t s :
s&SE
U góry:
Niemieckie działo prze
ciwpancerne zniszczy
ło ciężki czołg so
wiecki. Na prawo widzimy ów kolos w chwili eksplozji.
N a l e w o : Niemiecki po
sterunek gre
nadierów na p ó ł n ó c n y m o d c i n k u F r o n ł u W s c h o d -
niego.
Wystrzelono torpedę. Właśnie opuściła ona wyrzutnię torped widoczną na prawo u gó
ry. Torpeda potem biegnie jakiś czas w wo
dzie nim osiągnie swój cel.
■
Foł:
Schmidłi Rumbucher-Scn Waske-TO
Okręt brytyjski ugodzony pociskami niemieckiej łodzi W ciągu dwóch ostatnich miesięcy stracili alianci na skutek jednostek floty morskiej i broni powietrznej mocarstw Pali’
791 okrętów o łącznej pojemności 3,96 milionów BK
Óthofnicy hiszpańscy, walczący z j j o t
«sewtkam> n«' ftwmci* WtcbfrrfŁaą, na pofterunat:, %iy siumwsć
■ U t g & w . j V ■ * Rumuńskie czołgi w dradze na front.
Luj ^ l o w a Bułgarii z dziećmi: księżniczką
* księciem Symeonem, następcę łronu.
Jjy' Złożenie przysięgi wierności młodemu j e n o w i ll-mu, w szkole wojskowej w Sołii.
lewej stronie klęczy księżę Cyryl, obok
| s'er wojny generoł-porucznik Michotf, za nimi w tyle generalicja.
sHtt jo . . .
■ 8lerPn *a br. po k rótk ie j, ciężkiej cho- K * ^ról B ułgarii Borys Ill- d . W m yśl ży- E miedzianego przez króla, m iejscem jego spoczynku będzie \ klasztor R ila. K ról
•®l8 W roku 1894, a w stąpił na tron P jjtj' Bułgaria zaw dzięcza działalności k róla polityczny i gospodarczy rozw ój. Na- Borysa jest jego syn, księżę Symeon,
pięć iat.
S K S I
n io s ł a w i e ż y c ą- i,.
O ło wieża szpitalne) m w Zaltbommel, Mo I MISTRZ USZT WE
WŁASNEJ O S O B IE Facsimiie Franciszka Liszta z czasów, któ
re posłużyły za te
mat do "niniejszego opowiadania.
K i e dzwonów W Y *!
tak wielkie wrażenie Franciszku Liszcie
■
Poniżej:
W Ś R Ó D W S P O M N I E f i P R Z E S Z Ł O Ś C I
„Ulica zakonnic" w Zaltbom- mel mieściła niegdyś pomię
dzy dwoma uwidocznionymi na zdjęciu budynkami domek oraanisty i dzwonnika Leen-
holfa.
Na prawo:
ZUZANNA MANET Małżonka sławnego mala
rza z synem. Obraz pędzla Edwarda Maneta.
Poniżej w kole:
FRAGMENT MIASTECZKA ZALTBOMMEL Pn.**7nak doby współczesnej,
zmotoryzowane wehikuły na jednej z ulic w Zalt- bommel, na tylnym planie której zachowały się t. zw.
„W odne Wrota", które przywiodły Liszta z przy
słani rzecznej w mury mia
steczka.
AUTOPORTRET EDWARDA MANET
Własnoręcznie wykonana podobizna sławnego malarza E. Maneta „ucznia
■muzyki" i następnie małżonka Zuzanny Leenhott.
W
złocie słonecznych promieni, w upojnej woni kwietnych pól, niósł się• ■ w cudny letni dzień — kilkanaście dziesiątków lat temu —^melodyjny głos dzwonów z małej wieży szpitalnej kaplicy w Zaltbommel. W ysoko pod sklepieniem dzwonnicy, sędziwy organista Leenhoff rozsiewał kryształowe dźw ięki spiżowych serc — hen, ponad pola i niwy, cieśń ulic i gwar m iej
skiego życia, w roziskrzoną, w blaskach skąpaną d a l . . . Hymn dzwonow brzmiał jak co dnia, jak zwykle, wzbijając się ku błękitowi nieba majesta
tyczną w ibracją kołującego echa — i właściwie nie byłoby nic nadzwyczaj
nego zaszło, gdyby nie to — że właśnie niesiony wartkimi falami rzeki paro
wiec, m ijał miasteczko. M iało to „zdarzenie" zaś niecodzienne i wprost baj
kowe następstwa dla Zuzanny, córki miejskiego dzwonnika i organisty, wyżej wzmiankowanego, czcigodnego pana Leenhoffa. Bo oto na pokładzie statku siedział zatopiony w lekturze Shakespeare'a wysmukły, kościsty mężczyzna, zaczytany tak dalece, że zdawał się nawet najmniejszej uwagi nie z w ra c a ć n a piękny, po obu brzegach ciągnący się, holenderski krajobraz. Nagle wzdry
gnął się i ją ł nasłuchiwać ciekawie. Granie dzwonów potężniało, rosło, ąz poniosło się upojną sonatą Mozarta, spływając w kaskadach dźwięków ku rzecznej toni z wysmukłej w ieży kaplicy. Podróżny podniósł się z miejsca i wsparty o burtę cały zamienił się w słuch. Zdum iony do najwyższego stop-
nia i zaciekawiony koncertem dzwonów, powziął nieoczekiw ane P wienie przerwania na krótki czas swej podróży i zwiedzenia ( W W mieściny, tak bardzo go już teraz intrygującej. Jeszcze chwila — a V‘ gl przybił do brzegu, wysadzając na ląd podróżnego, który szybkim ^ , podążył ku „zaczarowanej wieży" koncertujących dzwonów. Znaia u celu. pchnął na pół otwarte drzwi i piąć się począł ku górze, łowiąc ^ uchem milknące już i rozpraszające się dźwięki sonaty. Stary Leenn rat się właśnie do opuszczenia dzwonnicy i niemało został zdziwiony dziewanym widokiem obcego przybysza w wąskiej izdebce poddasz gj rM Intruz nie pozwolił m u jednakowoż na żadne pytanie co do celu zyty — w yjaśniając z miejsca w niemczyżnie i francuszczyźnie
i y i y W y j u d U i a j C j L Z, l U i c j O L - a W u i c u i u i i j a u i c a i * u i h . u o x , v ł j j f - T, ^ \ ■< ' '
wtargnięcia tutaj: chęć poznania mistrza, grającego na d z w o n a c h . uśmiechnął się, pogłaskany mile pochlebstwem nieznajofnego
— Chodź pan do mnie, — szepnął, zamykając skrzypiące drzwi dzW przy filiżance kawy pogawędzimy sobie o dzwonach i muzyce,
oczy na mówiącego, ale ten już na inny temat prze
skoczył.
