• Nie Znaleziono Wyników

Ilustrowany Kurjer Polski. R.4, nr 10 (7 marca 1943)

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Ilustrowany Kurjer Polski. R.4, nr 10 (7 marca 1943)"

Copied!
10
0
0

Pełen tekst

(1)
(2)

Na lewo:

T R A N S P O R T A M U N I C J I

Bez przerwy posyłają Niemcy transporty zaopatrzenia na łront.

*fod gęstych borów, na drogach, przez które aula nie mogłyby przejechać, używa się zaprzęgów konnych.

U góry:

DROGI DOW OZOW E SĄ

ZABEZPIECZONE ilaków sowiec- Wsządzie słoi niemiecka *|l!iłch i obrony przeciwlotnicza gotowa do e ^ r ó g dowozo-

i ^ ^ w y c h .

PRZEWOŻENIE DZIAŁ NA STANOWISKA

Niemieccy żołnierze przewożą na sankach swe działa na linię łrontu.

P O Z A C I E K Ł E ! W A L C E

ukończonej bitwie odtransportowuje się Jeńców bolsze­

wickich do obozu.

W P R Z E D NI E J L I N I I

gdy artyleria przygotowuje się do ekają niemieccy grenadierzy w oko-

oach na rozkaz do walki.

Podczas ataku, cz

U góry:

N A D A L E K I E J P Ó Ł N O C Y Niemiecki posterunek buduje sobie chałę

ze iniegu.

U dołu:

NA POSTERUNKU W PRZEDNIEJ LINII Bacznie obserwuje żołnierz niemiecki teren

przed okopami.

WALKI NA WSCHODZIE

U góry:

P A T R O L O D D Z I A Ł U S Z T U R M O W E G O

W D R O D Z E Z bronią gotową do strzału przeszukują niemieccy gre­

nadierzy grupki drzew i pa­

górki znajdujące się tuż przed frontem.

Na lewo:

W B O J U Pocisk za pociskiem wy­

latuje t luły niemieckiego miotacza granatów.

Na prawo:

P O B I T W I E Po nieudałych atakach leżą czołgi sowieckie rozbite przed liniami niemieckimi.

B H I

(3)

fra n c u s k ie ZW IJANIE W EŁN Y NA

Tu po raz pierwszy nić przechodzi .przez ręce pracownic. Jest fo po- cząfek w „ k a r i e r y

' artystycznej".

W a c T g o L j w i J^ ® sS k t-Ró m h a S F w za* y * ó. V rchitektonicznych' w cieniu w m urach którego tętni żvcie Dełne n r a r ó ł ff , z 2lelltu m iasta, wznosi się dom, nad w yrobem sław nych w śvriecie d Y w a n A w ^ ™**z *.P*a c o ^ ł c P°Ch Y lo n y c h z igłami w ręk u trudzi się wzorów i w y k o n a n a dyw anów i gobelinów, m e m ających rów nych sobie co do jakości!

pow staw ania d y w a ^ u ^ t u n ^ ^ ^ y w ła ń rn rh 8^ ! ^ ^ ? ynn° ściach zwi3za«ych z procesem s t a r e j . , . ą Dy °8m w a w łańcuchu sztuki dyw anow ej napraw dę bardzo, bardzo w postaci fantas\n/ra n y c h e z ^ e rz ą ^ Zr s c e n ^ o d h ^ * * ° v S J ■ * z bogatą ornam entacją i podłóg, do dekoracji m ieszkalnego w nętrza T w ^ o d v Ji r dzłs.ła *- do pokryw ania ścian wówczas dyw any w P ersii A s s v r ii R a h n n n i; ^ 2° d y ic h właścicieli. Inne jeszcze zastosow anie m iały

dzielące w f f i YJ e M T w o r z o n o z nich ruchom e ś c ia n *

stw a jednocześnie, a z u p ad ającej Romy przeszły d o \ r t i & i n ł A ^ ł!6 łlaftu i maiar- królew skie. ^ Komv przeszły do kościołów chrześcijańskich, a później na dw ory

i * . '1 rJ"" » ^ '»> •'f1 i. - ^

I i i i i l 1 1

wep**

M W K 9 |

r * a

ZW & "*

PRZEPIĘKNY DYWAN Z B El*

SICICH W ARSZTATÓW T K A C li ffefifotyw;przedstawia miasto M«lf

|§ | w XV II. stuleciu.

W historii rozpow szechnij - dyw anów ma w ielkie znacz**! | okres W ojen K rz y ż o w y c h f i wiem w ypraw y ry cerstw a®

W schód zapoznały Europę § i * w anam i tam tejszej w ytw ófff | t ści, punktem zaś handlu dym § / nami w tym czasie stała ]* r w szczególności W enecja. R^I BPE nocześnie w krajach europ* y |L skićh zaczyna się rozkw it Ifaf tw a dyw anow ego o motyw4?* ***.

chrześcijańskich) średniow i^^j zaś celuje w u w id o cz n ia n iu '*

wzorach kobierców swej epJP rozlicznych legend i podańJ f ko też scen rodzajowych. Sły tu przede w szystkim dywan<i przem ysł flandryjski, a „ar|

sy , kobierce z A rrasu, zaC BgWJanfe byw ały przez dwór « fc gu»dzki i papieski, sam i

mistrz, Rafael tw orzył karto?

na wzory. Dwór hiszpaiT (Madryt, Eskorial) zakupyl m nóstwo tych praw dziwych jL ■ cydzieł 'sztuki dyw anow ej, P1i

w wieku XVII k S j od nich dyw a|J w m . - g o b e l i n y " .§ f f | A v i i i można nazw ać wieki™

\u p a d k u w yrobów dywanowymi ■ 1 J u r°Pie, gdyż galerie m m . nych faw oryzow ać zaczęły a ppety, początkowo skórzane, ]P®|

n a p r a w a u s z k o d z o n e # ^

DYWANU :m

Ile pracy, dokładności i cierp^

wości wymaga wykonanie cb°Ł'i

by m a ł e g o skrawka cenne*W hafiul - pói, Atl*11

i i i i l

n i

PROJEKTOWANIE w z

Wybitni artyści zajmują się nakładaniem przy pom‘ocy farby wodnej skompliko­

wanych deseni i motywów M nowe kobierce.

tem papierow e. W iek XIX przynosi w dyw anarstw ie m odę angielskich dyw anów naturallstvcz- nych, o deseniach kw iatów, drzew, owoców itp. Koniec w. XIX stanow i zw rot w upodobaniach dyw anowych, i to zw rot zasadniczym zaczęto czerpać m otyw y do ich w yrobu z w zorów arab- skich, tunezyjskich, indyjskich naw et. Przem ysł tkacki holenderski, francuski, niem iecki i an­

gielski począł naśladow ać w ielce udatnie dyw any w schodnie, do praw dziw ej precyzji w tym względzie doszedł zaś Tyrol, produkujący po dziś dzień sław ne kobierce z w ełny lub sierści.

