J\« 20 (1103).
W a r s z a w a , d n i a 1 7 m a j a 1 9 0 3 r .Tom X X II.
T Y G O D N I K P O P U L A R N Y , P O Ś W I Ę C O N Y N AUK OM P R Z Y R O D N I C Z Y M ,
PRENUMERATA „WSZECHŚWIATA44.
W W a rsz a w ie : rocznie rub. 8, kwartalnie rub. 2.
Z p rz e sy łk ą p o c z to w ą : rocznie rub. 10, półrocznie rub. 5.
Prenumerować można w Redakcyi Wszechświata i wo wszystkich księgarniach w kraju i zagranicą.
Redaktor Wszechświata przyjmuje ze sprawami redakcyjnomi codziennie od godziny 6 do 8 wieczorem w lokalu redakcyi.
A d r e s R e d a k c y i : M A R S Z A Ł K O W S K A IMr. 118.
ŚW IA T Ł O I A N A LIZA W IDM OW A.
(Wykład popularny).
Św iatłem wogóle zowiemy ten czynnik zewnętrzny, k tóry daje nam możność w i
dzenia otaczających przedmiotów. Przed
m ioty świecące lub oświetlone dostarczają naszemu oku św iatła i dlatego stają się wi- dzialnemi. W większości ziemskich przy
padków dzieje się tak, że bryły m ateryi sa
me przez się są ciemne, to jest własnego św iatła nie posiadają, a więc możemy je widzieć w takim tylko razie, jeżeli na ich powierzchnię pad ają promienie świetlne, po
chodzące z innego źródła i odbite w pewnej części od tej powierzchni, dostają się do n a
szego oka.
Św iatło działa na nasz nerw wzrokowy z odległości częstokroć niezm iernych, prze
nikając swobodnie przez t. zw. ciała prze
zroczyste, albo też zatrzym ują je (pochła
niają) zupełnie lub częściowo bryły nie
przezroczyste.
Czemże je s t właściwie owo tak dobrze znane nam światło? M ało jest, zaiste, w n au ce zagadnień równie ciemnych, powiada Flam m arion, ja k zagadnienie o istocie i na- | turze światła. W ja k i sposób oko nasze w i
dzi przedm ioty, oddalone odeń na tysiące i m iliony mil? Dlaczego pewne ciała świe
cą, g dy inne własności tej nie posiadają?
Jakiem i drogam i promienie św iatła dostają się do siatkówki naszego oka i czem są owe promienie? N auka oddawna zadaw ała i za
daje powyższe pytania, nie otrzym ując je d nak dotychczas odpowiedzi zupełnie wy
czerpujących.
Światło, ja k wiemy o tem z doświadczeń bezpośrednich, przebiega przestrzenie, prze
nosi się z miejsca na miejsce i to z pewną szybkością, która daje się ściśle oznaczyć.
Otóż ta jed na okoliczność, wzięta sama przez się, zniewala nas do przypuszczenia, że w danym przypadku powstaje jakiś ruch, nieznanej nam natury . Ze źródła światła, albo z naszego oka coś się w yłania, rozsze
rza się, przenika przestrzenie, dosięga ciem
nych brył m ateryi i czyni je widzialnemi.
Przejście energii od jednego ciała do dru-
| giego może się odbywać tylko w sposób dwojaki i bądź co bądź zawsze za przew od
nictwem pewnej m a te ry i: Albo pewna, po
siadająca zasób energii cząsteczka mate- ry alna pod działaniem odpowiednich w pły
wów przebiega na podobieństwo kuli dzia
łowej próżnię, czy też zapełnioną inną ma- tery ą przestrzeń (usuwając cząsteczki m ate- ryalne spotykane na drodze) i ostatecznie oddając innej cząsteczce swoję energię w tej lub innej postaci, albo też całą przestrzeń pom iędzy obu ciałam i może wypełniać pew
na m aterya pośrednicząca* która otrzym uje impuls jednego ciała i oddaje go drugiem u.
290 W SZECHŚW IAT JS6 19 W ten ostatni sposób rozszerza się, np.
w przestrzeni, działanie ciała dźwięczącego, k tó re wznieca fale w arstw pow ietrznych.
W podobny też (jakkolw iek nieco odm ien
ny) sposób rozszerzają się fale powierzchni wodnej i t. d.
Otóż co do kw estyi rozszerzania się w p rze strzeni prom ieni św iatła, w nance panow ały zkolei oba powyższe poglądy. S tarożytni filozofowie Grrecyi i R zym u sądzili, że świa
tło je s t w yłączną właściwością naszego oka, k tó re w yłania z siebie w przestrzeń pew ną m ateryę nieważką, ośw ietlającą wszelkie n a potykane ciała. N ew ton sądzi inaczej i p rzy puszcza, że nie nasze oko, ale w łaśnie pew ne ciała, k tóre zowiemy św ietlnem i, w yłan ia
ją z siebie ową m ateryę prom ienistą, zwaną
„ świetlikiem “. Św ietlik przenika z błyska
wiczną szybkością przestrzenie i dostaje się wreszcie przez otw ory oczne do naszego mózgu, w yw ołując tam w rażenie św iatła.
Czy ta k więc, czy też inaczej, przyczyną św iatła wedle owych teoryj je s t jak iś rodzaj m ateryi niew ażkiej, ulatującej w przestrzeń.
Cząsteczki tej m atery i poruszają się w k ie
ru n k ach ściśle p rostolinijnych i by w ają róż
n y c h wielkości, a wielkościom ty m odpo
w iadają różne w rażenia barwne. Cząsteczki stosunkow o najw iększe d ają w rażenie b a r
w y czerwonej, najm niejsze zaś—fioletowej.
T eoryą N ew tona tłum aczy zupełnie d o kładnie prostolinijne rozszerzanie się św ia
tła i pow staw anie cienia poza przedm iotem oświetlonym . D la w ytłum aczenia zjaw iska odbicia św iatła od pow ierzchni pewnych ciał, należało ju ż przypuścić, że ciała te p o siadają zdolność odpychania od siebie p ad a
jącej na nie m atery i św ietlnej, załam anie zaś prom ieni daw ało się w ytłum aczyć przy
ciąganiem tej m ateryi.
W iem y jednakże, że pew ne ciała przezro
czyste jednocześnie odbijają i załam ują pro
m ienie św iatła. Otóż takiego zjaw iska teo- ry a N ew tona nie m ogła w ytłum aczyć bez przypuszczeń zupełnie dow olnych i nie lic u jący ch wcale z zasadą ogólną, albowiem trzeb a tu było uznać, że pew ne ciała posia
d ają jednocześnie dwie własności w brew ze sobą sprzeczne, a m ianowicie: przyciągają jed ne cząsteczki m atery i św ietlnej i odpy
chają inne, niczem się od tam ty c h nie w y różniające. O statecznie zaś zrozum ienie ta
kich np. zjawisk, ja k zabarwienie cienkich płytek, staje się wobec tej teo ry i jeszcze trudniejszem ; zjawisko zaś interferencyi, czyli zupełnego zaniku św iatła za sp o tk a
niem się w jednym punkcie dwu prom ieni świetlnych, jest z nią w najzupełniejszej sprzeczności, albowiem nie możemy już w żaden sposób przypuścić tak ich w a ru n ków, w których większa m asa m ateryi świetlnej m ogłaby spowodować nie przy rost, ale przeciwnie, zanik św iatła.
To też nauka dzisiejsza nie uznaje w z a sadzie istnienia nieważkiej m ateryi świetl
nej, natom iast zaś Young i F resnel podali nam teoryą inną, wedle której światło jest to tylko pewien nadzwyczaj szybki ruch falisty eteru. E te r je s t to coś, czego w ża
den sposób ani poznać, ani bliżej określić, ani naw et porównać z innem i stanam i m a
tery i nie możemy. W ypełnia on wszech
św iat cały, przenika wszelką m ateryę, n a
pełnia przestrzenie pom iędzy atom ami. F a le jego, drgające z różną szybkością, u d e rzają o siatkówkę naszego oka, a stąd w ra- 1 żenie św iatła. Św iatło tedy, powiada dalej F lam m arion, samo przez się nie jest m ate- ry ą niew ażką, a tylko pew nym szczególnym ruchem takiej m ateryi. Otóż kiedy pew ne
go razu zapytano Yołtairea, co to jest m eta fizyka, m iał on jakoby odrzec: „Jeżeli dwaj uczeni ludzie rozpraw iają i jeden z nich sam siebie nie rozumie, d ru gi zaś udaje, że go zrozum iał dokładnie, to m am y przed sobą dysputę m etafizyczną'4. Powyższe pow ie
dzenie V oltairea dałoby się, zdaniem Flam - m ariona, zastosować do naszych dzisiejszych rozpraw naukowych, dotyczących istoty światła. Nie należy jed nak zapominać (o czem zapom ina widocznie Flam m arion), że jakkolw iek sama n a tu ra eteru dotych
czas nie je s t jeszcze dokładnie zbadana, to poza tym jedynym zarzutem teoryą Y ounga i Fresnela tłum aczy najdokładniej i w spo
sób najpraw dopodobniejszy wszystkie bez w yjątk u dostrzeżone zjawiska. Czy jest ona praw dziw a, lub n ie —przyszłość n a to odpowie; dziś jed n ak wobec najzupełniejszej zgody jej wyników z faktam i rzeczywiste - mi, m usim y ją uznać za jedynie możliwą i logiczną. A więc dowcip szanownego filo
zofa byłby zupełnie odpowiednim, gdyby n a miejsce teoryi eteru m ógł on nam po-
.Na 1 9 w s z e c h ś w i a t 2 9 1
dać h y p o tezę in n ą, bardziej uzasadnioną.