— A może zechciałaby pani jeszcze spróbować Liszta? — nastawał.
— Liszta? zawahała się Zuzanna. — Ten jest bar
dzo tru d n y . . .
— Czyżby istotnie? — uśmiechnął się podróżny, siadając do fortepianu, — może pozwoli m i pani wobec tego spróbować szczęścia? . . .
Ręce jego biegały z rutyną mistrza po klawiszach, zamknięte oczy nie patrzyły w nuty. W zdumieniu spoglądał Leenhoff ze swą córką na grającego. M at
ka Zuzanny, zwabiona czarem muzyki, wślizgnęła się cicho do pokoju, zadając nagle z drżeniem w gło
sie dręczące wszystkich pytanie:
— Kim pan jest? Pańska g r a . . .
— Ach, prawda . . . Darujcie państwo — zaśmiał się gość, o zamykając fortepian. — N a śmierć za
pomniałem przedstawić s ię .. . To riie do wybacze
nia I Jestem Franciszek Liszt, darować proszę me roztargnienie. . .
Trzy pary rąk wyciągnęły się do mistrza, trzy okrzyki radości zabrzmiały w pokoju. Radość Leen- hoffów nie m iała granic. Po pewnym czasie, gdy Liszt dalej udał się w podróż, nadszedł list od niego, donoszący, że poczynił ju ż w sprawie Zuzanny od
powiednie kroki w Paryżu i że protegowana jego może każ
dej chw ili przybyć do stolicy FrancjL W raz z matką pojechała tedy Zuzanna do Paryża, pilnie uczęszczając do konserwato
rium. Ale nie na tym skończyła się opieka Liszta nad córką Leenhoffa. Jako nauczycielka m uzyki dostała się za jego po
parciem do domu Manetów, ucząc tajemnic fortepianu dwóch młodzieńców, Gustawa i Eugeniusza. Pewnego pięknego dnia powrócił z Brazylii do Paryża trzeci syn państwa Manetów, Edward, który zobaczywszy Zuzannę, zapragnął również zostać je j u c z n ie m ... Jak to zwykle bywa, oboje młodzi przypadli sobie wkrótce bardzo wzajem do gustu, a pierwszy pocałunek związał ich serca na dro
gi życia. N a zło i dobro, na radoś.ć czy ból poszli razem — on, sławny później malarz, ona, holenderska jego małżonka, znana w szerokich kołach m iłośników muzyki, do któ
rych zaliczał się też między innym i poeta Baudelaire.
;t)y, , ojcu na fortepianie, a na prośbę przybysza
■j jakiś utwór w wykonaniu solowym,
jjjsiy Pięknie i czysto — oświadczył podróżny, gdy L °statnie akordy, a paluszki dziewczęcia pie- Rb * adziły jeszcze klawisze. — Niech pani jeszcze bS u k naPelni!Y dźwięki „Andante" Beethovena.
a, Chłonął gość Leenhoffa grę dziewczyny, a gdy
^ s^ ' 8ratulując je j sukcesu, w„te słowa:
Postępując za swym przewodnikiem, zawitał podróżny wkrótce Nieprzeciętny talent, duże zdolności muzyczne tm ncłw ft T o p n h n ffa rn7RiArlAiAr w o n H n i p nr?v stnle. ZaledWl® 1%|{. W na. Gdvbv m i wolno hvło riołożvć starań domostwa Leenhoffa, rozsiadając się wygodnie przy stole. Z aledw ie
obcy gość rzucić okiem na wnętrze pokoju, do którego zawiódł go Pr gdy rozwarły się drzwi i w półm roku sieni zamajaczyła postac_
dziewczęcia, zatrzymującego się' z pomieszaniem w progu na w i d o * , jj , jomego. Tuląc do piersi naręcze kwiatów, obrzuciła dziewczyna n* J spojrzeniem siedzącego, który pozdrowiwszy ją grzecznie, ProS*ńi£!*.lf chciała nie krępować się jego niezapowiedzianą obecnością. Gdy % z filiżanek aromatyczna kawa, d&l się nakłonić stary Leenhoff do 0 paru utworów na cello, w yw iązując się z zadania z prawdziwym zjednującym mu gorące pochwały i niekłam any zachwyt gościa
łin u- Pani w Paryżu, ' • s*S. by posłyszano
Gdyby m i wolno było dołożyć starań
przyoble- Stary Leen- podniósł
PIĘKNY ZAKĄTEK MlAT-o*
STECZKA ZALTBOMMEL Wspaniała w swej oryęJThał- ńej strukturze architekto
nicznej wieża kościoła św.
Marcińa»'w- Z a ltb o m m e l, przy którym Leęnhoff peł
nił obowiązek organisty.
i Kokon musi być twardy i nabrać barwy złofo-żółtej, by można z niego korzyli z surowca jedwabiu. Hodowca cieszy się już myślą o dobrych „żniw s^'
wyspie Korea. W r. 552 po Chr., dwaj mnisi przenieśli do Bizancjum jaja jedwabników w wydrążonych kosturach wędrownych. Stąd już rozpowszechniła się szybko hodowla jedwabników po całej Europie.
