Kraków, dni« 25 lipca 1943.
U góry: Podczas bitwy pan
cernej czołgi niemieckie posuwają się naprzód.
Na lewo: Bomby zrzucone przez niemieckich lotników na sowieckie umocnienia,
osiągnęły cel.
Na prawo: Z n i s z c z o n y w walce, ciężki czołg so
wiecki.
U dołu: Oddział grenadie- . rów oczekuje na rozkaz do ataku. Na dalszym planie widzimy jak bomby lotni
ków niemieckich atakują pozycje sowieckie.
WOJSKA JAPOŃSKIE W BOJO
9&ry: Japońska piechota ma- tteruje, ciągnąc sw e działa.
Na prawo u góry: Ciężkie czołgi japońskie w marszu.
U góry: Japońska ka
waleria ałakujfe obsa
dzoną przez nieprzyja
ciela wieś, na terytorium chińskim.
F o l.: Transozean 6
W W kole: Żołnierze
należący d o obrony przeciw
lotniczej obserwują horyzont na jednym z l o t n i s . k marynarki ja
pońskiej.
Na prawo: Wnętrze japońskiej łodzi podwodnej, jadącej na spotkanie nieprzyjaciela.
®Pońskie łod zie podWodne wyruszają ze sw ego u wybrzeży południowo-wschodniej Azji,^ na w celu zaatakowania okrętów amerykańskich,
wiozących zaopatrzenie.
O „sławie" jednak swych maleństw wśród lu
dzi, nie myślą teraz obie matki na obrazkach naszych uwidocznione. Wyraz ich oczu ce
chuje cichy spokój, pogoda i instynktowe, S. najgłębsze może szczęście . . . szczę-
\ \ ście z dania życia następnym poko-
\ \ leniom sw ego gatunku . . .
\ \ Ta sama głębia szczęścia, która ce-
\ \ chuje wszystkie m m i świata . . . - > ; \ \ Każąca wyrzekać się samych sie-
b ie w imię dziecka . . .
\ \ Może niekiedy bolesna nawet, : \ \ nakazująca n a r a ż a n i e s i ę
V \ i śmierć . . . niekiedy będąca l \ promotorem czynów bohater-
\ skich .
A le z niczym w potędze swej , nieporównana . .
Której na imię macierzyństwo.
Ma prawo:
W S Z U W A R A C H j j W połow ie lipca, w gąszczu mu**1 nadbrzeżnych okres swój młodOĘM przeżywają m łode, dzikie kaczą* Ą W zależności od strefy geogr»- | licznej są one w tym okresie mniej ,JJ lub więcej lotne i żaden szanu^
jący się myśliwy, nie poluje j^M w tym okresie jeszcze, na te 7 1 m iłe ptaki. Starki czyli kaczki / / ; dorosłe, będące matkami małych stadek podlotów I I całe dnie spędzają wraz ■ijBm z dzieciarnią ukryte w si- : 9 towiu i trzcinie... a tylko -i 9 o wczesnym świtaniu i p o a zachodzie słońca w ypły- 9 wają za pożywieniem. "M
NA LODACH PÓŁNOCY I
Na pustych skałach An- JB łarkiydy: smutnych łun- n drach południowej Geor- \ \
gii i białych lodowcach ba- \ 9 riery Roosa rozbrzmiewa \ ą | latem radosna pieśń now e- . \ V | g o życia. W kolonii królew- \ «
Tekst: Del Fot: Tschlra 4 Archiwum: 5
Na prawo: \ f e
GOŚĆ Z DALEKICH LĄDÓW \ \
Herbowy ptak Australii . . . czarny łabędź jest nie lada rzad- \ \ kością ogrodów zoologicznych. Równie też rzadko składa \ Y w niewoli jaja i wysiaduje m łode. Toteż nie lada sensacją dla \ \ stałych bywalców zoologu był wypadek, gd y p ew n ego pięknego \ dnia na ścieżynach ogrodu ukazała się dumna łabędzica z czwor
giem przychówku . . . którego ojczyzną nie była rzeka Ouuinslandu, a tylko cementowany basen położony w pięknych zielnikach wiel
kiego miasta Starego Świata.
N A P U S T Y N I
W zwycięskim pochodzie swoim ciągle odradzające się ży
cie zakreśliło tuk przeolbrzymi. Przed chwilą oglądaliśmy sielankę z wieczystych lodowców południa. Obecnie oko obserwującego obiektywu przeniosło nas na piaski Alłeppo.
Cierpliwa matka dromadera z dumą spogląda na swoją są
siadkę z teg o sam ego stada. I ona obdarzoną została przez naturę małym ciemnym żrebiątkiem. Smutnym jest pejzaż skalisto piaskowej pustyni...
smutnym, ale dla czło
wieka, niedostrzegające- g o m oże wielkiej radości w ielbłądziego serca.
RZADKIE OKAZY W ZOO
Jednym z szeregu okazów zwierząt dziś już niestety coraz to rzadszych, należących d o przedawnego świata okresu lo
d ow cow ego i okresu tun d r... jest rosochaty łoś. Zachłan
ność i zaborczość człowieka, z każdym wiekiem ulepszająca się technika broni myśliwskiej, rozbudowanie się osieidli i ośrodków cywilizacyjnych, spow odowały wyparcie łosie na tajgę dalekiej północy, d o (asów N ow ego Świata (Alaska, Kanada). Bezmyślne marnowanie dóbr naturalnych w Rosji, zdziesiątkowało ło piękne z w ie r z ę ... a na kontynencie euro
pejskim pozostało tylko kilka ośrodków zamieszkiwania teg o pięknego i archaicznego zwierza, na terenach Europy wschod
niej i w Prusach Wschodnich, gd zie dzięki starannej op iece ło sie nie tylko że nie zaginęły ale mnożą się i powiększają zwierzostan. Fotografia nasza przedstawia ło szę szczęśliwą z rzadkiego przychówku b liźn iąt... zażywającą siesty w cie
płych promieniach letniego słońca.
