• Nie Znaleziono Wyników

Ilustrowany Kurjer Polski. R. 5, nr 8 (20 lutego 1944)

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Ilustrowany Kurjer Polski. R. 5, nr 8 (20 lutego 1944)"

Copied!
11
0
0

Pełen tekst

(1)

Rok 5 40 gr.

Uśmiech ximq K U R J E R P O L 5 K I

v X

(2)

I&ER

»***< J /aJ/./zzraz/^"**^

A ' M ~ 1 » , M • '“*

„ M j r * * ' " ' j r '

u£**‘**i,~*4 //

/ + / , £ & < * “ * " * • /<’? * * ' * ' ? ' *‘

,? > »*•* r r r M + y r tfr S * «■■

f t ' *wW»n< to fa ii,' - ótalty I tiu fiM tu y /h K tłtr J i.

9u MlfaąU/ć ’-ty j t t n j t ć t c r j J - U C liu tr u S fili —

«<4C fo*t ż / u » Z U fo a M W M 't-C ^Itca,*

* |mm«« i i u ttŁ .

^ < y \ .

, te* 2<X«r<f/ Za/AbMąóu*. żćwrau' I k f tjtK r C ^ ,'

. Mł-«M iflMiOt -

J h t u t S h i t . - '

fn ^ »wA« «m««v* )(«<«<' u . CmM Im. J i i t J u M t t S i/m'1«u. - t , b i t y 2<r««</4 ł*.' Ac^ł.

ASu»M f t i f c . U lH U ty UtUMMft.

t <m!< żUMaZz, U M / ń y - Ł r tt, ,' b t ^ r * l r U Ą u <

I j U t u - * p t u i i y t * /L * n ^ t r p u < S i n ~ ' i t b t t ' Ua m. t b r n i f Z ‘ * r i e ^ ^ „ j i / <4 * iyrO C ..L

k ! l'f4itfn \ l i l i e ? t / h im u ja jO a o i u i e . , ^ ^ Ią iin > -HĄuit itC ik , M y U tC ttM ttM u .'- t*** ł u l t l i U l i u l l i A , -

2>A't W4/<>^ <*<ąyćj» JleJkunuM .

^*^9* V^l/* ** ** t, A ^zzcw-X L ,

«<łżufy t U t i t y , u‘ m ,L . f - i t u i t n -

j/jwy*'

£*♦/*»" *

« - _ 7 ? L~^..' -• m m"fL

^yjsWEGg Lr t k M i S !•* * '/'* i ,

LU Wv , w

£ * ” • L J U u rf- f u M ^ t. H A h ^ ' i b rtf 4H*i4 *

>ys«25ii

TU-s-ss

3 5 5 t^. m w m o

SsWB

< r~ M ” ' 8 j i , ' r ' & £ ' * * • * • ' J ' :" ' " "

W * n tiM W . /-»«’ 3 >

I . ' . ! f -IMKtMtA. * ^ f 1 M l » ł «

/ » « * *

>*»•»»<*' i Mit* '

* . ~ ~ i *

4,

•»»-^ >rh * ' |5 ŁA"*f

2^-ie,i' ■

L'j» W“ M ^ r - i 1

K - i * * < L i - t ś a ć f t ś * * *

gg§

N ie d a w n o te m u o p u b l ik o ­ w a ła p ra sa G e n e r a ln e g o G u b e r n a to r s tw a c a ły s z e ­ r e g lis tó w , s k ie ro w a n y c h d o G e n e r a ln e g o G u b e r n a ­ to ra D r. F r a n k a , k tó r e o d z w ie r c ie d la ją s ta n o w is k o r o ż n y c h w a rs tw lu d n o ś c i w o b e c n ie b e z p ie c z e ń s tw a z a g r a ż a ją c e g o N a r o d o w i P o l s k i e m u ze stro n y M o s k w y . D z ię k i u p r z e j­

m ości k a n c e la r ii G e n e ­ r a ln e g o G u b e r n a to r a je s te ś m y d ziś w sta- i n ie p o k a z a ć n a s zy m

l c z y te ln ik o m k i l k a

o r y g i n a l n y c h l i ­

ii

s tó w , w k tó r y c h

4 jest m o w a o sto-

^ Ł s u n k u P o l a k o w i

^ B d o b o ls z e w iz m u . I - 0

” <*w»«Ciłłwn«uJ V T- ■>«

1 izCwżL-i.

1” **»wn7 *■* 1

(3)

Fol: F £ . Wogor-TO.

czas niw

Powyżej:

Przy każdym działa słoi obsługa i obserwują niebo i horyzont, by na zauważyć zbliża się niapnyjaciół.

Powyżej:

Gruba powłoka lodowa pokrywa morze, po kłórym plynia niemiecki konwój, by zawieźć oddziałom walczącym na Pół*

nocy prowianty i amunicję. Całą pary rozpoczynają łrachłowca $w$ pod­

róż. Najcięższy i największy plynia na czale konwoju robiąc wyłom w pokry- wia lodowaj. Wyłomem łym płyną na­

stępnie inne okręty.

Poniżaj:

Trudną i bardzo uciążliwą jasł jaz­

da wiród kry lo­

dowaj. $ n i a g i mgła zasłaniają widok. Na most­

ku kapitańskim słoi kapitan i kie­

rują j a z d ą .

KONWOJ NA OALEKICI POŁNOCY

Powoli przedziera się przez lody flotylla. Duża kra utrudnia ruchy okrętów, kłóra zmuszona są płynąć jeden za drugim, iladem znaczonym okrętem przewodni­

kiem. Załoga okrętów musi się przy tym ustawicz­

nie mieć na bacznoici przed niespodzianymi ata­

kami nieprzyjacielskich samolotów. Działa są zawsze g o l o w a d o s t r z a ł u .

