeżeli zam iast żywić larw y pokar­

mami roślinnem i, żywił je mięsem woło- wem, dostaw ał 78$ osobników żeńskich, gdy k u ltu ra była karm iona mięsem żabiem, w tedy na 100 jednostek 92 było żeńskich, 8 męskich. Podobne mniej więcej rezul­

ta ty dały współcześnie przeprowadzane do­

świadczenia B orna. Dalsze doświadczenia w tym k ierunku podjął Pfliiger, lecz choć rezultaty otrzym ał nieco zbliżone, interpre­

tow ał je odmiennie. Pfliiger zarzuca do­

świadczeniom swoich poprzedników, że nie uw zględniali śmiertelności w kultu rach i od­

porności jednej lub drugiej płci n a niehy- gieniczne w arunki życia w akwaryum . Za­

uw ażył on mianowicie, że na zmienione na­

gle w arunki życia wrażliwsze są samce niż samice. Otóż jeżeli się liczy larw y, a potem zupełnie dojrzałe samce, to można zauwa­

żyć, że samce w skutek zmienionych w arun­

ków giną bez porów nania łatw iej, tak, że się ostatecznie jako głów ny w ynik okazuje w pozostałych indyw iduach nierównie wię­

cej samic niż samców. W edług Pfliigera i te doświadczenia przem aw iają za przy­

puszczeniem, że płeć ju ż w ja jk u jest wy-

(8)

296 W SZECHŚW IAT jV« 19 znaczona, czyli że płeć jest dziedziczna. B a­

dania nad wpływem odżyw iania rozw ijają­

cego się organizm u na płeć w ykonyw ał ta k ­ że M. Nussbaum. A utor te n udow adniał, że u H ydry, gdzie zwykle płeć je s t oboj- naka, herm afrodytyczna, m ożna osiągnąć w przeważnej liczbie przypadków osobniki rozdzielnopłciowe żeńskie, jeżeli się te orga­

nizm y w czasie rozw oju bardzo intensyw nie odżywia. Te doświadczenia nad wpływem świata zew nętrznego, a raczej nad w pły ­ wem w arunków w ew nętrznych na rozwój płci, są, ja k widzim y, mocno jednostronne.

Odnoszą się one głównie do w pływ u poży­

wienia n a rozw ijający się zarodek.

Za przypuszczeniem , że płeć w yróżnia się w skutek wpływów zew nętrznych n a roz­

wój, że zatem spraw a zapłodnienia i okres przed zapłodnieniem nie m ają w pływ u na rozwój płci, przem aw iają także w yniki p ra ­ cy A. R osnera nad ciążą bliźniaczą, ogło­

szone w zeszłym rok u w R ozpraw ach k ra ­ kowskiej A kadem ii Umiejętności. W iad o­

mo mianowicie, że u ludzi kobieta niejedno­

krotnie rodzi dw a płody. P łod y te rozw ijać się m ogą tak, że albo każdy płód m a od­

dzielny system błon płodowych, albo też oba płody mieszczą się w jednej błonie pło­

dowej wspólnej. Otóż ten d rag i rodzaj ciąży bliźniaczej nas specyalnie interesuje, ponieważ stw ierdzić m ożna stale, że płody rozw ijające się we wspólnej błonie płodowej są zawsze równopłciowe. Podobny fak t stw ierdzano n zwierzęcia zwanego p ancer­

nikiem, gdzie ciąża je s t m noga, a gdzie sta­

le wszystkie płody z tej samej ciąży leżą we wspólnym system ie b łon płodowych i wszystkie są równopłciowe. P rof. R osner w ziął sobie za zadanie rozstrzygnięcie spor­

nej kw estyi, czy płody rozw ijające się z tej samej ciąży bliźniaczej wśród wspólnej ko- sm ówki (chorion) rozw ijają się z jednego jajka, czy z dw u ja j równocześnie zapłod­

nionych. Ja k o m ateryał do badań służyły jajn ik i pancernika D asypus, u którego, ja k wspom niałem poprzednio, stale pow tarza się ciąża m noga.