O ile je d n a k ta k nie jest, trz y m a jm y się teo ry i Y ounga.
J a k w oda, k ied y w g łąb je j rzu cim y k a m ień, fa lu je do koła m iejsca, gdzie k am ień upad ł, ja k p o w ietrze w y tw a rza fale dokoła d rg ająceg o k a m e rto n u —w podo bny też spo
sób i ciało św ietln e pow o d u je nadzw yczaj szybki ru c h fa listy otaczającego je eteru . W p rz y p a d k u pierw szym m am y zjaw isko ru c h falistego , k tó ry m ożem y spraw dzić do
ty k aln ie, w d ru g im —odczuw am y falow anie pow ietrza, ja k o p ew ien dźw ięk, d ziałający w odpow iedni sposób n a n arząd y naszego ucha; w reszcie w p rz y p a d k u o sta tn im o trz y m u jem y w rażen ie św iatła. F a le w ody p o ru sz ają się ta k ospale, że oko z łatw o ścią d o strze g a sam ru c h , fale dźw iękow e m k n ą z szybkością 340 m n a sekundę, zależnie od te m p e ra tu ry i gęstości pow ietrza; w reszcie fale e te ru p o siad ają za w ro tn ą szybkość 300 000 km n a sekundę!
M iliony, setki, tysiące m ilionów słońc, rz uconych w p rz estrzen i, w y sy ła ją k u n am te fale tajem nicze; dążą one do naszego oka bez zm iany, nie sp o ty k a ją się ze sobą, nie p rzeszk ad zają sobie wzajem . D ziw ne to, zaiste. A le czy też isto tn ie fa le te nie ule
g a ją ż a d n y m zm ianom ? Czy p ro m ień , k tó r y p rz ed ośm iu la ty w yszedł z ło n a S y ry u - sza, a k tó ry o g ląd am y w chw ili obecnej, nie n a tk n ą ł się isto tn ie w swej ośm ioletniej w ę
drów ce n a ty siące n iezn an y ch nam w p ły w ów i czy je s t dziś tak im , ja k im b y ł p ier
w otnie? Czy w id zim y go tak im , ja k im w i
dzieć pow inn iśm y?
K tó ż zdoła odpow iedzieć n a ta k ie p y ta n ia ?
J a k k o lw ie k ogólne zasady ru c h u falistego dobrze są zn an e k ażd em u z w y k ład u fizyki elem e n ta rn ej, je d n a k ż e m u sim y tu je z b a dać nieco szczegółow iej, zw racając p rzew aż
nie u w a g ę n a p ew n e w ażne d la naszej k w e sty i zjaw iska. N ajlepszą ilu stracy ę ru c h u fa listeg o d aje n am zjaw isko, k tó re d o strz e g a m y na po w ierzchni w ody, kiedy rów no
w ag ę jej zakłó cim y rzuceniem kam ienia.
T u ż doko ła p u n k tu , w k tó ry m k am ień u p ad ł, pow staje w n e t pew ne w ygórow anie wodnej pow ierzchni, k tó re rozszerza się we w szy st
k ich k ie ru n k a c h w p ostaci w a łu kołow ego, a p ro m ień jeg o w z ra sta w sto su n k u p ro
sty m do czasu. P o za w ałem pierw szym w i
dzim y zagłębienie, rozszerzające się z tą sam ą szybkością. I w ten sposób w y g ó ro w ania i w głębienia, tw orzące n a po w ierzch
n i w o d y (w przecięciu) lin ię falistą, zm ie
n ia ją się jed no ze drugiem , ja k k o ła w spół- środkow e, aż w reszcie n a pew nej odległości od śro d k a z a n ik a ją stopniow o i pow ierzch
n ia w ody w yrów n yw a się zupełnie.
Je ż e li je d n a k p rz y p a trz y m y się uw ażnie opisanem u wyżej zjaw isku, to p rzek o n am y się niebaw em , że w d an y m razie n a po w ierzchni w ody rozszerza się w k ie ru n k u p ro m ien i kó ł w spółśrodkow ych ty lk o p e
w ien stan m echaniczny, sam e zaś je j czą
steczki ru c h u postępow ego w k ie ru n k u od śro d k a k u ok ręg ow i ko ła nie po siad ają w ca
le; w a h a ją się one w yłącznie ty lk o w kie
r u n k u p ro sto p ad ły m do k ie ru n k u rozsze
rz a n ia się fali, to je s t w znoszą się nieco i później o p ad a ją w sto su n k u do pew nej po- zycyi średniej, do k tórej n a stęp n ie w racają po przejściu zaburzenia. B ard zo łatw o m o żem y spraw dzić dośw iadczalnie słuszność pow yższego tw ierd zen ia, jeżeli ty lk o n a p o w ierzchni falu jącej w te n sposób w ody u m ie ścim y k aw ałk i k o rk a, lub drzew a. P odczas rozszerzan ia się fali lekkie te ciała wznoszą się w raz z n ią i o p ad a ją w k ie ru n k u pion o
w ym , p ozo stając je d n a k w ciąż n a n iezm ien nej odległości od środ ka zaburzen ia i nie p o d ąż ają w cale w k ieru n k u rozszerzania się w yg ó ro w ań i zagłębień, to je s t ru c h u po stępow ego w ty m k ie ru n k u nie w y k o n y w ają.
Otóż w szystkie te cząsteczki pow ierzchni cieczy, k tó re p o zo stają w danej chw ili w je d n ak o w y m sta n ie m echanicznym , tw o rz ą tak zw an ą falę kołow ą, p rz y ro st zaś p ro m ien ia owego k o ła w pew nej jed n o stce czasu zo- w iem y szybkością ro zszerzania się fali.
Jeż eli zab urzenie p ow staje nie n a po
w ierzchni, ale w głębi cieczy, gdzie rozsze
rz a się ono w e w szy stk ich k ieru n k ach , w ów czas fale p rz y b ie ra ją k s z ta łt sfe r i p rz y ro st p ro m ienia takiej sfery w pew nej jedn ostce czasu zowie się rów nież szybkością fali.
W m iarę rozszerzania się zaburzenia p ro m ień sfery coraz to w zrasta, aż w reszcie na p rzestrzen i n ieskończenie odległej fa la staje się p łask ą.
P o w staje więc zagadnienie, w ja k ie g o ro-
2 9 2 W SZECHŚW IAT N e 1 9
dzaju m ateryi rozszerzają się fale św iatła, które dosięgają naszego oka, dążąc z najod
leglejszych. przestrzeni wszechświata? W ie
m y skądinąd, że św iatło to m knie ku nam od plan et i gwiazd, od k tó ry ch oddzielają nas niezm ierne przestrzenie próżne, to jest pozbawione m ateryi takiej, ja k ą m y znam y n a ziemi; z drugiej zaś strony szybkość roz
szerzania się jego fal przewyższa wszelkie szybkości możliwe w znanych nam stanach m ateryi. Szybkość rozszerzania się fal (drgań) w pewnem danem środow isku za
leży, ja k nas uczy m echanika, od jego w ła
sności fizycznych i daje się w yrazić przez następujący stosunek: V e/ 8 , gdzie e ozna
cza współczynnik sprężystości, a S g ę stość.