Jedwabnik jesł niepozornym motylem barwy żółtawo-białej. Samiczka składa 200— 400 jaj na liściach drzewa morwowego, które służą następnie za pożywienie dla gąsienic wylęgłych z łych jaj. Gąsie
nice po ośmiu tygodniach życia osnuwają się długą nicią, tworząc z niej oprzęd owalny t. zw. kokon, z którego powstaje motyl. Kokon składa się z nici dochodzącej długości 3000 metrów. Zdjęcie u góry: Zbieranie liści z drzewa morwowego, na pokarm dla gąsienic. U dołu: Dwie gąsienice
jedwabnika. F o l: Eurofof
Aby pomieszczenie gąsienic utrzymać w czystości, musi się od cza*1^ : zmieniać dziurkowany karton, na którym układa się p o ż y w ię * 11 '
Zbiór „dojrzałych" kokonów. Kosmafę ściankę kokonu *****
jeav/aDniica rozszerza się coraz Darazie), gayz fest stosuakowo raTw^ w prowauztsmu, a potrzebowanie na jedwab stale wzrasta, co powoduje jej rozwój nawet w łych krajach, gdzie dotychczas była prawie nieznaną. Ojczyzną jedwabnika są Chiny, gdzie przez całe lat tysiące strzeżono pilnie tajem
nicy fabrykacji jedwabiu. Około roku 200 przed Chr. powstały hodowle jedwabników w Japonii i na pół-
M im k Ł
TADEU 5 Z
K o m o r o w sk i
I » ™ ?° kilka tygodni. Sierpień ukazał swe zapłakane obli- I mni- . mok,e wzgórza smętnymi rozlegały się głosami. Prze- bydl° rYczało Żałośnie, w yrywając się do ciepłych i oń?,r' lwe 1 G ło d n e m gły nieprzejrzystą płachtą zasłoniły E „ J i-S!vlat całV znil£ł w smętku i kurzawie deszczu. Była to I Cif u f. ' L“dzie‘ na sum<* do kościoła, taplali się w bło- I 1,^ ’ ktore żółtym i i śliskimi pacynami przylepiało sie do
| Kerpcy i butów.
, ^ sia pogoda, psiachmać! — narzekała Mrowcowa, idąc Pospołu z innym i kobietami.
n;~~. W ola boska! —- odrzekła pokornie jedna z kobiet — ■ c 'nszego nie wymyślimy.
^karaJlie boskie, bo ludzie ino się kłócą, sknyrzą la bid- Jsśka * huncfoty — wtrąciła się żona-„koślawego"
i SkrePirować nam przydzie, bo bida zaziero do chałupy
■ ^ y m i złym i ślepiami wypatruje po kątach izby, coby kogo oc z choroscią na wyrko prasnąć.
| — A kielo razy za trzewia głodem u ła p i. . .
Abo wciśnie ci, człowieku, ciężar kłopotów co i uradzić
«*e uradzisz.
bPT . Nie długo pomoże nam W icek Łojas, bo za hańtelo casu I gaz ą na berdowym gazdostwie — hej! — dźgnęła I śnL M r°wcowa. Lecz um ilkła nagle, bo zobaczyła wła-
| w i, z Hanusi3 jak szli przed nim i do kościoła.
I iinVi ót(;e wchodziły w mrok świątyni. Podczas całej mszy
■ kumoszki zezowały w stronę młodych, którzy kle- I w przy kratach ołtarza. Po skończonej mszy proboszcz I tni ^T na an?bon^- ,w kościele zrobił się ruch: szurgot noga-
" sie yci®ranie nosów na zapas i kasłanie. Po chw ili zupełnie
; uciszyło.
Dow* °dczytaniu ewangelii, którą wierni, „z uszanowaniem Dłn S szy • wysłuchali słów bożych. N astąpiły zapowiedzi, chri'^, przewracał ksiądz kartki brulionu, aż wreszcie od- bi ^knął, potoczył oczami po kościele i zaczął czytać: „za- Oeo Slę do stanu m ałżeńskiego: W incenty Łojas stanu wol- Veo l A n n ą Gulbas-Berdówną stanu wolnego. Oboje z No- kiei° ystreg ° ~ zapowiedź pierwsza. Kto by w iedział o ja- nieić"PrZeSZlCO<lzie poiIut?dzy tymi osobami proszę m i do-
Wszystkie oczy zestrzeliły się na głowach tych dwojga s . Z1’ Hanka czuła jak łaziły po je j plecach czyjeś oczy i ką- Wpt żądłam i zazdrości, ja k rój rozdrażnionych mró- len' ° beł r.zała się na jedno m gnienie oka. Za n ią stały poko- P » ? ła gazdów i baców ze swymi żonam i, córkami i synami.
21 a.Wa.ł° się jej, że we wszystkich oczach tych ludzi dostrzega sip 1 nie P rzyjazne błyski. Rumieniec oblał jej twarz . . . czuła t 7 J ak w ukroP wrzucona. Natomiast W icek stał dumnie p zadartą głową i hardo po ludziach toczył oczami,
j P° sumie wysypali się ludzie na cmentarz przedkościelny,
« z powodu pluchy nie przystawali w gromadach. Każdy v eszył do chałupy, gdzie ciepły i przytulny znalazł kąt.
Prz ° P°*udn’u za to rajcowano o tych zapowiedziach, nicując yszłą młodą parę na lewą stronę. Gęby nie zam ykały się I bvi0niU’ ^ s ia d k i biegały do siebie niby z wrzecionami — v\,!l-tycb dwoje ludzi zemleć na szary proch swymi kąśli-
V*ni ozorami.