Rozwój jaje k w gruczole płciow ym odby­

w a się, ja k wiadomo, w t. zw. pęcherzy­

kach G raafa. W każdym pęcherzyku m ie­

ści się jedno jajko. U dow odniono oddaw- i na, że- w przypadkach ciąży bliźniaczej,

kiedy rozw ijają się dwa płody z dw um a od- dzielnemi system am i błon płodowych, płody te pow stają z dwu jajek, które się w ydobyły przez równoczesne pęknięcie dw u pęche­

rzyków G-raafa. Ten rodzaj ciąży bliźnia­

czej nazyw ano ciążą dw ujajkow ą. U w aża­

no natom iast, że w przypadkach, kiedy oba płody m ają wspólną kosmówkę (chorion), pochodzą one oba z jednego jajka, które bierze swój początek w jednym pęcherzyku Grraafa. Poniew aż u pancernika stale ciąża je st m noga, kosmówka wspólna, płeć pło­

dów z tego samego porodu identyczna, więc zwierzę to nadaw ało się dobrze, jako m ate­

ry a ł do rozstrzygnięcia pytania, czy w szyst­

kie te płody rzeczywiście pochodzą z jedne­

go jajk a, które początek bierze w jednym pęcherzyku G raafa z gruczołu płciowego.

B adania R osnera w ykazały, że w jajn ik u pancernika spotkać m ożna proces zlewania się pęcherzyków sąsiadujących w jeden wie- lojajkow y pęcherzyk. Po pęknięciu takiego pęcherzyka wielojajkowego w ydobyw ają się zeń ja jk a i każde z nich zostaje zapłodnione oddzielnym plemnikiem. W7obec fak tu , że zatem te płody pochodzą z kilku jajek i wo­

bec faktu, że płody te są zawsze rów no­

płciowe, niepodobna przypuszczać, żeby do­

bierać się m iały stale razem jajk a, które są predysponow ane do w ytworzenia płci jed­

nej. Również trudno przypuszczać, żeby zawsze w czasie procesu zapłodnienia m iały brać przew agę elem enty męskie, czyli, na podstaw ie pracy Rosnera, najpraw dopodob­

niejsze jest przypuszczenie, że płeć nie jest dziedziczna, ale że się w yróżnia w ciągu rozwoju pod wpływem w arunków zewnątrz płodu w ytw orzonych i n ań oddziaływ ają­

cych. Do tego dodać muszę, że jest faktem stw ierdzonym , że w ciąży m onochorialnej człowieka krążenie je s t wspólne. Ponieważ w tym rodzaju ciąży płody rozw ijające się m ają tę samę płeć, a więc nasuw a się p rzy ­ puszczenie, że ten rozwój płci jest w związ­

k u z intensyw nością odżywiania. WTażnem poparciem tego przypuszczenia byłoby zba­

danie krążenia łożyskowego u pancernika (Dasypus), wykazanie, czy krążenie jed nego i drugiego płodu zostaje z sobą w związku bezpośrednim. N iestety, dotąd tego nie wiemy. M ateryał, którym rozporządzał R o­

sner, pochodził z A m eryki południowej

(9)

jYo 1 9 W SZECHŚW IAT 2 9 7

i przesłany był w alkoholu. Można było na nim stw ierdzić, że łożysko pierścienio- wate jest wspólnej ale to nie rozstrzyga jeszcze kwestyi, czy we wspólnem łożysku nie są krążenia porozdzielane. Spraw a w pływ u w arunków zew nętrznych na roz­

wój płci jest zatem stanowczo nie rozstrzy­

gnięta, ale też trzeba przyznać, że zamało na tem polu pracowano.

Z uw ag powyższych łatw o wywniosko­

wać, że na podstaw ie dotychczasowych ba­

dań niepodobna naw et rozstrzygnąć p y ta ­ nia, czy płeć je s t dziedziczną, czy nie jest?

Czy wyróżni co wanie płci następuje zatem jako objaw predestynacyi, czy zależy od j a ­ kich w arunków zewnętrznych, tego pozy­

tyw nie nie wiemy. Mimo jednakże braku zasad, założeń, na których m ożnaby g ru n to ­ wać dalsze przypuszczenia m etody sztucz­

nego w yw oływ ania płci, pojaw iały się od czasu do czasu wskazówki, w jak i sposób można wyróżnicowanie płci sztucznie w y­

wołać. O całym szeregu ty ch danych w lite ­ raturze, z których głów na część należy do nauki o hodowli, mówić tu nie będę. Są to rzeczy po większej części nietylko bez n a ­ leżytego naukow ego podkładu, ale nadto bez dostatecznej ścisłości obserwacyi prze­

prowadzone, to też trudno traktow ać je przy w ykładzie embryologii. Ale uw zględ­

nić tu muszę jednę z metod, któ ra zyskała sobie, zresztą zupełnie bezzasadnie, nazwę teoryi. J e s t to t. zw. teoryą Schenka, k tó ­ rej przedstaw ienie na ostatnim m iędzynaro­