. Sztuka tkactw a dyw anowego, złożona w ręczny przemysł kobiecy stanęła z biegiem czasu na kbardzo wysokim poziomie. W yrazem te j doskonałości s ą w łaśnie dyw any z Malines.

® 8 W ^ ,,łY s ' \ ^ Stefan KrasMtskl

mm

W S P A N I A Ł Y K » T t t WYSCWLANY Z ARTYSTYCZNYM POKRYCIEM To dzieło sztuki tkackiej wykonano zostało w Malines, w jednym * pierw­

szych belgijskich warształów.

PRZY W ARSZTACIE TK A C K IM Spoglądając na ręcznie tkany dywan zachwycamy się jego pięknością nie myśłęc jednak o łym, iłe razy każda niteczka musiała p n e jić przez praco-

wite ręce jego wykonawczyń.

rzęził, sm o ło w a ł

(4)

p g g B i

W * Ś £

U góry: Miasto Ceuła położone na pół­

wyspie naprzeciw Gibraltaru.

Na lew o: Maur, je­

den z tubylców za­

mieszkujących góry A t l a s , przyjechał konno na jarmark

do doliny.

Na prawo: Kobiety tubylcze w swym charakterystycznym stroju niosą owoce na jarmark do Te-

tuanu.

1111

t-W K B u m

F o t: S e i lor

Z

gljfifOl fef

li 'Jl irirll^

i ifjlj1^ § B

i i•11

|[| | J

? . a-s. ■ :i "ii

... M p p l B l

ą*Ę gK - ■

trudem zachow yw ała H iszpania do dziś dnia sw oją neutralność, a je} niew ielkie kolonie afrykańskie,, jakkolw iek położone naprzeciw ko G ibraltaru, b y ły tylko raz po raz św iadkiem działań w ojennych n ad potężną skałą na południu Hiszpanii. O becnie po w ylądow aniu w ojsk anglo-am erykańskich w pół­

nocnej Afryce, w ojna zbliżyła się do M aroka hiszpańskiego, k tó ry ma ją obecnie z dwóch stron: obser­

w uje nalo ty lotnictw a osi n a m iasta francuskiego M aroka i Algieru, oraz je st św iadkiem w alk n a M orzu Sródziemnem.

Z olbrzym ich posiadłości hiszpańskich pozostał jedynie te n , k aw ałek M aroka oraz T anger z okręgiem , k tó ry do niedaw na pozostaw ał pod opieką Francji, W ielkiej B rytanii i Hiszpanii, podczas zaś obecnej w ojny został w łączony do posiadłości hiszpańskich w Afryce. T anger po arabsku zw any Tandże leży w odległości 200 km od Fezu, a około 50 kin na północny w schód od M arakeszo. M iasto to o ch a ra k te rz e : w ybitnie arabskim posiada 50 tysięcy mieszkańców, z dużym jed n ak procentem ludności europejskiej.

I * i «

U góry: Muzufmań- Na prawo u -góry: Na prawo: Marokań­

ski cmentarz i me- Rzut oka na miasto czycy grający w domi-

~: , ’' W Tangerze. Tanger. no na dziedzińcu przed

< kawiarnią.

(5)

Dokończenie fT ’u przerw ała na chwilę,

jakby się nam yślając, co dalej mówić, po czym tak ciągnęła dalej:

Ciebie zawsze uważałam za najlepszego przyjaciela.

B r a k m i . teraz naszych pierw szych spotkań, zanim 5 tam ci zaczęli mi się narzu­

cać ze sw oją m iłością. Ni- . . . 5 kogo w tedy nie wyróżniałam. W s z y s c y uzupełnialiście się nawzajem . Każdy był w swoim rodzaju miły. A teraz pozo­

stałeś tylko ty jeden. Jeśli nie pow rócą tam te czasy, a boję się że nie wrócą, nie chciałabym stracić jeszcze c i e p ie . Z żadnym z nich nie mogę teraz być na stopie z a ż y ł o ś c i tak ja k daw niej, bo zaraz by to sobie inaczej tłumaczyli. Z tobą

m ogę być jedynie szczera. . __ ,

Oni sami mi mówili, że ciebie jedynie uwazaj'ą za groź­

nego k o n k u r e n t a . N a szczęście ty im nie wchodziłeś w dro­

gę. To m nie bolało, że ty jesteś wobec mnie taki bierny, a le pocieszałam się tym, że ty widząc ich zabiegi, nie chcesz mieszać się do tych spraw tym bardziej, że mogłeś mnie posądzić o sprzyjanie jednem u lub drugiemu. I pozostałes dalej przyjacielem nas wszystkich. Od kilku dni oziębłes W s to s u n k u d o m n ie . Z ła b y ła m n a n ic h , ż e to ic h w in a i pozw alałam sobie na wybryki, aby ich drażnić; Nudzili m ię i było mi w szystko jedno co oni sobie o tym mysią.

Bawiłam się nimi nie m yśląc o następstwach. Teraz oni obydw aj w niezgodzie, ja też nie mogę się z nimi widywać.

A le ty mi pozostajesz!

M usiałam ci to w szystko opowiedzieć, bo mi już ciążyła ta nieszczerość. Takie ładne założenie m iało nasze kółko, mówiliśmy ’ o wolności wyboru, o poszanowaniu wolności, a teraz pokłóciło się dwóch z was o praw o własności do mnie. W yszli z nich prawdziwi mężczyźni, tacy jakich zna­

łam dotychczas. Egoiści, w strętni, dzicy!

