48. W a rs z a w a , d. 2 6 L isto p ad a 1883. Tom U.
TYGODNIK POPULARNY, POŚWIĘCONY NAUKOM PRZYRODNICZYM.
P R E N U M E R A T A „ W S Z E C H Ś W IA T A .11 W W a rs z a w ie : r o c z n ie rs. 6.
k w a r ta ln ie ,, 1 k o p . 50.
Z p rz e s y łk ą pocztową: r o c z n ie „ 7 „ 20. p ó łro c z n ie „ 3 „ 60.
K om itet Redakcyjny s t a n o w ią P . P . D r. T . C h a łu b iń s k i, J . A le k s a n d ro w ic z h .d z ie k a u U n iw ., m a g .K . D e ik e , m ag.
S. K r a m s z ty k ,k a n d . n. p. J .N a t a n s o n , m ag .A . Ś ló s a rs k i, p ro f. J . T re jd o s ie w ic z i p ro f. A . W rz e ś n io w s k i.
P re n u m e ro w a ć m o ż n a w łtc d a k c y i W s z e c h ś w ia ta i we w s z y stk ic h k s ię g a rn ia c h w k r a j u i zag ran icą,.
A d r e s R e d a k c y i P o d w a l e N r . 2 .
O Z M Y S Ł A C H . ' )
przez
M . S i e d l e w s k i e g o .
„ N ih il est in in tc llc c tu , quod n o n fuerit in se n su ."
„ N ie m a nic tak ieg o w um yśle, czegoby pierw ej nio było w zm y
s ła c h ." L ocke.
W ostatnich czasach ustaliło się w nauce mniemanie, że ostatecznem źródłem wszelkie
go poznania je st doświadczenie. C ała treść umysłu jakiegokolwiek indywiduum daje się rozłożyć na dwie części: jednę, będącą wyni
kiem jego osobistego doświadczenia i drugą, będącą, ja k się zwięźle wyrażają zwolennicy teoryi rozwoju — uorganizowranem doświad
czeniem przodków, t. j. odziedziczonemi wła
ściwościami struktury mózgowej (w arunkują- cemi odpowiednie właściwości psychiczne), które się stopniowo wyrobiły pod wpływem
' ) Ź ró d ła : l ) IIe rm a n n ’s: Ila n d b u c h d er P h y sio lo g ie.
I I I lid. P h y sio lo g ie d e r S in ń e so rg a n e , 18 7 9 . .2) B e rn stein: L e s sens, 1 8 7 7 . 3) M ajer: F iz y jo lo g ija zm ysłów ,
1 8 5 7 . 4) V o g t: L isty o fizyjologii. 5 ) W u n d t: G ru n d - ztlge d er physiokigischeri Psychologie. 18 8 1 .
zewnętrznych warunków, działających jedno
stajnie na cały szereg pokoleń. W ten sposób pojmowany aforyzm Lockego ma wielkie szanse otrzym ania w niedługim czasie zaszczytnego miejsca w szeregu niewzruszonych praw d nau
kowych. Z tego się okazuje, ja k wielkie zna
czenie pod względem psychologicznym m ają zmysły, będące, według powyższego, jedynem narzędziem poznania. One nam dostarczają elem entarnych wrażeń, które są surowym ma- teryjałem wszystkich operacyj umysłowych;
poza obręb tych danych, jakie od nich otrzy
mujemy, w żaden sposób wykroczyć nie je ste śmy w stanie; najbujniejsza imaginacyja nie może wytworzyć nic takiego, coby się nie dało rozłożyć na pierwiastki pochodzenia zmysło
wego. Zmysły m ają monopol na zasilanie umy
słu treścią. Isto ta, żyjąca w tem samem, co i my, otoczeniu, lecz obdarzona zupełnie odręb- nemi zmysłami, posiadałaby umysł, że tak po
wiem, niewspółmierny z naszym. Jednakże, za
patru jąc się na zmysły ze stanowiska wyłą
cznie psychologicznego, z konieczności ocenia
my ich znaczenie zbyt jednostronnie. D la isto
ty takiej, jak człowiek, która zdolną je s t cenić
wiedzę dla niej samej, k tó ra w poznawaniu
widzi niezgłębione źródło czystych rozkoszy,
dla takiej istoty zmysły, jak o narzędzie do
czerpania z onego źródła, przedstaw iają war-
754
W SZECH ŚW IA T.N r. 48.
tośó im ponującą. Lecz „wiedza dla wiedzy,"
jestto zbytek, na który może sobie pozwolić tylko K ró l stworzenia. D la milijardów istot żyjących, obdarzonych zmysłami, dla większo
ści niezm iernej ludzi nawet, poznanie świata zewnętrznego nie je s t celem, lecz środkiem.
Cóż z tego, że B uszm an, ślimak, chrabąszcz zapomocą zmysłów poznaje świat zewnętrzny.
Poznanie, niem ając dlań wartości, samo przez się nie może stanowić o wartości zmysłów. Co jem u po niem, byle żył! Oto, gdzie jąd ro kwe
styi, życie jedynie daje sankcyją zmysłom. M u
simy tedy wznieść się do p u n k tu widzenia bi- jologicznego, aby ich znaczenie objektywnie i dokładnie ocenić. J a k ą ż więc rolę odgrywa
j ą zmysły w życiu zwierzęcem? ja k ą . dlań przedstaw iają wartość? W p aru słowach mo
żemy dać n a to odpowiedź. Zycie, według n aj
lepszej dotychczas definicyi Spencera, polega na ciągłem przystosowywaniu się organizmu do warunków zewnętrznych. Otóż ch a rak te
rystyczną cechą życia zwierzęcego w porów na
niu z życiem roślinnem je s t to, że zwierzęta, poznając, dzięki zmysłom, warunki zewnętrz
ne, d o strajają się do nich zapomocą ruchów dowolnych. Im zmysły są lepiej rozwinięte, tem bardziej dokładnem i wszechstronnem może być przystosowanie, a więc tem dosko- nalszem życie. Zgodnie z tem widzimy, źe w o - gólności im wyżej stoi gatunek w hierarchii zwierzęcej, tem doskonalsze posiada organy zmysłów. N ie może tu być naturalnie mowy 0 prostej proporcyjonalności; powiadamy tyl
ko, że wysoko rozwiniętym zmysłom towarzy
szy wysoki stopień życia zwierzęcego.
T eraz przejść możemy do ogólnych uwag nad organam i zmysłów, n ad m ateryjałem , jakiego umysłowi dostarczają. Ażeby zrozumieć budowę organów zmysłów i sposób ich funkcyjonowania, trzeba poznać choćby w najogólniejszych zary
sach stru k tu rę układu nerwowego, z którym wszystkie one pozostają w najściślejszym związ
ku. W układzie nerwowym odróżniamy dwie części: ośrodkową i obwodową, czyli peryfery- czną. Pierw szą u człowieka reprezentuje mózg 1 mlecz pacierzowy, drugą nerwy, przedstaw ia
jące się w kształcie białych sznurków rozmai
tej grubości; wychodzą one z organów ośrod
kowych i, idąc ku obwodowi, dzielą się na g a
łązki coraz cieńsze, tak, iż w końcu gołem okiem odróżnić ich niepodobna. B adania mi
kroskopowe wykazały, że każdy nerw składa
się z mnóstwa włókien nerwowych, które na całym przebiegu są zupełnie odosobnione j e dno od drugiego; na te to włókna nerw w swem rozgałęzieniu rozpada się ostatecznie; na sa mej zaś peryferyi włókna, ze swej strony roz
szczepiają się na niesłychanej cienkości t. zw.
włókienka pierwotne. Przejdźm y z kolei do organów ośrodkowych. W mózgu i mleczu p a
cierzowym gołem okiem odróżniamy substan- cyją szarą i substancyją białą. Pierwsza sk ła da się z komórek nerwowych, t. j. bryłek pro- toplazmatycznych z jądrem , wydłużających się w mniej lub więcej liczne wyrostki, z tych j e den przechodzi wprost w włókno nerwowe, inne się rozgałęziają i z takiem iż wyrostkami sąsiednich komórek sp latają się w nierozwi
kłan ą siatkę. B iała zaś substancyja składa się z włókien nerwowych, które są częścią bezpo- średniem przedłużeniem włókien, idących z nerwów, częścią łączą komórki między sobą.