dowym kongresie zoologicznym wywołało ożywioną dyskusyę. Teoryą ona nigdy nie była i nie będzie. Teoryą opierać się musi na faktach naukow ych, nie zaś dowolnych przypuszczeniach. Teoryą musi tłum aczyć zjaw iska, które do niej należą, nie narusza­

jąc praw nauki, stw ierdzonych na innem polu, musi zatem być w zgodzie ze wszyst- kiem i fak tam i naukowemi, które pozostają z nią w pośrednim lub bezpośrednim związ­

ku. W ostatnich czasach słyszeliśmy wiele o m etodzie Schenka, metodzie, k tó ra m a nam dawać możność wyw ołania u człowie­

ka dowolnie w organizmie potom nym płci męskiej. P ragnąłbym rzecz tę rozpatrzyć nie dlatego, żeby jej znaczenie dla nauki było ta k ważne, ażeby jej pominąć nie było można, ale ponieważ, jako kw estya będąca

niedawno n a dobie, zarówno przyszłych le­

karzy, ja k przyrodników, może intereso­

wać. Będę się starał przedstaw ić ją k ry ­ tycznie w świetle dzisiejszego stanu nauk przyrodniczych i embryologicznych.

Schenk wychodzi z założenia, że płeć je s t dziedziczna i że wytworzenie płci zależy zarówno od elem entu płciowego męskiego, jak żeńskiego; Od tego, który z tych ele­

m entów podczas kopulacyi przeważa, zależy determ inacya płci. Z naszych poprzednich uw ag wiemy, że to założenie w stosunku do człowieka, jest zupełnie dowolnem, że ono nie zostało nigdzie z bezwzględną pewno­

ścią stwierdzone naw et dla zw ierząt niż­

szych; tem mniej może być rozciągane do najwyższych i człowieka.

Dalej znowu, w embryologii tego pojęcia brania przew agi jednego elem entu nad d ru­

gim, jakiegoś opanowania jednego elem entu z zupełnem przytłum ieniem cech drugiego elem entu nie znam y i to je s t zanadto brane na wzór stosunków między ludźmi.

W ychodząc zatem z tego założenia Schenk dowodzi, że przez odpowiednie w pływ anie na organizm żeński, przez wytworzenie w nim pewnych w arunków szczególnych m ożna jajko tak osłabić, że podczas kopu­

lacyi z plemnikiem plem nik weźmie prze­

wagę.

Jakież to są w arunki i ja k je trzeba stw a­

rzać, dalej—w jakim czasie na organizm ten m am y działać, aby doprowadzić jajk o do ta ­ kiej reakcyi?

Schenk podaje, że chcąc, aby płód m iał płeć męską, należy w organizmie m atki w y­

wołać rozpad białka i to rozpad znaczny, około 120 g na dobę u kobiety, ważącej 60 kg. Ten rozpad należy spowodować od­

powiedniemu środkam i dyetetycznem i i u trz y ­ m ywać go stale przez czas 2—8 miesięcy.

Jeżeliby nie skutkow ały przepisy dyetetycz- ne, należy się uciec do leków. Schenk uży­

w ał preparatów ovarialnych z gruczołu tar- czykowego. A teraz, kiedy się tę kuracyę stosuje? Schenk poleca, ażeby stosować to postępow anie w czasie, gd y ze zwyczajnej kom órki nabłonkowej różnicuje się jajko.

„Poniew aż—powiada Schenk—ten czas nie daje się łatw o oznaczyć, a więc u człowieka postępuje się w ten sposób, że na 2 —3 m ie­

sięcy przed zapłodnieniem rozpoczyna się

(10)

2 9 8 W SZECHŚW IAT N a 19

oddziaływ anie na jajk o i stosuje ten za­

bieg przez pierwsze dwa lub trz y m iesią­

ce ciąży R ezultat takiego postępow ania m iał być taki, że tam , gdzie się udało na 2 —3 miesięcy przed poczęciem wywołać w organizm ie osobnika żeńskiego stały roz­

pad białka i utrzym ać go do końca 2-go miesiąca ciąży, ta m stale tw o rzył się płód męski. Schenck stw ierdza dalej, że mimo, że przez wyw ołanie rozpadu białka wyw ołać m ożna stale wytw orzenie się potom ka m ę­

skiego, to przez procedurę odw rotną nie .zdobywa się bynajm niej pewności, żeby się wytw orzył płód żeński. Schenk podaje, że przez proste odwrócenie jego postępow ania można faktycznie spowodować czasem w y­

tworzenie się płci żeńskiej, ale to nie jest stałe i może mimo tego w ytw orzyć się osob­

nik męski.