(4)

Na naszaj ilustracji widzimy (na prawo I odmiany Dinosaurusów. Na przednim f Dinoseuriłs opancerzony.

zjawienie się lorm większych, a wreszcie prawdziwych olbrzymów, wobec których sta jemy zdumieni.

Niedawne to jeszcze czasy, kiedy kości wielkich zwierzę! z ubie­

głych epok uważano za kości ludzl-olbrzyniów, którzy mieli żyć w cza­

sach dawniejszych Dopiero rozwój zoologii 1 anatomii pozwolił na stwierdzenie, że są to przedstawiciele takich samych lub zbliżonych przynajmniej do tych grup zwierząt, które żyją obecnie w różnych częściach świata. Od wielu lat wysyłano specjalne ekspedycje w te strony, gdzie znaleziono jakieś resztki kopalne. Żmudna nieraz i długo­

trwała praca czekała pracowników muzeów, którzy z zebranych, prze­

ważnie pojedynczo znalezionych szczątków musieli rekonstruować całe szkielety wygasłych już obecnie zwierząt.

Z biegiem czasu udało się nie tylko powiązać poszczególne resztki kostne w pełne szkielety, ponad to z wielu szczegółów budowy ich ciała, jak i z samych znalezisk zaczęto odtwarzać sposoby życia zwie­

rzęcia, które przed dziesiątkami czy nawet setkami milionów lat prze­

bywało na tych obszarach, gdzie, dzisiaj wznoszą się miasta czy wsie.

wszystkim długą szyją, która dochodziła do połowy długości całego ciała.

Do spokrewnionej grupy gadów należy również i Mosasaurus, dochodzący do 20 m długości, a odznaczający się nadzwyczajną giętkością kręgosłupa, co niewątpliwie ułatwiało temu zwierzęciu szybkie ruchy w wodzie i chwy­

tanie zdobyczy.

W ciągu długich tysiącleci rozwój prowadził do powstawania nowych ga­

tunków o odmiennej budowie. Z Plezjozaurów rozwijały się gady o większych głowach, a krótszych szyjach, przypominające nieco dzisiejsze żóiłwie. Poja­

wiają się — obok mniejszych gatunków zwierząt — olbrzymy lądowe — Dinozaury, dosięgające dwudziestu pięciu metrów długości.

Jednymi z największych zwierząt, jakie kiedykolwiek zamieszkiwały naszą ziemię, były Brontozaury. Długością swego ciała przekraczały nieraz 25 m, waga zaś tego potwornego cielska wynosiła około 40 ton. Mimo swej ol­

brzymiej wielkości były to na ogół zwierzęta niegroźne dla otoczenia, poży­

wienie ich stanowiła roślinność bagienna. Przy tak dużym cielsku, posiadały one małą głowę i mózg słabo rozwinięty, co zapewne także zadecydu- I. ŚW IA T PRZEDPOTOPOWY W ŚWIETLE N A UK I

Duży rozwój nauk przyrodniczych datujący się zwłaszcza od półtora jzie ku , pozwolił na poznanie i zbadanie otaczającego świata mineralnego, królestwa roślin i zwierząt nie tylko w sąsiedztwie zbiorowisk ludzkich, lecz także w najodleglejszych i najniedostępniejszych wnętrzach puszcz podzwrotnikowych, niebotycznych obszarach górskich i lodowych pusty­

niach krain podbiegunowych.

Człowiekowi nie wystarczyło poznanie tego wszystkiego, co znajduje się na powierzchni ziemi, coraz dalej próbuje wdzierać się w głąb ziemi, a szybki rozwój lotnictwa pozwala mu na dotarcie do stratosfery, co jeszcze nie tak dawno mogło być tylko — nieziszczalnym wydawałoby się — marzeniem. Coraz lepsze mikroskopy i ultramikroskopy pozwalają na obserwację i badanie zjawisk niedostępnych bezpośrednio naszym zmyslomi fcrzy pomocy ulepszanych ustawicznie lunet astronomicznych odkrywamy całe nowe światy tak bardzo od nas odległe.

Mieszkańca ziemi jednak od dawna nie tylko interesowało to wszystko, co się koło niego dzieje i zbadanie praw rządzących zachodzącymi zjawi-

Powyiej:

Slolasy i Tlyplodaklusy opancerzone. Zwierzęta le żyły w Południowej Ameryce.

Na prawo:

OLBRZYMIE CIELSKA NA SŁABYCH NOGACH)

. . . łak lekko jak kangur — skacze len olo jaszczur Diplodocus — wbrew wszelkim prawom równowagi — po lądzie w czasie epoki kredowej. W len sposób przedstawił jaszczura — na przełomie ostatniego stulecia pewien rysownik, w bardzo poczytnym dziele geologicznym. W rzeczywistości (według Iwierdzeń wiedeńskiego geologa Abla), jaszczury te żyły pod wodą i pasły się na podwodnych łąkach, pokrytych wodo- . rostami; i tylko dla za-

czerpnięcia powietrza gały te k o lo s y

iługą szyję, trzymając chwilę nad wodą swą

— do smoczej podobną — głowę; jak wska­

zuje rysunek poniżej na prawo.

W różnych czasach dominowały rozmaite grupy zwierząt. Dokładna obser­

wacja zachowanych resztek i ich występowania, przekonała badaczy, że nie wszystkie gatunki powstały równocześnie.