Możemy wszystkie te stosunki budowy zre
asumować w następujący sposób: u kład obwo
dowy składa się z włókien, idących od pery
feryi do układu ośrodkowego, który przedsta
wia ag reg at komórek, połączonych między so
bą w najrozm aitszy sposób, bądźto zapomocą wspomnianych wyżej wyrostków, bądź też za
pomocą włókien nerwowych. K ażde włókno układu obwodowego, wszedłszy w organ ośrod
kowy, po krótszym lub dłuższym tam przebiegu gubi się w komórce nerwowej. Te anatom iczne dane będą dla nas wystarczające; jeśli do nich dołączymy parę wiadomości fizyjologicznych, będziemy dostatecznie przygotowani do zro
zumienia procesów, zachodzących przy odbie
raniu wrażeń. Zasadniczem i własnościami włókna nerwowego są: pobudzalność i prze
wodnictwo, na mocy których pewne czynniki zewnętrzne, tak zwane bodźce, mogą w jak im kolwiek punkcie jego przebiegu wywołać pe
wne, bliżej nieznane zmiany cząsteczkowe, szybko rozchodzące się po całem włóknie. — W normalnych jed n ak okolicznościach włó
kna nerwowe w organizmie bywają podnieca
ne tylko na jednym z końców, albo na peryfe- rycznym, albo na ośrodkowym; odpowiednio do tego dzielimy je na dośrodkowe, których jedynie koniec obwodowy wystawiony je s t na działanie bodźców i w których przeto fala za
burzenia molekularnego biegnie w kierunku,
wskazanym przez nazwę i na odśrodkowe,
przedstawiające stosunki wprost przeciwne.
755 Pierwsze nazywamy także czuciowemi, ponie
waż pośredniczą przy odbieraniu wrażeń, dru
gie — ruchowemi, ponieważ zagłębiając się swemi końcami peryferycznemi w tkance mię
śni, pobudzają je do skurczu i w ten sposób wywołują ruch. Mamy teraz pojęcie o tem, jak ie procesy odbywają się w układzie peryfe- rycznym; obaczmy jeszcze, co się dzieje w or
ganach ośrodkowych, przyczem główną dla nas je s t rzeczą dowiedzieć się, jakie są dalsze losy prądu, wzbudzonego przez jakikolwiek bodziec w włóknie czuciowem. Powiedzieliśmy już, że włókna wstępują do komórek. Z aw ar
tość tych ostatnich składa się z substancyj bardzo niestałych, które pod wpływem zabu
rzenia, przychodzącego po włóknie nerwowem, doznają głębokich zmian molekularnych, wy
zw alając przytem znaczną ilość siły napiętej, wskutek czego-zaburzenie szerzy się d a le jż e zwiększonem natężeniem; ponieważ zaś ko
mórki połączone są między sobą, przeto zabu
rzenie rozchodzi się wieloma prądam i w roz
maite strony. Jakież są tego skutki? F ale za
burzenia dostają się do włókien ruchowych (jestto właśnie ich normalny bodziec), które wychodzą z komórek, tym procesem objętych i pobudzają do skurczu mięśnie z niemi zwią
zane. T ak np. jeżeli człowieka śpiącego poła- skoczemy piórkiem po dłoni, dłoń się zamknie, choć sen ani na chwilę nie będzie przerwanym.
T utaj z powodu słabości podniety, ruch czą
steczkowy ogarnął stosunkowo niewielką ilość kom órek i włókien. Jeżeli podnieta będzie silniejszą, np. lekkie ukłucie, wtedy cała ręka się skurczy, a przy mocnem uderzeniu, całe ciało zostanie targniętem , śpiący się obudzi i poczuje ból. W ystępuje tu na scenę nowe zjawisko: czucie. Znaczy to, że proces zabu
rzenia cząstkowego ogarnął i te agregaty ko
m órek nerwowych, które, według mniemania fizyjologów, mieszczą się w mózgu i są pod- ścieliskiem zjawisk świadomości. Nie należy jednak sądzić, że fala zaburzenia dopiero w o- stateczności przenika do tych komórek, gdy ju ż ogarnęła cały prawie układ nerwowy;
w przytoczonym przykładzie rzecz się ta k ma dlatego, że podczas snu dopływ krwi do mózgu się zmniejsza i wrażliwość tego organu zna
cznie osłabia, wskutek czego zaburzenie roz
chodzi się po innych drogach i dopiero przy pewnej sile może się przedrzeć do mózgu. N a jawie zaś, szczególniej przy skoncentrowanej
uwadze, rzecz się ma inaczej; wtedy fala idzie głównie do siedliska świadomości i tam się rozprasza. Rozpraszanie to tłumaczy nam, dlaczego z wrażeniem obecnem kojarzą się wspomnienia wrażeń, dawniej doznanych, cały szereg myśli, uczuć, popędów i t. d,
Z powyższego przedstawienia wypływa, żo najelem entarniejszym przyrządem zmysłowym je st po prostu koniec włókna czuciowego, wra
żliwy na bodźce mechaniczne, elektryczne, termiczne i chemiczne, jak o wspólne dla wszyst
kich włókien nerwowych. Lecz niewielka sto
sunkowo ilość włókien nerwowych w ciele Iudzkiem kończy się na obwodzie swobodnie i nie do nich to w ściślejszem znaczeniu tego słowa stosujemy nazwę organów zmysłów. N a końcach większości włókien czuciowych znaj
dują się specyjalne, z pierwiastków tkanki nerwowej zbudowane aparaty, które umożli
wiają podniecenie włókna przez takie czynniki zewnętrzne, które bezpośrednio na włókno działać nie mogą. T ak np. nerw wzrokowy, dzięki siatkówce, może być podrażniony przez fale świetlne, na które włókna nerwowe same przez się są nieczułe. T ak samo fale dźwięczne nie należą do liczby bodźców ogólnych i bez
pośrednio na włókna czuciowe nie działają, a jednak włókna nerwu słuchowego w praw ia
ne bywają przez nie w stan czynny za pośred
nictwem pewnych przyrządów, których budo
wę we właściwem miejscu opiszemy. Tak w uchu, ja k i w oku podnieta wywołuje pewne zmiany w owych narządach końcowych i te zmiany dopiero pobudzają włókna czuciowe.
D la pozostałych zmysłów wprawdzie bodźcami są czynniki mechaniczne, termiczne i chemi
czne, a więc pod względem jakościowym nale
żące do kategoryi bodźców ogólnych; lecz przy tem natężeniu, które wystarcza do wzbudze
nia wrażeń dotyku, węchu i smaku, nie mogą one podziałać na same włókna nerwowe.
Wogóle więc narządy końcowe, które nazy
wamy organam i zmysłów w ścisłem znaczeniu, przerabiają rozmaite czynniki zewnętrzne na podniety dla nerwów, bądźto poprostu potę
gując ich działanie, bądź też zarazem prze
kształcając. N a tem jednak jeszcze nie koniec.