Stwierdzenie, o ile przem iana m ateryi od­

byw a się w edług w ym agań m etody Schen- ka odbywać się w inno w te n sposób, że po­

żywienie, które pobiera kobieta, i jej w yda­

liny, w szczególności mocz, Schenk poddaje analizie ilościowej. Z estaw ia się potem bi­

lans, k tóry m a wykazać, że ogólny rozpad białka wynosi 120 g na dobę. Jeżeli okaże się, że tak jest, pozostaje się przy dawnej dyecie, jeżeli zaś rozpad jest za słaby, w ten ­ czas Schenk zarządzał zm iany w dyecie, albo przez jakieś ćwiczenia fizyczne, lub po­

daw anie wyżej w spom nianych leków, po­

wodował rozpad substancyj białkow atych.

W każdym razie w ty ch analizach chodzi głów nie o oznaczenie substancyj azotowych, co Schenk w ykonyw ał zapomocą m etody K jeldahla. T a kuracya, ja k Schenk zw raca uwagę, różni się od tych, k tó re stosujem y w przypadkach nadm iernej tuszy. T u nie chodzi wcale o rozpad tłuszczu, ale o roz­

pad substancyj białkow atych. N a dowód, że rozpad substancyj białkow atych je s t w pew nym związku z tw orzeniem się płci, Schenk cytuje obserwacyą, że kobiety, które w czasie swego pożycia m ałżeńskiego ty ją, m ają po większej części potom stw o żeńskie, te, które chudną, te m ają rodzić dzieci płci m ęskiej. Dalej Schenck opiera się n a zda­

niu Orchanskiego, że g d y kobieta po uro­

dzeniu dziewczynki choruje i podupada na siłach, organizm jej niszczeje, to zaszedłszy w tym czasie w ciążę rodzi dziecię płci m ę­

skiej. Gdyby te dane ostatnie były p raw ­ dziwe, to i ta k niem a dowodu n a to, że ten cały rozpad substancyj białkow atych ma jalcikolwiekbądź wpływ na tworzenie się elementów płciowych, albo raczej na ich różnicowanie. To może mieć przypuszczal­

nie w pływ n a odżywianie płodu, ale działa­

nie n a różnicowanie elementów płciowych w drugim m iesiącu ciąży jest stanowczo bez- owocnem.

Oprócz ty ch uw ag teoretycznych Schenk podaje rezu ltat statystyczny swoich p ra k ­ tyczny ch spostrzeżeń. S taty sty k a m a zna­

czenie duże w medycynie, o ile się opiera na liczbach pokaźniejszych, ale o ile się opie­

ra n a bardzo ograniczonej ilości p rzypad­

ków, ja k w pracy Schenka, w tedy do niej nie m ożna przyw iązyw ać większego znacze­

nia. Przypadki, opisywane przez Schenka, nie dochodzą do liczby 10, wobec czego opierać się na ty ch danych niepodobna, bo one są zanadto szczupłe. P rzypadki, które Schenk opisał, są albo przypadkam i cu- krów ki (diabetes mellitus), albo też przypad­

kam i, w których sztucznie wywołano roz­

pad m ateryi białkow atej. W ty ch przypad­

kach gdzie była cukrówka, gdy chora zaszła w ciążę, miało się rodzić stale dziecię płci m ęskiej; w innych przypadkach, gdzie sztucznie spowodowano niedokładne u tle ­ nianie substancyi pokarmowej, tam nastą­

piło również urodzenie dziecka płci męskiej.

Schenk twierdzi, że naw et w ty ch przypad­

kach, w których poprzednio stale rodziły się dziewczynki, to po przeprow adzeniu w ska­

zanych przez niego zarządzeń urodził się Zawsze syn.

Przystępując do k ry ty k i m etody Schenka, m ożna j ą brać pod uw agę z dw u stro n : albo jak o hypotezę naukow ą i w tedy powinna ona być w zgodzie ze znanem i dotąd fa k ta ­ m i embryologicznemi, albo jako metodę zdobytą czysto empirycznie, w tedy pow inna być należycie udowodniona na m ateryale eksperym entalnym . W reszcie, jeżeli się oka­

że, że m etoda ta w zastosowaniu praktycz- nem daje rezultaty, o które chodziło Schen- kowi, zapytać musim y, o ile ich objaśnienie je s t prawdziwe. K iedy w zeszłym roku na kongresie w Berlinie Schenk przedstaw ił głów ne zasady swojej m etody, zawiązała się niebawem ożywiona dyskusya nad nau-

(11)

M 19 W SZECHŚW IAT

kowem uzasadnieniem m etody Schenka.