Jeżeli więc porów nam y niezm ierną szyb
kość fal św iatła ze stosunkiem powyższym, to m usim y dojść do przekonania, że środo
wisko, w którem się one rozszerzają, po
siada prężność e ta k olbrzym ią, gęstość zaś
§ o tyle m ałą, że o takim stanie m ateryi w w arun kach ziem skich n aw et przybliżone
go pojęcia stw orzyć sobie nie możemy. N ie
znane to środowisko zowiemy eterem . E te r, ja k powiedzieliśmy, ogarnia całą przestrzeń wszechśw iata, w ypełnia próżnie między gwiazdowe, rów nie ja k i przestrzenie międzycząsteczkowe każdego ciała. A więc w ew nątrz każdej b ry ły m ateryalnej światło rozszerza się nie skutkiem d rg a ń cząsteczek samej m ateryi, z której składała się owa bryła (jak to odbywa się, np., z rozszerza
niem się fal dźwiękowych), ale wyłącznie tylko skutkiem d rg ań przenikającego tę ma- teryę eteru wszechświatowego. N adm ienić jed n a k m usim y, że e te r w przestrzeni p ró ż nej różni się znacznie od eteru, zaw artego w ew nątrz pewnej b ry ły m ateryalnej. Pod wpływem m atery i ważkiej nabiera on pew n y ch właściwości, których nie posiadał w próżni, a skutkiem tego d rg an ia św ietlne w ew nątrz takiej m atery i rozszerzają się z inną szybkością i dla każdego rodzaju m atery i szybkość ta bywa odm ienna i jem u tylko właściwa. P rzenikając ciała k ry sta liczne, eter sam staje się poniekąd k ry sta licznym, w ciałach zaś ciem nych traci zdol
ność rozszerzania św iatła, a raczej d rg ania jego się zm ieniają o tyle, że przestają od
działyw ać n a zmysł naszego oka.
W łasności fizyczne eteru dziś są teore
tycznie ściśle obliczone. Szybkość ruchu, a także długość pow stających w nim fal obliczamy doświadczalnie dla każdego d a nego przypadku ze ścisłością zupełnie m a
tem atyczną. Gęstość tej szczególniejszej m atery i w ynosi według obliczeń teoretycz
nych 1 0 - 12 gęstości w ody ('/i oooooooooooo)- Otóż badania fizyczne dowodzą, że fale świetlne eteru są właśnie takie, ja k te, k tó re pow stają w wodzie pod wpływem rzuco
nego kam ienia. Zowiemy je falam i po- przecznem i i różnią się one zupełnie od fal podłużnych, które pow stają np. w powie
trzu, powodując wrażenie dźwięku. Me
chanika uczy nas, że pow staw anie fal po
przecznych zależy od niezdolności danej m ateryi do ściskania się i rozszerzania.
A więc gdybyśm y się przekonali, że w ete
rze fale podłużne istotnie powstawać nie mogą, to m usielibyśm y dojść do przekona
nia, że jest on bezwzględnie nieściśliwym.
Że zaś nieściśliwemi w najw yższym stopniu są ciała stałe, przeto przypuścićby chyba należało, że i eter je s t również ciałem sta
łem. O statnie badania prom ieni katodal- nych i innych tego rodzaju (zbyt mało jesz
cze poznanych) zdają się jednak dowodzić, że pow staw anie ich zawdzięczam y właśnie podłużnym falom eteru. Ale gdyby naw et przypuszczenie powyższe okazało się błęd- nem i gdybyśm y zmuszeni byli uznać w ete
rze pewne własności takie, jakie posiadają ciała stałe, to i w tem nie byłoby jeszcze żadnej sprzeczności, ponieważ naw et tu na ziemi znam y takie stany m ateryi, wobec k tó rych w przypadkach szybkiego ruchu mate- ry a owa zachowuje się zupełnie tak, ja k ciało stałe, pod wpływem zaś powolnego ci
śnienia ustępuje, ja k każda ciecz. T aką jest np. smoła burgundzka. K am erton, zrobio
n y z tej smoły, dźwięczy zupełnie, ja k sta
lowy, a jednakże kula, położona na jej w ar
stwie, zagłębia się powoli i przenika aż do dna. A więc w pierwszym przypadku smo
ła burgundzka posiada wszelkie własności sprężystego ciała stałego, w przypadku d ru gim zachow uje się ja k ciecz.
Hypotezę istnienia eteru wprowadzono pierw otnie do nauki, jak o hypotezę luźną, jeżeli się ta k wyrazić m ożna—pomocniczą i przejściową; z każdym dniem jed nak n a i
jsfo 19 W SZECHŚW IAT 2 9 3
biera ona coraz więcej prawdopodobieństwa, pewności niem al i tłum aczy zupełnie do
kładnie wszystkie - bez w yjątku dostrzeżone zjawiska w dziedzinie światła, ciepła, a n a wet elektryczności i ciążenia powszechnego.
Szybkość, z jak ą fale św iatła rozszerzają się w przestrzeni, obliczono już dość dawno.
Poraź pierwszy dokonał tego w r. 1675 m ło
dy astronom duński Olaus Rom er na pod
stawie dokładnych badań zaćmień księży
ców Jow isza. Obliczył on mianowicie, że światło na przebieżenie drogi równej dwu promieniom orbity ziemskiej potrzebuje 22 m inut czasu.
W ówczas jedn ak by ł to tylko dom ysł Ro
mera, niezem skądinąd nie stwierdzony.
Stwierdziło go dopiero dokonane przez astronom a angielskiego B radleya odkrycie zjaw iska aberaoyi św iatła (r. 1727). Z jaw i
sko aberacyi polega na tem, że skutkiem wspólnego ru eh u ziemi na orbicie i św iatła w przestrzeni w ydaje się nam, że wszystkie gw iazdy zakreślają w ciągu ro ku pewne nie
wielkie koła na sferze niebieskiej (q średnicy mniej więcej 40.9"), co dowodzi, ja k się o tem zaraz przekonam y, że szybkość świa
tła m usi być 10089 razy większą, aniżeli szybkość obiegowego ruchu ziemi na orbi
cie. A zatem na przebieżenie przestrzeni, oddzielającej nas od słońca, prom ień św iatła potrzebuje 8 min. 17,8 sek.
W iem y, że ostatniem i czasy N yren obli
czył właściwą wielkość aberacyi na 20,490"
(w promieniu). Otóż na podstaw ie tej danej drogą zwykłego rachunku trygonom etrycz
nego możemy łatw o otrzym ać szybkość św iatła w stosunku do szybkości obiegowe
g o ruchu ziemi, albowiem, jeżeli oznaczymy szybkość ru ch u ziemi przez g, szybkość św iatła przez G- i przez a stałą wielkość aberacyi, to:
G =*g. Cos . a = 10 089, jeżeli g = 1.
Na tej zasadzie łatw o ju ż obliczyć czas, którego potrzebuje światło na przebieżenie przestrzeni pom iędzy słońcem a ziemią.
Ziemia odbyw a całą swą drogę dokoła słońca w okresie 365,25 (mniej więcej) dni, a więc św iatło odbyłoby tę drogę w okresie 365,25 d. „ . Q . .
— = o2 m in. b,5 s., dzieląc zas tę
10089 ’ ’ Y
liczbę przez tc, czyli 3,1416, otrzym am y 16 m in. 35,6 sek., a więc połowa tego, czyli 8 m. 17,8 s. da nam liczbę poszukiwaną (w przypuszczeniu, że orbita ziemi jest ko
łem).
W idzieliśm y wyżej, że w edług obliczeń Rom era liczba ta wynosi 11 min. Różnica o 2 m. 42 sek., jakkolw iek dość poważna, nie jest jednak o tyle znaczna, ażebyśmy nie mogli wytłum aczyć jej niedokładnością na
rzędzi, którem i rozporządzał Rom er w wie
ku X V II. Istotnie też Delambre, obliczając chwile zaćmień od r. 1662 aż do 1802 (prze
szło 100 zaćmień) podaje, jako w ynik swo
jego rachunku liczbę 8 m. 13,2 s. A więc różnica wynosi jednak i ty m razem 4,6 sek.
Pow staje zatem dość poważna kw estya, k tó re z tych dwu obliczeń—czy dokonane przez Struvego na podstaw ie wielkości aberacyi, czy też podane przez Delambrea jest dokład
niejsze? Czy różnica wynosząca 4,6 sek.
da się wytłum aczyć błędami obserwacyi, czy też szukać tu należy przyczyny innej, istnie
jącej realnie? K w estyi tej dziś stanowczo zdecydować nie możemy, jakkolw iek sądzić- by należało, że rachunek Struvego m usi być bliższym rzeczywistości, w obliczeniach zaś Delambrea, w edług których wielkość abera
cyi wynosićby pow inna tylko 20,25", zawie
rają się prawdopodobnie błędy, zależne od niedokładnego notow ania chwil za
ćmień.
Obadwa sposoby, które podaliśmy wyżej, dają nam jednak tylko czas, którego po
trzebuje światło na przebieżenie przestrzeni, dzielącej nas od słońca, nie określając je d n ak bezwzględnej szybkości jego ruchu.