K ażdy spomiędzy owych aparatów końcowych je s t specyjalnie przystosowany do pewnej tyl
ko podniety; podniesienie do możliwego ma-
ximum wrażliwości na czynniki jed neg o ro
dzaju odbywa się kosztem wrażliwości na
W SZECH ŚW IA T.
N r. 48.
wszystkie inne rodzaje czynników. N ie znaczy to jedn ak, by siatków ka i nerw wzrokowy nie mogły być podniecone ani przez ciśnienie, ani przez elektryczność i t. d.; dość je s t potrzeć sobie oko, by w skutek naciśnięcia nerwu wy
wołać wrażenie światła. W rażenie światła!
na to prosim y zwrócić uwagę. Cząsteczki n er
wowe a p a ra tu wzrokowego pod względem fal świetlnych, swego specyjalnego bodźca, tak się wdrożyły do pewnego rodzaju ruchu, stały się ta k podatnem i do pewnych określonych zmian, że takiem iż zmianami odpow iadają (je
żeli odpowiadają) na wszelkie inne bodźce;
identyczne zaś zmiany w aparacie nerwowym m anifestują się w świadomości jak o identy
czne wrażenie. D latego to zapomocą nerwu wzrokowego innego wrażenia, ja k świetlne, wywołać niepodobna; odpowiednio rzecz się ma z nerwami: słuchowym, smakowym, węcho
wym. In n a jeszcze okoliczność wpływa na spe- cyjalizacyją funkcyj zmysłowych. A paraty końcowe, których znaczenie dopieroco wyja
śniliśmy, nie leżą wogóle na samej powierz
chni ciała, gdzie byłyby wystawione na wszel
kiego rodzaju podniety, lecz umieszczone są w ta k i sposób, że w norm alnych okoliczno
ściach dostęp do nich m ają wyłącznie lub p ra wie wyłącznie te czynniki, k tóre są ich specy- jalnem i bodźcami. W takiem odosobnieniu, acz niezbyt zupełnem, znajdują się ju ż organy sm aku i węchu; co się zaś tyczy oka i ucha, to ich nerwowe aparaty , dzięki pomocniczym przyrządom (przyrządy łam iące, błona bęben
kowa, kosteczki słuchowe i t. d.), które u ła
tw iają i regulu ją działanie bodźców specyjal- nych, są tak dokładnie izolowane od wszelkich
„obcych" wpływów, ja k tylko sobie tego w in
teresie specyjalizacyi życzyć można. W idzimy więc, że w narządach zmysłowych wyraźnie przebija zasada podziału pracy, która w życiu organicznem równie ważnym je s t czynnikiem rozwoju, ja k i w życiu społecznem. J a k w nau
ce, w przem yśle i każdej wogóle gałęzi dzia
łalności ludzkiej, postęp niemożliwym je s t bez podziału pracy, ta k też bez specyjalizacyi funkcyj i równolegle z nią postępującej specy
jalizacyi budowy, życie organiczne nie może wznieść się do wysokiego stopnia dosko
nałości.
Jeżeli nie będziemy brali w rachubę włó
kien nerwowych, kończących się swobodnie na obwodzie ciała, to możemy powiedzieć, że
całkowity ap a ra t nerwowy, służący do odbie
ran ia jakiegokolwiek rodzaju wrażeń, składa się z trzech części: 1 ) z narządu, odbierające
go wrażenia zewnętrzne; 2 ) z narządu, który je przeprowadza i 3) z narządu, w którym zo
stają odczute. Części te w fizyjologii nazywają się: organ zmysłowy, nerw, ośrodek zmysłowy.
W tej to ostatniej części, k tó ra leży w mózgu, powstaje czucie. Jeżeli w jakikolwiek sposób przerwany zostanie związek między organem zmysłowym i jego ośrodkiem, np. przez n aru szenie ciągłości nerwu w jakiem kolwiek m iej
scu jego przebiegu, organ staje się zupeł
nie bezpożytecznym. Jeżeli przetniemy nerw wzrokowy, to isto ta w ten sposób zoperowana tak samo okiem widzieć nie będzie m ogła, ja k gdyby go wcale nie posiadała; Światło działa na siatkówkę, wywołuje w niej pewne zmiany, które jednakże po nerwie za miejsce przecię
cia przejść nie mogą, a więc i do świadomości nie dochodzą. Lecz jeżeli jakakolw iek pod
nieta podziała na tę część przeciętego nerwu, k tó ra pozostała w związku z ośrodkiem, w tej chwili powstaje wrażenie św iatła. Jedn ak że my nigdy nie odnosimy naszych wrażeń do tego miejsca, gdzie one się uśw iadam iają, lecz zawsze do tego, skąd biorą początek, t. j. do miejsca, w którem podnieta działa na peryfe- ryczne rozgałęzienia odpowiednich nerwów.
Niem a wyjątku od tego prawa, zwanego w fizy
jologii prawem ekscentrycznej albo peryfery- cznej lokalizacyi wrażeń. Jeżeli nawet podnie
ta działa nie na koniec nerwu, lecz na ja k i
kolwiek pu nk t jego przebiegu, to i tak odczu
wamy wrażenie, jako pochodzącego od obwo
dowego zakończenia włókna. T ak, np. jeśli, uderzywszy się w łokieć, przygnietliśm y prze
biegający w tem miejscu pień nerwowy, to ból czujemy nie w łokciu, lecz w małym i obrącz
kowym palcach, w których ten nerw ma swe zakończenia. Osoby amputowane czują ból w członku, który im został odjęty. Niedość na tem: naw et wtedy, gdy podrażnionym je st bezpośrednio sam ośrodek mózgowy, ja k się to zdarza w chorobach, pacyjent „odrzuca"
swe wrażenia na peryferyjum; na tem właśnie polegają halucynacyje. Złudzenia tego rodza
ju, co przytoczone, są skutkiem przyzwycza
jenia, ponieważ wrażenia, przychodzące po pe
wnych włóknach nerwowych drogą norm alną,
t. j. od ich zakończeń, lokalizujemy w pewnej
określonej okolicy, to kojarzą się-one tak ści
N r. 48.
śle z wyobrażeniem tej miejscowości, źe do niej również odnosimy wrażenia, powstające w tych samych włóknach w sposób nienorm al
ny, tem bardziej, że proces nerwowy w włóknie je st ten sam, czy wzbudzony został na końcu, czy też na przebiegu włókna. Z e wpływa na to przyzwyczajenie, widać z tych, rzadkich
■wprawdzie, wypadków, w których am putow ani odzwyczajają się od kojarzenia wrażeń, pocho
dzących z przeciętego nerwu, z czuciem tego miejsca, w którem się on niegdyś rozgałęział;
wypadki te są rzadkie, ponieważ bardzo dłu
giego potrzeba czasu, by tak silną asocyjacyją, o p artą do tego na organizacyi nerwów, zluzo
wać i świadomą pracą dorobić się innej, za
stosowanej do nowych warunków. Bywa w ży
ciu inwalidów czas przejściowy, w którym na jaw ie przeważa nowa asocyjacyja, a we śnie stara, co je st bardzo naturalnem , ponieważ we śnie wszelka świadoma praca nad prostowa
niem pojęć ustaje. M ało inwalidów, ja k po
wiada Yogt, dochodzi do tak późnego wieku, aby i w marzeniach sennych czuli się takim i, jakim i są w rzeczywistości.
J a k się to jednakże dzieje, że normalnych wrażeń nie czujemy w mózgu, lecz na obwodzie, tej kwestyi rozbierać tu nie będziemy, ponie
waż nie je st zadawalniająco rozstrzygnięta.