Słuchałem jej słów z zaciekawieniem, potem z głębokim zainteresowaniem , w reszcie chłonąłem je j słowa jak ew an­

gelie N ie widziałem je j jeszcze tak rozentuzjazm owanej, tok przejętej. N ie znałem jej z tej strony. Otoczenie męskie zacierało je j indywidualność, bo starała się dostosować do ogółu. Teraz dopiero była sobą. Poznałem też jak 8ł<5b? k°

w niknęły w nią zasady w ygłaszane przez nas często bez głębszego przekonania w ich słuszność. Juz to okazali do­

sadnie. Widzę, teraz, że myliłem się p o p r z e d n i o przypisując je j zam iary zdobywcze, intryganctw o i nieszczerość. W ierzy­

łem je j słowom, bo trudno było nie wierzyć. J e j zapał nie był udany. W takich chwilach jak dopiero co opisana, m e mówi się z w yrachowaniem , tylko to- co się czuje.

Dość długo jeszcze chodziliśmy po paiku, początkowo w zamyśleniu, następnie om awialiśmy dzieje n asiej mości, ustalaliśm y w inę naszych przyjaciół, kftórych wed*«2 naszej opinii należało długo jeszcze urabiać, aby po Y się swoich naleciałości z otoczenia, w którym zyu. a cauciem n ie licujących z wygłaszanym i przez nich hasłami. Mozę aa się z nimi coś zrobić, może jeszcze powrócimy do naszej c z w ó rk i?

Po pow rocie do domu zastanaw iałem się jak

N ależałoby starać się pogodzić Romana i * p ' dzieć im jakie są uczucia W andy wobec mch Ob™ * że ja osobiście do tego się nie nadaję. Mógłbym » chnnłośc w łasną urazić i zaszkodzić całej sprawie. Lepiej więc zdać to na nią. N ajpierw je d n ak trzeba ich pogodzie.

To co opisałem działo się wczoraj. Dzisiaj m espodziewa nie zagadnął mnie kolega biurow y wobec Stefana:

__Qb± t0? Pan kolega urządza sobie rom antyczne spacery po p arku i naw et nie poznaje znajomych?

Aż zatchnęło mnie z irytacji. Bo co tu teraz robić? Po­

w iedzenie ta k ie soWe, bez żadnych aluzyj, ale psuło cale m o le T la n y , bo trzeba w yjaśniać, tłumaczyć się a zawsze w takich w ypadkach najlepiej samemu przystąpić od razu

Bąknąłem coś pod nosem nie w iedząc co mówić. N ajgor- s z e b y lo w tym to, że nie mogłem przy obcym wszystkiego wytłum aczyć ja k należy. Gorzej jeszcze, ze po biurze m e m ogłem go spotkać, Romana także nie zastałem w domu i odw lekanie w yjaśnienia spow oduje podejrzenie o w ykręty.

N ie podoba mi się cala te sprawa. Ju z byłem dobrej myśli, że uda mi się doprowadzić do jakiegoś „modus vivendi , gdy głupi przypadek pogm atwał w szystko. Doprawdy, pecha łna ta W anda, i to przez nieporozumienia.

15 listopada.

Tego dnia nie zapomnę nigdy w życiu. Deszcz lał ja k z cebra. N a ulicach stały kałuże wody. Ludzie z parasolam i i w kaloszach brodzili om ijając co większe topiele. Każdy spieszył w swoim kierunku, nie oglądając się i nie w itając ze znajomymi. W tym dniu n a pew no p a ry zakochanych nie urządzają sobie spotkań pod gołym niebem, tylko szukają schronienia pod dachem. Lokale i kina były przepełnione.

Chciałem koniecznie mówić z Romanem lub z S toteż nie bacząc n a deszcz brnąłem po ulicach od

nia Romana do Stefana, a gdy ż a t o e g o z m c h n e z a s a ł e m , poszedłem d o W andy. O d g o s p o d y n i d o w i^ ^ a le m się ze

“ ikogo nie przyjm uje, że je st chora. ^ y j,ednak p° * ! ^ It mój głos w przedpokoju, otw orzyła drzwi od

nia 1 poprosiła mnie do środka. Biada była i drz

fym ciele. Usiadłem. .

— Byli tu przed chw ilą obydwaj, — ~ So

Roman, k tó ry n ie zw ażając n a s l o wa g o sjw d y ^. pukał do drzwi m ojego pokoju gwałtownie, jakby je ,cbci"* : N ie otworzyłam. N ie chciałam się z nim widzieć, dopóki od ciebie n ie usłyszę polecenia, a zresztą obawiałam się, ze mi może coś złego zrobić. . . . „

— Dobrze zrobiłaś — rzekłem — i opowiedziałem je j zaj- ie ie * poprzedniego dnia. __ . , łiAWi,

— Słuchaj dalej! Po chwili znowu dzwonek i zjaw ia się Stefan. Mówi do m nie przez drzwi: „Nie dobize

przyjm ujesz RomanaP Żle się z nim dzieje . P o w i ^ łam mu tylko, żeby się porozumiał z tobą. I poszedł- Pewni

■Potkał się zaraz z Romanem. Idź zaraz, poszukaj ich!

W yszedłem kieru jąc się do mieszkania R om an^ Pod do mcm natknąłem się na Stefana. Rzucił się na mnie z w yreutam i.

_ Coście w y narobili! Chłop zrozpaczony jest, e o

s*ę o n iego. , . _Vjt

.N ie chciał ze mną mówić. Tow arzyszyłem m u d o mieszka- m a W andy j z powrotem, ale nic z m ego w ydobyć nie

m ogłem . .

— Pewnie pow iedziałeś mu o naszym spotkaniu w parku.

To było najgłupsze co mogłeś zrobić. Chciałem wam wyjaśnić w szystko wczoraj, ale nie m o g ł e m nikogo z was zndeżć.

Przypuszczałem, że fałszywie sobie tłum aczyłeś nasze spot­

k a n ie w parku, ale przecież wobec obcej osoby m e mogłem ci mówić szczegółów. Fatalne nieporozumienie!