Najpierw zjawiły się zwierzęta stojące na najniższym stopniu rozwoju, dopiero z biegiem tysięcy i milionów lat zjawiły się formy wyższe, coraz bardziej zbliżone do znanych i żyjących obecnie na ziemi. Jedne gatunki wymierały, inne występowały na ich miejsce, a czynnikiem, który o tym de­

cydował, było przystosowanie się do warunków, które ulegały zmianom.

Początkowe formy zwierząt, które zjawiły się na ziemi, były drobnych rozmiarów, dopiero z biegiem długich okresów czasu możemy obserwować Powyżej:

Przed tysiącami lal żyły le Mastodony na lodowatych terenach Ameryki Północ­

nej. Była to odmiana naszych słoni.

Poniżej:

Olbrzymi gad morski Mosazaurus, rzuca się na żółwia, w powietrzu unoszą się Pterodaktylusy.

skami i przemianami; stara się on odpowiedzieć 1 na pytanie, co było dawniej, kiedy powstał świat i jak rozwijało się na nim życie.

Jeszcze niewiele dawniej, jak przed trzystu laty prawie powszechnie pano­

wało mniemanie, że świat został stworzony w r. 4004 przed Chr., a poważni uczeni prowadzili tylko, śmieszne dzisiaj dla nas, dyskusje, czy nastąpiło to na wiosnę czy w jesieni tego roku.

Następne jednak zdobycze wiedzy w różnych dziedzinach nie pozwoliły na utrzymanie tej daty, opartej na zbyt dosłownym tłumaczeniu Biblii, wiemy obecnie, że w tym czasie panowała w Egipcie już od setek lat cywilizacja.

Późniejsze badania kazały ten okres powstania ziemi i życia przesunąć do dziesiątków milionów lat, obecnie jednak wiemy, że skorupa ziemska ma przynajmniej półtora miliarda lat tj. ponad tysiąc milionów łat, a ziemia jako całość jest niewątpliwie znacznie starsza. Również i pierwsze ślady życia, które zachowały się, pochodzą sprzed setek milionów lat.

Inne były rośliny w tych odległych czasach, inaczej wyglądały i ówczesne zwierzęta, które w potocznej mowie często nazywamy „przedpotopowymi".

Po rybach I płazach, które z kręgowców pierw­

sze zjawiły się na naszym globie, nastąpiło po­

jawienie się olbrzymich gadów, które należą do tej samej grupy zwierząt co dzisiaj żyjące kro­

kodyle 1 jaszczurki.

Najpospolitszymi wygasłymi gadami były Ichtlozaury. stanowiące pośrednie ogniwo po­

między rybami a jaszczurami. Były to olbrzymie zwierzęta dosięgające 10 metrów długości, o wydłużonym cienkim ogonie i czterech płet­

wach, służących do pływania. Wydłużony pysk, podobny do paszczy krokodyla, uzbrojony był w liczne ostre zęby, które stanowiły groźne nie­

bezpieczeństwo dla ryb i innych mieszkańców ówczesnych rnórz.

Innymł-Jdraplężnymi morskimi gadami były Plezjozaury, których znamy już ponad 50 gatun­

ków. Zbliżone trybem żyda do Ichtiozaurów różniły się od nich budową dała, a przede

Powyżej:

Jaszczury sprzed 200 milionów lał. Charakterystyczną cechą jaszczurów z podokresu perm- skiego są Mromns koicisle tarcze na grzbiecie. W tym czasie żyły dwie odmiany jaszczurów z tarczami. Dlmetrodony (na rycinie na prawo) posiadały w paszczy rząd bardzo ostrych ząb,'..

I należały do zwierząt mięsożernych. Na rycinie w irodku jaszczur Naosaurus, bardzo zbliżony - wyglądam do Dlmełrodonów, żywił się jednak roiłlnami.

Poniżej:

Jeden z największych jaszczu­

rów przedpotopowych Bronto- zeurus, który swoim kształtem przypomina smoka. Potwór len posiadał 2$ metrów dlugoid.

(5)

N A U K A R A T U J E S K A R B Y B IB L IO T E K

, 2« kulisami" wielkich bibliotek wre cicha, mrowcia praca, o której laik nie ma nawet poięcia. Na|więks:$ troską zariądu biblioteki jest

staranna k o n j c r w a c | a starych ksiąg, lawiera- lacych madrosc ubiegłych stuleci.

N i prawo

książki. kto- 1

rą p r a w ie J dosx c l ę l me zniszczyło ro bactwo. No woczesna na­

uka niemiecka wynalazła ipo sob ratowania takich książek od z a g ł a d y , a to p r z e z pewnego r o d z aj u ,,lic ie pienie ochronne'

Powyżej i w kole:

Otoczony stosami książek, siedzi konserwator i bada każdą z osobna bardzo starannie. W razie potrzeby spryskuje uszkodzone przez mole i czerwie karty, pły­

nem zabijającym sxkodniki.

Powyżej:

W pracowni Państwowej Biblioteki w Lublinie siedzą bibliotekarki i zajmu­

ją się porządko wamcm i katalogowaniem nowonabytych książek. Tylko dokładna rejestracja wszystkich książek umożliwia szybkie znalezienie w razie potrzeby

każdej z nich.

Na prawo:

Starą, drukowaną w języku łacińskim książkę, toczoną od dziesiątek lat przez robactwo, ratuje się od całkowitego zniszczenia ,,szczepiąc i skrapiając pły­

nem zabijającym robactwo. Każdą nie­

omal kartkę musi się dokładnie prze­

glądnąć o ile konserwacja ma byc sku­

teczna.