( C. cl. n.)
n a p isa ł
W a w r z y n i e c T r z c i ń s k i ,
kand. N auk. Przyr.(C iąg dalszy).
Podnosząc się po skale, nieznacznie wcho
dzimy we mgłę, którąśm y z dołu jak o obłok widzieli; wiatr chłodny nas owiewa; nie znaj
duje tu on już przeszkód na swej drodze, a my — od niego osłony. N a szczycie spotyka
my czarne jezioro z jak ąś rzeczką doń w pada
jącą. Tu już brnąć musimy ciągle po śniegu, który białą powłoką pokrywa szczyt cały ró
wnież ja k i góry sąsiednie, jak tylko daleko okiem przez mgłę sięgnąć można; nie ginie on tu nigdy całkowicie. A jed nak przez ten dziki, pusty, śnieżny szczyt przerzucono tele
graf; słupy i druty telegraficzne w tej okolicy
stanowią dla podróżnika miłą niespodziankę i przypominają mu życie nizin, z których przybywa.
P o jakim kwadransie takiej drogi na śnie
gu, znajdujemy się w miejscu, skąd widać do
linę, po drugiej stronie szczytu się znajdującą.
W idnokrąg zakrywa szereg gór, wyglądają
cych jedna z poza drugiej, tu i owdzie głębo
ką doliną przerznięty. W dolnych częściach pokrywa je piękna zieloność; białe, błyszcząco plamy na ich szarych wierzchołkach wskazują na gór wysokość. N ajniżej, w zielonej pięknej dolinie płynie rzeczka; to — Rodan. P o lewej stronie, po pochyłości ciemno-szarych skał zsuwa się b iała masa, u góry węższa, u dołu się nieco rozszerzająca; jój dolny koniec wy
raźnie się rysuje na szarej, kamieniami zasła
nej polanie, stanowiącej początek doliny R o danu. B iałość tej masy jednak różni się od błyszczącej bieli śniegu, pokrywającego góry, którego przedłużenie ona stanowi; m a ona odcień zielonawy. T a m asa — to lodnik R o
danu.
Pospiesznie zbiegamy z góry do hotelu, któ
ry w znacznie zmniejszonych rozm iarach wi
dać w dolinie u stóp lodnika. W dolinie mgły nie znajdujemy, a barom etr stoi na 616 (hotel je s t położony na wysokości 1753 metrów
nad p. m.).
Przy bliższem rozpatrzeniu, lodnik przed
staw ia się jak o masa lodu pięknej, zielonawo- białej barwy, lecz nie ta k przezroczystego, ja k lód stawów lub rzek. Nie je st ona ciągła, jako lód stawów np., lecz licznemi szparam i prze
rżnięta. Lodnik Rodanu przedstawia kaskadę lodową jakby zamarznięty wodospad, z wido
cznie wyraźnym przełomem spadku. N a prze
łomie kaskady, tam , gdzie spadek znaczny i lodnik przez cieśninę między skałam i się przeciska, tam lód je st najwięcej i najrozmai- ciej wzdłuż i wpoprzek szparami poprzerzy- nany, tam lodnik składa się z oddzielnych brył lodu kształtów najrozmaitszych, piętrzą
cych się jed na nad drugą. U spodu, gdzie spadek niewielki i lodnik się rozszerza, tam przeważają szpary podłużne, nieco zgięte, wszystkie w jednę stronę z prawidłowością rzucającą się w oczy.
Z przyjemnością i zadziwieniem spoczywa
oko na tych różp.okształtnych zielonawych
bryłach lodowych. Przewodnik nasz objaśnia,
iż one z grzmotem z przełam u na dół się zwa-
758
W SZE C H ŚW IA T.N r. 48.
łają. M a to być zjawiskiem bardzo częstem, a je d n a k one tam zawsze są, nigdy wyraźnie widoczny przełom z nich ogołoconym nie jest, zawsze znajdują one zastępców. Istn ieje więc jakb y przypływ lodu na miejsce tych spadają
cych brył, przypływ, rozumie się, z góry z nad przełomu. M ieszkańcy gór oddawna już spa
dek lodników zauważyli, lecz naukowo fakt ten dopiero przed 40-tu mniej więcej laty ba
dać zaczęto i dziś niepodlega on ju ż żadnej wątpliwości.
Jeżeli przeprowadzić liniją przez ja k i przed
miot na lodniku, np. przez ja k i kam ień lub p rę t zatknięty i przez 2 punkty stałe na brze
gach jego łożyska, to po kilku już godzinach przedm iot na lodniku nie będzie się znajdował na linii, łączącej dwa punkty stałe na brze
gach, lecz od niej niżej (mowa tu , rozumie się, o linii idealnej, optycznej osi lunety). Uczy
nione pom iary dowiodły rozm aitej prędkości ruchu lodników, np, G lacier du Geant, podług pomiarów T yndalla, posuwa się o 13 cali na dzień, a T alefre — tylko 9 '/a cali; dalej — roz
m aitej prędkości ruchu różnych części je dnego i tego samego lodnika: posuwa się on po brzegach wolniej, mniej więcej w środku swej szerokości — prędzej, u spodu, w głębi—
wolniej niż na powierzchni.
Jeż eli zważymy, iż lodniki spuszczają się 0 wiele niżej od linii śnieżnej, iż np. koniec dolnego Grindelw aldzkiego lodnika leży o 1500 metrów od niej niżej, iż zatem n a nich zimowe śniegi i lody pozostawać nie m ogą, gdy na są
siednich skałach ich niema; jeżeli zważymy, że lodniki przez całe lato są wystawione na działanie słońca, k tóre je topi w ogromnym stopniu, co je s t dla przechodzącego przez lodnik widocznem i skąd pochodzą rzeki, wy
pływ ające z lodników; jeżeli wreszcie pomimo tego ona nie giną, lecz ciągle dalej istnieją w tych samych miejscach i tych samych p ra wie ') rozm iarach, jakoby u rą g ając słońcu, to 1 a priori w ątpić nie możemy o istnieniu przy
pływu lodu, o spuszczaniu się lodników z góry.
A więc lodniki zsuwają się po skałach;
są to potoki lodu, lodospady, jeżeli tego wy
*) W o g ó le d la lo d n ik ó w S z w a jc a ry i, w ic h liczbie i dla R o d a ń sk ie g o , d a je się zau w a ży ć, ic h g r a n ic a d o ln a nie p o zo staje ro k ro czn ie w te m s a m e m m ie jsc u , lecz się cofa k u ź ró d ło m lo d n ik a . L o d n ik R o d a n u m ia ł się w o sta tn ic h i 9 -tu la ta c h cofnąć o w ięcej n iż 6 0 0 m tr.
razu łatwozrozumiałego użyć mogę. Ten fakt objaśnia wiele innych własności lodników, k tó re są jego skutkam i.
Szczeliny, które dzielą lodnik na tak róźno- kształtne bryły, p ow stają i giną w czasie jego zsuwania się. Pow staw anie szczelin — to fakt obserwowany przez A gassiza, przez Tyndalla;
ginięcie ich —■ to wniosek z wejrzenia na lo
dnik Rodanu: na przełomie widzimy silnie roz
winięte głębokie szczeliny podłużne i poprze
czne, u stóp — podziału lodnika na oddzielne bryły nie widać, dzielą go tylko podłużne szczeliny, z poprzecznych m ałe tylko ślady po
zostały. Toż samo z lodnikiem dolnym Grin- delwaldzkim: dolna jego część, Eism eer, je s t poprzerzynana przez szpary poprzeczne z wi
doczną zgodnością w ich kierunku, a nawet, zdaje się na oko—i odległościach, gdy górna G rindelw alder V ieschergletscher z takich sa mych odłamów, ja k i lodnik R odanu n a prze
łomie, się składa. Jeż eli więc lodnik się p o ru sza, to i szpary w jeg o masie z nim poruszać się muszą; jeżeli w jednych miejscach dany rodzaj szpar się znajduje, a w drugich go już niema, znaczy to, iż on w czasie ruchu zginął.