/ s k i c h
pingwinów \ v H M W m I p r z y s z ł y na \ V % \ | H S y świat szaro-białe Y w B B W / pisklęta. Przez d ł u - ^ w H y g ie tygodnie mama- \ \ J | f pingwin nie opuszczała
z. kamyczków u łożon ego \ g n i a z d a , by doczekać się chwili p ę k n i ę c i a skorupek.
N A H A L I J
Radosne promienie złotego słońca dotarły na hale i w doliny 1 ^ 3 gór. Ześlizgnęły się z ponurych skalistych zboczy, ożyw iły ty*'^!
sze owadów na rozkwieconych łąkach górskich pastwisk i rJk
___ ’ : zaczęły sielanko. J
r n m m y , . ■ ,todavyjak p c r c M
gurynka kop«n , k się wyglądać m*' j
. Potulnie
B a t , , ce za jej P r * ^ n szczypie pierws^jj s trawkę, która P ° J f nowić zacznie u*uj/>]
H K jadłospisu malań^E ' : ' za matczynym i w S
małe jagniątko j#
■ _». JJJjl szym o b ra z k u i P T 7 , p o t u l n a
Silniejsze wrażenie niż uroda i elegancja kobiety, wywiera na otoczenie jej- zgiabność i dobre wychowanie. Elastycz
ne, p ełn e wdzięku ruchy ko
biety, jej zgrabna sylwetka i uprzejme, miłe zachowanie się, decydują o jej życiowym powodzeniu. Prawdę tę ilu
strują zamieszczone obok zdję
cia; dzięki interesującym przez kontrast porównaniom, widzi
my na nich, ile gracji i pow a
bu posiada młoda, w spółcze
sna kobieta, przestrzegająca prawideł „dobrego tonu", o- bowiązujących w życiu towa
rzyskim, a zarazem jesteśmy zdumieni jak niezgrabnie, nie- elegancko i nieestetycznie wy*
gląda ta sama kobieta, jeżeli nie dba w życiu codziennym o zachowanie postawy pełnej k obiecego wdzięku. Czy to w salonie, czy w kuchni, na ulicy lub w lokalu publicznym, zawsze b ędzie wywierała sym
patyczne, miłe wrażenie ko
bieta taktowna, posiadająca poczucie własnej godności, 0 niewymuszonym zachowaniu się, a przy tym poruszająca się lekko i z wdziękiem i właśnie, kiedy się jest zupełnie samą 1 nikt nas nie obserwuje, nie powinno się z a p o m i n a ć o przepisach „Savoir vivre".
Raz ze względu na łudzi, z któ
rymi się codziennie stykamy, powlóre dobre w ychowanie stanie się naszym przyzwycza-
Nie gotuje się, ani nie zmywa naczyń w sukni wieczorowej, lest to nie ty1*, kwestią dobrego łonu, lecz także podyktowane w z g l ę d a m i praktyczny^
gdyż dzięki strojowi dostosowanemu do zajęć kuchennych oszczędza sl°
suknie.
Przy powitaniu, nie estetycznie Jest, opierać się o poręcz krzesła lub ujmować pod boki.
GRUNT,TO - POSTAWA!
Dla całokształtu wrażenia, jakie wywiera młoda dama najistotniejszą jest jej postawa. Nie powinna być ona zaniedbaną, lecz wdzięczną i niewymuszoną.
jeniem i nie będziem y skrępo
wani w stosunkach towarzy- skich.
Poniżej:
Gdy idziesz do kina, nie wdziewaj w ysokiego kapelusza. Osoba siedząca tobą, na pewno poprosi cię o zdjęcie go, a może jeszcze dodać przy
okazji jakąś złośliwą, przykrą uwagę.
Na prawo:
Również i ta poza, nie należy do estetycznych.
Siedząc przy stole, należy bacznie uważać na poprawne zachowanie się.
Nie ładnie jest opierać łokcie na stole. Również nie powinrio się kłaść na nim torebek, ani żadnych paczek.
Z powyższych rozważań wypływa następujący wniosek: Dbaj o poprawne zachowanie się w to
warzystwie ludzi obcych i zachowuj te formy w domu, a wtedy będziesz się czuła wszędzie
tak sw obodnie jak u siebie w domu.
Poniżej:
Nawet w biurze można pokazać, że się jest dobrze wychowanym. Również przy telefonowaniu nie wolno o tym zapominać. Choćby nikt nie zauważył
niedbałej pozycji, mimo fo nie jest ona estetyczna.
pr: w r i
do nas niepostrzeżenie i cicho, suwahT sen na zmęczone oczy. I prze-
ióżka a jak biały Cień, od
sfca rpv° kz^ a' dotykając chorych macierzyń- lec2 £ 5 \ ™iała zaledwie dziew iętnaście lat, co n a J ruchach i drobnej postaci było coś, ia «inot ^ Przypominało 'm atkę. Zwaliśmy
^ strzyczką lub po prostu: Stasią.