Spuler zaznaczył zaraz na początku tej dy- skusyi, że jeżeli się przyjm uje, że spraw a płci się rozstrzyga w chwili, gdy jajko róż­

nicuje się z nabłonka płciowego, to nie można w tak im razie działać na nie na trzy miesiące przed zapłodnieniem, tem mniej w dwu pierw szych miesiącach ciąży.

W tedy o wyróżnicowaniu jajk a z nabłonka płciowego nie może być absolutnie mowy.

Zeby te rzeczy nieco bliżej zrozumieć, m u­

simy się zapoznać w krótkim zarysie z wy- różnicowaniem jaje k z nabłonka płciowego.

Rzecz odbywa, się w ten sposób, że jeszcze w okresie życia embryonalnego z nabłonka otrzewnej, w m iejscu gdzie m a powstać gruczoł płciowy, w puklają się grupy kom ó­

rek w postaci cewek, t. zw. sznurów Pflu- gera. Te sznury Pflugera oddzielają się potem od powierzchni i tw orzą rodzaj za­

m kniętych pęcherzyków, t. zw. pęcherzy­

ków G raafa. W każdym takim pęcherzyku wyróżnia się jedn a kom órka ro zm iaram i:

je s t ona znacznie silniejsza i większa od są­

siednich, je st to t. zw. prajajko. Potem to p rajajko rośnie, inne otaczające je kom órki tra c ą na rozm iarach i ostatecznie zostaje tylko w arstw a kom órek dokoła pęcherzyka i w arstw a otaczająca jajko, a poza tem wy­

tw arza się coraz większa ilość cieczy w p ę ­ cherzykach. Ilość pęcherzyków je s t z chwi­

lą rozkw itu płciowego największa. W tym czasie są co najm niej w zawiązku wszystkie pęcherzyki G raafa, które w ystępują wogóle jak o części składowe funkcyonujące przez cały ciąg życia płciowego. Potem w okre­

sie czynności gruczołu kolejno dojrzewają pęcherzyki płciowe Graafa, jajk o przechodzi okres dojrzewania, wśród którego wydziela­

ją się ciałka biegunowe, ilość cieczy (liąuor folliculi) również się wzmaga, tak, że pę­

cherzyk pęka, a jajk o w ydostaje się do dróg odprowadzaj ących.

Z tego obrazu widzimy, że jeżeli, w edług Schenka, spraw a rozstrzygnięcia rodzaju płci odbywa się w czasie, gdy jajk o w yróż­

ni co wuj e się z nabłonka płciowego, jeżeli dalej spowodowaniem odpowiednich zmian w wym ianie m ateryi można wywołać w yod­

rębnienie w kierunku płci męskiej, to dzia­

łanie na organizm m atki odbywać się po­

w inno nierównie wcześniej, mianowicie przed

dojściem tego osobnika do dojrzałości płcio­

wej, gdyż później wyróżnicowanie jaje k się nie odbywa.

A jeżeli trudno zrozumieć dlaczego Schenk stosuje swoję kuracyę na 3 miesiące przed poczęciem, to już zupełnie jest niezro­

zum iałe wyw oływ anie zaburzeń w przem ia­

nie m ateryi w początkach ciąży przez pierw­

sze dwa miesięce. B yłoby to zrozumiałe, gdyby Schenk przyjm ował, że płeć nie jest dziedziczna, ale że w ciągu pierwszych mie­

sięcy życia em bryonalnego się wykształca.

Ale Schenk ta k nie rozum uje. W edłu g niego płeć jest odziedziczona, w tak im Tazie je d ­ nak stosowanie dyety w początku ciąży jest chybione.

Na te zarzuty, które uczynił Spuler, Schenk odpowiedział, że co do w pływ ania n a jajko pośrednio przez organizm m atki w czasie przed poczęciem, to on ten czas wyznaczył sobie empirycznie, a pomyślne rezultaty obserwacyj em pirycznych więcej znaczą niż dociekania teoretyczne. Co do działania n a organizm w czasie początko­

w ych miesięcy ciąży, to Schenk powiada, że robi to z dw u względów: 1) dlatego, że w pierwszych dw u miesiącach nie można napewno powiedzieć, czy kobieta je s t w cią­

ży; 2) że przez stosowanie swojej m etody rozpadu białka w organizmie uw alnia ko­

bietę od wszelkich niem iłych symptomatów, jak ie w początkach ciąży nieraz w ystępują, a zatem od wymiotów, mdłości i t. p. Mo­

jem zdaniem ta odpowiedź jest poczęści w y­

cofaniem się ze stanow iska poprzednio zaj­

mowanego, gdyż w pracy swojej pierwszej i wykładzie au tor zaznaczał w yraźnie, że m u chodzi o działanie na jajko.