Ij ^łew yparzone zazdrosne usta rozczapierzonych starych I in,„ 1 chlustały na Hankę całe wiadra pomyj. Najpodlejszych ty Ynuacyj, obrzucały błotem. Zielonooka zadrość czaiła się I _^6r,cacb m łódek, które też jazgotały obmierzłe kalumnie.
fQtr " sze gadałach, co Hanka do żeńby sie pali z tym hunc- p- “Cffl W ickiem , bedzie płakała na niego, bedzie . . .
f ^ Namitręzył sie stary Berda, namitręzył, a la k o g o ? ...
; HgT" ^ teraski, kie Hance kazał sie wydać za gdowca zasob- 8°, to i słuchać nie chciała. Prasnęła drzwiami i uciekła 4 Pole, kie głupia.
Stary pono zapis podarł i padół, co ji nic nie d a . . . B* et tego błogosławieństwa,
j Nie bójcie sie, jakosi se poradzi Hanusia, bo twardo tyt stuka i nie da sie haw bele komu za łeb wodzić . . . nie —
i ^c*ł ktoś nieśmiało, trzymając słabo je j stronę.
ecz zakrzyczeli go i znów rozpuściły się złe ozory. I tak chL0Wa** aż do późnej nocy, która, otulona w buro-granatowe l^ u r z y s k a , szła ku ludziom, by ich roznamiętnione niską f arością serca ukołysać w głębokim śnie.
nie cierpisz, ociec?. . . Zal m i jest tak was napastować, bo chorość strasna was na wyrko prasnęła; gadam, wicie, po
kornie . . . dajcie, ociec, te dutki i błogosławieństwo!
Przez cały czas, gdy mówiła, stary m iał zamknięte oczy — zdawało się, że drzemie, bo nawet się nie ruszył, jakby nie żył. Hance zrobiło się przykro. Zaczęła cicho płakać, ocie
rając dłonią ciekące po policzkach łzy. N ie spostrzegła, że ojczym otworzył był oczy i patrzył na n ią uważnie, lecz już jakoś nie strasznie. W jego oczach dostrzec było można, że tam w głębi duszy toczy się walka: chciwość z rozsądkiem i upór z przebaczeniem. Kroplisty pot oblał m u twarz, żyły zgrubiały, widne pod zżółkłą skórą, jak mokre postronki.
Usta się lekko rozchyliły, w których błysnęły zdrowe jeszcze zęby. W id ać było, że gryzł się w sobie, targał w więzach przesądu.
Hanka, widząc co się z ojczymem dzieje, usunęła się w głąb izby i oparłszy się o futrynę drzwi, stała długo, ciężko od
dychając z wrażenia.
Po jakiejś chw ili spostrzec było można, że walka przycicha:
żyły się schowały, a pierś wolno się podnosiła w spokojnym oddechu. Otw orzył oczy i potoczył nim i po izbie, szukając zapewne Hanki. Zobaczył ją w półcieniu, bo mrok był w izbie, gdyż niebo zaniosło się szarymi chmurami. Zrobił taki wysi
łek, jakby się chciał podnieść. Podbiegła Hanka, podtrzy
m ała mu głowę i prawie, że przyłożyła ucho do ust chorego, by chociaż cośkolwiek zrozumieć co szepce. Lecz z ust jego w ypłynął niezrozumiały tylko bełkot jak zwykle to czynią głuchoniemi. W strząsnęła głową, że nic nie rozumie. W tedy chory wolnym, ledwo zrozumiałym szeptem rzekł: — Osta
niesz haw . . , po . . . kieł Jantoś nie wróci, a gdy wróci pó- dzies do W ic k a . . . i wezmies swoje seść morgów. Źgarno- wałech la niego . . . niech la niego bedzie. W ic k o w i. . . wara od gazdostwa . . . wara . . . zmarnuje, abo i g o rze j. . •. znam g o . . .
przyrzekam
2a 0 trzeciej niedzieli wyszły zapowiedzi W icka i Hanusi.
^ 5 to się przygotowywać do wesela.
Po, ek pojechał do miasta po zakupy. Hanka uw ijała się c*ał mu’ Przeganiając Tereskę od roboty do roboty. Krzy Mityj)08 ^ edrka- że sie rnnorw nnmstnwała na bvdło. niecier
!?Vło'
p ]j® na Jędrka, że się gmerze, pomstowała na bydło, niecier- c * y ja się na ptactwo, które piszcząc i pilając prosząco, wto- 81ąri°,s^ za n ią do izby przez uchylone drzwi. Do starego za- ała bardzo rzadko. Bała się jego oczu, które patrzyły na l)ąr s.. .asznie. Chory nie m ógł ju ż mówić, bo dostał niedawno tyjję ,z na mowę. Leżał więc zupełnie bezsilny. Pozostał mu
K tńten dziwny ogień w oczach, którym i gonił Hankę, j ftSphreS°ś dnia Hanka podeszła do łoża chorego gazdy i tyv, yłłwszy się nad wychudłą, zżartą cierpieniem twarzą sto( j R y m ując jego zły wzrok, rzekła: — Ociec! Smierzc haw
* W ° 8robu Wds prosi, a piniądze was dusą i na potępienie
^rita^fd zą, co hańtelo nam zawiścicie, jakobych wasa
“‘e była . . . Patrzycie haw na mnie strasnie, bo pewnie 1 co m iałabych sumienie całe gazdostwo w harendę Skróś cego nam zaw iścisz?. . . skróś tego, co W icka
Nie wiemy jeszcze jaką pójdziemy drogą a droga bardzo daleka
może taką szarą w trudzie i udręce ale będziemy się zawsze trzymali za ręce i iść będziemy razem. . . przyrzekam
A może drogą stromą wśród burz i błyskawic kiedy się serce niby stal hartować musi i chociaż płacz gardło dusi
a serce wciąż krwawi
i choć ta droga tak trudna. . . daleka. . . Ja pójdę z Tobą wszędzie. . .
Przyrzekam A może f .