(6)

J^ita uchyliła okienki Proszę?

Wysoka pani pochyliła się nisko — jej usta leżały wprosi na uśmiechu Rity.

Czy mogłabym, prpszę pani zamówić między­

miastowy? . . .

— V\ tej chwili.

Palce Rity skoczyły na szare guziki aparatu.

Drewniana skrzynka zagrała iskrowy melodię dzwonków i świateł. Zagasło zielone światełko,

ale palce Rity naciśnięciem maleńkich bakalitowych Manie­

czek otwierały pozostałe żółte oka lampek. Na warstwie jej uśmiechu zakwitały czarodziejskie dla czekających ludzi nazwy dalekich miast. Nerwowe dłonie wypadły za ramy rozsuwanego okienka, a nierówny, lekko zarywany glos roz­

sypywał te dary suchymi cyframi.

Tarnów 1600!

Warszawa 198080!

Myślenice 32!

Każdy zamykał swojy tadosny nowinę lub trwożne wycze­

kiwanie w malutkiej kabinie.

Ręce Rity jak duże, zmęczone motyle leżały na kratkowa­

nej liście zgłoszeń, a jej glos spły wał znowu mile i zachę­

cająco:

— Więc proszę?

Wysoka pani zamówiła rozmowę — Zakopane. Tak, o tej porze: zima i śnieg, najpewniej go chyba tam zastanie. Po­

myślała:

Ta młoda dziewczyna jest bardzo mila.

Siadła obok na twardym, prostym stoiku. Drzwi kabin otwierały się i zamykały co chwilę, z rzadkimi przerwami.

Pani zauważyła, że każdy brał uśmiech dziewczyny dla sie­

bie i każdemu zdawało się, że ona uśmiecha się wyłącznie do niego. Nie było w tym cienia kokieterii i może dlatego, to uczucie prześwietlało wszystkich prostą wiarą w cudowną mądrość jej nerwowych palców. Czy była ładna? Chvba nie.

Ale bardzo charakterystyczna swą rzadką el Greco'wską urodą. Wyraźnie rysowały się w jej twarzy te dwa pier­

wiastki: ascetycznej, średniowiecznej surowości rysów i mą­

drej, wystudiowanej łagodności uśmiechu. Wszystko, czym­

kolwiek razić mogła wytworna obcość zakrzepłych wieków, tuszowało wilgotne lśnienie spokojnych oczu i ten trochę dziecinny, trochę drażniący uśmiech na pełnych wargach.

— Nie bardzo chyba jest szczęśliwa - wysoka pani upar­

cie studiowała twarz Rity. — Ale bardzo odważna, skoro nauczyła się tak trudnego pozowania. Ciekawam, dla kogo nauczyła się tego uśmiechu. Nim może zdobyć pól świata.

Z namysłem powtórzyła cichutko:

— Cały świat.

Na próżno starała się powiązać spłoszone własnymi wspom­

nieniami myśli o bladej dziewczynie. Już wszystko stłoczyło się w twardą i ciężką modlitwę o powrót Henryka, o jego usta, o jego ciało, o wszystko, co tworzyło jego obraz, nawet o śnieg i o góry, nawet o zapchane bibliotecznymi szalami stare, zatęchłe pokoje.

Rita na złociutkich wężykach uśmiechu podała jej białe, ośnieżone Zakopane. Wysoka pani zamknęła je szybko w dy­

skretnej kabinie.

Aparat Rity kokietował ją bez przerwy zielonymi, to znów żółtymi lampkami okrągłych oczodołów. Palce Rity wybijały jakąś bardzo niemelodyjną muzykę na twardych i równych guzach ścianki. Czasem Wycinała cale rozdziały tajemnic, urywki miłości i flirtu, odrywała strzępki handlowych ukła­

dów dla siebie. Próbowała wierzyć, że wszyscy ci ludzie przychodzą dla niej — i chciała wierzyć, że kiedyś jedna rozmowa będzie jej poświęcona, że będzie mogła zgłosić się tą nieurzędową nazwą:

— Tu Rita, dzień dobry.

Nacisnęła środkową wtyczkę.

— ...H en ry k . Przed ośmiu jeszcze laty spędzał tam zimę.

— Pamiętam, proszę pani. Ale wtedy był już u nas po raz ostatni. O ile mnie pamięć nie myli, widziałam go w rok póź­

niej na Kalatówkach. Ale to mogło być i poprzedniego roku.

Tyle czasu! Tyle ludzi przesuwa się przez hotele . . .

— Tak, naturalnie, dziękuję pani i przepraszam.

Pani zbliżyła się do okienka. Kamienna maska jej twaizy nie wyrażała nic.

— Zmuszona jestem zamówić jedną jeszcze rozmowę.

Rita delikatnie zgarniała papierowe złotówki. Wąziutka złota wstążeczka opinała jeden z jej palców.

— Mężatka? Taka młodziutka?— zdziwiła się znowu pani.

Nieswoim głosem wyrzekła:

— Nie załatwiłam nic.

Telefonistka uniosła powieki — na dnie jej oczu leżały cale mroki średniowiecza.

— Czy to coś bardzo przykrego? I . . . leciutko się zawa­

hała — czy nie mogłabym pani pomóc?

Pani nie zdolna była w tej chwili do jakiejkolwiek innej myśli poza tą, że jeżeli natychmiast stąd nie odejdzie, roz- płacze się niczym małe dziecko. Ta młoda dziewczyna — czy kobieta całą słodycz swej przedziwnej twarzy jej dała jej jednej, chociaż wszyscy, którzy tu byli wyciągali otwarte, chciwe dłonie po jej uśmiech. Ale ona darowała go tylko jej, jej jednej.