N a to Stefan wziął m nie pod reke i s k i e r o w ą ^ ^ r g g

— Chodźmy tam zaraz! Może z tobą będzie chciał mówić.

W eszliśmy do mieszkania. To co ujrzeliśm y, mogło w in­

nych w arunkach spowodować u nas wybuch hom erycznego śmiechu, gdyby nie mina Romana.

Stał na środku pokoju i pił, pił z dużej litrow ej flaszki.

N ie wiedzieliśmy co począć, ta k nam się to dziwne w yda­

wało. Nic złego nam nie przyszło na myśl. Zresztą tak szybko się to wszystko odbywało, że nie zdążyliśmy zapobiec.

W e flaszce zostało już tylko trochę płynu na dnie. W tedy Roman chwiejnym krokiem zbliżył się do otom any i upadł na nią ja k nieżywy.

Struchleliśmy. Patrzymy na flaszkę: Spirytus!

p^ynan tymczasem blady, z zamkniętymi oczyma leżał roz- krzyżowany, nie ruszając się.

Czekaliśmy chwilę. W reszcie cichaczem zaczynam y się n a­

radzać co począć. Widzimy na stole resztki laku i k orek we flaszce. W idocznie spieszył się i nie m iał czasu k orka w y;

ciągnąć. Z porzuconych resztek laku wywnioskowaliśm y, że fla n k a była pełna. Zdawaliśmy sobie spraw ę z tego, że teka ilość spirytusu może spowodować groźne zatrucie. Nie pozo­

staje nam nic innego, jak wezwać lekarza. Sami jesteśm y bezradni.

Udaliśmy się do znajomego lekarza i łgaliśm y ja k najęci, nie chcąc w yjaw iać właściwej przyczyny, o jakim ś niedo­

rzecznym zakładzie Romana. Lekarz jednak, nie w ciemię bity, roześmiał się z naszych nieudolnych kłamstw, wziął szybko jakąś rurkę gumową i inne przyrządy do pompowania żołądka i wyszliśmy.

' W drodze w yjaśnił nam, że przyjaciel nasz zdrów będzie jak ryba, jeśli w ypadek m iał m iejsce niedawno.

Zapewniliśmy go, że prosto z m ieszkania Romana przy­

szliśmy do niego.

Roman leżał w takiej pozycji, w jak iej go zostawiliśmy.

Lekarz zabrał się zaraz do dzieła. Po krótkim czasie n a tw a­

rzy chorego zaczęły się uwidaczniać pierw sze przebłyski po­

w racającej świadomości.

Widząc, że mu już nic nie grozi, a nie chcąc być obecnym przy koniecznych w takich w ypadkach w yjaśnieniach, w y­

szedłem. Uznaliśmy bowiem, że tek będzie najlepiej. N ie cho­

dziło mi ty le ó ja k ąś now ą aw anturę, ile o nienarażanie go n a w styd. Znając dobrze Romana, wiedziałem, że tego milczkfei najbardziej będzie bolało to, że zdradził się wobec nas ze swymi uczuciami i to w taki śmieszny sposób.

UDieczór p o d 0 } ietooniem

Cisza zaległa pośród skal spiętrzonych olbrzymów l na sercach gór balsamem się k ła d ła. . .

Od lasów zadumanych szła tęskność ścieżyną I mgła trwożna i wybladła . . .

Melancholia na smrekach się wiesza, Śmierć samotna po turniach chodzi, A w dole juhas watrą roskrzesza -t--- -

W net dym em zapachnie dolina, Piosnka tęskliwa ciszę o sło d zi. . .

Błękit swój kaftan gwiazdami pozapina, Giewont westchnie wiatru oddechem Powtórzą mu regle przeciągłym echem . . .

Juhas swą kobzę od ust o dejm ie. . .

Pieśń zaśnie w ostatnich swych tonach, A śmierć zła wśród gór łona

Się schowa sam otna, . .

Njoc ją zajdzie w grotach zalotna. . .

Tadeusz Komorowski

Poszedłem zaraz do domu targany sprzecznymi uczuciami, mi się chciało z całej tej historii. Roman w roli samo­

bójcy z miłości! N ie chciało mi się wierzyć, aby coś podob­

nego mogło być możliwe w XX w. i to u człowieka tek p o ­ ważnego. N ie dziwiłbym się tak bardzo, gdyby to zrobił Stefan. On ze sw oją n atu rą wrażliwą, porywczą, zdolny byłby prędzej do popełnienia wariactwa, niż zrównoważony, star­

sza wy badacz. Co ja teraz mam począć? Czy wczorajsze zwierzenia i plany zbudowane na ich podstaw ie m ają pozo­

stać tylko miłym wspomnieniem? Co powie na to W anda?

Czy je j wczorajsze postanow ienie nie zmieni się w obec po­

stępku Romana? Trudno, naw ażyła sobie piwa, niech teraz sama rozstrzygnie. Po mnie nikt nic nie' pozna. Bez względu na to co będzie, pozostanę nadal przyjacielem Romana.

Rozmyślając tak znalazłem się pod domem W andy. Nie, nie pójdę jednak dzisiaj do niej!

12 g ru d n ia.

Od wczoraj zaczął padać śnieg. Dla zwolenników sportu narciarskiego otw iera się raj. Jestem już całkow icie w yekw i­

pow any w1 strój i sprzęt narciarski. O czekuję z niecierpliwo- św iąt Bożego N arodzenia i spodziewanego kilkudniowego urlopu, k tó ry mam spędzić w górach w tow arzystw ie pań­

stw a M. i ich towarzyszy. Tymczasem zaś, aby nabrać za­

prawy, jeżdżę na łyżwach. Bywam często u państw a M. W ich tow arzystw ie zapominam o irytującej m nie spraw ie z Ro­

manem.

Z W andą się n ie spotykam . Po zaw iadom ieniu je j o w y­

padku z Romanem, nie widziałem się już ani z nim ani z W andą. Stefana widywałem w b i u r z e , i poza biurem , ale

stosunek d o W andy nie roz­

pytyw ałem się. W ie d z ia łe m ze słów Stefana, że w i d u j ą się z nią, ale w jakim cha-#!

rakterze i czy Roman te ż#

byw ał u niej, nie wiem.