D la otrzym ania tej ostatniej powinnibyśm y posiadać dokładnie obliczoną odległość zie
mi od słońca, w tedy bowiem, dzieląc ją przez 498 (liczba sekund, podana przez Stru- vego), otrzym alibyśm y szybkość światła na sekundę czasu. I odwrotnie, gdybyśm y obliczyli tę szybkość bezpośrednio, to mno- żąe ją przez 498, otrzym alibyśm y odległość słońca i jego paralaksę.
M ając na względzie niezm ierną szybkość fal św iatła? zrozumiemy, że obliczenie jej bezpośrednie- drogą doświadczeń, dokony
w anych na ziemi, nastręcza nader znaczne trudności. N a powierzchni ziemi nader rzadko i w w yjątkow ych tylko okolicz-
294 W SZECHŚW IAT JMa 19 nościach dostrzegać możemy n a jś w ie tn ie j
sze naw et przedm ioty n a odległości, prze- I wyższającej 70 —80 km, św iatło zaś przebie
ga taką przestrzeń w przeciągu Y-tooo se_
kundy. Otóż skutkiem tego początkowe próby bezpośredniego obliczania szybkości św iatła były bezw arunkow o nieudolne. Przed innym i zajął się tą kw estyą Galileusz, a spo
sób użyty przezeń, jakkolw iek n a razie nie doprowadził do żadnych wniosków, zasłu
guje jed n ak na w zm iankę, albowiem w sk a zał on pewną metodę, k tó rą posługiw ali się następni badacze, doskonaląc w niej tylko szczegóły zastosowania. Galileusz um iesz
czał podczas ciemnej nocy dw u obserw ato
rów w odległości kilku kilom etrów jeden od drugiego. K ażd y z nieb posiadał la ta r
nię z reflektorem , urządzoną w ta k i sposób, że zapomocą odpowiedniego m echanizm u m ożna je było odkryw ać i .zakrywać bardzo szybko. K iedy obserw ator A zakryw a sw o
ję latarnię, a obserw ator B dostrzeże zni
knięcie św iatła, wówczas zakryw a on i sw o
ję. Rzecz oczywista, że w takich w aru n kach w chwili, kiedy obserw ator A d ostrze
że zniknięcie św iatła w B, prom ień zdążył ju ż przebiedz naprzód od A do B i potem odwrotnie od B do A. Jeżeli więc od chwili, kiedy obserw ator A zak rył swoję latarnię, aż do chwili, kiedy tenże obserw ator A do
strzegł zniknięcie św iatła w la ta rn i B, u p ły nęło, przypuśćm y, 2 sekundy czasu, to z n a
czy, że odległość od A do B św iatło prze
biega w ciągu 1 sekundy. Rozum owanie to, teoretycznie było ściśle praw idłow e, sam jed n a k sposob zastosow ania dziś w ydaje się nam dziecinnie naiw nym , poniew aż w da
nych w arunkach (przypuszczając naw et, że zakryw ania i odkryw ania latarn i odbyw ały się w m inim alnych okresach czasu) cała różnica m ogła wynosić najw yżej Yiooooo część sekundy, a na pochw ycenie takiej ró ż nicy czasu Galileusz odpow iednich narzędzi nie posiadał. To też nie pow inniśm y się dziwić, że próby jego, chociaż obm yślane bardzo dobrze, m usiały jed n a k spełznąć na niczem .
(CDN)
P. Trzciński.
PO GLĄDY NA PO W S T A W A N IE PŁC I.
(Dokończenie).
Ti fizyologii ciąży wiemy, z ja k wielkiemi trudnościam i należy się liczyć w udow od
nieniu, czy zapłodnione jajko pochodzi z tej m enstruacyi, która m iała miejsce przed do
staniem się plemników do części rodnych, czy też pochodzi z ewolucyi, która nastąpiła później. W pierwszym razie jajk o czeka n a plem nik w częściach rodnych (trąbka lub macica), w drugim razie plem nik czeka w tych organach na jajko, które m a się do
piero w ydostać z jajn ika. Niemniej trudne je s t wyznaczenie, albo raczej udowodnienie tego założenia, że plem nik świeższy, a jajko mniej świeże usposabiają do wyróżnicowa
nia płci męskiej i odw rotnie—tak, że całą tę hypotezę. tylko jako ta k ą traktow ać należy.
W reszcie oceniając różnicowanie płci, b ra no pod uw agę fakt, że g d y plem nik do
stanie się do w nętrza jajka, to może się tam jakiś czas utrzym ać i nie będzie się narazie łączył z jądrem jajka. To połączenie od
będzie się dopiero później. W innych przy
padkach nastąpi połączenie jąd er odrazu.
To praw ie apriorystyczne dawniej przy
puszczenie zyskało sobie ogromne poparcie w pięknych eksperym entach Teichm ana, które zostały ogłoszone w zeszłym roku.
Teichm an wykazuje, że w pew nych przy
padkach zespolenie jąd e r może się ta k opóź
nić, że jeszcze w piątej i szóstej generacyi komórek m ożna konstatow ać główkę plem nika niezespoloną z jądram i blastomeronów (to jest jed en dowód więcej, że istotą za
płodnienia nie jest zespolenie jąder).
Jakkolw iek w r 1884 ten fa k t nie był jeszcze ta k dobitnie udow odniony (praca Teichm ana wyszła w zeszłym rok u w lipcu), to jed nak tej tezy, że plem nik może dłużej lub krócej pozostawać w komórce jajowej używ ał H ollingsw orth i na niej oparł swe zapatryw anie co do determ inacyi płci. W e
dług niego płeć je s t dziedziczna. Plem nik wnosi zarodek wyróżnicow ania w kierunku płci męskiej, ale o ile pozostaje dłużej w j a j k u „fem inizuje się“ i zatraca tę swoję moc, w tedy tw orzy się płeć żeńska. O dw rotnie, jeżeli głów ka plem nika odrazu się złączy
JMa 19 W SZECHŚW IAT 295 z jądrem jaja, w tedy się wytworzy płeć mę
ska, bo utrzy m ała się ta zdolność plem nika różnicowania w k ierunk u swojej płci. A te raz jeżeli z pu nk tu , k tóry nam daje obecny stan nauki o zapłodnieniu, spojrzym y na tę hypotezę H ollingsw ortba, to należałoby oczekiwać pow staw ania samych samców na świecie. Takie przypadki, ja k ten, który np. opisał Teichm ann, gdzie można w yka
zać przebyw anie plem nika w jaj ku czas j a kiś bez łączenia się jąder, zdarzać się mogą, ale to je s t przypadek, k tó ry spowodować mogą pewne w yjątkow e w arunki. Tym cza
sem wiemy, że niem al połowa osobników rozdzielnopłciowych jest płci żeńskiej, a więc tego z hypotezą H ollingsw ortha pogodzić nie podobna.
R easum ując teraz to, co powiedzieliśmy o w pływie obu elementów płciowych na rozwój płci, właściwie podnieść możemy, j a ko fa k t pozytyw ny, tylko twierdzenie, że u niektórych owadów (pszczoły) powstanie płci zależne jest od obu elementów płcio
wych, czyli, że tu plem nik m a wpływ na różnicowanie płci. Poza tem wszystko i n ne to są hypotezy mniej lub więcej praw do
podobne, ale żadna nie została stw ierdzona pozytywnie. Wreszcie i tu trzeba uwzględ
nić jeszcze p u n k t widzenia, który reprezen
tuje Lenhossek, k tó ry naw et te spostrzeże
nia tłum aczy jako argum ent, przem aw iają
cy za determ inacyą płci w jajku. Zdaje mi się zatem, że kw estya czy powstanie płci u potom stw a zależy czy nie od ak tu zapłod
nienia, t. j. stosunku ty ch elementów ma najm niej szans praw dopodobieństwa.
I II . Sam fakt, że organizm zwierzęcia znajduje się pod ustaw icznym wpływem św iata zewnętrznego naprow adzał zdawna na pytanie, czy rozwój płci nie zależy rów nież od czynników otaczającego środowiska.