* ^k o sanitariuszką i obsługi- t^ o w ałT M B ® sal. Biały fartuszek po- t W nifr. “robność dziewczęcej postaci, czyniąc I cięcv „ ? • Pr2e^r°czystą. I tylko tajony dzie-
nej [ ■ r ? lec^i ożywiał tę postać uduchowio- R - ““ “7 eterycznej dziewczyny.
•eża?v sali, tarnopolskiego szpitala, zneltlna W'e , *3‘et7 : j a i Helena Chmielowa, I z Portu, chorobą, m łoda żona kolejarza i tije Z(jn? , c? ^ s*c' Traw iący wnętrzności rak,
®!odpi. ieszcze zmienić pięknych rysów dość JLK.obletY* i tylko ziemista cera oraz bla- ' a°Wanie zdradzały jego wszechwładne pa-
* S ° " “ stękanie Chmielowej mąciło S I 5 W | sał*' potęgując i tak już mę- fe*uwa, wówczas salę zalegała kojąca <_i- M sio °ra chorych, stopniowo przeradza- gjjjjL, ®traosferę. Bywało nieraz, że uśnie s;n ,. ?W3, wówczas salę zalegała kojąca ci-
w nużącą pustkę.
^Pital Zn?c*e. chyba niektórzy, melancholię Jie. w niedzielne lipcowe popohid- n życie chorego zamienia się w jed-
■ L f l * strunę, na której wydzwania swe stt,utp,e kroki c z a s . . . i ten nieokreślony bey^ ' Przykucnięty przy łóżku chorego, i tę ci6m.es®^ tęsknotę za zdrowym i pełnym ży- K uf Praez otw arte okno w dziera się od- to dj. . ? nego gwaru przechodni. Tak, znam
!Nne t'3'* naJ*ePiej ■ • • niemą skargę i oczy B ®z . . . takich dużych perlistych łez . . .
n*e znałam dokładnie stanu mej cho- Vaw_ nak odwieczny instynkt samozacho- kiep Podsuwał mi promienną nadzieję szyb.
(feinn Powrotu do zdrowia. Śniły mi się ro- i ty e strony w bujnej zieleni i kwiatach, Sftój Jasr>ych blaskach wschodzącego słońca.
V4|0 SI? bracia, siostry. N iekiedy naw et zda- lyit.0 p ^ f|? \ż e już nie należę do chorych, i że
I.Chmielowa jest biedną — bardzo biedną.
chorej chwilami wzmagało się, gdy IsnyL V J4 ostre bóle; twarz siniała, a ze spą
gi, p ® gorączką ust, wyrywały się słowa skar- iość • ® ból mijał i oblicze pokrywała bla- Jedyna forma reakcji .na bolesną W 51 o°-całe ciało leżało nieruchome, zwa- N t,CtlK0rob^ ^ wyczerpania ruszyć się nie Nawet język plątał się w ustach, gdy
» ° w oczach, w czarnych dużych oczach Niema zazdrość na widok ludzi fi^a ychi przeradzała się w cichą pokorę.
łzY cisnęły się do ócz, gdy patrzała którzy mogli chodzić, biegać, żyć peł- życiem.
JeJ życia były policzone. Beznadziej- Ń ehS]anu zdrowia czytaliśm y w spojrze
li ? *®karzy. N ikt jednak nie śmiał w cho- II nadziei na wyzdrowienie, ona także
^Wclr ~ 'Sgnowała i żyła nią . .* - -
i ? r a ż o n ą siostrę, otoczyła Stasia chorą, n3 opieką.
rację, twierdząc, że każdy ma na
sife1 - ! ' — i - —
Piti by znieść cudze nieszczęście. W tych
^ v rtSt0wach kry je się nieskomplikowana
| p / 1 życiowa. Do ludzkiej biedy przyzwy- łiej. SlS łatwo; serce powoli na wrażenia stę-
^.steL tracąc stopniowo siłę współczucia;
!tVkł ie chorego staje się z czasem li tylko y® głosem dochodzącym do ucha.
jakie okazywała nam Stasia, ii °dmienne i niewątpliwie za to wszyscy K ?«och ali.
# ty
7°*nych chwilach Stasia pozostawała
%|4 Zej na naszej sali; otw ierała okna i sia-
■.■ Przy łóżku Chmielowej.
H? ^ J^ ch o łk i drzew poruszały się, szeleszcząc J a k o ś c i okien naszego piętra. W szumie
|p4tej r¥*ą się owa tajem na rozmową drzew, dotychczas nie zrozumiały najbardziej B we umysły.
B ^ P j^ e p e łn io n ą aptecznym] zapachami salę,
^ etrz * orzeźwiający powiew świeżego p o p i t e u, a złote słońce przedzierając się przez klonów, kreśliło szarymi cieniami, iNtor-J^rodniejsze figury na woskowanej
B ^ uaze.
l u b e g o razu spytałam:
lCe’ Stasiu? Gdzie żyją twoi
; '■Mi ife
Powiedziała niechętnie i jakby gniewnie, eszkają w Tarnopolu, na Nowym Swie- Mi
. ft‘eprz
chorą, która zdecydowanie i szybko powraca do zdrowia, więc specjalnych względów nie potrzebuje.
Teraz podchodząc do Chmielowej, Stasia uśmiechnęła się serdecznie i popraw iając koł
drę, odezwała się z ufnością i pociechą:
— Dzielnie się dziś spisujecie! Cieszę się niezmiernie, że zażywacie lekarstw a. Pozwól
cie teraz, że obrócę w as pa drugi bok; będzie zaraz lepiej. Ot, tak, tak, — widzę, jest znacz
nie lepiej. Na razie tak, potem kilka kroków, i wreszcie nie obejrzymy się jak Chmielowa wybiegnie na słońce . . . I dalej na ogfród, na zieloną murawę — śmiała się Stasia — na spacer! — na wycieczkę!