W czoraj byłem w tow a­

rzystw ie p. M. w kaw iarni, gdy nagłe zjaw ia się cała trójka, z a sia d a ją przy stoli- r ku i k iw ają na m nie z da­

leka. Podchodzę i, ja k gdyby nic n ie zaszło, w itają mnie z uśmiechem i wesołością. W pa- ; dłem w ich ton i znowu- jak za dawnych czasów rozbrzmie­

w ał śmiech, rozlegało-się ustawiczne tokowanie Stefana, deli-- ' katne strofow anie i rzeczowe uwagi Romana, w abiła sw oją kobiecością W anda, a ja cieszyłem się, że znów panuje harm onia i czw órka po w strząsach pow raca do dawnego życia.

21 grudnia.

„W góry, w góry miły bracie!" W pociągu mknącym w śród I ośnieżonych pól garść narciarzy rozprawia o daw nych wy- f czynach i przyszłych przygodach. Kilku nowicjuszy, między ,Jf nimi i ja, przysłuchuje się z nabożeństwem słowom „w ygów ",-#

notując sobie w pam ięci rady i wskazówki, których życzliwie f nam udzielali. N a początek mieliśmy kilka dni zatrzym ać ' się w schronisku i tu na niezbyt strom ej polanie przejść krótki kurs.

Po kilkugodzinnej pieszej w ędrów ce jesteśm y na miejscu.

Rozlokowaliśmy się w pokoju przeznaczonym dla nas i w net | udaliśm y się na spoczynek, aby nazajutrz w cześnie móc roz- j począć naukę.

1 stycznia.

Czas urlopu m inął „jak sen jak i złoty". Było się i w górach, f zdobyło się kilka siniaków od zbyt szybkiego zetknięcia się 1 z m atką-ziemią, podziwiało się cud ośnieżonych smreków, 1 pędziło się po strom ych „holwegach" na złamanie karku, - podchodziło się z ciężkim plecakiem na plecach 1 z obaw ą w sercu, czy aby strom e podejście nie oznacza zbyt'strom ego ' zjazdu, ale powróciło się cało i zdrowo. A co najważniejsze, odmłodzonym i pełnym ochoty do życia i d o . . . ja k najpręd­

szego pow tórzenia w ypraw y po białe szaleństwo.

N a tym uryw a się pam iętnik. Chcecie wiedzieć jakie są dalsze losy bohatera? W łaściw ie m acie rację, że nie jesteście 1 zadowoleni z niego. Gdzie tu jego przeżycia miłosne? Ale | nie ja tem u jestem winien, że Stanisław taki skrom ny i nic \

o tym nie pisze. Jego za to wińcie!

Z innych źródeł wiadomo mi, że dalszy ciąg jego życia był 1 obfitszy w przygody erotyczne, w których on sam już był 1 osobą działającą.

Aby nie narazić się na zarzut gołosłowności 1 zaspokoić | ciekawość czytelników, opowiem kilka fragm entów z dalszych -J

jego przeżyć.

Było to w sierpniu. M iesiąc te n doskonale nadaje się do 1 wycieczek górskich. Ale n iestety miałem pecha, bo w tym *, roku w Zakopanem praw ie bez przerw y padał deszcz. Sie­

działem w pensjonacie, albo przebiegałem szybko ulice mia­

sta dla odwiedzenia znajomych, którzy w podobnym poło­

żeniu jak ja oczekiwali na pogodę, aby ruszyć w góry.

W reszcie któregoś dnia zajaśniało słońce. Nie dow ierzając trw ałości pięknej pogody. Wybrałem się tylko na Giewont.

Po zejściu W dolinę odpoczywałem chw ilę na pniu ściętego drzewa, gdy wtem usłyszałem nad sobą znajom y głos i szyb­

k ie kroki schodzącej z góry p ary ludzi.

Jednym z nich byl Stanisław, d rugą znana mi z w idzenia J p. Zosia. Ucieszyliśmy się ze spotkania i ruszyliśm y już dalej j razem do Zakopanego. W ieczór spędziliśmy razem w pok^iu f Stanisław a i . . . p. Zosi. Dziwicie się? J a też się dziwiłe...,' 1 ale nie podejrzewałem nic złego, b o zapew niali mnie, że j w ybrali się w góry, aby spędzić noce w schroniskach i nie . Uczyli się z tym, że będą musieli z braku m iejsca mieszkać w jednym pokoju. Oczywiście nic m iędzy nimi n ie było, są dla siebie dobrymi kolegami tylko. N ie m iałem podstaw nie wierzyć ich zapewnieniom, a dom ysły pozostawiam czytel­

nikom.

Pogoda ustaliła się, wobec czego poszliśm y następnego dnia na halę Gąsienicową, a stąd przez Z aw rat do doliny Pięciu Stawów i Morskiego Oka. N astępnego dnia w raca­

liśmy z M orskiego Oka przez „O rlą Perć". C ałą drogę zno­

siła p. Zosia dzielnie, chociaż pierw szy raz była w górach, narzekała tylko na ból, jak się w yraziła, „w kościach".

W pewnym miejscu, w czasie przepraw y przez O rlą Perć trzeba było przeskoczyć przez w yrw ę w skale. Przesko­

czyliśm y obydwaj lekko i odw racam y się, ab y pomóc p. Zosi.

Stanisław troskliw ie upomina ją, aby uw ażała przy skoku, bo może się pośliznąć i wpaść d o w yrw y. I tu załam ała się cała odw aga dzielnej taterniczki. G dy dotychczas nie w spo­

m inaliśm y o niebezpieczeństwach, ja k ie m ogą grozić w razie fałszywego kroku, szła razem z nam i pew na siebie i zręczna, teraz nie mogliśmy jej nakłonić do niew ielkiego w gruncie rzeczy skoku. Nic już nie pom ogły tłum aczenia, że nie ma się czego obawiać, i e gorsze przejścia pokonała bez obawy.

M usieliśmy obejść niebezpieczną w yrw ę i trudniejszą drogą ominąć fatalne miejsce.