— W rócę!. . .

Wyszła prędko z urzędu i zaraz wtopiła się w mrok dużej i pustej cukierni.

— Coś bardzo gorącego do napicia proszę.

Widziała przez matowe szkło okna, jak ludzie zgarniali w rozwidlone dłonie rozsypane na wietrze peleryny i pła­

szcze. Ten widok wydał jej się tak okrutny, że szybko zasu­

nęła muślinową firaneczkę.

Nie ma na świecie rzeczy dosadniej symbolizującej ubó­

stwo jak ręce człowieka wyciągnięte przed siebie: te ręce wciąż głodne chleba i miłości, gotowe w ich imieniu każdej chwili błogosławić i każdej chwili zabić.

Poparzyła wargi i podniebienie — paliło ją w przełyku, ale była już spokojniejsza, chociaż smutek omotał ją tak gę­

stym woalem, że już nie wierzyła w możliwość odsunięcia go od siebie. W tej chwili, gdyby nawet powiedział jej ktoś, że Henryk jest tu, o krok, u spojrzenie, że widzenie go od niej tylko zależy, gdyby nawet powiedziano jej, że on ją kocha, i że pragnie jej widoku — nie przebiłoby to warstwy smutku, która ją motała.

Wróciła do domu.

Ale nazajutrz Rita na bladych smużkach wsiąkającego oknem słońca hałtowała od nowa życie Henryka.

Więc najpierw i przede wszystkim mieszkanie jego rodzi­

ców: Warszawa. Niestety: w malutką kabinkę ktoś obcy wtłaczał jak młotem drgające i złe słowa: pomyłka. Palce Rity trzęsły na prośbę pani czarną bakalitową klameczkę.

Numer nastawiono raz jeszcze: okazało się, że był to ten, co poprzednio i pokrywał się z żądanym. Maleńkie sprostowa­

nie: abonent ma aparat od czterech lat zaledwie, numer zo­

stał przepisany z telefonu, którego właściciel już nie żyje.

Pani zdobyła się wobec Rity na uśmiech:

— Wobec tego proszę panią o numer . . .

Kita zapisała.

Plaska i ostra jak sztylet wskazówka zegara przekreślała nieubłaganie minuty i godziny Czas rósł trwogą, pęczniał nadzieją, kulił się od nagłych przywidzeń i schodził apatią w nicość.

— Warszawa!

Pani spytała szybko.

— Czy to muzeum . . . skiego?

Ale Rita nie słuchała. Maleńki człowieczek stał przy okien­

ku. Wyrzucał z siebie szybko i niezdarnie: że go okradziono w pociągu, że mu poradzono telefonować szybko do ostatniej stacji kolejowej, że . . . czy to się da zrobić, jak trzeba się zachować, bo on jeszcze nigdy- nie teletonowal i czy może panienka . . . On nie śmie prosić, ale może, . . . może panienka tam powie co trzeba?.. ,

Pani poprosiła głosem możliwie naturalnym o spis abo­

nentów warszawskich. Miała już tylko jedno życzenie: by nie pominąć żadnego ze znajomych Henryka, żadnego biura, żad­

nego zakładu, z którymi miał styczność. By nie zapomnieć, że teraz jest zima, a plan życia Henryka był zależnie od pory roku bardzo rozmaity. By nie przeoczyć najdrobniejszego bodaj śladu, najmniejszej wzmianki o miejscu jego pobytu!

Dni szły długie i zimowe, odmierzane tym coraz bardziej drażniącym czekaniem.

Któregoś dnia wreszcie . . .

Z rozpalonej słuchawki wycinał ktoś długie i równe pasma słów, że trzeba z tym zwrócić się do jego przyjaciela — z nim Henryk na pewno nie stracił kontaktu, a może nawet mie­

szkają razem?

Była to zakazana wieś o dziesiątek kilometrów oddalona od kolei i poczty. Wysłała list. Telegrafowała. Nie było od­

powiedzi. Wreszcie Rita obiecała wyczarować rozmowę tele­

foniczną. Naturalnie nie dzisiaj.

Pani odeszła po raz pierwszy z zupełną niewiarą w ręce Rity — ale żart trzeba było konsekwentnie zakończyć. Żeby

ZAPOZNO

Czasu dłonią nie schwycisz kroplami przez palce przecieka.

IHaczegoś tak siy pospieszył? Czemuś nn mnie nie czekał?

II zgiełkliwym hallu dworcowym, w tysiącu obcych twarzy.

Odnaleźliśmy siebie wcielenie młodzieńczych marzeń.

I lecą dusze ku sobie, i słychać dwojga serc bicie...

Nie zapry sif, że z tobą mogłabym iść przez życie.

Nie jestem zbytnio pochopna, tak jak ty skłonna do zwierzeń, l.ecz powiem ci, że s tobą mogłabym w szczęście uwierzyć.

Cóż z lego, że patrzysz aa mnie rozkochanymi oczyma?..

Nie schwycisz czasu dłonią, ni w biegu nie zatrzymasz.

Krótko trwa pożegnanie. Odchodzą ju ż nasze pociągi.

II silnym uścisku dłoni śmiertelny ból rozłąki.

Z o fia G i r r a ił

było czym chłostać żal i rozpacz, jeśli odważą się wrócić.

Tak Rita poznała całe jej życie i — jego życie. Na ostrych i twardych rysach el Greco’wskiej piękności chwiał się nie­

pewny, przybląkany z najgłębszej podświadomości uśmiech.