— Czas, by już do domu powrócić . . . Listu dotychczas żadnego nie ma — tęskniła chora;
i poczęła na nowo, od początku, może już z dw udziesty raz, opowiadać, czemu to je j tę
skno do dom u..
W iedziałyśmy ze' Stasią dokładnie z góry o czym opowiadać będzie Helena. Znałyśmy naw et słowa, jakich użyje dla określenia je
dynego synka H enryka i męża Franciszka.
Pamięć chorej była również mocno nadwe
rężona. Nie pam iętała dzisiaj o czym mówiła wczoraj. Lub opowiadała wieczorem ponow
nie o tym, co my już słyszałyśmy rano. Nikt jednak, nie przeryw ał nigdy tej plątaniny słów.
Powtarzając po kilka razy oderwane słowa,
liD idi
zakryło się chmurą, gdy wspomnę, że mu przy.
kro. Franek niecierpliwy i nerwowy . . . je d nak dba o rodzinę i kocha mnie. A Henek m ó -' w; : _ Ty nie na długo odjeżdżasz mamo? Po
jutrze wrócisz, bo gdy ciebie nie ma, to mnie tak bardzo w nosku boli . . .
— Nie wiem czemu tak długo Franek listu nie pisze. Nie wiem jak oni tam żyją . . . Li
stu nie pisze . . . Stasiu, czy w ysłany ostatni list, który pisałaś?
— W ysłałam, naw et tego samego dnia w rzu
ciłam sama do skrzynki pocztowej. Nie m artw
cie się Chmielowa, na pewno w krótce odpo
wiedź będzie. Zresztą, mogę raz jeszcze napi
sać, to mi nie spraw ia żadnej trudności — pięć klas gimnazjalnych ukończyłam — z du
mą powiedziała Stasia. •
— Napiszemy koniecznie- tak bardzo już stęskniłam za domem. Napiszemy niech przy
śle nam fotografię Henia i swoją. Napiszesz siostrzyczko? — pytająco patrzyła w twarz Stasi.
_ w ostatnim liście już pisałam, by Franek przysłał fotografię. — Stasia mówiła o mężu Chmielowej jakby go znała z dawien dawna.
— Aha . . . napisała i w ysłała siostrzycz
ka . . . To dobrze . . . W krótce odpowiedź przy
ślą. A mi tak tęskno do nich, tak bardzo prag
nę popatrzeć na nich, choćby przez chwilę jednym okiem . . . Stasiu, popraw mi w łosy ha czole i podnieść wyżej poduszkę.
em e..
Wiem, że stoisz tuż przy mnie Maleńka, że się śm iejesz do mnie i gaworzysz, - a nie mogę Cię unieść na rękach,
ani dłoni na główce położyć. . .
Wiem, że patrzysz się na mnie w te j chtoili, błękitnym i z radości oczkami,
- a nie umiem się skupić na tyle;
by nauczyć się Ciebie na pam ięć. . . . . . Jesteś inna, choć niby ta sama.
I w uśmiechu Ci dzisiaj nie sprostam , . . - Jestem dzieckiem — ja k byłaś Ty dla nas,
a Ty stałaś się bardzo dorosła. . .
Bo choć św iat Twój nie przerósł ogromem kształtu ciepłej, słodkom lecznej piersi — jesteś starsza ode mnie.
O m om ent. . . - O śmierć.
jt5, W . . .
> wPierw byłam — opowiadała dalej o so- 1 terr~ sanitariuszką w klinice dziecięcej, l^ita* tutaJ- W ieczorami uczęszczam na kurs Ł g , sióstr-sam arytanek. Nazywam się
IK" *’ „ l i i i wm
l% l^tej chwili, że najwidoczniej ona mnie L ty
q n‘e zdradzałam, że znam ją od daw- S Pobytu u moich rodziców w Bajkowcach.
- 8 nie przypominała sobie tych chwil HtęzY nie pytała skąd pochodzę. Ją jednak, J3C ją stale, instynktow nie odczuwa- Itoj ^ ró c iła się szybko w bok, ja zaś odczu- f t » ■*.. 7 . . , "
yjazne nastawienie siostrzyczki do.
jH ; śmiałam jednak poruszać tego te- 5 Hj ^[Prawdzie Stasia nigdy nie powiedzia- P I4 z’ego słowa, ale też nigdy, nie okazy- B j j b z e i! 0 współczucia dla moich skarg.
HS?; najwidoczniej dla niej zwykłą
zapominała pod koniec rozmowy o czym mó
wiła na początku; jednak zawsze tymi samymi wyrazami malowała obraz ukochanego jedy
naka, trzechletniego synka H enryka i kocha
nego męża.
Gdy odjeżdżała do szpitala, Henio objął ją małymi rączętami za szyję i mówił: „Nie n a długo odjeżdżasz mamo, prawda? Pojutrze wrócisz i nic w ięcej cię boleć nie będzie. Bo mnie tak bardzo boli i w nosku i w gardle, gdy stękasz . . . Powrócisz, prawda? Pójdzie
m y daleko, aż do naszej rzeczki, a ja jechać będę na koniu, na wysokim koniu! . **.