Okazało się, że w wielu w ypadkach z dorosłym i trzeba postępow ać tak jak z dziećmi: nie mówić o niebezpieczeń­

stw ie. Byliśmy niestety złymi pedagogam i, bo dalszą drogę odbyła już z duszą na ram ieniu i m ieliśm y w iele trudności, zanim zeszliśmy z powrotem na h alę Gąsienicową.

Dalsze wycieczki odbyłem już w innym tow arzystw ie i nie miałem sposobności stwierdzić jak oddziałała na nią pierw sza w ycieczką pod naszym kierownictwem.

,

Innym razem, było to już k ilka la t później, spędziłem m ój urlop n a wycieczce kajakow ej. W ybrałem się ze zw ykłym towarzyszem moich wycieczek w odnych. Po kilk u dniach pogody .gdyśmy pewnego dnia po postoju południow ym w y­

ruszyli w dalszą drogę, zaczął padać drobny deszcz. N ie prze czuw ając nic złego, założyliśmy falochron, ubraliśm y się w nieprzem akalne kurtki i jedziem y ufni. ż e do w ieczora deszcz przestanie padać i będziem y mogli rozbić nam iot iuż na suchej trawie. Tymczasem deszcz zam iast ustać, w zm ósł się jeszcze, tak ze trzeba było zrezygnow ać z noclegu w na- nU0£ L V 8£ie?2^ d0 najbliżej położonej przystani, aby noc spędzić pod dachem-

.. , ^ ' e znaliśmy dokładnie odległości do przystani, ale liczy­

liśmy, że wczesnym wieczorem przy najw iększym w ysiłku, na jaki nas było stać, potrafim y osiągnąć cel. N ie zatrzy­

m aliśm y się nawet dla posiłku w ieczornego, nie chcąc tracić drogiego czasu, bo ciemność już zapadała i m ogliśm y stracić

S S l u b b ™ r teŚmY 1Ub naieCh4Ć W PędziC na

8C^ T ± i iem0ŚĆ " ^ U o w a ł P a d ł a i .y a a w a j s m y a i ę i u ż t y l k o o d b ły sfc jc

(6)

K ć, a po zagaszeniu św iatła o rientacja była jeszcze bardziej {trudniona, w obec czego postanow iliśm y zdać się n a prąd rzeki i kierow ać ty lk o łodzią nieznacznym i rucham i wioseł, a św iatła używ ać w razie najechania na przeszkodę lub dla fdszukania przystani.

ii Mimo ostrożności najechaliśm y n a m ieliznę i m om entalnie straciliśm y o rien tację w jakim kierunku p łynie rzeka, czy p rąd nie obrócił nas w kierunku przeciw nym lub w stronę brzegu. Trzeba było w ysiąść i. poom acku przeprow adzić łódź n a głębszą wodę. W oda była spokojna, tak że przy nikłym św ietle latark i nie można było rozpoznać kierunku biegu rzeki. W iosłow aliśm y n a los szczęścia. W reszcie widzimy w oddali św iatła. To upragniona przystań.

Refleksy św iatła p ad ające na w odę d ają nam możność pew niejszego w iosłow ania. Przybijam y do brzegu. Pierwszą rzeczą po w ejściu do schroniska było: pić, jak najw ięcej pić!

N igdy w życiu piw o nie sm akow ało mi tak ja k w tedy. Po­

sililiśm y się i czym prędzej udaliśm y się na zasłużony od­

poczynek. Zasnęliśm y w krótce kam iennym snem;

: Rano przez sen słyszałem krzątanie się jakiegoś tow arzy­

stw a w sąsiednim pokoiku za drew nianym przepierzeniem . G łosy m ęskie i jed en kobiecy, wesołe, donośne, nie prze­

szkadzały nam je d n ak w dalszym śnie.

Po chwili ucichła gadanina. Słychać było tylko rozmowę

•dwojga osób: k obiety i mężczyzny.

Zasypiam znow u m ocniej i w e śnie w idzę siebie -w tow a­

rzystw ie Stanisław a i jeszcze jakiejś kobiety, k tó rej tw arzy n ie rozpoznaję. Siedzimy przy stole. Stanisław w słow ach pełnych żalu zarzuca sw ojej tow arzyszce zbytnią poufałość w stosunku do mężczyzn z przypadkow ego otoczenia, n a co kobieta odpow iada dosyć opryskliw ie, że nie ma powodu udaw ać świętoszki, że je st je j miło w tow arzystw ie męskim, w ięc korzysta, aby się zabawić, alg poza tym nic jej z nimi n ie łączy.

Budzę się, ale głosy nie milkną. D alej słyszę głos Stani- Ikława:

P — . . . bądź co bądź jesteśm y z sobą związani, i nie mogę Isię zgodzić na to, abyś pozw alała n a ustaw iczne umizgi tych rbubków, podczas gdy j a nie mam praw a zwrócić im uwagi n a niew łaściw e zachow anie się. Co za pom ysł w padł ci do

* głowy, aby m nie przedstaw ić jako kuzyna i opiekuna!

W rezultacie j a w ychodzę tu ta j w obec ciebie i siebie samego jak ostatni dureń! M oja rola, na k tó rą nieopatrznie się zgo­

dziłem pod twoim naciskiem , nie pozw ala mi na Zajęcie się tobą, a chw ile naszego sam n a sam są ta k rzadkie i w ypeł­

nione zw ykle kłótniam i! Mam już dość tego! Dziś powiem

| im co nas łączy! -

Tylko nie to! Błagam cię, daj mi jeszcze kilka dni . czasu! W net całe tow arzystw o się rozejdzie na w szystkie

strony i znów będziem y tylko dla siebie. N ie psuj mi zaba- iw y ! Oni są tacy młodzi, mili i śmieszni!

Dalsze zw ierzenia przerw ały ja k ieś obce głosy. Zbudził

■^się także mój towarzysz, ubraliśm y się szybko i zeszliśmy

>'do ogólnej sali, gdzie zgrom adzeni byli w szyscy przy stołach zaw alonych prowiantam i.

Stanisław, gdy m nie zobaczył, nie m ógł znaleźć słów dla 1 ... ' »

oddania radości, ja k ą napełnił go m ój widok. Brak m u było Widocznie w śród obcego dlań tow arzystw a przyjaznej tw arzy.