Ach Boże, a może pójdziemy drogą słoneczną promieniami jasną
gdzie wszystkie troski bledną i rozpacze gasną a może pójdziemy drogą mleczną f .. .
gdzie gwiazdy blaski sieją gdzie kometa leci
gdzie się takie cudowne rzeczy dzieją...
awmrofcu będzie nasza miłość najcudowniej świecić Ale gdziekolwiek nas powiedzie ta droga daleka
ja pójdę z Tobą wszędzie.. .
Przyrzekam!
K rystyn a W odnicka
Odpoczywał długo, łapiąc z trudem powietrze. Po pewnym czasie wyszeptał: — Pieniądze haw . . . lecz nie dokończył — z wielkiego wysiłku omdlał. Skoczyła H anka po Tereskę, aby pilnowała, a sama pobiegła do Mrowcowej, która obok mieszkała, aby przyszła cucić starego swoim i lekami. Po pewnych zabiegach zdołała go docucić. Ale z tą przytomno
ścią tłoczyły się do jego umysłu gorzkie, ja k piołun myśli, jak zgraja złych rozszczekanych psów, złe przeczucia szar
pały jego sercem, czyniąc ból, który przewyższał cierpienia tizyczne. W id ział on bowiem swymi proroczymi jakoby ocza
m i tragiczny koniec jego gazdostwa.
Następne dni leżał bez ruchu, obojętny na wszystko.
Śliczna pogoda zabłysła na nowo tęczowymi blaskami nad światem. W ynieśli więc Berdę w półkoszku na łąkę, aby przynajm niej stamtąd m ógł patrzeć na swe kochane góry.
f.a n n z a s “ w ija li sięskrzętn ie przy robocie, bo i czas ślubu s ę zbliżał. Jędrek biegał, jak oparzony: to po farby jakieś a strych, gdzie je od świąt przechowywano, to wodę nosił o szorowania izby. Krowy pozostały pod opieką małego
sia. Tereska chodziła, ja k nakręcona, bo strasznie robotna i sprytna była dziewczyna. Przyśpiewywała sobie też przy robocie, aby um ilić ten czas:
„Spiwom ci, ja śpiwom, chociaj ja nic ni m o m . . . ptaskowie śpiwajom, chociaj nic nie m ajom .. .“
Posłyszał to Jędrek, który drwa do izby przyniósł, więc zaśpiewał: .
„Teresko,. Teresko, m aje sto tysięcy,
kieby m i cie dali, nie chciał bych nic więcy."
A pódzieś, ty niemrawo, hań do roboty! W idzis go, bedzie jus o dziewcynie przemyśliwał — zaw,ołała Hanka i chwyciwszy pierwsze-iz brzegu polano drzewa,' rzuciła nim w Jędrka.
Zasłonił się od ciosu, a potem hardo krzyknął: — C y to jest grzych śpas robić z dziewcyną — hę?! — Zapaliła się Hanusia, bo prędkiej złości była. Doskoczyła do Jędrka, chwyciła za kołnierz i prasnęła na pole, jak workiem, aż się pokulał po m iękkiej trawie.
Porwał się ze ziemi i podbiegłszy pod okna, zaśpiewał prze.
kornie na całe gardło:
„Chłopiec ci ja, chłopiec, ojcowskiej natury, gwiznem na paluszku, podskoczem do góry!"
|— W idzis go, widzisz, płony jesce, a jus se telo, wicie, pśkuje! — pogroziła Hanka, ale i śmiać je j się chciało, bo Jędrek ucieszny bywał.
— E, dyć młody, to se używ a — rzekła Mrowcowa pojed
nawczo, wchodząc właśnie do izby. Przeszła ona dla zwy
czaju, aby się zapytać o zdrowie gazdy, a przy tej sposob
ności obmacywała twarz H anki swymi kąśliw ym i oczami, ważąc w swej głowie jakieby nowe um yślić plotki i rozsiać j je po wsi, jak zły kąkol.
W iedziała Hanka o jej niewyparzonej gębie, więc, aby się je j pozbyć, zagadała: — Idźcie, Mrowcowa, hań do tego ma
łego juhasa, co go haw napytałach i zanieście obiad, bo po- łednie, sygnaturka na kościele zbyrcy.
Przygotowała szybko jedzenie w dwojaczkach, aby czym prędzej odeszła natrętna chałupnica.
Popędzała dalej służbę, sama doglądając wszystkiego. Po' południu pobiegła nawet na tracz, by zobaczyć co się tam dzieje. Skrzyczała młynarczyka, zagrany w karty nie zważał na młyn. Stamtąd pobiegła na pola, gdzie bujne falow ały owsiane i żytnie łany. Zobaczyła, że niedługo z kłosów brze
miennych zacznie się sypać złote ziarno. Ppstanowiła więc zaraz po weselu żniwować.
I tak idąc poprzez pola, wodziła rozm iłowanym wzrokiem po tych górzystych dalekościach, które jak tajemnicza leżały księga, w której lemieszem praojców wypisane jakby były dzieje tej ziemi. Urodna je j postać, widna z daleka wśród łanów na wzgórzu, w powietrzu jasnym, spokojnym czy
niła wrażenie, że nagle z błękitów spłynęła boginka gór.
*
W ieczorem zebrały się chętne małorolne gaździnki wraz z chałupnicami, by pomódz Hanusi przy końcowych robotach przedweselnych.
Stara Bachledówa, przemyślna i dobra kobieta, ofiarowała swoje usługi, by poszyć jeszcze to, co brakowało do w ypra
wy- Pogadywały sobie poczciwie przy tej pracy, przekorna-' rzając się czasem z Jędrkiem , który lubiał się im sprzeci
wiać. Któraś ze starszych niewiast wyciągnęła gdzieś z za
nadrza swej pamięci bajkę, którą zgromadzonym kobietom zaczęła opowiadać:
„Kie Pan Bóg życie ozdawał ludziom i sytkiemu stworze
niu, to kciał św ini dać najdługse życie.; Świnia przysła i dziękuję, co ona nie stoi o długie życie, bo kce krótkie a dobre. Pan Bóg ji sie nie przeciwił, a wzion i dal to długie życie człowiękowi. I człowiek do dziska to świńskie życie dożywa, co go Świnia nie kciała ino chockie na starość, kie robić nie może a bida go bije, to tyj świni zawidzi, co krótse życie ma, bo nie takie twarde jako jeg o"1).