— Trudno było się nie śmiać, gdy wszystko to takie pocieszne przy swej dziecięcej pro- stocie i naiwności. Tak go coś w ierci w no
sku . . • Któż opiekuje się nim dzisiaj? Sama naw et nie wiem . . . a może jakaś zabłąkana babunia? Sama nie wi e m! . . . A może do matki oddał go Franek, bo od rana dp wieczora pra
cuje w w arsztacie kolejowym? Franek kocha mnie i ja go bardzo kocham. Jechałam tu do szpitala patrzę, w jego oczach łzy. Przykro mu było i ciężko . . . a mnie? . . . jakby słońce
B. Król
Z troskliw ą starannością popraw iła Stasia poduszkę, uczesąła włosy, i znowu usiadła przy chorej. Na tle białej chusteczki Stasi, nad jasnym, wysokim czołem w yraziście rysow ały się ułożone w fale ciemne włosy, a grubiutki nosek sterczał na twarzy, jak u m aleńkiego dziecka, jak u tego Henia; co prosił m atkę, by pojutrze obowiązkowo Wróciła.
Opowieść swą snuła Chm ielowa dalej, a sio
strzyczka robiła wrażenie, bardzo zasłucha
nej . . . A przecież wiedziałyśmy już wszystko o życiu Heleny. Znałyśmy w szystkich znajo
mych i krewnych. W iedziałyśm y dokładnie o tym, ja k Franek pokochał ją i dwa lata z nią tańczył, zanim zdecydował się ożenić. Ze ich domek stoi w cichej uliczce za torem kolejo
wym, że m ają dwa pokoiki z kuchnią. W kuch.
ni na starym tapczanie śpi zabłąkana babunia;
błagała niegdyś Helenę, by przyjęła ją, bo żyć nie miała gdzie, a teraz to i pomoc w do
mu. I tak sobie żyli . . .
— Nieraz b y w a ło . . . Franek, gryw ał na gi
tarze lub harmonii. B y w ało __ w sobotę zbieg
ną się znajomi, przygodną orkiestrę zbiorą
i w ytańczą się w szyscy aż do znużenia . . i mały Henek także; a potem upadnie n a łóżko i uśnie ja k zabity. I nic w ięcej nie czuje. Tan
cerz z niego . . . w dał się w ojca! . . . A Franek taki wysoki, dorodny . . . Ja też szalenie lubię tańczyć i jestem z natu ry wesołą. Gdy przyj
dą goście i ochoczą zabaw ą napełni się chata, w tedy młodzi chłopcy minie biorą do tańca, a Franek gra i palcem grozi, a oczy błyszczą zazdrością.
Lubi, gdy płonę roznam iętniona tańcami.
Z niecierpliwością czeka aż goście rozejdą się i gdy zostajem y sami, w tedy tuli mnie i całuje jakby pierwszy raż w życiu. Ja k on m nić ko
cha, całuje . . . A Henio tancerz w ojca i m at
kę się wdał . . .
Z Heniem do rzeczki chodzimy. N asza ulica wybiega na łąkę, pod górę. Dołem rosną wi
kliny, wąziutkie ostre liście, krajem ząbkowa
ne . . . Szeleszczą liście na wietrze, ugina się wiklina i faluje, a Henio prosi, by wyłam ać mu pręcika i . . W konika zabawia się, na sznurku mnie uwiąże, bacikiem świszczę, po
gania . . . a ja biegnę, nogam i przytupuję, biegnę, aż zmęczę się, potem do wody . . . i huść w rzeczkę . . . A Henio na płytkiej Wo
dzie piasek zbiera, siada i pływa, rączętami rybki łowi. H ałasuje, gniewa się, że nieposłu
szne rybki uciekają od niego. A na górze stoją dwa wiatraki, skrzydłam i wym achują, a z m iejsca ulecieć nie mogą. A Henio ciągle krzyczy: — Mamo, czemu one tak głupio cały dzień rękami wymachują?
Słuchając opowiadań Chmielowej zdrzem
nęłam się nieco, Stasia natom iast nadal za
chow ała w yraz i wrażenie, mocno zaintereso
w anej tym i urywkam i wspomnień. Siedziała schylona podparłszy rękam i brodę, w ykrzy
wiła przy tym grymaśnie, sw oje naiwne, nie
co za grube usta.
Po chwili jednak przypomniała sobie, że trzeba biec do innej sali; zerwała się i wyszła.
Po niejakim ś czasie wróciła i znowu zrobiło się w sali jakoś żywiej i raźniej.
— Czy nie ma dla mnie listu? — spytała Chmielowa, a usłyszawszy zw ykłą i niezmien
ną odpowiedź, przym knęła oczy i długo leżała w milczeniu. Potem znowu snuła dalej swe opowiadanie:
— N a wiosnę bywało, Helenka sieje k w iaty;
pod oknem, w ogródku, i na podwórzu . . Dużo, dużo różnych kw iatów: malwy, gieor- ginie, piwonie, dalie, matiole, dzikie róże . . . ona lubi kw iaty. Co wieczora podlewa, każ
dego ran k a ziemię podgartuje. A któż tam tegorocznej wiosny posadził kw iaty? Pewnie tam ziemia czernieje . . . A może tylko traw a zielenieje i dzikie wino zieloną strzałą pnie się w górę, pod dach chaty?
Chora otwarł^-oczy i patrzyła w okno, gdzie plamy błękitnych obłoków przedzierały się przez gęste liście. Jedna biała, nieom al prze
źroczysta chmurka, błądziła w w ysokich błę
kitach, gnana powiewem wiatru. Ja sn y pro
myk słońca w darł się przez okno i legł cicho na kWadracie parkietu, oparty o białą ścianę.