Za tem przypuszczeniem przem aw iają ta k że najrozm aitsze eksperym enty. Ju ż z w ia
domości, któ re m am y o pszczołach, wynika, że np. lepszy lub gorszy dostęp pokarm u nie je s t bez w pływ u na rozwój organów płciowych. W iadom o mianowicie, że z jajk a zapłodnionego pszczoły lęgnie się robotnica, t. j . osobnik o organach płciowych nierozwi- niętych i niezdolnych do funkcyi. Przez nadzwyczaj forsowne odżywianie larw y z ta kiego ja jk a wylęgłej można wywołać u niej
rozwój organów płciowych tak, że się ro
botnica zamienia w królową, t. j. w osobnik o organach płciowych zdolnych do pełnie
nia funkcyj rozrodczych. Ale te zwierzęta są mniej dobrym m ateryałem do doświad
czeń, o które nam chodzi. T u najlepiej się nadają zwierzęta, które w ylęgają się z jajek jako osobniki bez płci zdeterminowanej, a płeć rozw ija się dopiero w późniejszych okresach rozwoju. Landois (1867) zauwa
żył, że u gąsienic Vanessa urticae można przez mocne odżywianie gąsienicy spowodo
wać rozwój płci żeńskiej, w razie słabego od
żywiania natom iast tw orzą się samce. Dalej analogiczne doświadczenia z temi, które przeprow adzał Landois, w ykonyw ali Young (1881) i B orn (1881) na larw ach żab. Obaj ci autorowie wykazali niezależnie od siebie, że jeżeli larw a jest odżywiana słabo, w tedy się w ytw arzają samce, jeżeli zaś larw a k a r
m iona jest obficie, pow staje ta m płeć żeńska. Liczby, które podaw ali ci autoro
wie, są rzeczywiście przekonywające. Oto np. Young podaje, że przez zwykłe żywie
nie larw pokarm am i roślinnem i otrzym yw ał w 57% przypadków wyróżnicowanie płci żeńskiej. Jeżeli zam iast żywić larw y pokar
mami roślinnem i, żywił je mięsem woło- wem, dostaw ał 78$ osobników żeńskich, gdy k u ltu ra była karm iona mięsem żabiem, w tedy na 100 jednostek 92 było żeńskich, 8 męskich. Podobne mniej więcej rezul
ta ty dały współcześnie przeprowadzane do
świadczenia B orna. Dalsze doświadczenia w tym k ierunku podjął Pfliiger, lecz choć rezultaty otrzym ał nieco zbliżone, interpre
tow ał je odmiennie. Pfliiger zarzuca do
świadczeniom swoich poprzedników, że nie uw zględniali śmiertelności w kultu rach i od
porności jednej lub drugiej płci n a niehy- gieniczne w arunki życia w akwaryum . Za
uw ażył on mianowicie, że na zmienione na
gle w arunki życia wrażliwsze są samce niż samice. Otóż jeżeli się liczy larw y, a potem zupełnie dojrzałe samce, to można zauwa
żyć, że samce w skutek zmienionych w arun
ków giną bez porów nania łatw iej, tak, że się ostatecznie jako głów ny w ynik okazuje w pozostałych indyw iduach nierównie wię
cej samic niż samców. W edług Pfliigera i te doświadczenia przem aw iają za przy
puszczeniem, że płeć ju ż w ja jk u jest wy-
296 W SZECHŚW IAT jV« 19 znaczona, czyli że płeć jest dziedziczna. B a
dania nad wpływem odżyw iania rozw ijają
cego się organizm u na płeć w ykonyw ał ta k że M. Nussbaum. A utor te n udow adniał, że u H ydry, gdzie zwykle płeć je s t oboj- naka, herm afrodytyczna, m ożna osiągnąć w przeważnej liczbie przypadków osobniki rozdzielnopłciowe żeńskie, jeżeli się te orga
nizm y w czasie rozw oju bardzo intensyw nie odżywia. Te doświadczenia nad wpływem świata zew nętrznego, a raczej nad w pły wem w arunków w ew nętrznych na rozwój płci, są, ja k widzim y, mocno jednostronne.
Odnoszą się one głównie do w pływ u poży
wienia n a rozw ijający się zarodek.
Za przypuszczeniem , że płeć w yróżnia się w skutek wpływów zew nętrznych n a roz
wój, że zatem spraw a zapłodnienia i okres przed zapłodnieniem nie m ają w pływ u na rozwój płci, przem aw iają także w yniki p ra cy A. R osnera nad ciążą bliźniaczą, ogło
szone w zeszłym rok u w R ozpraw ach k ra kowskiej A kadem ii Umiejętności. W iad o
mo mianowicie, że u ludzi kobieta niejedno
krotnie rodzi dw a płody. P łod y te rozw ijać się m ogą tak, że albo każdy płód m a od
dzielny system błon płodowych, albo też oba płody mieszczą się w jednej błonie pło
dowej wspólnej. Otóż ten d rag i rodzaj ciąży bliźniaczej nas specyalnie interesuje, ponieważ stw ierdzić m ożna stale, że płody rozw ijające się we wspólnej błonie płodowej są zawsze równopłciowe. Podobny fak t stw ierdzano n zwierzęcia zwanego p ancer
nikiem, gdzie ciąża je s t m noga, a gdzie sta
le wszystkie płody z tej samej ciąży leżą we wspólnym system ie b łon płodowych i wszystkie są równopłciowe. P rof. R osner w ziął sobie za zadanie rozstrzygnięcie spor
nej kw estyi, czy płody rozw ijające się z tej samej ciąży bliźniaczej wśród wspólnej ko- sm ówki (chorion) rozw ijają się z jednego jajka, czy z dw u ja j równocześnie zapłod
nionych. Ja k o m ateryał do badań służyły jajn ik i pancernika D asypus, u którego, ja k wspom niałem poprzednio, stale pow tarza się ciąża m noga.
Rozwój jaje k w gruczole płciow ym odby
w a się, ja k wiadomo, w t. zw. pęcherzy
kach G raafa. W każdym pęcherzyku m ie
ści się jedno jajko. U dow odniono oddaw- i na, że- w przypadkach ciąży bliźniaczej,
kiedy rozw ijają się dwa płody z dw um a od- dzielnemi system am i błon płodowych, płody te pow stają z dwu jajek, które się w ydobyły przez równoczesne pęknięcie dw u pęche
rzyków G-raafa. Ten rodzaj ciąży bliźnia
czej nazyw ano ciążą dw ujajkow ą. U w aża
no natom iast, że w przypadkach, kiedy oba płody m ają wspólną kosmówkę (chorion), pochodzą one oba z jednego jajka, które bierze swój początek w jednym pęcherzyku Grraafa. Poniew aż u pancernika stale ciąża je st m noga, kosmówka wspólna, płeć pło
dów z tego samego porodu identyczna, więc zwierzę to nadaw ało się dobrze, jako m ate
ry a ł do rozstrzygnięcia pytania, czy w szyst
kie te płody rzeczywiście pochodzą z jedne
go jajk a, które początek bierze w jednym pęcherzyku G raafa z gruczołu płciowego.
B adania R osnera w ykazały, że w jajn ik u pancernika spotkać m ożna proces zlewania się pęcherzyków sąsiadujących w jeden wie- lojajkow y pęcherzyk. Po pęknięciu takiego pęcherzyka wielojajkowego w ydobyw ają się zeń ja jk a i każde z nich zostaje zapłodnione oddzielnym plemnikiem. W7obec fak tu , że zatem te płody pochodzą z kilku jajek i wo
bec faktu, że płody te są zawsze rów no
płciowe, niepodobna przypuszczać, żeby do
bierać się m iały stale razem jajk a, które są predysponow ane do w ytworzenia płci jed
nej. Również trudno przypuszczać, żeby zawsze w czasie procesu zapłodnienia m iały brać przew agę elem enty męskie, czyli, na podstaw ie pracy Rosnera, najpraw dopodob
niejsze jest przypuszczenie, że płeć nie jest dziedziczna, ale że się w yróżnia w ciągu rozwoju pod wpływem w arunków zewnątrz płodu w ytw orzonych i n ań oddziaływ ają
cych. Do tego dodać muszę, że jest faktem stw ierdzonym , że w ciąży m onochorialnej człowieka krążenie je s t wspólne. Ponieważ w tym rodzaju ciąży płody rozw ijające się m ają tę samę płeć, a więc nasuw a się p rzy puszczenie, że ten rozwój płci jest w związ
k u z intensyw nością odżywiania. WTażnem poparciem tego przypuszczenia byłoby zba
danie krążenia łożyskowego u pancernika (Dasypus), wykazanie, czy krążenie jed nego i drugiego płodu zostaje z sobą w związku bezpośrednim. N iestety, dotąd tego nie wiemy. M ateryał, którym rozporządzał R o
sner, pochodził z A m eryki południowej
jYo 1 9 W SZECHŚW IAT 2 9 7
i przesłany był w alkoholu. Można było na nim stw ierdzić, że łożysko pierścienio- wate jest wspólnej ale to nie rozstrzyga jeszcze kwestyi, czy we wspólnem łożysku nie są krążenia porozdzielane. Spraw a w pływ u w arunków zew nętrznych na roz
wój płci jest zatem stanowczo nie rozstrzy
gnięta, ale też trzeba przyznać, że zamało na tem polu pracowano.