Dłuższa niepogoda zm usiła n a s do zatrzym ania się w schro­

nisku. Przebyw aliśm y w e tró jk ę bez przerw y praw ie, pod­

czas gdy p. M arysia ze swoim tow arzystw em trzym ała się nieco na uboczu. N ie przystaw aliśm y do siebie. I Stanisław rów nież nie tęsknił za je j tow arzystw em . W yleczył się.

Z daje mi się, że ja odegrałem w tym głów ną rolę, co p raw da bezwiednie.

W reszcie gdy nastała pogoda, p. M arysia i je j satelici nie bacząc na w zburzoną rzekę w yjechali, a m y w oczekiwaniu n a spadek w ody zatrzym aliśm y się jeszcze jed en dzień i również poszliśmy w ich ślady.

Skw arne południe obleśnym uśm iechem przesytu rozłożyło się na bulw arach Paryża. Siedziałem w jednej z kaw iarń bul­

w arow ych pod wielkim parasolem i przez rurkę cedziłem chłodzącą bowlę. Byłem zmęczony zwiedzaniem m iasta i nie­

znośnym upałem. Bezmyślnie patrzałem n a ludną ulicę. N ie znałem tu nikogo. W podróż w ybrałem się sam, b y z dala od p racy i znajom ych trochę odetchnąć. N ie miałem żadnego ustalonego planu ponad to, że chciałem tu spędzić p arę bez­

troskich dni, a potem zwiedzić południe Francji.

N agle do uszu moich doleciał dźwięk znajom ego głosu.

Spłoszony podniosłem wzrok i w łaśnie m ignęła przede m ną postać Stanisław a i ja k iejś eleganckiej damy. N ie chciałem oczom uwierzyć. Stanisław tu? Ja k i św iat je st mały!

Z zaciekawieniem patrzałem za o d dalającą się parą. Gdzieś na zakręcie zginęła mi z oczu. Zacząłem żałować, że nie udałem się za nimi i nie zatrzym ałem Stanisław a. Przepadło.

Zajście to pobudziło bieg m oich m yśli i znów czułem się rzeźki. Przypomniałem sobie teraz, że przed miesiącem, za ostatnim widzeniem się ze Stanisław em , w spom niał coś o w yjeździe do P aryża i o chęci zwiedzenia zabytków, a przede wszystkim arcydzieł sztuki m alarskiej, któ rej był wielbicielem.

S tanisław tu! Czemuż go nie zatrzym ałem ? Coraz bardziej zacząłem żałow ać tego. Zawsze by raźniej było, tym bardziej, że po raz pierw szy byłem w Paryżu.,

Zapłaciłem i wyszedłem. Skierow ałem się k u Louvre'owi.

W idok takiego zbioru sztuki oszołomił mnie. Zacząłem oglądać arcydzieło za arcydziełem i naw et się nie spostrzeg­

łem jak godziny m ijały. G dy popatrzyłem na zegarek, była już siódma. Opuściłem w ięc szybko św iątynię muz i udałem się do hotelu.

O godzinie dziesiątej znów opuściłem m ój pokój, by obej­

rzeć Paryż w nocy. Taksów ka zawiozła m nie przed gm ach ośw ietlony niezliczoną ilością kolorow ych zygzaków neono­

wych. W iedziony ja k ąś siłą m agnetyczną znalazłem się w krótce w środku olbrzym iej sali. Oszołom iony przechodzi­

łem m iędzy stolikam i w poszukiw aniu za miejscem, gdy w tem ktoś pociągnął m nie za rękaw.

Stanisław! I znowu Stanisław!

— C o tu robisz? — w ykrzyknął zdum iony.

— To samo co i ty! Strasznie się cieszę, że cię odnala­

złem — i zacząłem mu opow iadać o południow ej przygodzie.

— I znowu przydyfoałem cię na wycieczce z now ą znajo­

mą. N ie przypuszczałem, że taki z ciebie don-żuan.

N ie dokończyłem m ojej m yśli, bo do stołu naszego do­

stąpiło tow arzystw o, z którym m nie Stanisław kolejno za­

znajomił.

4—Trochę późno; cóż to się stało? zapytał Stanisław spoglądając spod-oka n a tow arzyszkę spaceru.

— Bo Zenka znowu się n ie m ogła w yguzdrać — odpow ie­

dział za nią je j tow arzysz Broniewicz.

Z dalszej rozmowy i gestów zorientow ałem się, że Bro­

niewicz otaczał p. Zenkę specyficzną „opieką", w łaściw ą wszystkim krew nym , mężom, narzeczonym , czy też kochan­

kom, spod któ rej Zenia sta ra ła się uciec w prost w ram iona Stanisława. Robiła to w praw dzie dyskretnie i ty lko pew ne błyski w oczach i niby nic nie znaczące ruchy pod stołem utw ierdzały m nie w m ojej hipotezie. Stanisław , ja k zawsze robił w rażenie niew iniątka.

N azajutrz umówiliśmy się w Luwrze. Ponieważ obudziłem się w cześniej aniżeli ■ przypuszczałem , zjaw iłem się na m iej­

scu um ówionym o całą godzinę za w cześnie. N ie żałowałem tego jednak, bo znów przydybałem Stanisław a w tow arzy­

stw ie w czorajszej znajom ej. O na jeszcze piękniejsza w stroju sportow ym stała lekko o parta n a nim, on spoczyw ał na pustej o tej porze ławce.

— Musisz mnie uwolnić od niego — tupnęła nóżką. Nie chcę go! Kocham ciebie!

— Bądź rozsądna, Zeniu — odrzekł tonem spokojnym — wiesz, jak mi miło z tobą, ale boję się, że kiedyś pożałujesz sw ojego kroku.

— O j, ty człowiecze bez, nerwów! Czy nie widzisz, co się ze m ną dzieje?

Dalszej rozmowy nie słyszałem, bo dyskretnie odsunąłem się dalej zasłonięty filarem i podszedłem do nich tak, aby mnie mogli dojrzeć z daleka.

Przy pożegnaniu dowiedziałem się, że Stanisław następnego dnia m iał w yjechać. W ydaliśm y sobie w ięc następne rendez- vous w kraju.

W oznaczonym dniu napróżno czekałem na Stanisława.