Powstał śmiech w izbie i każda na swój sposób „ozbie- rała" bajtkę.
Niektóre niewiasty przyszły, by pomóc przy w ypiekaniu pieczywa. M ięsiły pracowicie ciasto w ogromnych dzieżach;
tam znów piany jakieś biły i kremy smaczne przygotowy
wały. N a ławie zaś leżało sobie ciele i Świnia, gotowe do ćwiartowania. Rano m iał przyjść „Koślawiec", majster do wszystkiego, który z kieliszkiem i z diabłem, jak m ówili, przyjaźń zawarł dozgonną.
I tak szła praca raźno, umiejętnie, przetykana przepowiast- kam i i przyśpiewkami.
Jedna z kobiet, stara panna, zaśpiewała sobie żałośliwie:
„Młodość, moja, młodość, Przysłaś mi na marność, Radość m oja ginie,
Jak liść na wierzbinie . . ."*)
— Co tak żałośliw ie spiwacie, Maryśko, cy wesele moje was nie ciesy? — zapytała Hanka.
Kobieta odpowiedziała je j śpiewem:
„Siostry moje, siostry, syckie sie wydały Ino ja ostałam, co krowy pasałach"*).
— Nie bójcie sie! N ajdzie sie juhas zdrowy, kieby ten pstrąg w potoku i przyjdzie haw, by o wasą rącke pieknie poprosić — żartowała Hanka.
I gwarzyły sobie aż do północy. Niektóre niewiasty na bezsen m niej wytrzymałe, przysupnęły w kąciku na ławie, by chociaż z dwa pacierze przedrzemać; w oziły też zaraz pocieszne żydy po ścianach, łub kiw ały się, jak dorożkarze na swych wysokich „kozłach".
Dobrze po północy, gdy ju ż świt ciemnym seledynem zna
czył wschodnie niebo, rozeszły się kobiety do swych chałup rade, że wnet zachrapią pod własną pierzyną. Dziękowała im Hanka za dobre serce i wyprowadzała je kolejno na drogę.
Została sama ze swymi myślami. Tereska gdzieś na stry
szku w sianie dziewczęce roiła sny, a stary Berda spał snem niezdrowym, jęcząc okropnie w uśpieniu, - jakby goniony strasznymi furiami.
V I
Nadeszła upragniona niedziela — weselny dzień. Ju ż od samego wczesnego ranka ruch w obejściu Berdy wzrósł do punktu kulminacyjnego. Jest na podwórzu Jędrek i Franek, który wczoraj niespodziewanie ze szpitala z naprawioną nogą wrócił. Jędrek na pieńku sobie siedział" „kie dziedzic", a Tereska za niego drwa do izby znosić musiała. Przyszło kilk a dziewcząt, by girlandy pleść oraz inne poczynić przy
sługi.
Cała zgraja chłopców uwiesiła się na płocie, pokrzykując wesoło, aż m usiał ich Franek batem spędzać. Starego Berdę wynieśli do trzeciej izby, zwanej białą. Leżał sobie tam spo-
1) Z . o p o w ia d a ń S a b a ty . 2) Według Sabaty.
S) J ó z e f K a n to r : „ P le ś ń lu d o w a P o d h a la " .
-^KCrynjLK.:,
do niego Tereska i, spojrzawszy w twarz chorego, uciekała dalej, bo za drzwiami wołała Hanka: — Teresko! Teresko!
Ka ty posłaś, he? robota haw jest, a ja wam dzisiok nić nie pomogę. Zniknęła potem w komorze, gdzie się z dwiema zamknęła kobietami, które ją do ślubu przystrajały.
W W iekow ym obejściu nie mniejszy był ruch. Kręcili się druhowie i kapela schodzić się zaczęła, brzdąkając po k ą
tach dla próby instrumentów. Po paru godzinach m iał orszak wyruszyć. W yszedł też W icek j by powitać godnie całą kom
panię życzliwych mu ludzi. Ubrany był pięknie: cyfrowane nowe portki z bielusieńkiego sukna, koszula, jak świeży śnieg, złotą broszką spięta; na spodniach aż do piersi się
gający szeroki opasek m ienił się klam rą m osiężną i nabi
janym i guzami; a na ramionach zarzuconą m iał pięknie cy
frowaną cuchę, spiętą czerwoną kokardą.
Chodził W icek od gościa do gościa z dużą flachą wódki i przepijał do każdego i z każdym.
— Józek, pij haw m oje zdrowie!
— Jasiek, abo ty gorsy? — dalej, na zdrowie!
I p ili godnie nie łakomie, że ta jeszcze przed ślubem było i, aby nie iść przez wieś do kościoła z kurzącymi się łbami.
Gości było coraz więcej. Uznali więc, że czas najwyższy, by ruszyć do panny młodej. W net wyruszyli z kapelą, wesoło grającą na przedzie orszaku, ku gazdostwu Berdy*
Przyjęła ich serdecznie matka pana młodego, zastępując w tym w ypadku rodziców panny młodej. Dzień był cudny.
Jasne, ciche powietrze wisiało nad światem, mżąc tęczowymi pyłami. Uśmiechnięte krągłe słońce złociło swymi blaskami dalekie wirchy i kładło się po grapach i pochyłościach, niby ogromne plastry miodu, oddzielone tu i ówdzie liniam i cie
niów drzew. Ustawili się w szereg, a kapela na przedzie, czekając na m łodą parę.