Wiedziała wszystko. Od dawna już zrozumiała. Ale kim jest ta pani właściwie? I jak, jak ukryć Henryka — męża Rity?

I.ub może powiedzieć jej prawdę? Czas biegł szybciej od ży­

cia — od myśli. A może po prostu powiedzieć to Henrykowi?

Stanęła przed nim zatroskana i niepewna. Nie kochał jej.

Był zawsze jednakowo uprzejmy, cierpliwy — nieobecny.

— Czy chcialaś mi Rito co powiedzieć?

Nie . . . to znaczy .. . ale to nie ma znaczenia .. .

Dlaczego? Wszystko, cokolwiek mówisz ma dla mnie znaczenie. Chyba, że pragniesz, by to zostało przy tobie.

— Tak . . . — Rita uśmiechnęła się jasno i prosto. W ten sposób ułatwia jej zawsze odwrót — jej, ale i sobie. Szybko zagasiła płomyk złości. Teraz powie mu. Musi to powiedzieć.

Henryk ją kochał kiedyś i jeszcze teraz, na pewno . . . To było zaledwie osiem lat temu. Cokolwiek zaszło między nimi, ta pani chce to naprawić. I Henryk, Henryk nie zapomniał! . ..

Zamknęła cichutko drzwi. Nie teraz! Pomyśleć, że zostałaby sama — na zawsze.

Noc sypnęła garścią majaków: Zakopane — Warszawa płacz Henryka — wycięty diamentem w szkle sztylet — wy­

soka pani plująca w śmiechu zębami.

Dzień podniósł się z śniegu sztywny i przejrzysty. I było wszystko jak codziennie: uprzejme pożegnanie Henryka u zbiegu ulic, porównanie czasu na zegarkach, dzwonki przy telefonie, zielone i żółte błyski w oprawie metalowych rzęs.

Byt wieczór. Ostatni ludzie już odeszli i pozamykano pozo­

stałe okienka. Została sama na nocny dyżur. Pani zwróciła się do Rity:

— Po raz ostatni już nudzę dzisiaj panią. Chciałanł odna­

leźć pewnego człowieka i to mi się nie udało. Ale to głup­

stwo.

Rita widziała że jej ręka rysująca bezwiednie po ramie okienka, leciutko drżała. Pani powiedziała nagle:

— Jest jeszcze trochę czasu do terminu rozmo­

wy. Zresztą lam nie ma bezpośredniej linii i nu pewno potrwa to dłużej. Wrócę za chwilę.

Rita siedziała nieruchomo. Co trzeba redlić? Czy Zygmunt poda adres Henryka? Czy może powie­

dzieć od razu tej pani, że cały plan awizowanej rozmowy nie udał się . . . że na przykład za wielka odległość urzędu telefonicznego od wsi, lub, że jt st uszko­

dzenie na linii, albo że . . Pani nie będzie prawdopodobnie zbytnio nalegała.

W tej chwili aparat zaczął mówić. Pani wciąż jeszcze nie było. Bez. jednej myśli podniosła słuchawkę.

— Hallo, proszę.

Drewniana skrzynka przed nią zamieniła się w usta i uszy żywego człowieka. I nagle Rita wpadla na szalony pomysł, by samej przeprowadzić rozmowę po prostu podać się za tamtą kobietę.

Zygmunt?

Tak, proszę, kto mówi?

Tu . . . Dzień dolny, Zygmunt! Tu . . . Maria.

Hallo, proszę. Kto?

— - Maria.

Chwila ciszy. I bardzo niski, zdławiony glos.

- Maryla???

— Tak.

Cisza.

— Maryla? Ty?

Delikatne brzęczenie i znowu len sam, piz spokojny glos zmęczonego człowiek u.

-■ Po co znowu wracasz? Co chcesz?

Trzeba coś mówić coś prędko powiedzieć. Ręce Rity cisną rozparzoną słuchawkę do uszu. Więc drobi szybko, przestraszona i niepewna.

— Czy możesz mi podać adres Henryka?

Henryka? Nie, Maryla ty chyba pomyliłaś się. Dzisia) ty pytasz, gdzie jest Henryk? A cóż cię to obchodzi? Czy są­

dzisz, że miłość można odrobić? Czy nie pomyślałaś nigdy, że osiem lal to długi c zas? I że tak dużo jest ludzi na świecie?

A zresztą . . . Zona Henryka miała z pewnością większe szanse od ciebie, a przecież . . .

Czy on jej nie kocha? Dlaczego? Ja go zawsze kocha­

łam . . To jest niesprawiedliwie . . . Och powiedz, Zygmunt, że nie jest jeszcze zapóżno, że on tylko mnie, mnie jedną' . .

Rita zatraciła napół poczuc ie rzeczywistości.Płaskimi wzgó.

rzami jej myśli pełzał strach, by nie wypaść ze swej roli ale równocześnie każda z tych myśli pęczniała jak wulkan od wnętrza innym strachem: że nigdy jej wątle dłonie nie rozerwą opony zarastającej serce Henryka. Odłożyła słu­

chawkę. Tyle lat jeszcze ma przed sobą. A wszystkie bęcla podobne do siebie, każdy rok i każda godzina:

Dzień dobry, Rito!

Dzień dobry, Henryku!

Czy dobrze spałaś?

— Tak, dziękuję.

Czy chciałaś może co powiedzieć ?

Nie . . . to znaczy .. lak . . . ale to nie ma znaczenia . . . Dlaczego? Wszystko, cokolwiek mówisz ma dla mnie znaczenie. Chyba, że chcesz, by to zostało przy tobie.