A więc szczeliny, które w jednem miejscu drogi lodnika istnieją, w d ru giem giną, istnieć nie mogą.
W pośród szczelin lodników rozróżnić mo
żna trzy ich główne rodzaje: poprzeczne, po
dłużne i nadbrzeżne, zależnie od ich kierunku względem osi lodnika, kierunku ruchu jego środka. Szczeliny poprzeczne widzieć się dają na wszelkich przełom ach spadku lodników;
jestto rodzaj szczelin najpospolitszy. Ich po
wstawanie objaśnia zupełnie fak t zsuwania się lodników. W yobraźm y sobie warstwę lodu, zsuwającą się po równi pochyłej, ja k ą je s t ło
żysko lodnika i, że ta równia w danem m iej
scu się załam uje; gdy w arstw a lodu dojdzie do przełomu równi i dalej się spuszcza, wów
czas dolna jej część po przejściu za przełom traci oparcie pod sobą i, niemogąc, jak o zn a
czna masa, jedynie siłą spójności cząstek utrzym ać się nad powierzchnią łożyska, odła- muje się nad przełomem, padając na dolną część równi, tak, ja k pęka p rę t w jednym koń
cu przymocowany, a n a drugim wolnym, ob
ciążony masą, przewyższającą jego wytrzyma
łość. Lodnik się dalej zsuwa po tej samej ró
wni i zawsze na jej przełomie powstawać mu
szą nowe szczeliny, lód pękać musi i jak o od
dzielne bryły na dół dalej się spuszczać.
Takież samo pękanie lodu nastąpi i wówczas, gdy na łożysku lodnika znajduje się ja k a po
dłużna wyniosłość, lecz szpara pow stała b ę dzie oczywiście podłużną. Pow staw anie szcze
lin podłużnych dolnych części lodnika R odanu objaśnia jed n ak Tyndall >) inaczej: zw raca on uwagę na rozszerzenie tej części lodnika (patrz wyżej) i powiada, iż pas lodu u dołu kaskady znajduje się pod bardzo znacznem ciśnieniem części wyżej leżących (ciśnieniem, dodać należy, niejednakowem w każdym punk
cie poprzecznego przecięcia lodnika, lecz większem ku jego środkowi, gdzie prędkość spadku i masa lodu są większe, a mniejszem—
przy brzegach) i tam , gdzie się może na stro
nę usunąć, gdzie się łożysko lodnika rozsze
rza, pęka na podobieństwo kija, zginanego na kolanie aż poza granice jego sprężystości.
Z darzają się jeszcze szczeliny nadbrzeżne, któ
rych kierunek je st względem brzegu lodnika stale na 45° pochyły. O bjaśnia je T y n d a lla) w ten sposób: wiadomo, że środek lodnika po
rusza się prędzej od jego części nadbrzeżnych, tak, że wszelka linija na łodniku poprzeczna względem jego osi, staje się po niejakim czasie pochyłą i przytem się wydłuża, a więc cząstki lodu nadbrzeżnego oddalają się od siebie w tym kierunku i dochodzą do stanu n aprę
żenia. Hopkins wykazał, iż naprężenie cząstek je s t naj większem na linii, tworzącej z brze
giem lodnika k ą t 45° otw arty ku dołowi; po tej więc linii najłatw iej się cząstki lodu od siebie oderwać dają, a zatem szpary, powstałe na lodniku, dzięki owemu największemu na
prężeniu cząstek, muszą być do jego kierunku prostopadłe, czyli tworzyć z brzegiem k ą t też 45°, lecz otw arty ku górze. Takie nadbrzeżne szczeliny dają się widzieć na dolnym lodniku Grindelwaldzkim.
T rzeba więc odróżniać szczeliny lodnika od szczelin w skałach innych, nieruchomych.
Przyrównywać je można raczej do szczelin, powstających w skorupie ziemskiej, w czasie miejscowych jej podniesień lub silnych trzę
sień ziemi.
') T h e g laciers o f th e A lp s. W y d an io r. 1 8 6 0 . S tr. 3 2 2 .
2) Ł . c. S I 8.
Ginięcie szczelin lodnika też z łatwością, jak o skutek jego ruchu, wyprowadzić się daje.
‘W yobraźm y sobie, iż równia, po której lodnik się zsuwa, staje się w pewnej swej części mniej pochyłą; przedstawia wówczas ona opór sp a
dającej masie lodnika, która pod jego wpły
wem ściska się i swe szpary zamyka; mogą się one zarastać na zasadzie, że dwa kawały lodu przez ciśnienie sp ajają się, czego dowiódł do
świadczalnie W illiam Thomson.
Zapoznać się bliżej z lodem lodnika mo
głem dopiero na innej wycieczce, n a tak zw.
Eism eer, czyli dolny lodnik Grindelwaldzki, lecz te same własności i zjawiska są dla Ro- dańskiego i innych opisane.
W lodzie lodnika Grindelwaldzkiego bywa corok dla turystów wycinaną grota, kryszta
łowa rzeczywiście. J e j sklepienie tam , gdzie światło dzienne przebija, je st czystej ciemno
niebieskiej barwy, jej zaś przezroczyste ścia
ny zielonawej, nieznacznie w niebieskawą prze
chodzącej. A więc lód lodnika w grubych warstwach w przechodzącem świetle je st cie- mno-niebieski, czyli przepuszcza on niebieskie, pochłaniając inne pozostałych barw widmo
wych promienie, na które się rozczepia pro
mień białego światła. A w świetle odbitem, gdy na oświetloną powierzchnię lodu patrzy
my, barw a jego bywa to białą, to zieloną, to niebieską. Tę różnorodność kolorów szczegól
niej dobrze widać na ścianach szczelin lodni
ka, — nieraz kawałek powierzchni lodu wyda
wał się białym, tuż obok lód był zielony, a w sąsiednich częściach niebieski, bez wyra
źnych granic, lecz w stopniowem barw przej
ściu. W głębi szczelin lód je st stale niebieski.
(c . cl. n .)
W S P O M N I E N I A
Z PODRÓŻY PO PERU.
przez
J a n a S z t o l c m a n a .
K R A J I P R Z Y R O D A .
(D okończenie).
W szystko sprzyjało mi wyśmienicie, gdy około godziny 12 -ej i 3/ 4 nadciągnęła niewi
dzialna dla mnie grupa ludzi i zatrzym ując
760
W SZE C H ŚW IA T.N r. 48.
się tuż przy moim domu, żywo rozpraw iać za
częła. Przeklinałem ich w duchu, słusznie przypuszczając, że swą rozmową zwierza dcf innej części m iasteczka skierować mogą i już chciałem im powiedzieć, żeby sobie do licha poszli, gdy n a szczęście sami sobie powędro
wali. L eżałem tak , rozm yślając nad tym nie
fortunnym d la mnie wypadkiem, gdy nagle, w kw adrans zaledwie potem, gdym się tego najm niej spodziewał, spostrzegłem się wobec drapieżnika: pewnym, choć wolnym krokiem przecinał skośnie ulicę, kierując się ku wspo
mnianemu chlewkowi, gdyż pomimo, że od przywiązanego w ieprzka dzieliła go zaledwde odległość 3 kroków, nie zauważył go jeszcze.