Dalsze zarzuty, które robiono Schenkowi, po części rozw ijały zarzuty Spulera, częścią w ykazyw ały brak i w obserwacyi, w szcze­

gólności zaś rażący brak spraw ozdań z do­

świadczeń, w ykonanych na zwierzętach.

Ten ostatni zarzut podniósł Forel, który stwierdza, że tego rodzaju zagadnienia ze względu na swoje znaczenie pow inny być jaknajgruntow niej w ypróbow ane na zwie­

rzętach, zanim się je przenosi na człowieka,.

W idzim y już z tych uwag, że m etoda Schenka nie w ytrzym uje k ry ty k i naukowej, że w teoretycznych jego dowodzeniach jest 1) przyjęcie dowolne dotąd w nauce nie-

(12)

W SZECH ŚW IAT K i 19

udowodnionej zasady, a ju ż bezwzględnie nieudow odnionej dla zw ierząt wyższych i człowieka, że płeć je st odziedziczona; 2) przyjęcie błędnego założenia, że jajk o różni­

cuje się z nabłonka w czasie 2 —3 miesięcy przed zapłodnieniem.

Co do strony doświadczalnej, to rezu ltaty są jeszcze słabsze. N a ta k m ałej statystyce ja k Schenka nie m ożna nic opierać, a więc podstaw y do badania m etody oznaczania płci Schenk nie m iał ze swoich dośw iad­

czeń. Dalej trzeba pam iętać o tem , że au tor ten wcale nie uw zględnił stosunków , k tó re się spotykają w razie rodzenia się bliźniąt.

Gdyby zasada Schenka b y ła praw dziw a, gdyby się płeć różnicować m iała w cza­

sie ostatnich miesięcy przed zapłodnieniem i pierwszych miesięcy ciąży, to w ted y uro­

dzenie bliźniąt, z któ rych każde m a inną płeć, byłoby niemożliwe. Przecie ja jk a te w stępują równocześnie w okres różnicow a­

nia, zostają pod tem i samem i w pływ am i, a więc rezu ltat tego różnicow ania powi- nienby być tak i sam. Czy ta k jest? W cią­

ży, kiedy oboje bliźniąt rozw ijających się m ają oddzielne błony płodowe, kiedy krąże­

nia płodowe nie zostają w zw iązku z sobą, rodzą się bardzo często bliźnięta różnej płci. Sam ten fa k t zatem w ystarczy łb y do obalenia hypotezy Schenka.

R easum ując w szystko, cośmy o rozw oju płci mówili, sądzę, że nie m ożna w żaden sposób uważać, ażeby którekolw iek z a rg u ­ m entów były w stanie udow odnić genezę płci. N arazie z bezwzględną pewnością nie możemy rozstrzygnąć, czy płeć je s t dzie­

dziczna, czy też m am y tu do czynienia z różnicowaniem pod wpływem czynników oddziaływ ających na organizm w czasie roz­

w oju em bryonalnego trzech pierw szych miesięcy. Mnie się wydaje, że to drugie przypuszczenie je s t praw dopodobniejsze — argum en ty podaliśm y poprzednio. Zdaje m i się dalej, że rozstrzygnięcie tego zagad­

nienia biologicznego leży w bliższem pozna­

n iu stosunków zachodzących podczas tw o ­ rzenia się bliźniąt, a wreszcie ostatecznego stw ierdzenia trzeba szukać n a drodze do­

świadczalnej.

D r. E m il Godlewski,

Docent Uniw. Jagiell.

P R Z Y P A D K I OTRUCIA S IĘ Z W IE R Z Ą T DOMOWYCH ROŚLINAM I.

P od tym ty tu łem prof. K. Sajó umieścił obszerny a rty k u ł w czasopiśmie „Prom e­

theus “, rozpatrując w nim rozm aite przy­

padki otrucia się zw ierząt domowych rośli­

nam i. W przypadkach ty ch zw racają na siebie uw agę pewne objawy, ciekawe z p u n­

k tu widzenia ogólnie przyrodniczego, i dla­

tego dajem y tu ta j streszczenie w zm ianko­

wanego artykułu, ze szczególnem właśnie uwzględnieniem ty ch objawów.