Podniosła bezwiednie słuchawkę. Mozę chciala po prostu zapytać centralę o opłaty ? Ale zapomniała, że jej inlerlokutoi wciąż jeszcze byl włączony.

. . . a może już zapomniałaś? Białe geny i te ogromne sine wały nieba i śnieg zamiast powietrza, słońca i wiatru.

Powiedziałaś, że śnieg jest biały. To nie prawda. Gdybyś mogła być teraz w górach, ujrzałabyś, że jest szafirowy. Ze ma te najgłębszą zimną barwę niebieskiej pustoty.

— O czym on mówi?

Rita uczuła przenikające ją szafirowe zimno. Przestała rozumieć.

— Ty prosisz, o jego adres, Maryla? A pamiętasz, jak Hen­

ryk tam w górach, na nartach mówił ci o swojej miłości? I jak ty mu odpowiedziałaś?

Maleńkie dzwoneczki rozsypały się w mikrofonie czarnej słuchawki. Próbowała je zebrać bladymi wargami, ale prze­

biegły przez twarz, skronie i pogubiły się w oszalałej trwo­

dze. lak nie śmiał się człowiek. Rita wołała na próżno swoje niemądre: hallo.

Jedyną odpowiedzią byl obojętny glos telelonistki:

— Skończono?

W ięc odpowiedziała:

_ Tak.

Nie zapomniała nawet zapytać o koszta w momencie, gdy już miała odłożyć słuchawkę, wysoka pani przesłoniła okienko. Rita właściwie nie myślała o tym, co powie i co zrobi. Cały plan wyrastał na jej wymazanych z uśmiechu wargach.

Proszę wejść do kabiny. W tej chwili właśnie zgłosiła mi centrala rozmowę.

Przeczekała kilkanaście sekund i przełączyła kabinę, nie wyłączając swego aparatu. Mówiła spokojnie i jasno.

Zygmunt jest chory, więc ja domyślając się, że chodzi o rzecz ważną postanowiłam go wyręczyć. Pani mnie sobie przypomina, pani Maiylu: Zofia, siostra Zygmunta.

Tak, naturalnie. Przykro mi, że dla drobnostki narazi­

łam panią na tyle niewygód. Chodzi mi po prostu o adres Henryka. Wśród wielu znajomych jego i swoich robiłam sta­

rania i wszystko na próżno. Myślę jednak, że państwo, a głów­

nie Zygmunt, jedyny przyjaciel Henryka pozostaje z nim nadal w kontakcie i ze tu najpewniej czegoś się dowiem.

— Hm, tak, proszę pani. Jeszcze dwa lata temu .. . Przed dwoma laty . . .

Rita krztusiła się własną podłością. Nie wypowie tego Uczuła zabobonny strach, by to kłamstwo nie zemściło się na niej.

— Czy stało się co złego?

— Henryk nie żyje. - Umarł poprawiła szybko, jakby w obawie, że może być żle zrozumiana.

Aha . ,. więc .. .

Rita powtórnie poczuła szafirowe zimno w piersiach. Słu­

chawka potoczyła się po stole. Położyła na nią głowę, plącząc cichutko. Nie wiedziała nawet, że płacze. Roztarta dłonią policzki, dziwiąc się, że są mokre.

— Ach, to łz y !,. .

Wysoka pani dotknęła jej ramienia:

Ale on żyje?

Rita podniosła oczy:

— Tak.

Pani powiedziała bardzo łagodnie i miękko:

To głupstwo, Rita. Bywały większe tragedie. A myśmy rzeczywiście już umarli — dla siebie. Osiem lat temu! Po­

myśl: za osiem lat będziesz już starą mężatką. To dużo czasu!

Nie płacz, nie warto kochanie.

Ale Rita widział.!, jak jej kształtna ręka w wężowej skórce drżała.

(7)

PO TW O RY

P It Z E I) P O I O P O W E

Dokończenie

w a lo , że w w a lc e o b y t m u s id ly u stą p ić in ­ n y m g ru p o m z w ie rz ą t.

R ó w n ie ż z w ie rz ę ta m i ro ś lin o ż e rn y m i b y ty S te g o /d u ry , b u d ow ą swą pod ob n e ju ż n ie co do ssaków , a zw laszczd do d z is ie js z y c h łu ­ sko w có w .

B y ły to z w ie rz ę ta p rz e w y ż s z a ją c e swą w ie l­

k o ś c ią d z is ie js z e g o s ło n ia ; na g rz b ie c ie p o ­ s ia d a ły szareg w ie lk ic h ta rcz k o s tn y c h , tw o ­ rz ą c y c h w ie lk i g rze b ie ń .

O b o k ty c h o lb rz y m ic h p rz e d s ta w ic ie li g ro ­ m a d y g adów , k tó re b y ły z w ie rz ę ta m i ro ś lin o ­ ż e rn y m i, ż y ły i g a d y m ięsożerne, k tó re w n ie d łu g im czasie w y tę p iły te bezbronne o lb rz y m y

Z ty c h d ra p ie ż n y c h g a d ów za n a jg ro ź n ie j­

szego u c h o d z ił T y ra n n o z a u ru s . Z w ie rz ę to c h o d z iło na ty ln ic h n ogach, o p ie ra ją c się n ie ra z i na d łu g im o g o nie.

Do c h w y ta n ia zd o b y c z y s łu ż y ły m u p rze d ­ n ie odnóża, za o p a trzo n e w gro źn e z a k rz y ­ w io n e p a z u ry , k tó r y m i ro z s z a rp y w a ł n a p a d ­ n ię tą zd o b ycz.