R ęce miałem wów’czas pod pierś stulone, aże
by więc się złożyć, m usiałem je n a łokciach oprzeć, przezco spowodowałem dość lekki sze
lest. Lecz tego dość było dla delikatnego ucha drapieżnika — stan ął natychm iast i z głową wzniesioną ku górze p a trz a ł na mnie zuchwa
łe. Pozycyja była wyśmienita: zwierz stan ął ja k wryty w części ulicy, oświeconej przez księżyc, bokiem do mnie; cała postać w yra
źnie zarysowywała się na białym piasku ulicy;
j a byłem w cieniu i m ogłem niem al rozróżniać cel mej strzelby. Zm ierzyłem mu się prosto w komorę, ściągnąłem cyngiel (w podobnych wypadkach ani ręk a nie drży, ani serce nie bije) i... trzask, rozbity piston spalił na p a
newce. W idziałem tylko dwa olbrzymie susy, jak ie spłoszony zwierz zrobił potem i znikł mi z oczu. Tylko myśliwy i to myśliwy, mający trudność okazyi, ja k a mi się z rą k wymknęła, zrozumie, com j a przeszedł ‘).
N apróżno przesiedziałem tę noc aż do świ
tu i cztery następne noce. Zwierz znikł wido
cznie z okolicy, gdyż szkody w nierogaeiźnie ustały zupełnie.
*) L e w a lu fa , k tó ra m i w łaśn ie k la p n ę ła , n a b ita b y ła k u lą e k s p lo d u ją c ą . N a stę p n e g o d n ia , p o dsypaw szy p ro c h u n a h ra n d k ę , strz e liłe m do celu i rzecz d ziw n a, k u la n ic p ę k ła , u d e rz a ją c o m u r, a b y ła to p ierw sza z 2 3 -c h , j a k i e p rz e d te m m ia łe m sposobność w y strzelać.
Z d a rz a ło m i się p rz e d te m z n a jd o w a ć kulo po rzu co n o od 5 -iu m iesięcy n a w ilg o tn ej ziem i m o je g o sz a ła s u w IIu - a m b o , a p o m im o to ro z ry w a ły . T ę z a ś nieszczęśliw ą k ulę w y ją łe m z p u d ła w chw ili n a b ic ia strz e lb y . P rz e ciw nie p ra w a lufa, n a b ita lo ftk a m i, a k tó rą reze rw o w a łe m n a p rz e p a d e k c h y b io n e g o s trz a łu i rz u c e n ia się zw ierza, w y p a liła bez po d sy p k i: 1 2 lo fte k p o d z iu ra w iły centrow nie y 2 a rk u sz a p a p ie ru n a o d leg ło ść 2 5 kro k ó w .
B yłato puma większa znacznie od egzem
plarza, zdobiącego warszawski gabinet zoolo
giczny; tęższa też od niego i o głowie stosun
kowa większej. J u ż ta okoliczność, że jednej nocy 8 wieprzy zagryzł, kazała mi wątpić, aby to był jag u ar, który zwykle nie kontentuje się wylizaniem mózgu i wyssaniem krwi, lecz zja
da co może i wTra ca następnych nocy dla do
kończenia uczty. N a odległość 12 kroków nie mogłem wprawdzie przy oświetleniu księżyca sprawdzić, czy miał centki lub nie, lecz wy- smuklejsza postać i wynioślejsze nogi nie po
zostawiły we innie najm niejszej wątpliwości, że to była puma. J a g u a r, dzięki swym krzy
wym przednim nogom, chodzi ja k kaczka, ki
wając się na wszystkie strony, czegom w tym wypadku nie zauważył.
Pierwszy skok po klaśnięciu pistonu mie
rzył 5 kroków; łatwo go było wyróżnić na dość tw ardym w miejscu gruncie po rysach, jak ie zwierz spadając, pazuram i naznaczył.
Z drobniejszych kotów posiadają lasy may-
| nańskie ocelota (F elis pardalis) i gato-rom a-
! no (Felis yaguarundi), które niem ałe szkody w drobiu wyrządzają. Ocelot posuwa swe zu
chwalstwo do tego stopnia, że wieczorem nie
raz o 8 -ej godzinie, gdy mieszkańcy jeszcze nie śpią, kury dusi bezkarnie.
Niedźwiedzia kordylijerskiego b rak tu zu
pełnie, gdyż dlań wysokość 3000 stóp nad po
ziom morza, dolną granicę stanowi na wscho
dzie. Z ato mniejsze ssące tej grupy m ają tu swych przedstawicieli, mianowicie w dwu g a
tunkach nosaczy (N asua socialis i solitaria), z których pierwszy' — mniejszy — trzym a się stadam i, a większy włóczy się po lasach sa
motnie. Z drapieżnych wymienię jeszcze G~a- lictis b arb ara , niewielkiego zwierza, duszące
go kury w biały dzień, oraz łasicę (M ustela Stolzmanni), k tó ra okazała się być nową, a której jedyny egzemplarz zawdzięczam n ieja
kiemu p. Brown, yankesowi, osiadłem u w Y u- rim aguas.
N ajcharakterystyczniejszem i ssącemi dla lasów gorących porzecza Am azony są niewąt
pliwie małpy, choć i te nie codzień się spoty
ka, czego dowodem, że w ciągu trzym iesięczne
go pobytu i ciągłego włóczenia się po lesie zdała od mieszkań ludzkich, spotkałem wszyst
kiego jedno stado cebusów. Czerwony wyjec
(M ycetes rufus) napełnia niekiedy powietrze
swym doniosłym głosem, przypominającym
761 niekiedy ryk lwa, lub niskie chrząkanie świń
naszych. Czepiaki (Ateles tetradactylus i pen- tadactylus) o długich, wysmukłych kończy
nach przebiegają korony drzew z niezwykłą zręcznością, nie dorównywają jed n ak pod tym względem kapucynkom (Cebus capucinus).
W łóczący się sam otnie myśliwy, naraz ude
rzony zostaje jakim ś stukiem niezwykłym, jakby uderzeniami ciała twardego o drzewo;
kieruje się więc na ten głos, niewiedząc, co- by go powodować mogło, gdy nagle znajduje się pod drzewem, na którem stado cebusów ucztę sobie wyprawia. Lecz zanim je spo
strzegł, już przezorne małpy poczuły niebez
pieczeństwo i stado w jednej chwili na wszyst
kie strony się rozprysnęło. Zaaferowany strze
lec biegnie w jednym kierunku, gdzie poru
szająca się korona drzew zdradza obecność małp, lecz nim dobiegnie, już wszystko tam spokojnie; widzi w innej stronie ruch i słyszy szelest zginających się gałęzi, zdąża więc w tym kierunku, lecz i tu już cisza panuje.
W reszcie spostrzegł wśród korony drzewa sta
rego samca, który jakby na drwiny zęby doń szczerzy. Życiem to przypłacić musi. Zwalony strzałem , pada, łam iąc gałęzie; ciężko ziemia jęk n ęła pod upadającein ciałem i konający zwierz ję k n ą ł także, wijąc się w agonii śmierci.
Myśliwy oczy odwraca, nie chcąc patrzeć na tę twarz niemal ludzką; zdaje mu się, że dzie
ciobójstwa dokonał.