W izbie podeszli młodzi po błogosławieństwie wiekowej m atki do łoża chorego ojczyma, aby i on w tej najuroczyst
szej chwili obdarzył ich błogosławieństwem. Leżał stary obojętny jakiś czy słaby: spojrzał tylko na nich m dłym wzro
kiem, po czym przym knął powieki, jakby spaf.
W yszli zmrożeni i nie pewni, widząc, że ze starym nie ma co gadać. Ledwo się ukazali na progu, zagrała wesoło kapela, zdm uchując niejako z ich serc resztki przykrego wrażenia, jakie przed chwilą wynieśli z dusznej ojczymowej izby.
H uknęli piosneczkę wesołą, w której również m elancholijny drga! smutek:
” --- ’ --- "i-y.uamu) i ...Hi Kiedy ja sie bedem z chłopem wybierała'"').
Hanusia, w inne dni i tak urodna, dziś płonęła barwami cudnej krasy: mirtowy wianeczek okalał jej główkę, piękna niebieska spódnica szeleściła jedwabnym chrzęstem, biała bluzka, haftowana w przepiękne wzory, a na niej błękitny gorset cudnej roboty tęczowymi mienił się blaskami; na szyi zaś kilkakrotne zwoje czerwonych, jak jej usta, korali.
Zgrabne nogi, obciągnięte w białe pończochy, obute w kerpce, z błyszczącej zrobione skóry, stąpały raźno i ocho
czo. Sunął przy niej W icek urodny i jak smrek wybujały, dumnymi po zebranych tocząc oczami. Ruszyli też zaraz w stronę kościoła z orszakiem strojnym i hucznym, z ka- pelą grającą siarczyście. A po polach leciały krzyki owe i śpiewy:
„Ej, sićka sie zyniom, a ja jeden ostał.
Proś Boga, Janielciu, cobych ci sie dostał"5).
Oczu nie można oderwać od tych barw: stroje odświętne, piękne: spódnice jaskrawe, wstęgi czerwone, gorsety o róż
nych barwach przeważają w kolorze błękitnym, jakby na swych kibiciach kawał nieba nosiły; korale, jak świeże usta dziewczęce się czerwienią i zgrabne opasują szyje. W iatr unosi wstęgi od warkoczy dziewek, idących tanecznym kro
kiem. A przy nich suną chłopy rosłe i zgrabne, kieby te smreki w lesie. N a głowach kabłuki ogromne, okolone w ień
cem muszelek, a za nimi zatknięte pióro jastrzębie, lub ko
gucie; hołośnie pięknie cyfrowane, a na nogach kerpce ze skóry błyszczącej. Każdy z nich prawie ma opasek szeroki na koszuli, błyszczący sprzączkami —• rzekłbyś pancerze na piersi założyli. W koszule wpięte, błyszczą mosiężne spinki z wisiorkami. Dochodzili do kościoła. Kapelą zmieniła takt i huknęła piosneczka, zgodnie z kapelą śpiewana:
„Przypatrz-ze śie, przypatrz, panie organisto, Co ja we wianecku do kościoła przyślą;
Bądź-ze na świadectwo, panie bakałarzu, Co ja swej wianecek kładem na ołtarzu."8)
W eszli w mrok kościelny. Lunęła ulewa organowej pieśni srebrzystymi tonami i rozpełzła się po kościółku, jak fale morskiego przypływu. ZakołySali się weselnicy i rymnęli na kolana przed Bogiem, w złocistym znajdującym się taberna
kulum, a potem ustawili się przed ołtarzem w długi szereg.
4) W in ce nty Hlouszek: „M uza pod T atram i".
5) Tego samego.
6) X V I I I w. D r St. Radzikow ski.
znów potoczysta muzyka organowa, przechodząc w _ tłłlrf"*/ 70 97 nnHTimoń 14 ’a nioVłArtr i hll)(Tl3C chcł® r takty, że aż podrygać zaczęli, a niektóry i huknąć - kościele, tylko się w czas pomiarkował, że nie pora d o i S ^ Przyśli do domu weselnego, na progu którego matka W ^ 1 snłtv« ialrn rhr7Qcłnir Hannci r»r7vtmnwall TlO^^OZd* HMJ uumu YTCOCiUCJJU, iia piug u TT!- i sołtys jako chrzestny Hanusi przyjm ow ali noWOZeuLyi Chlebem i solą' życząc im wszystkiego dobrego. R °zg°
się wszyscy i ochota wstąpiła w serca biesiadników, kto przypijając do siebie gęsto, przyśpiewywali:
„Nie ozmyślaj, cłeku, o jutrzejsym wieku,
bydż rad jeze zyjes, gozełecke pije s."7) y.jjjjaB Hanusia rozpromieniona i śliczna, usiadła przy długim s o ze swym małżonkiem na najgodniejszym miejscu. ’ .
Tereska i kilka innych dziewcząt wniosło po chwili w żych wazach pachnący obiad. N a półmtchach dymiły mi Y zapachem pieczone kurczęta, kaczki, a nawet indor °S j0B?a£
wystawiał wysoko nad stół swe potężne uda. W izbie sityc było tylko mlaskartie i pobrzękiwanie łyżkam i o talerze, czasem ktoś przerzekł do sąsiada poprzez potężną porcję tych smakołyków, bo i tak wkrótce zaczęła w gęstych koi r kach krążyć duża flacha z wódką. Rozwiązały się usta, świeciły się oczy pijanym blaskiem; zaczęli sobie przyjąć^
stwa świadczyć, całować się, ściskać, jak to zwykle by ; gdy w ódka we łbłach osiądzie. Kapela, siedząca w dru£ie^
izbie, zaczęła stroić instrumenty. Gwar rósł, p o t ę ż n i a ł tak, z nie było można rozeznać kto do kogo mówi. . .