Takie niewytłum aczone, nagłe zasłabnię­

cia zw ierząt domowych, zakończone śm ier­

cią, zdarzają się wszędzie od czasu do czasu;

czasami przybierają naw et charak ter epide­

m iczny, obejm ując większą ilość osobników, chociaż jednocześnie nie udaje się w ykryć u zw ierząt padłych obecności żadnych za­

razków chorobotwórczych i chociaż znaczna część'osobników z tego samego stada pozo­

staje przytem najzupełniej zdrowa.

L u d tłum aczy to zwykle tem, że dane

„zwierzęta zjadły coś niezdrow ego1*; co to je st atoli owo „coś“, zazwyczaj nie um iem y w ytłum aczyć. Z zupełną pewnością można w skazać przyczynę w ypadku jedynie w te­

dy, g d y padłe bydlę objadło się świeżej, w il­

gotnej zielonej lucerny lub koniczyny, która to pasza powoduje szczególnie silny rozwój gazów w żołądku, odęcie i śmierć bydlęcia.

W takich razach sekcya w ykazyw ała zawsze obecność wzm iankow anych roślin w żołądr ku padłych zwierząt; przyczyna więc tutaj nie może ulegać zaprzeczeniu.

Z darzają się atoli poza tem przypadki n a ­ głych śmierci, doniedaw na zupełnie niew y­

tłum aczonych. W Europie, gdzie pasterstw o nie osięgnęło takich rozm iarów i gdzie nie­

m a ta k olbrzymich stad, ja k np. w A m ery­

ce, przypadki takie są znacznie rzadsze i dla­

tego mniej rzucają się w oczy i zostały mniej zbadane, ale tam w yw ołują one nieraz ja k b y rodzaj epidemii, narażając hodowców na znaczne czasem straty . Np. w jednym tylko stanie M ontana (w A m eryce półn.) za­

notow ano nrzędownie w r . 1900 (nie licząc przypadków nie notowanych) 9 725 w yp ad­

ków zatrucia się roślinam i wśród owiec, z któ ry ch padło 3 331 sztuk.

(13)

M 19 WSZECHŚWIAT 301 T akie grom adne zasłabnięcia m usiały skło­

nić do baczniejszego zbadania przyczyn cho­

roby i do w yszukiw ania środków z a ra d ­ czych. Zajęli się tem zarówno sami hodow ­ cy, ja k i w ładze miejscowe (Ministeryum R olnictw a i działające z jego ram ienia sta- cye doświadczalne). Poszukiw ania te w y­

kazały niezbicie, że przyczyną bardzo wielu takich nagłych zapadnięć są niewątpliwie różne rośliny jadow ite w ścisłem znaczeniu tego w yrazu, nie takie, ja k koniczyna, która sama przez się najzupełniej nadaje się na pokarm , a tylko w pewnych warunkach, ulegając zb y t szybkiej ferm entacyi, staje się zabójczą dla zwierząt. Takich roślin j a ­ dowitych, jad anych przez zwierzęta domo­

we i w yw ołujących w nich zatrucie, w yli­

czano kilkanaście gatunków .

Nie będziemy tu ta j rozpatryw ali ant tych roślin, ani w yw oływ anych przez nie obja­

wów chorobowych, są to bowiem rzeczy zbyt speeyalne, a nas tem mniej obchodzące, że znaczna ilość tych roślin nie znajduje się wcale w Europie. Zwrócimy jedynie u w a­

gę na jednę z ty ch roślin i n a jedno z a tru ­ cie, wyw ołuje ono bowiem ciekawe objawy psychiczne u chorych zwierząt. Chodzi tu m ianowicie o różne g atu n k i rodzaju A ra- gallus (A. spicatus, Besseyi, lagopus i inne), blizko spokrewnionego z nieszkodliwym europejskim tragankiem (Astragalus), któ*

rego g a tu n k i am erykańskie okazały się rów ­ nież trującem i ja k A ragallus i w ta k i sam sposób. Nie udało się zresztą dotychczas w ykryć, an i ja k ą truciznę zawierają w sobie te rośliny, ani jak ie ich części są mianowicie szkodliwe. Z gubny atoli ich wpływ nie daje się zaprzeczyć, a choroba, wywołana przez zatrucie tem i roślinami, jest nadzw y­

czaj oryginalna. Zapadają na nią głównie owce i konie; bydło rogate znacznie rzadziej.