Legł spokojnie i zamarł; dzieląc salę na dwie nierów ne części. Ściany przybrały odcień zie
leni, słoneczny promyk wniósł niepokój — wołał do siebie.
C hw ytając oczyma świecący, słoneczny fi
lar, Chmielowa umilkła. A nam zdawało się, że słyszymy naw et myśli jak tłuką się w jej głowie, w ypychając jedna drugą z taką szyb
kością, że naw et sama Chmielowa nie może ich uchwycić.
W idocznie zapomniała już o czym opowia
dała. N iewątpliwie to także na skutek choro
by, tęsknoty za synem i samotności. Bo nie interesow ała się zbytnio ani mną, ani Stasią.
O na była przykutą do siebie samej i swoich przeżyć.
W międzyczasie w m oją świadomość w krad
ło się pew ne bolesne spostrzeżenie; otóż Sta
sia traktow ała mnie coraz oziębłej, a naw et surowo, w okresie, gdy miałam wypisać się już ze szpitala. Bo ilekroć narzekałam na nudy, wówczas oburzała si^, chm urzyła brwi i głu
chym, niskim, rozkazującym głosem, którem u nie wolno było sprzeciwiać się, mówiła:
— Nie zapominaj Hanna, że ja jestem sama, a w as chorych wiele. N a mnie czekają jeszcze w innych salach.
Były to identyczne słowa lekarza, k tóre ona często mi, w takich w ypadkach, powtarzała, je j naiwność przy tym, napraw dę mnie wzru
szała. Podporządkowywałam się bez szemra
nia sw ej doli i przykrem u położeniu chorego i wykonawszy wszystkie jej polecenia, nigdy nie zatrzym ywałam sanitariuszki przy sobie dłużej.
N atom iast skoro tylko odwróciła się ode mnie i podchodziła do Chmielowej, wtedy zm ieniała nie tylko ton, lecz naw et wyraz twarzy- mówiła łagodnie, jakby ze współczu
ciem, cierpliwie w szystko w ysłuchiw ała i sta
rała się zadowolić wszystkie kaprysy chorej.
W prostym i szczerym sercu Stasi, k ry ł się ogrom współczucia dla ludzkich cierpień. Po
kochałam ją za to gorąco mimo, że mnie jaw nie nie lubiała. Dołączył się do tego jeszcze jeden charakterystyczny moment, a raczej od
ruch jej dobrego serca, który mnie wprost oczarował. Ta spraw a z listem poniekąd oszo
łomiła mnie . . . Ze znalazło się tyle twórczych sił i natchnienia w małej Stasinej główce, by umilić ostatnie godziny życia Chmielowej.
A było to tak:
Pewnego dnia poczuła się chora nagle go
rzej i to znacznie gorzej. Ciężko stękając, sta
rała się ochrypłym głosem coś powiedzieć.
ca jąc głowę, rzewnym spojrzeniem patrzała n a mnie, na Stasię, na lekarzy, którzy teraz często przychodzili do niej. Siostra naw et da
w ała jej jakieś zastrzyki i zdawało się, że chorej już lżej. Lecz nie trw ało to długo, bo ju ż na trzeci dzień, zamglone i nabiegłe krwią, oczy chorej, mówiły x> bólu, który targał w ąt
łym ciałem.
Stasia objęła dyżur i najpierw weszła do naszej sali. Zobaczyła ją Chmielowa i zebraw szy w szystkie siły, szybko wymówiła:
— Je st list?
Potem po długiej przerw ie dodała:
— N ie było? . . .
— Zdaje m i się, że nie ma. Jeszcze dzisiaj poczty nie rozdzielali — nieco ciszej, ale ser
decznie odpowiedziała . Stasia, i po chwili we
soło w leciała na salę z listem w ręku. Szyb
kim krokiem podeszła do łóżka Chmielowej i w ykrzyknęła:
— Dla was listII!
Całym swoim jestestw em , ostatnim i siłami, poruszyła się na tę wiadomość Chmielowa i chciała się podnieść, ale choroba niemiło
siernie ubezw ładniła ciało. I tylko w jej oczach, w ciem nych oczach Chmielowej było tyle niewym ownego szczęścia i radości i nie
cierpliw ego dowiedzenia się, co schowane w tej zw ykłej zielonej kopercie . . .
I
Stasia pokazała kdpertę chorej, ta spojrzała na adres i z cichą radością wymówiła:
— Franek! . . . pisał . . . przeczytaj Stasiu!
Chora poczuła s ię naw et nieco lepiej. Nie spuszczała ócz ze Stasi dopóki ta nie w yjęła świstka, zapisanego na jednej stronie równym pismem z zakrętasam i.
Stasia otw ierając arkusik, spojrzała na pierw szą linijkę i zmieniła się nagle; pilnie w patrując się w zapisany świstek, jakby roz
bierała zdania. W milczeniu poruszała ustami, i widziałam jak czysta różowa farba spływ a z jej oblicza. Ona jakby zachw iała się nieco i szybko odeszła do okna, gdzie już nie mogła przypatryw ać się je j tw arzy chora Chmielowa.
— Ach, ileż tu napisanego, ileż treści, pismo trochę niew yraźne i nie mogę od razu wszyst-
boko odetchnęła.
— Czytaj!--z niecierpliw ością prosiła cho
ra ochrypłym głosem.