T ap ir zdaje się tu być rzadszym, niż w „L e
śnej K iczua,” gdzie obficie Suro (C husąuea) porasta, są jednak i w gorących częściach la
sów peruwijańskich miejsca, 'gdzie nie je st rzadkim . Z ato stada pekarich (Dicotyles tor- quatus i labiatus) snują się po lesie, dając miejscowym obfite i dość łatw e do zdobycia pożywienie. P olują n a nie, albo tropiąc za śladem i strzelając z tyłu, albo też osadzają psam i i strzelają, starając się jed n ak mieć w pobliżu wygodne do ucieczki drzewo, gdyż świnie te, rozjuszone czyto ujadaniem psów, czy kilkakrotnie powtarzanemi strzałam i, rzu cają się na myśliwych i wówczas biada im, je żeli na drzewo ucieknąć nie mogą. R az tylko zdarzyło mi się brać udział w polowaniu na pekari, przekonałem się jednak, że ten rodzaj polowania, szczególniej z Indyjanam i, je st nie
bezpieczniejszym od polowania na jag u ara.
Myśliwy, raniwszy jaguara, ma jeszcze pewne szanse w walczeniu białą bronią z potworem,
nim mu towarzysze na pomoc nie przyjdą. Od rozjuszonych zaś pekarich naw et setka ludzi go nie wybawi, gdyż go w mgnieniu oka oto
czą i zetną na szmaty. W ystawmy sobie stado świń z 50, 100 do 1000 sztuk złożone, prze
ciągające ja k burza, łamiące krzaki po drodze i napełniające powietrze szczękiem swych zę
bów: kto im się wtedy na drodze znajdzie, chyba tylko ucieczką na drzewo życie ocali.
Nie trzeba jedn ak zbytnio wierzyć wszelkim opowieściom o zajadłości pekarich. Niestrze- lane lub niepłoszone, mogą spokojnie przejść obok myśliwego, kwicząc i chrząkając zupeł
nie ja k nasza trzoda chlewna. Dopiero strzały lub ujadanie psów do wściekłości je doprow a
dza i wTówczas trzeba pilnie baczyć, aby nas nie zaskoczyły. Rozjątrzone, otaczają drzewo, na którem się myśliwy schronił, gryzą je n a wet, jakby chcąc zwalić, po kwadransie czasu ustępują jednak. Tym obyczajem posługują się podobno Indyjanie w Canelos (Ecuador), polując na pekari: sta ra ją się je rozjątrzyć, poczem wskakują na pieńki lub zwalone kłody, skąd je lancami kłują.
Najwygodniejszy jedn ak sposób polowania na pekari je s t zapędzenie całego stad a do wo dy, gdzie je z łodzi lancam i zakłuw ają lub po- prostu wiosłami tłuką, Opowiadano mi o j e dnym wypadku n a rzece P ara n ap u ra , gdzie Indyjanin z żoną tylko wytłukli całe stado pekarich, przepraw iające się przez rzekę i dla urwistości brzegu niemogąco na ląd wyleść.
W wiliją mego odjazdu z Y urim aguas do Europy, wykryto stada mniejszego gatunku (D. torąuatus) na wyspie, utworzonej przez dwa ram iona H uallagi naprost miasteczka.
W ylegli Indyjanie w łodziach, zapędzili świnie do rzeki i wytłukli dnia tego 11 sztuk.
W iększy gatunek (D. labiatus) wydaje silną woń, dzięki gruczołowi, jak i na krzyżu posia
da. W oń ta, ja k sam sprawdziłem, je st nad
zwyczaj silna, gryząca i nieprzyjemna, a czuć j ą na odległość 20—30 kroków. Tropienie sta d a pekarich nie przedstawia najmniejszej trudności, gdyż pozostawiają za sobą szeroki ślad zryty starannie; traw a — tam , gdzie się ona znajduje — zdeptana, krzaki połam ane i pomięte.
W całem P eru utrzym ują, że każde stado pekarich posiada dowódcę, którego zwą „ca- pitan." M a on być mniejszy od reszty osobni
ków i bardziej rudy. W edług zdania miejsco
762
W SZECH ŚW IA T.N r. 48.
wych, po zabiciu kap itan a, całe stado traci głowę i daje się wystrzelać do ostatniego. Nie- mogąc sprawdzić osobiście tego faktu, przy
taczam go tylko n a podstaw ie opowiadań b a r
dzo rozpowszechnionych i w wielu razach, ja k mi się zdaje, wiarogodnych, pozostawiając czytelnikom swobodę sądzenia o nim.
Ja d łe m mięso obu gatunków, oddając tak jednem u ja k drugiem u należne pochwały; mię
so je d n a k mniejszego je s t smaczniejsze, przy
pom ina ono zupełnie ta k białością ja k smakiem naszą cielęcinę pieczoną. U większego g atu n ku, jeżeli zwierz przed zabiciem był rozjątrzo
ny lub zziajany, należy wyciąć ów gruczoł, gdyż w przeciwnym razie nieprzyjem na woń udzieli się mięsu, czyniąc je niez-datnem do jedzenia.
P tastw o lasów gorących tem się różni od swych krewnych z okolic „Leśnej Q uichuy,“
że, łącząc się ta k ja k i one w sta d k a wędro
wne w celach wspólnego polowania, dzieli się bardzo wyraźnie na dwie grupy, z których jed n a górą, w koronach drzew najwyższych zwykła wędrować, gdy druga dołem ciągnie, szperając ponad ziemią lub w niewysokiem stosunkowo podszyciu leśnem. S tąd pochodzi, że spotykam y zwykle dwa rodzaje stadek, nie
zależnych od siebie i polujących każde na wła
sną rękę. T en rozdział wyraźny między for
mami, trzym ającem i się nisko, oraz g atu n k a
mi, uczęszczającemi n a najwyższe części dzie
wiczego lasu, m a za przyczynę znaczną różnicę w wysokości podszycia leśnego i drzew wyso
kich, a n adto stosunkowo znaczne przestrze
nie, rozdzielające zwykle te ostatnie. Wido
czną je st bowiem rzeczą, iż ptastw o, nisko się trzym ające, nie odnosiłoby najm niejszej ko
rzyści z tow arzyszenia stadkom ptaków , trzy
m ających się w koronach drzew, skoro pod
szycie leśne, oraz te korony stanow ią jakby dwie części lasu niezależne jed n a od drugiej.
G dy nadto wysokie drzewa dzieli zwykle dość znaczna przestrzeń — stad k a górne wędrowa
łyby z większą szybkością, niż dolne, spotyka
ją c e na swej drodze jednociągły gąszcz, któ
rego przybycie pozbawia je dostatecznego czasu do skrupulatnego szperania. Tej jed n ak ob- serwacyi nie należy b ra ć w ścislem zupełnie znaczeniu, gdyż ta k ja k w lesie gorącym spo
tykamy części, gdzie drzewa średniej wysoko
ści stanowią przejście od podszycia leśnego do koron najwyższych drzew? stanowiąc łącznik
między temi dwoma piętram i dziewiczego lasu;
tak z drugiej strony możemy spotkać ptastwo, trzym ające się na średniej wysokości, co nam daje możność obserwowania w niektórych r a zach stadek, zajm ujących całą wysokość lasu
— od ziemi, aż do wierzchołków najwyższych drzew. Najczęściej jed n ak spotykamy wspo
m niane powyżej dwa rodzaje stadek, z których dolne składają się przeważnie z przedstawi
cieli rodziny F orm icariidae z dom ięszką mu- chołówek (T yrannidae) i pełzaczy am ery
kańskich (Dendrocolaptidae), gdy górne tw o
rzą tan g ary (Calliste, Tachyphonus i t. d.), oraz cukrzyki (D acnidae), tak samo z domięsz
ką muchołówek i pełzaczy, należących do in
nych gatunków, aniżeli nisko się trzym ające.