Z uw ag powyższych łatw o wywniosko
wać, że na podstaw ie dotychczasowych ba
dań niepodobna naw et rozstrzygnąć p y ta nia, czy płeć je s t dziedziczną, czy nie jest?
Czy wyróżni co wanie płci następuje zatem jako objaw predestynacyi, czy zależy od j a kich w arunków zewnętrznych, tego pozy
tyw nie nie wiemy. Mimo jednakże braku zasad, założeń, na których m ożnaby g ru n to wać dalsze przypuszczenia m etody sztucz
nego w yw oływ ania płci, pojaw iały się od czasu do czasu wskazówki, w jak i sposób można wyróżnicowanie płci sztucznie w y
wołać. O całym szeregu ty ch danych w lite raturze, z których głów na część należy do nauki o hodowli, mówić tu nie będę. Są to rzeczy po większej części nietylko bez n a leżytego naukow ego podkładu, ale nadto bez dostatecznej ścisłości obserwacyi prze
prowadzone, to też trudno traktow ać je przy w ykładzie embryologii. Ale uw zględ
nić tu muszę jednę z metod, któ ra zyskała sobie, zresztą zupełnie bezzasadnie, nazwę teoryi. J e s t to t. zw. teoryą Schenka, k tó rej przedstaw ienie na ostatnim m iędzynaro
dowym kongresie zoologicznym wywołało ożywioną dyskusyę. Teoryą ona nigdy nie była i nie będzie. Teoryą opierać się musi na faktach naukow ych, nie zaś dowolnych przypuszczeniach. Teoryą musi tłum aczyć zjaw iska, które do niej należą, nie narusza
jąc praw nauki, stw ierdzonych na innem polu, musi zatem być w zgodzie ze wszyst- kiem i fak tam i naukowemi, które pozostają z nią w pośrednim lub bezpośrednim związ
ku. W ostatnich czasach słyszeliśmy wiele o m etodzie Schenka, metodzie, k tó ra m a nam dawać możność wyw ołania u człowie
ka dowolnie w organizmie potom nym płci męskiej. P ragnąłbym rzecz tę rozpatrzyć nie dlatego, żeby jej znaczenie dla nauki było ta k ważne, ażeby jej pominąć nie było można, ale ponieważ, jako kw estya będąca
niedawno n a dobie, zarówno przyszłych le
karzy, ja k przyrodników, może intereso
wać. Będę się starał przedstaw ić ją k ry tycznie w świetle dzisiejszego stanu nauk przyrodniczych i embryologicznych.
Schenk wychodzi z założenia, że płeć je s t dziedziczna i że wytworzenie płci zależy zarówno od elem entu płciowego męskiego, jak żeńskiego; Od tego, który z tych ele
m entów podczas kopulacyi przeważa, zależy determ inacya płci. Z naszych poprzednich uw ag wiemy, że to założenie w stosunku do człowieka, jest zupełnie dowolnem, że ono nie zostało nigdzie z bezwzględną pewno
ścią stwierdzone naw et dla zw ierząt niż
szych; tem mniej może być rozciągane do najwyższych i człowieka.
Dalej znowu, w embryologii tego pojęcia brania przew agi jednego elem entu nad d ru
gim, jakiegoś opanowania jednego elem entu z zupełnem przytłum ieniem cech drugiego elem entu nie znam y i to je s t zanadto brane na wzór stosunków między ludźmi.
W ychodząc zatem z tego założenia Schenk dowodzi, że przez odpowiednie w pływ anie na organizm żeński, przez wytworzenie w nim pewnych w arunków szczególnych m ożna jajko tak osłabić, że podczas kopu
lacyi z plemnikiem plem nik weźmie prze
wagę.
Jakież to są w arunki i ja k je trzeba stw a
rzać, dalej—w jakim czasie na organizm ten m am y działać, aby doprowadzić jajk o do ta kiej reakcyi?
Schenk podaje, że chcąc, aby płód m iał płeć męską, należy w organizmie m atki w y
wołać rozpad białka i to rozpad znaczny, około 120 g na dobę u kobiety, ważącej 60 kg. Ten rozpad należy spowodować od
powiedniemu środkam i dyetetycznem i i u trz y m ywać go stale przez czas 2—8 miesięcy.
Jeżeliby nie skutkow ały przepisy dyetetycz- ne, należy się uciec do leków. Schenk uży
w ał preparatów ovarialnych z gruczołu tar- czykowego. A teraz, kiedy się tę kuracyę stosuje? Schenk poleca, ażeby stosować to postępow anie w czasie, gd y ze zwyczajnej kom órki nabłonkowej różnicuje się jajko.
„Poniew aż—powiada Schenk—ten czas nie daje się łatw o oznaczyć, a więc u człowieka postępuje się w ten sposób, że na 2 —3 m ie
sięcy przed zapłodnieniem rozpoczyna się
2 9 8 W SZECHŚW IAT N a 19
oddziaływ anie na jajk o i stosuje ten za
bieg przez pierwsze dwa lub trz y m iesią
ce ciąży R ezultat takiego postępow ania m iał być taki, że tam , gdzie się udało na 2 —3 miesięcy przed poczęciem wywołać w organizm ie osobnika żeńskiego stały roz
pad białka i utrzym ać go do końca 2-go miesiąca ciąży, ta m stale tw o rzył się płód męski. Schenck stw ierdza dalej, że mimo, że przez wyw ołanie rozpadu białka wyw ołać m ożna stale wytw orzenie się potom ka m ę
skiego, to przez procedurę odw rotną nie .zdobywa się bynajm niej pewności, żeby się wytw orzył płód żeński. Schenk podaje, że przez proste odwrócenie jego postępow ania można faktycznie spowodować czasem w y
tworzenie się płci żeńskiej, ale to nie jest stałe i może mimo tego w ytw orzyć się osob
nik męski.
Stwierdzenie, o ile przem iana m ateryi od
byw a się w edług w ym agań m etody Schen- ka odbywać się w inno w te n sposób, że po
żywienie, które pobiera kobieta, i jej w yda
liny, w szczególności mocz, Schenk poddaje analizie ilościowej. Z estaw ia się potem bi
lans, k tóry m a wykazać, że ogólny rozpad białka wynosi 120 g na dobę. Jeżeli okaże się, że tak jest, pozostaje się przy dawnej dyecie, jeżeli zaś rozpad jest za słaby, w ten czas Schenk zarządzał zm iany w dyecie, albo przez jakieś ćwiczenia fizyczne, lub po
daw anie wyżej w spom nianych leków, po
wodował rozpad substancyj białkow atych.
W każdym razie w ty ch analizach chodzi głów nie o oznaczenie substancyj azotowych, co Schenk w ykonyw ał zapomocą m etody K jeldahla. T a kuracya, ja k Schenk zw raca uwagę, różni się od tych, k tó re stosujem y w przypadkach nadm iernej tuszy. T u nie chodzi wcale o rozpad tłuszczu, ale o roz
pad substancyj białkow atych. N a dowód, że rozpad substancyj białkow atych je s t w pew nym związku z tw orzeniem się płci, Schenk cytuje obserwacyą, że kobiety, które w czasie swego pożycia m ałżeńskiego ty ją, m ają po większej części potom stw o żeńskie, te, które chudną, te m ają rodzić dzieci płci m ęskiej. Dalej Schenck opiera się n a zda
niu Orchanskiego, że g d y kobieta po uro
dzeniu dziewczynki choruje i podupada na siłach, organizm jej niszczeje, to zaszedłszy w tym czasie w ciążę rodzi dziecię płci m ę
skiej. Gdyby te dane ostatnie były p raw dziwe, to i ta k niem a dowodu n a to, że ten cały rozpad substancyj białkow atych ma jalcikolwiekbądź wpływ na tworzenie się elementów płciowych, albo raczej na ich różnicowanie. To może mieć przypuszczal
nie w pływ n a odżywianie płodu, ale działa
nie n a różnicowanie elementów płciowych w drugim m iesiącu ciąży jest stanowczo bez- owocnem.
Oprócz ty ch uw ag teoretycznych Schenk podaje rezu ltat statystyczny swoich p ra k tyczny ch spostrzeżeń. S taty sty k a m a zna
czenie duże w medycynie, o ile się opiera na liczbach pokaźniejszych, ale o ile się opie
ra n a bardzo ograniczonej ilości p rzypad
ków, ja k w pracy Schenka, w tedy do niej nie m ożna przyw iązyw ać większego znacze
nia. Przypadki, opisywane przez Schenka, nie dochodzą do liczby 10, wobec czego opierać się na ty ch danych niepodobna, bo one są zanadto szczupłe. P rzypadki, które Schenk opisał, są albo przypadkam i cu- krów ki (diabetes mellitus), albo też przypad
kam i, w których sztucznie wywołano roz
pad m ateryi białkow atej. W ty ch przypad
kach gdzie była cukrówka, gdy chora zaszła w ciążę, miało się rodzić stale dziecię płci m ęskiej; w innych przypadkach, gdzie sztucznie spowodowano niedokładne u tle nianie substancyi pokarmowej, tam nastą
piło również urodzenie dziecka płci męskiej.