Stasia oparła się ciężko o ścianę, w ym a
w iała w yraźnie każde słowo, z naprężoną uw agą w patrując się w papierek, tkw iący w jej drżących rękach.
Również i ja z ogromnym zainteresowaniem przypatryw ałam się temu i w pierw szej chwili nie mogłam zrozumieć je j zachowania się.
Gdzież podział się je j spokój i opanowanie?
Ona stała blada, zmarszczyła swe dziecinne czoło, składała słowo za słowem, ja zaś m ia
łam wrażenie, w patrując s ię w je j dziecinną twarz, że łada chwila, lada moment, a łzy trysną z jej ócz. Stasia czytała:
„Dobra, nasza kochana i droga Helenko!
My z Heniem tak bardzo stęskniliśm y się za tobą, czekam y na ciebie i doczekać się nie możemy. My wierzymy, i wiemy, że ty szyb
ko w yzdrowiejesz i przyjedziesz do nas. Ty 0 tym nie piszesz, by przyjechać niespodzia
nie. By zrobić nam miłą niespodziankę. My wiemy, ty już jesteś tak a . . . taka dobra 1 miła. A my ciebie nadal kocham y i posia
liśmy bez ciebie tw oje ulubione kwiaty. One już wzeszły, a grusza pod oknem jeszcze nie przekwita, i również oczekuje ciebie, zatrzy
m ując jak najdłużej kw iaty. H enek nazywa ją „maminą gruszą" i przez cały dzień ani go nie wyciągniesz spod niej. Żebyś ty wiedziała jak ja ciebie kocham. I słońce wiosenne smut
niej świeci, gdy nie ma ciebie przy nas. Co
dziennie wybiegam y z Heniem na drogę i wy
glądam y ciebie, czy nie idziesz, bo wiemy, że tobie już znacznie lepiej i że w k ró tte ucieszy
m y się twoim powrotem. Taką w ielką wie
czorynkę sprawimy. Oj, potańczymy, potań
czymy . . . W krótce najpraw dopodobniej otrzy
mam urlop i przyjadę do ciebie, to może sam ciebie przywiozę. I H enia zabiorę ze sobą niech Tarnopol zobaczy. Syn nasz taki m ądry i dobry i chowa się dobrze, że w prost nie wiem ja k ci mam za niego dziękować. Jak przyje
dziesz ucałuję cię serdecznie. M oja ty kocha
na Helenko, pozostań zdrowa i lecz się spo
kojnie i beztrosko j pam iętaj, że ja kocham cię i kochać cię będę zawsze, na wieki. Z Heniem m y sfotografowaliśm y się i już cały tydzień czekamy, lecz k artk i nasze jeszcze nie gotowe.
Fotograf powiedział, że ma-dużo roboty i stale obiecuje. Tak rozgniewałem się, że nie docze-
tylKo otrzymam, w yślę natychm iast. W yzdrowiej, nie zapominaj o nas, w racaj. C ałuję cię z ca
łego serca, z całej mej miłości. M atka śle d pozdrowienia, a H enio całuje tak jak on mó- w*: osiem i sto razy. — Twój na zawsze w iem y Franek."
Stasia położyła- list na oknie, otarła zro
szone potem czoło i w yglądała tak zmęczona, ja k gdyby zajmowała się ciężką pracą. Po
deszła do łóżka chorej, popraw iła coś, usta je j drgały nerwowo, a oczy zaszły mgłą łez.
Ledwie dosłyszalnie przemówiła:
— Czemuż płaczecie Chmielowa? — szyb
kim ruchem otarła z ócz chorej łzy i mach
nąwszy białym fartuszkiem szybko wybiegła.
. — Ze s z c z ę ś c ia ... ja sz c z ę śliw ą ... — po- -- wiedziała Chmielowa, ^ gdy Stasia b y ła już za drzwiami;’ Potem w patrzona w sufit, powta
rzała przez cały czas:
— J a szczęśliwa . . . F ra n ek ... szczęśliw a...
Do sali wszedł dyżurny lekarz z siostrą, ujął rękę chorej i długo badał puls. Siostra włożyła termometr.
'■..•'■'■i— Ja . . . szczęśliwa . . .
Lekarz nie zwrócił uwagi n a słowa chorej, chociaż patrzał w je j twarz.
— Tak . . . — przemówił pełnym rezygnacji tonem — proszę otworzyć u s t a . . .
Chmielowa z trudem to wykonała, nawet ustrój nerw ow y odmawiał posłuszeństwa.
— Proszę już zamknąć . . . Tak . . .
Lekarz nadal trzym ał rękę, a chora znowu powiedziała: — ja szczęśliw a.. . .
Siostra w yjęła term om etr, odczytała tempe
raturę i podała lekarzowi. Ten również ledwie spojrzał, strzepnął szybko i odw racając wzrok oddał term om etr siostrze.
— Tak . . . grzać tak ja k już poleciłem. Szyb
ko. Jeszcze jeden zastrzyk — zwrócił się do siostry.