Przedew szystkiem zasługuje na zaznaczenie, że choroba ta je s t niejako zaraźliwa, udzie­

lająca się, właściwie zresztą nie sama cho­

roba, lecz jakieś zboczenia smakowe, któro pobudzają znaczną naw et ilość zwierząt w stadzie do poszukiw ania tych roślin tr u ­ jących i do karm ienia się niemi. Na jed- nem tylko pastw isku znaleziono pewnego razu 600 owiec, ow ładniętych namiętnością jedzenia A ragallus, a właściciel stada skarżył się, że ten chorobliwy popęd rozszerza się

z dnia na dzień i że codzień zdarzają się w ypadki śmiertelne. Co ciekawsza, gdy pewnego razu jego stado zetknęło się na granicy pastw iska ze stadem sąsiada i pasło się jak iś czas razem, to i w tem drugiem stadzie zauważono następnie owce poszuku­

jące zajadle A ragallus, chociaż przedtem nie robiły tego wcale; i tam również liczba t a ­ kich owiec zwiększała się wciąż z czasem.

Zachodzi więc tu ta j jak b y jakiś objaw suggestyi ze strony osobników, dotkniętych tym popędem, suggestyi wywieranej przez nie na inne owce, które pod jej wpływem zaczynają również karm ić się rośliną ja d o ­ w itą. A dowodu na to dostarcza jeszcze i ta okoliczność, że ulegają jej najłatw iej osob­

niki młode, starsze są znacznie odporniejsze;

a dalej, że jedynym środkiem na pow strzy­

m anie popędu wśród owiec, jest u su w a ­ nie ze stada osobników, dotkniętych tem zboczeniem. Jeden z hodowców zastosował ten środek w swojem stadzie: zabierał on z niego każdą owcę, która zaczynała jeść krzaczki A ragallus, zam ykał ją w oborze, tucząc na mięso i nie dopuszczając do ze­

tknięcia się z innemi. N a miejsce usunię­

ty ch owiec sprow adzał inne, zdrowe, i po pew nym czasie doczekał się zupełnego w y­

gaśnięcia w swem stadzie tego chorobliwego popędu. W taki sam sposób pozbywano się go w stadach koni, które również ulegają tej chorobie.

Sam a zaś choroba, w yw ołana zatruciem A ragallus, m a istotnie charakter jakiegoś obłędu, przypom inając do pewnego stopnia morfinom anię u ludzi. Początkowo zwierzę w pada w stan podniecenia, po którem n a ­ stępuje w krótkim czasie silny upadek ner­

wowy : zwierzę słabnie, chodzi, zataczając się, ja k pijane, a jednocześnie nic nie chce jeść, oprócz Aragallusa, na którego krzaczki rzuca się z drżeniem i nienasyconą pożądli­

wością, aż dopóki nie straci sił zupełnie, nie ulegnie zupełnemu wyczerpaniu i nie padnie wreszcie bez życia.

Najciekawszem do zbadania było, co wła­

ściwie usposabia owce do ulegania tem u po ­ pędowi, co pobudza je do poszukiw ania tej rośliny, ta k nieodpowiedniej na pokarm.

A nalogia z morfinomanią, a w części z alko­

holizmem pozwala przypuścić, że w orga­

nizmie takich osobników musi istnieć jakaś

Cytaty

Powiązane dokumenty

Przy obecnych warunkach rynkowych wiemy, że nie jest możliwym wprowadzenie takiej ilości mieszkań, do jakiej byliśmy przyzwyczajeni w ostatnich latach, co sprawia, że

Zmieniające się oczekiwania i potrzeby wywołały nowe okoliczności. Mniej rekrutacji, więcej komunikacji wewnętrznej, digitalizacja relacji. Live'y, webinary i nowe

Uważam, że jeśli ktoś wykonuje zawód, który mieści się w definicji zawodu zaufania publicznego albo który związany jest z bardzo dużą odpowiedzialnością za zdrowie i

Również sekw encje tRNA archebakterii za sa ­ dniczo różnią się od sekw encji tRNA z innych organizm ów (np. trójka iJnpCm, zam iast trójki TtyC* w ramieniu

chodzenia roślin nagozalążkowych, musimy przeto zwrócić głów ną uw agę na kłodzinia- ste (Cycadeae), które ze w szystkich żyjących roślin kw iatow ych

Jeżeli jakieś dane em ­ piryczne przemawiają przeciw jednej lub drugiej teorii, powstały konflikt traktuje się jako dowód na to, że teoria nie stosuje się do sytuacji,

Prosta l jest równoległa do prostej AC i dzieli trójkąt ABC na dwie figury o równych polach.. Znajdź równanie

6.2. Posiadanie uprawnień niezbędnych do wykonania określonych prac lub czynności, których obowiązek posiadania nakładają ustawy. Wykonanie w okresie ostatnich 5 lat