Schenk twierdzi, że naw et w ty ch przypad
kach, w których poprzednio stale rodziły się dziewczynki, to po przeprow adzeniu w ska
zanych przez niego zarządzeń urodził się Zawsze syn.
Przystępując do k ry ty k i m etody Schenka, m ożna j ą brać pod uw agę z dw u stro n : albo jak o hypotezę naukow ą i w tedy powinna ona być w zgodzie ze znanem i dotąd fa k ta m i embryologicznemi, albo jako metodę zdobytą czysto empirycznie, w tedy pow inna być należycie udowodniona na m ateryale eksperym entalnym . W reszcie, jeżeli się oka
że, że m etoda ta w zastosowaniu praktycz- nem daje rezultaty, o które chodziło Schen- kowi, zapytać musim y, o ile ich objaśnienie je s t prawdziwe. K iedy w zeszłym roku na kongresie w Berlinie Schenk przedstaw ił głów ne zasady swojej m etody, zawiązała się niebawem ożywiona dyskusya nad nau-
M 19 W SZECHŚW IAT
kowem uzasadnieniem m etody Schenka.
Spuler zaznaczył zaraz na początku tej dy- skusyi, że jeżeli się przyjm uje, że spraw a płci się rozstrzyga w chwili, gdy jajko róż
nicuje się z nabłonka płciowego, to nie można w tak im razie działać na nie na trzy miesiące przed zapłodnieniem, tem mniej w dwu pierw szych miesiącach ciąży.
W tedy o wyróżnicowaniu jajk a z nabłonka płciowego nie może być absolutnie mowy.
Zeby te rzeczy nieco bliżej zrozumieć, m u
simy się zapoznać w krótkim zarysie z wy- różnicowaniem jaje k z nabłonka płciowego.
Rzecz odbywa, się w ten sposób, że jeszcze w okresie życia embryonalnego z nabłonka otrzewnej, w m iejscu gdzie m a powstać gruczoł płciowy, w puklają się grupy kom ó
rek w postaci cewek, t. zw. sznurów Pflu- gera. Te sznury Pflugera oddzielają się potem od powierzchni i tw orzą rodzaj za
m kniętych pęcherzyków, t. zw. pęcherzy
ków G raafa. W każdym takim pęcherzyku wyróżnia się jedn a kom órka ro zm iaram i:
je s t ona znacznie silniejsza i większa od są
siednich, je st to t. zw. prajajko. Potem to p rajajko rośnie, inne otaczające je kom órki tra c ą na rozm iarach i ostatecznie zostaje tylko w arstw a kom órek dokoła pęcherzyka i w arstw a otaczająca jajko, a poza tem wy
tw arza się coraz większa ilość cieczy w p ę cherzykach. Ilość pęcherzyków je s t z chwi
lą rozkw itu płciowego największa. W tym czasie są co najm niej w zawiązku wszystkie pęcherzyki G raafa, które w ystępują wogóle jak o części składowe funkcyonujące przez cały ciąg życia płciowego. Potem w okre
sie czynności gruczołu kolejno dojrzewają pęcherzyki płciowe Graafa, jajk o przechodzi okres dojrzewania, wśród którego wydziela
ją się ciałka biegunowe, ilość cieczy (liąuor folliculi) również się wzmaga, tak, że pę
cherzyk pęka, a jajk o w ydostaje się do dróg odprowadzaj ących.
Z tego obrazu widzimy, że jeżeli, w edług Schenka, spraw a rozstrzygnięcia rodzaju płci odbywa się w czasie, gdy jajk o w yróż
ni co wuj e się z nabłonka płciowego, jeżeli dalej spowodowaniem odpowiednich zmian w wym ianie m ateryi można wywołać w yod
rębnienie w kierunku płci męskiej, to dzia
łanie na organizm m atki odbywać się po
w inno nierównie wcześniej, mianowicie przed
dojściem tego osobnika do dojrzałości płcio
wej, gdyż później wyróżnicowanie jaje k się nie odbywa.
A jeżeli trudno zrozumieć dlaczego Schenk stosuje swoję kuracyę na 3 miesiące przed poczęciem, to już zupełnie jest niezro
zum iałe wyw oływ anie zaburzeń w przem ia
nie m ateryi w początkach ciąży przez pierw
sze dwa miesięce. B yłoby to zrozumiałe, gdyby Schenk przyjm ował, że płeć nie jest dziedziczna, ale że w ciągu pierwszych mie
sięcy życia em bryonalnego się wykształca.
Ale Schenk ta k nie rozum uje. W edłu g niego płeć jest odziedziczona, w tak im Tazie je d nak stosowanie dyety w początku ciąży jest chybione.
Na te zarzuty, które uczynił Spuler, Schenk odpowiedział, że co do w pływ ania n a jajko pośrednio przez organizm m atki w czasie przed poczęciem, to on ten czas wyznaczył sobie empirycznie, a pomyślne rezultaty obserwacyj em pirycznych więcej znaczą niż dociekania teoretyczne. Co do działania n a organizm w czasie początko
w ych miesięcy ciąży, to Schenk powiada, że robi to z dw u względów: 1) dlatego, że w pierwszych dw u miesiącach nie można napewno powiedzieć, czy kobieta je s t w cią
ży; 2) że przez stosowanie swojej m etody rozpadu białka w organizmie uw alnia ko
bietę od wszelkich niem iłych symptomatów, jak ie w początkach ciąży nieraz w ystępują, a zatem od wymiotów, mdłości i t. p. Mo
jem zdaniem ta odpowiedź jest poczęści w y
cofaniem się ze stanow iska poprzednio zaj
mowanego, gdyż w pracy swojej pierwszej i wykładzie au tor zaznaczał w yraźnie, że m u chodzi o działanie na jajko.
Dalsze zarzuty, które robiono Schenkowi, po części rozw ijały zarzuty Spulera, częścią w ykazyw ały brak i w obserwacyi, w szcze
gólności zaś rażący brak spraw ozdań z do
świadczeń, w ykonanych na zwierzętach.
Ten ostatni zarzut podniósł Forel, który stwierdza, że tego rodzaju zagadnienia ze względu na swoje znaczenie pow inny być jaknajgruntow niej w ypróbow ane na zwie
rzętach, zanim się je przenosi na człowieka,.
W idzim y już z tych uwag, że m etoda Schenka nie w ytrzym uje k ry ty k i naukowej, że w teoretycznych jego dowodzeniach jest 1) przyjęcie dowolne dotąd w nauce nie-
W SZECH ŚW IAT K i 19
udowodnionej zasady, a ju ż bezwzględnie nieudow odnionej dla zw ierząt wyższych i człowieka, że płeć je st odziedziczona; 2) przyjęcie błędnego założenia, że jajk o różni
cuje się z nabłonka w czasie 2 —3 miesięcy przed zapłodnieniem.
Co do strony doświadczalnej, to rezu ltaty są jeszcze słabsze. N a ta k m ałej statystyce ja k Schenka nie m ożna nic opierać, a więc podstaw y do badania m etody oznaczania płci Schenk nie m iał ze swoich dośw iad
czeń. Dalej trzeba pam iętać o tem , że au tor ten wcale nie uw zględnił stosunków , k tó re się spotykają w razie rodzenia się bliźniąt.
Gdyby zasada Schenka b y ła praw dziw a, gdyby się płeć różnicować m iała w cza
sie ostatnich miesięcy przed zapłodnieniem i pierwszych miesięcy ciąży, to w ted y uro
dzenie bliźniąt, z któ rych każde m a inną płeć, byłoby niemożliwe. Przecie ja jk a te w stępują równocześnie w okres różnicow a
nia, zostają pod tem i samem i w pływ am i, a więc rezu ltat tego różnicow ania powi- nienby być tak i sam. Czy ta k jest? W cią
ży, kiedy oboje bliźniąt rozw ijających się m ają oddzielne błony płodowe, kiedy krąże
nia płodowe nie zostają w zw iązku z sobą, rodzą się bardzo często bliźnięta różnej płci. Sam ten fa k t zatem w ystarczy łb y do obalenia hypotezy Schenka.