Zaniepokojony niesłow nością przyjaciela udałem się do jego gospodyni. N ie zastałem jednak nilsogo. Dopiero po kilkę dniach otrzym ałem list z jakiejś miejscowości, k tó rej nazwy na żadnej m apie nie znajdzie. List pisany był ręk ą Stani­

sława. Z treści nie dowiedziałem się nic konkretnego. Była m glista. Pipidów ka i m ętna treść listu, pisanego trochę nie­

pew ną ręką, św iadczyły, że stało się coś niesam owitego.

Dalsze filozofowanie nad losem Stanisław a przerw ał mój w yjazd służbowy. Dopiero po pow rocie dobrałem klucz do zagadki zniknięcia Stanisław a. Dowiedziałem się, że po wielu perypetiach zaw inął do bezpiecznej przystani małżeńskiej, a partn erk ą jego, ja k łatw o przewidzieć, została zapalona w ielbicielka turystyki, znajom a - Paryża. Zgadzają się ze sobą we wszystkim, pędzą żyw ot pracow ity w dni przezna­

czone do pracy, a obfitujący w przyjem ności w dni poświę­

cone odpoczynkowi.

Taki je st żyw ot, człow ieka beznam iętnego.

R O Z R Y W K I U M Y S Ł O W E

ROZWIĄZANIE Z NUMERU 9 N a w ysokich górach pan u je znacz­

nie m niejsze ciśnienie, niż w m iejsco­

w ościach położonych niżej. W skutek zm niejszonego ciśnienia w oda w rze w tem peraturze niższej, a więc, by ugotow ać potraw y należy je dłużej gotować. O tym zapom niał kucharz m ieszkający w Zakopanem i nie skró­

cił czasu gptow ania potraw przesy­

ła jąc przepisy kucharskie swem u k u ­ zynow i do Torunia.

LOGOGRYF uŁ J. W . Przemyśl

W dziesięć rzędów poziomych, w pisać w yrazy . o podanym niżej znaczeniu; rząd środkow y pio­

now y, czytany z góry na dół da rozwiązanie.

Z n a c z e n i e w y r a z ó w :

1. lekki statek spacerow y; 2. gród, zamek, m ała tw ierdza; 3. stan spoczynku i zw iązana z tym pen.

sja; 4. godność ustanow iona przez K arola W -go w Złotej Bulli, w celu obierania cesarzów Rzeszy niem ieckiej; 5. zamęt, bezw ład; 6. leżak wiszący;

7. ułożenie instrum entalne utw oru muzycznego;

8. ow oce sm ażone w cukrze; 9. duża lam pa tea­

tralna; 10. w yspa koło Neapolu.

SZYBKIE OBLICZENIE

Franciszek i A ntoni dw aj ogrodnicy pracujący w m ajątku w łaściciela dóbr otrzym ali od niego polecenia oczyszczenia 200 drzewek owocowych, oporządzenia i przygotow ania ich n a lato. Przy tym zarządził w łaściciel sam co następuje:

— W y, Franciszku, oporządzicie drzew ka 10—20, 20—30, 30—40, 40—50, 50—6 0 . . . a wy, Antoni, pozostałe drzewka.

Franciszek przyjął polecenie całkiem spokojnie, A ntoni zaś znakom ity rachm istrz cieszył Się z nie­

go. Dlaczego?

KOZWODY przeprowadza szr- bka, tfplomgwiuY prowuk W i m a w a , Z ło ta 38-5

gods. 4—6

w n Pr. a t i i. M tnm wsKi ijtałt K iiiJtiili,

• Ito tji W anuw ł, Maiiwili 1 u. 1.

fet ISM1 ru t M

MEBLE KUCKBOK 1 POKOJOWE p o le ca :

M a g a z y n K r a k ó w, St a r owi ś l na 79

ST. tWIAUCK! .Ir.

Wmmt. SMm Warszawa

— - ■ M---*.

nraanmu jw r*. IM 1 4-7 W. M5-M Wmrjtnt. sttnc

D rU b u o rtsk i L w ó w , tezMrtitoa J.H. p.

Pr. W. NlłŃSKI łtamr-tlMlMltf

ordynuj*

L W Ó W , ul* L. Sapiehy 05

h . Md.

J.EHBBKMUTZ Mr. 1 wiMtOM

Warszawa fc*r-SwM » a. tt

ł łd . d e a y sic

I l l I l l I t B 1

A L T

r o ś iin n tf ś r o d e k prxecxt§sxcxając*i o nie~

i b e x b o l e ^ n t § n $ d z i a ł a n i u

D o n a b y c i a w a p t e k a c h i d r o g e r i a c h

Nr. rej. 1873 Cena 10 draż. Zł. 1.20 FABRYKA CHEMICZNO-FARMACEUTYĆZNA

Dr. A, WANDER A.G. KRAK AU

Cytaty

Powiązane dokumenty

p-*uł się upokorzonym i zawzinal się.. Muszę je

• Drzwi — odezwała się ciocia Tunia bardzo szorstkim głosem. Tylko królowie i psy drzwi za sobą nie zamykają, więc proszę zamykać..

Botezat przez chwilę bawił się gałązką, wreszcie zapytał, czy świadkowie zgłosili się już na przesłuchanie.. Posterunkowy

jom i orzekli, że Hala wypiękniała. Ja tego nie zauważyłem. W prost przeciwnie -— kiedy wracaliśmy z żoną do domu, wydawała mi się coraz to brzydsza, starsza,

Sekundy upływ ały wolno — ukazała się następnić podłużna, brunatna głowa, dało się słyszeć sykliwe bulgotanie i w powietrze wzbił się bicz rozpylonej

tuje z wielką umiejętnością technikę. Odnosi się złudzenie, jakby tą właśnie techniką przede wszystkim chciał się popisać. A ma się czym istotnie popisywać. W

Hanusia stała obok i przyglądała się dziadowi, k tóry teraz, chcąc pokazać swój kunszt znachorski, jakim się zawsze chwalił, zaczął nad chorym

d0 .otc°nania obdukcji. W ałęsałem się przeto, całymi dniami koło 'willi, chcąc go koniecznie spotkać. Udało mi się, gdyż jeszcze raz przyszedł on i