Odeszli, a chora naw et nie zauważyła ićh nieobecności. -Swymi dużymi, czarnymi oczy
ma patrzała błędnie w górę, i coś szeptała do siebie. Bezbrzeżny spokój ukojenia k ry ł się w jej oczach. Ona żyła słowami, któ re prze
czytała Stasia. Powtarzała każde z osobna, za
pom inając z początku i znowu odgadując.
d W s ta la n ^ H o ik a i podeszłam do ra nie zw racała na mnie uwagi.
z okna i przeczytałam. Była to zwyk»
z zeszytu szkolnego napisana bez nag a prostot
„W iem H eleno,że ciężko ci tam talu, lecz i mnie tutaj nie lekko i niey f Pomyślał i postanowił. Bieda jest i ju2 działem się w czoraj z -naszym lekarz®, jowym Kulczyckim. On również mnie”
c ie sz y ł. . . tw oją chorobę dobrze zna i mnie nie p o ciesz y ł. . ; a tu i żyć same®*
i nie wiem jak długo przyjdzie mi bTc błąkanym? A do tego jeszcze nasz <
Henio. N iech każdy szuka sobie swego ścia: ja swego, a ty swego . . . jfw sŁ dynię do domu trzeba koniecznie ■'•I dzić — w tym nic nie poradzisz zdrowiejesz, to w szystko się wyja*w j w tedy o d e jd z ie . . . a tefaz nie gniewali O t takie są sprawy.
Franciszek Brakło mi sił, by położyć' z P°wr0!J t i powrócić do łóżka. N ie mogła® n j uwagi od natchnionych szczęściem od lowej, któ ra szeptała nadal o swy®
ś c i u . . .
W te j pozycji zastała mnie Stasia, j do sali szybko i niespodziewanie z **"1 mi od płaczu oczami i widząc list w kach zatrzym ała się i gniewnie spoj1^
w twarz. Czułam się w tym m om encie J dziej przyłapany na gorącym uczynki Stasia ze zdenerwowaniem powie<W|
— Lekarz polecił przeprowadzić ctf ósmą. Chodź ze mną.
Stasia wyszła razem ze mną i w odebrała mi z rąk list.
— To bardzo nieładnie czytać cud z*
otw orzyła salę i w skazała na s t o j ą c e * opróżnione łóżko.
Tam tw oje miejsce!
N ie śmiałam cokolwiek odpow iedni nak tak bardzo mnie korciło objąć sef tę dziewczynę i ucałować, lecz Stasia odwróciła się i znikła jak biały cień ' giem sali, w której pozostała osarf C hm ielow a. . .
* >
rzypuscmy ze
skaleczyliśm y się n a ł o k c i u po d czas pracy. J a k o p a t r z y ć tak ie skaleczenie ?
Czy może ta k ? A m o ż e l e p i e j m aleńkim k a >
w ałkiem H an sap lastu elaslycz n e g o ?
Lepiej w ziąć H ansaplasf! O patrunek z H a n sa plastu jest w m gnieniu o k a nałożony i n ie krę puje p od czas pracy. Tam uje k rw aw ienie i przy spieszą gojenie.
H a n s a p lm t 'e la s t u c o M
Dr. M. IIEHUCM choroby włosów, skóry Kosmetyka
lekarska.
Warszawa SlopeMł, f.t—i Dr. KRAJEWSKI wtMi. iUr. *. mo.
Warszawa C h m i e l n a Jł
t * l . 267-52 godz- 9— 114—6 BtSt.Wajciithnrski tbw. sUr. wmr.
Warszawa Elektoralna 53-6 Tli. 122 11 g riL 3-7
Dr.Prothacki
Wener. skórne, W a r s z a w a Krak. Przedm . 40
g o d z. 4—7 A k u s z e r k a
M. W Ó J C IK W a r z z a w a Złota S m 6
tal. 64-824 Dr. A. RUSIN
sMrat i w n n j t n i WARSZAWA loHnilu l i ■. 5 * godz. 12-1, 4-7 (klnro Ir. laed.
1 m ilSIiW SKI tjM. twntb. ł».
Warszawa, S l i ł i « i l i Im. I.
W. >53-11 pil 3-5 Dr. Zofia Kołiul (hor. kok. atatu.
W A R S Z A W A , Koszykowa I M W. H1-4I ufa 5-7 tr.St.ZlilldSXI wnaryciM I iMr.
Warszawa, RmułumU Ha a. i
Miba ł-IJ-31 godz. 9-12 I 4-7
fe.R.raittziaai wonorruno I sUr.
Warszaw*
Kmalbnki95a 22 hMn 74-555
* 6 . 12-14-31 i t H ł Ir. m G U T O W S K I ftirat i mnyciM h a n , lm h§ 35
•fc 1—5. « Ucisk?
Intato 2. 1.12—2
NOW OCZESNE PAROWE J
Z A K Ł A D Y W U L K A N I Z A C Y J N A
„G W A R A N C I A”
wł. FR. K O Ś C I A N E K Warszawa, uł. Książęca 19
t e l .9-31-64
— ...
Yasenol
Przyjemną suchośc ciafa, utrzymującą się, w ciągu cafego dnia, uzyskasz przez codzienne użycie
- p u d r u d o c i a f a
j e i l n i e z b ę d n y m i n i e z a s t ą p i o n y m P Je’
d o z w a l c z a n i a plagi iw ierzbu. O pakow *^ ^ a 75 cm l d o jednorazow ej kuracji. Ceno D o n a b y c i a w> a p t e k a c h i d r °
D R. A . W A N D E R , A . G .
W * • > » V o % % V .V o V V o V
»:»x»;»!»y»:»y*y.y.vovov
»!•!•!•!•!••!•••••%••%v ev w .v
.• .V .V .% V .V .V .V a f Z W .V .
lMOVASCABłN d o n iezaw od n ego i d o g o d n e g o leczen ia iw ierzbu. N ovasęabin jest bezbarwnym aroma
tycznym płynem , nie plami, n ie niszczy bielizny. Skraca znakom icie okres kuracji, czyniąc j$ n i e k ł o p o t l i w ę