R easum ując w szystko, cośmy o rozw oju płci mówili, sądzę, że nie m ożna w żaden sposób uważać, ażeby którekolw iek z a rg u m entów były w stanie udow odnić genezę płci. N arazie z bezwzględną pewnością nie możemy rozstrzygnąć, czy płeć je s t dzie
dziczna, czy też m am y tu do czynienia z różnicowaniem pod wpływem czynników oddziaływ ających na organizm w czasie roz
w oju em bryonalnego trzech pierw szych miesięcy. Mnie się wydaje, że to drugie przypuszczenie je s t praw dopodobniejsze — argum en ty podaliśm y poprzednio. Zdaje m i się dalej, że rozstrzygnięcie tego zagad
nienia biologicznego leży w bliższem pozna
n iu stosunków zachodzących podczas tw o rzenia się bliźniąt, a wreszcie ostatecznego stw ierdzenia trzeba szukać n a drodze do
świadczalnej.
D r. E m il Godlewski,
Docent Uniw. Jagiell.
P R Z Y P A D K I OTRUCIA S IĘ Z W IE R Z Ą T DOMOWYCH ROŚLINAM I.
P od tym ty tu łem prof. K. Sajó umieścił obszerny a rty k u ł w czasopiśmie „Prom e
theus “, rozpatrując w nim rozm aite przy
padki otrucia się zw ierząt domowych rośli
nam i. W przypadkach ty ch zw racają na siebie uw agę pewne objawy, ciekawe z p u n
k tu widzenia ogólnie przyrodniczego, i dla
tego dajem y tu ta j streszczenie w zm ianko
wanego artykułu, ze szczególnem właśnie uwzględnieniem ty ch objawów.
Takie niewytłum aczone, nagłe zasłabnię
cia zw ierząt domowych, zakończone śm ier
cią, zdarzają się wszędzie od czasu do czasu;
czasami przybierają naw et charak ter epide
m iczny, obejm ując większą ilość osobników, chociaż jednocześnie nie udaje się w ykryć u zw ierząt padłych obecności żadnych za
razków chorobotwórczych i chociaż znaczna część'osobników z tego samego stada pozo
staje przytem najzupełniej zdrowa.
L u d tłum aczy to zwykle tem, że dane
„zwierzęta zjadły coś niezdrow ego1*; co to je st atoli owo „coś“, zazwyczaj nie um iem y w ytłum aczyć. Z zupełną pewnością można w skazać przyczynę w ypadku jedynie w te
dy, g d y padłe bydlę objadło się świeżej, w il
gotnej zielonej lucerny lub koniczyny, która to pasza powoduje szczególnie silny rozwój gazów w żołądku, odęcie i śmierć bydlęcia.
W takich razach sekcya w ykazyw ała zawsze obecność wzm iankow anych roślin w żołądr ku padłych zwierząt; przyczyna więc tutaj nie może ulegać zaprzeczeniu.
Z darzają się atoli poza tem przypadki n a głych śmierci, doniedaw na zupełnie niew y
tłum aczonych. W Europie, gdzie pasterstw o nie osięgnęło takich rozm iarów i gdzie nie
m a ta k olbrzymich stad, ja k np. w A m ery
ce, przypadki takie są znacznie rzadsze i dla
tego mniej rzucają się w oczy i zostały mniej zbadane, ale tam w yw ołują one nieraz ja k b y rodzaj epidemii, narażając hodowców na znaczne czasem straty . Np. w jednym tylko stanie M ontana (w A m eryce półn.) za
notow ano nrzędownie w r . 1900 (nie licząc przypadków nie notowanych) 9 725 w yp ad
ków zatrucia się roślinam i wśród owiec, z któ ry ch padło 3 331 sztuk.
M 19 WSZECHŚWIAT 301 T akie grom adne zasłabnięcia m usiały skło
nić do baczniejszego zbadania przyczyn cho
roby i do w yszukiw ania środków z a ra d czych. Zajęli się tem zarówno sami hodow cy, ja k i w ładze miejscowe (Ministeryum R olnictw a i działające z jego ram ienia sta- cye doświadczalne). Poszukiw ania te w y
kazały niezbicie, że przyczyną bardzo wielu takich nagłych zapadnięć są niewątpliwie różne rośliny jadow ite w ścisłem znaczeniu tego w yrazu, nie takie, ja k koniczyna, która sama przez się najzupełniej nadaje się na pokarm , a tylko w pewnych warunkach, ulegając zb y t szybkiej ferm entacyi, staje się zabójczą dla zwierząt. Takich roślin j a dowitych, jad anych przez zwierzęta domo
we i w yw ołujących w nich zatrucie, w yli
czano kilkanaście gatunków .
Nie będziemy tu ta j rozpatryw ali ant tych roślin, ani w yw oływ anych przez nie obja
wów chorobowych, są to bowiem rzeczy zbyt speeyalne, a nas tem mniej obchodzące, że znaczna ilość tych roślin nie znajduje się wcale w Europie. Zwrócimy jedynie u w a
gę na jednę z ty ch roślin i n a jedno z a tru cie, wyw ołuje ono bowiem ciekawe objawy psychiczne u chorych zwierząt. Chodzi tu m ianowicie o różne g atu n k i rodzaju A ra- gallus (A. spicatus, Besseyi, lagopus i inne), blizko spokrewnionego z nieszkodliwym europejskim tragankiem (Astragalus), któ*
rego g a tu n k i am erykańskie okazały się rów nież trującem i ja k A ragallus i w ta k i sam sposób. Nie udało się zresztą dotychczas w ykryć, an i ja k ą truciznę zawierają w sobie te rośliny, ani jak ie ich części są mianowicie szkodliwe. Z gubny atoli ich wpływ nie daje się zaprzeczyć, a choroba, wywołana przez zatrucie tem i roślinami, jest nadzw y
czaj oryginalna. Zapadają na nią głównie owce i konie; bydło rogate znacznie rzadziej.
Przedew szystkiem zasługuje na zaznaczenie, że choroba ta je s t niejako zaraźliwa, udzie
lająca się, właściwie zresztą nie sama cho
roba, lecz jakieś zboczenia smakowe, któro pobudzają znaczną naw et ilość zwierząt w stadzie do poszukiw ania tych roślin tr u jących i do karm ienia się niemi. Na jed- nem tylko pastw isku znaleziono pewnego razu 600 owiec, ow ładniętych namiętnością jedzenia A ragallus, a właściciel stada skarżył się, że ten chorobliwy popęd rozszerza się
z dnia na dzień i że codzień zdarzają się w ypadki śmiertelne. Co ciekawsza, gdy pewnego razu jego stado zetknęło się na granicy pastw iska ze stadem sąsiada i pasło się jak iś czas razem, to i w tem drugiem stadzie zauważono następnie owce poszuku
jące zajadle A ragallus, chociaż przedtem nie robiły tego wcale; i tam również liczba t a kich owiec zwiększała się wciąż z czasem.
Zachodzi więc tu ta j jak b y jakiś objaw suggestyi ze strony osobników, dotkniętych tym popędem, suggestyi wywieranej przez nie na inne owce, które pod jej wpływem zaczynają również karm ić się rośliną ja d o w itą. A dowodu na to dostarcza jeszcze i ta okoliczność, że ulegają jej najłatw iej osob
niki młode, starsze są znacznie odporniejsze;
a dalej, że jedynym środkiem na pow strzy
m anie popędu wśród owiec, jest u su w a nie ze stada osobników, dotkniętych tem zboczeniem. Jeden z hodowców zastosował ten środek w swojem stadzie: zabierał on z niego każdą owcę, która zaczynała jeść krzaczki A ragallus, zam ykał ją w oborze, tucząc na mięso i nie dopuszczając do ze
tknięcia się z innemi. N a miejsce usunię
ty ch owiec sprow adzał inne, zdrowe, i po pew nym czasie doczekał się zupełnego w y
gaśnięcia w swem stadzie tego chorobliwego popędu. W taki sam sposób pozbywano się go w stadach koni, które również ulegają tej chorobie.
Sam a zaś choroba, w yw ołana zatruciem A ragallus, m a istotnie charakter jakiegoś obłędu, przypom inając do pewnego stopnia morfinom anię u ludzi. Początkowo zwierzę w pada w stan podniecenia, po którem n a stępuje w krótkim czasie silny upadek ner
wowy : zwierzę słabnie, chodzi, zataczając się, ja k pijane, a jednocześnie nic nie chce jeść, oprócz Aragallusa, na którego krzaczki rzuca się z drżeniem i nienasyconą pożądli
wością, aż dopóki nie straci sił zupełnie, nie ulegnie zupełnemu wyczerpaniu i nie padnie wreszcie bez życia.
Najciekawszem do zbadania było, co wła
ściwie usposabia owce do ulegania tem u po pędowi, co pobudza je do poszukiw ania tej rośliny, ta k nieodpowiedniej na pokarm.
A nalogia z morfinomanią, a w części z alko
holizmem pozwala przypuścić, że w orga
nizmie takich osobników musi istnieć jakaś