N aj charakterystyczniej szą jed n ak dla lasów gorących grupą ptaków, są papugi. S tada ich, przeciągające z krzykiem ponad lasem, lub zapadające gwarno na drzewo, okryte owo
cem, n ad ają lasom ton właściwy, ożywiając je bardzo, szczególniej w rannych godzinach dnia lub pod wieczór. W spaniały widok przed
staw ia stado czerwonych arasów (A ra macao lub A . chloroptera), gdy oświetlone od spodu wschodzącem słońcem, żywo się odbijają na jasnym lazurze nieba. P otężny ich głos, jak słusznie się H um boldt wyraża, „zagłusza ryk górskich strum ieni." C iągną nieraz na zna
cznej wysokości, a głos ich dochodzi nas z ta ką jasnością, jakby się o kilkadziesiąt kroków od nas znajdowały. Niemniej gwaru spraw iają stada papug amazońskich (C hrysotis) albo czeriklesów (C aica m elanocephala). Czasem słychać miłe szczebiotanie papużek (P sitta- cula).
W raz z papugam i zw racają na wstępie za
raz uwagę podróżnika wielkie i pięknie u b a r
wione tukany (R ham phastos culm inatus), k tó re swem ciągle powtarzanem „Dios te de“
(daj ci Boże), słyszanem z wierzchołków n a j
wyższych drzew, przyczyniają się do ożywie
nia koncertu leśnego. Pokrew ne im pieprz o- jad y (Pteroglossus) opadły drzewo nektandry, okryte owocem. Zbliżywszy się tam , odkryw a
my, że różnego rodzaju ptastwo żeruje w ko
ronie, a między niemi uderza nas świetnością swych barw kotinga (C otinga m aynana), py
sznie błękitnego koloru, z fijoletowym gar- dzielem, lub niewielki głowacz (C apito aura- tus), o złocisto - pomarańczowym gardzielu.
Smaczne muszą być owoce nektandry, skoro
763 niektóre ptaki, z natury owadożerne, zalatują
tu, aby się niemi karmić. Widzimy więc świe
tnie ubarwionego dzięciołka (M elanerpes hi- rundinaceus), zrywającego w lot ow 7 oce, za
wieszone na końcach najcieńszych gałązek;
naw et niektóre muchołówki (M yrozeteles gra- nadensis), zadając kłam obyczajom całej ro dziny, do której należą, nadlatują od czasu do czasu, aby jagodam i nektandry głód za
spokoić.
Zwrócę uwagę na tę okoliczność, źe w ogóle brzeg lasów gorących odmienną posiada avi- faunę, od samego ją d ra dziewiczej puszczy, nad brzegami więc rzek lub po skrajach u p ra
wnych pól i zapuszczonych czakr, znajdziemy ptastw o do pewnego stopnia odmienne, niż w gąszczu samego lasu. Zwykle w takich miej
scach roślinność czołgająca się, rozwiniętą je st nadzwyczaj, stanowiąc zwykle gąszcz nie
przebyty. Dochodzi nas stam tąd piękny, fle
towy śpiew ruisenora ') (Tryiothorus), ja k nie
właściwie nazywają miejscowi ptaszka, pokre
wnego z naszym wołowem oczkiem (Troglody- tes). Od czasu do czasu miga wśród zarośli nadwodnych piękny kardynał o czerwonej główce (P aro aria gularis). . N a zwalonym su
chym pniu zasiadło szeregiem mięszane sta d ko jaskółek (A ttico ra fasciata i H irundo albi- ventris) — siedzą spokojnie długą chwilę, póki się jedna za drugą zrywać nie zacznie, aby po
nad wodą łowić muszki i inne owady.
Sm ętny głos samotnego piktupi (P itangus sulphuratus) dochodzi nas z gałęzi suchych drzew, jak ie rzeka wezbrana porzuciła gdzieś na brzegu. Piktupi-pilctupi odzywa się ptaszek, napełniając smutkiem serce mieszkańca. Z n a
ją go też dobrze wszyscy i dla tego głosu wy
różniają wśród nieskończonej rozmaitości pta- stwa leśnego.
O zmierzchu echo leśne roznosi inne glosy, rzadziej słyszane wśród dnia. Znany nam już z leśnej kiczuy kusak (Form icarius), wydaje dość często swój pełny, donośny i smutny głos.
Z m rok zapada w lesie i wraz z tym głosem smutnym, smutek osiada na naszej duszy. S łu
chamy cichego brzęczenia cykad i świerszczy, przerywane od czasu do czasu silnym głosem wodnika leśnego (Aramides guyanensis), któ
ry swym, źe tak powiem, brutalnym głosem, nadw eręża harm oniją zasypiającego lasu. —
‘) R u is e ń o r — hiszp. słow ik.
Przestał wreszcie, pozwalając nam kontem plować ten cichy gwar, w którym rozróżnić możemy żałośny głos kuropatw y (C rypturus obsoletus) i odddalone nawoływanie natauau (H erpetotheres cachinnans), wśród brzęku cy
kad. A ten brzęk zlewa się w tak jednolitą całość, że robi na nas wrażenie szmeru gór
skiego źródełka: moglibyśmy go nie odkryć, gdyby przypadkiem ja k a okoliczność nie zwró
ciła nań uwagi naszej.
Las (przynajmniej dla nas) zasnął, nie wi
dzimy bowiem, ani nie słyszymy tego życia, jakie się w nim z nadejściem nocy rozpoczyna.
Czy to jag u ar, czy mysz; czyto sowa lub lelak;
czy wreszcie żmija lub ropucha — wszystko zachowuje się tak cicho, porusza się z tak ą ostrożnością, że ucho nasze pozostaje głu- chem, a oko z powodu ciemności — ślepem na wszystkie objawy nocnego życia. Je d n e ze zwierząt nie chcą płoszyć zdobyczy, inne — przeciwnie— sta ra ją się o to, aby nie zwrócić uwagi swych prześladowców. B arbarzyńskie sceny dziać się muszą pod zasłoną nocy! Lecz nie starajm y się przedzierać tej zasłony; zo
stawmy lepiej na sam otnego świadka tych scen brzydkich bladą tw arz księżyca, który jak o nieobecny, lub olśniony prom ieniam i słońca, nie mógł przynajm niej widzieć scen, jakie się w pełni światła dziennej gwiazdy o d bywały i odbywają. A te są stokroć gorsze ')•
KOHESFOHDEHCTJA WSZECHŚWIATA.
— O bserwatoryjum m agneto - m eteorologi
czne H ohe W a rte pod W iedniem rozporządza obecnie tak bogatem i zasobami naukowemi, że żaden przejeżdżający nie powinien pominąć okazyi zwiedzenia zakładu, którego zresztą i położenie, na wzgórzu wprost na K ah len b er
gu, je st zachwycającem. Dzięki uprzejmości p. M argulisa, galicyjanina, adjun kta obserw a
toryjum i docenta fizyki teoretycznej w wie-
') W tom m iejscu ko ń czą się W sp o m n ie n ia p . S zto lc- m a n a z pierw szej je g o po d ró ży po A m ery ce P o łu d n io w ej. O becnie odbyw a o n podróż d ru g ą , z k tó re j bez- w ątpienia lite ra tu ra p o d ró żn icza n a sz a k o rz y ść j a k ą ś o d niesie. P o sta ra m y się, ab y pism o n asze i ty m ra z e m m o g ło czy teln ik o m p o d a ć te żywe a cie k a w e ustgpy, w ja k ic h dzielny p o d ró ż n ik k re śli opisy sw ych w rażeń .
(P rz y p . R o d .)