Tereska odbiegała czasem od swej roboty do białej - w której osamotniony leżał gazda. Rozradowana, projnienj
r . * . . • paplała s z y b k o
jąca weselem, nachylała się nad starym i r _ o wszystkim. Lecz stary, patrzył obojętnymi oczyma^ ___ ^ ___ j ^ __ W
•jemu tylko wiadomą oddal.-A gdy mu jakieś przynosiła sio
Ilustrowany Kurier Polski — Kraka u, Redakcja: ul. Piłsudskiego 19 lei. 213-93 — Wydawnictwo: Wielopole 1 tel. 1
---- * ---- — j iii u ja M c a
dycze i do bezwładnych wkładała ust, memłał je obojętnie, a potem nagle wypluwał, gdyż m iał już porażenie krtań • Uciekała wtedy Tereska do gości, którzy, zupełnie już r ochoceni, śpiewali piosneczki wesołe, lub przez stoły do sie bie krzyczeli.
W net jednak ruszyli do stodoły, gdzie na boisku miały się odbyć tańce. Kapela usiadła wysoko na snopkach słomy*
specjalnie do tego przygotowanych. Próbowali najprz0 swych instrumentów, po czym przycichli nagle .. • ale wne gruchnęła siarczysta muzyka i, niby halny od wirchów pę
dzący, porwała wszystkich w szalony swój wir.
*) Houszek: M uza pod Tatram i.
Ciąg dalszy nastąpi
35-60 -* Pocztowe Konto Czekowe: Warschau Nr. 900
PRZEZ CAŁY DZIEŃ
o d c z u w a P a n i przy
jemne skutki odśw ie
ż e n ia się
asenol
PUDREM DO CIAŁA
Dr. ANIELA RATAJ Wener. skór. pic.
spec. u kobiet W A R S Z A W A
C h m ie ln a 25 1 1 - 1 i 3—6
Dr Sł. Wojciechowski Chor. skór. wener.
W a rsza w a E le kto ra ln a 53-6 Tel. 322-11 godz. 3-7
Chirurg Dr. med.
HENRYK MOiCKKI W a rsza w a K o szyko w a 49 9— ł l | 6—8 w .
Dr. med.
NOWAKOWSKI Weneryczne, skórne W a r s z a w a , W s p ó ln a 3 m . 3.
Dr. R. TCHÓRZNICKI weneryczne i jkór.
W a rsza w a Marszałkowska 95 m 22
telefon 74-555 gedz. IZ-14'30 i 18-19
Dr. Sł. ZIE LIŃ S K I weneryczne 1 skór.
W a rsza w a , Marszałkowska 81o m. 6
telrton 8-19-31 godz. 9-12 i 4-7
D r. Z o fio Kołsu*
(hor. kob. akuH' WARSZAWA, K oszykow a Ul. 961-4! gofr H AKUSZER KA M. W Ó JC IK
W a r s z a a, Z ł o t a 8 m 6 te le fo n 64-824
O g ło s z e n ia w I. K. P. z a p e w n ia ją p o w o d z e n ie czytają g o b o w ie m se tki tysięcy
Dr P R 0 ( H A C K I wener.skórne
W a rsza w a , Krak. Przedm . 40
v g o d z * —7
OBRAZY, D Y W A N Y ,
ANTYKI kupuje sprzedaje
„ P H R K N E "
K r a k ó w S ław ko w ska 6
NOWOCZESNE PAROWE
Z A K Ł A D Y W U L K A N I Z A C Y J N E
„ G W A R A N C J A "
wł. FR. K O Ś C I A N E K Warszawa, ul. Książęca 19
tel. 9-31-64
MEBLE
K U C H E N N E I POKOJOWE
p ole ca : M a g a z y "
K R A K Ó W S la ro w iiln ®
P O Ł O Ż N A S K W A R S K A przyjm. cały dzień W A R S Z A W A Nowogrodzka 29 n. 31
Dr. med.
J. EHRENKREUTZ skór. i weneryczne
W a rsza w a Howy-Świat 37 nu 11
Dr. med.
2 U R A K 0 W S K I tpecj. chor. skóra,
i pęcherze WARSZAW A C h m ie ln a 25 11— 1 I 3—6
Dr. mci Leopold G U T O W S K I Skórne i winerjcine Warszawa, Żurawia 35
g o d z . 2—5
3-mies. Korespondencyjne Kursa Nowoczesnej Księgowości z szczególnym uw zględnieniem księgowości p rzebitkow ej w g. o bow . je d n o li
tego planu kont, księgowości ro ln iczej, ad
m inistracyjnej prowadzi Publ. Kupiecka Szko
ła Zawodowa w Reichshof (Rzeszów). Z g ło szenia: Sekretariat Szkoły, u l. Hoffmanno- w ej 3, łe l. 16-—43. Dla absolw entów świadec
twa. Na ż ą d a n i e bezpłatnie szczegółowe prospekty.
D r. P. ZAIESKI Weneryczne, skórne WARSZAWA. Alberta 3 (przy pl. Teatralnym)
Tel. 211-74
SŁYNNA WRÓŻKA M A R Y trefnie przepowiada prze
szłość I przyszłość L w ó w Sobieskieto10m6
Dr. K WARCHOŁ chor. kob. aknszerla W a rsza w a C h m ie ln a 33 m 4
łe l. 585-25 g . 10— 12 i 2—4
<T)La każdej <J)ani
najlepsza na obecne czasy książka ku
charska znanej autorki Fr. Censówny:
„Zdrowa kuchnia" wyszła już z druku w drugim wydaniu. Kolorowa okładka, bardzo czytelny druk, 20 ilusłracyj. Cena 15 zł. Do nabycia w każdej księgarni.
Skład główny: Księgarnia M. Kowalski, Lwów, Legionów 19.
PRACOW NIA
w y k o n u j e
PROTEZY kończyn.
APARATY ortoped.
GORSETY ortoped.
WKŁADKI ortoped.
PASY LECZNICZE i PRZEPUKLINOWE
Z. L A C H O W IC Z W arszaw a
Tel. 701-01