Prócz g a d ów w o d n y c h i lą d o w y c h p o ja ­ w iły się i g a d y la ta ją c e w p o w ie trz u . J e d ­ n y m z ta k ic h b y ł P te ro d a k ty lu s , o w y d łu ­ żo n e j g ło w ie i u z ę b io n y c h szczękach. B y ły to p ie rw sze la ta ją c e krę g o w c e , po k tó ry c h d o p ie ro p ó ź n ie j m ia ły p o ja w ić się p ie rw sze p ta k i k o p a ln e .

W s z y s tk ie te o p isa n e z w ie rz ę ta ż y ły w e- p o ka ch g e o lo g ic z n y c h o d le g ły c h od naszej e ry o 100— 150 m ilio n ó w la t. D osze d łszy do n a jw y ż s z e g o ro z w o ju w o kre sa ch n a zw a n ych przez g e o lo g ó w ju r a js k im i k r e d o w y m u le g ły n a stę p n ie lo s o w i w ie lu in n y c h d a w n ie j ż y ją - c y c h g ru p z w ie rz ę c y c h , w y m ie ra ją c i u stę p u .

ją c n o w y m fo rm o m , k tó re o k a z a ły się le p ie j p rz y s to s o w a n y m i d o z m ie n io n y c h w a ru n k ó w życia .

II. N ajno w sze rozważania.

D laczego, o lb rz y m ic h ro z m ia ró w w ie lo ry b , za p ę dzo n y przez p o ła w ia c z y w w ą ską i p ły t ­ ką cie śn in ę , r a tu je się u cie czką na lą d ; gd zie n a stę p n ie n ie m a ją c m o ż liw o ś c i p ły w a n ia — m a rn ie g in ie ?

Ja k to — z d z iw ic ie się za p e w n e — czyż w ie lo r y b je s t ryb ą , żeby w y r z u c o n y na ląd g in ą ł z b ra k u p o w ie trz a ? P rzecież w ie lo r y b je s t p o tw o re m o d d y c h a ją c y m p o w ie trz e m , ja k w s z y s tk ie z w ie rz ę ta lą d o w e , w ię c d la ­ czego m ia łb y g in ą ć na lądzie?

Jest rzeczą z ro z u m ia łą i jasną, że d e lfin y i fo k i, k tó re d o s ta ły się w s ie c i ry b a c k ie , z a s ta w io n e pod w o d ą i n ie m ogąc się z n ich w y d o s ta ć , duszą się, ja k o z w ie rz ę ta o d d y ­ c h a ją ce p łu c a m i.

D la cze g o je d n a k te o lb rz y m ie w ie lo r y b y , muszą w y z io n ą ć ducha na lą d zie , te j p ra o j- c z y ź n ie w s z y s tk ic h ssaków ? O tó ż w ie lo r y b g in ie , ja k g d y b y u d u szo n y cię ża re m w ła sn e g o c ia ła ! Je g o w ła sn a o lb rz y m ia w aga skraca m u ż y c ie na lą d z ie !

P odo b n ie ja k d rze w a n ie m ogą rosnąć w g ó rę aż d o nieba, ta k w s z y s tk o co ż y je ma g ra n ic e sw e g o ro z w o ju . P ra w o to s to ­ s u je się ta kże i do c ia ł m a rtw y c h . Już A r - ch im ed e s w y p o w ie d z ia ł znaną i zu c h w a łą h ip o te z ę : — „ D a jc ie m i p u n k t o p a rc ia , a p o ­ ruszę z ie m ię !" O c z y w iś c ie , że m ia ł on na m y ś li d ź w ig n ię o o lb rz y m ie j d łu g o ś c i ra ­ m ie n iu .

Je d n ak d ź w ig n ia o ta k o lb rz y m ic h ro z m ia ­ rach, k tó re w y s ta rc z y ły b y do p o d w a że n ia zie m i, m u s ia ła b y n ie w ą tp liw ie zła m ać się od w ła s n e g o cię ża ru .

Ż y c ie o rg a n ic z n e je d n a k g in ie zn a czn ie w c z e ś n ie j. O g ro m c ia ła w ie lo ry b a , tak s iln ie

u ciska w n ę trz n o ś c i, że w p ro s t je zm iażdżą.

W ię c w ie lo r y b n a w e t na c z te re c h nogach, w ię k s z y c h od nóg s ło n ia , n ie m ó g łb y żyć na lą d zie , a t y lk o i l i t y lk o we w o d zie , k tó ra p o d trz y m u je c ia ło , n ie t y lk o z d o łu lecz ze w s z y s tk ic h stro n , m ogą ż y ć nasze z w ie rz ę ta o w adze w ie lo ry b ó w .

W ie m y przecież, że w o k re s ie ju r a js k im i k re d o w y m ż y ły o lb rz y m ie ja s z c z u ry i w lo ­ k ły sw e p o tw o rn e c ie ls k a na czte re ch a n ie ­ k ie d y ty lk o na d w ó c h n ogach. C z yżb y w ię c d o ty c h c z a s o w e tw ie rd z e n ia g e o lo g ó w m o g ły b yć o b a lo n e ty m fa k te m , że z p o w o d u sw e g o n a d m ie rn e g o c ię ża ru , o lb rz y m ie p o tw o ry p rz e d p o to p o w e n ie m o g ły ż yć na lądzie?

W c a le n ie ; g d yż ja s z c z u ry n ie n a le ż a ły — ja k się o g ó ln ie p r z y ję ło — do n a jw ię k s z y c h z w ie rz ą t ż y ją c y c h na zie m i. N a jw ię k s z y m je s t ra c z e j jeszcze o b e cn ie ż y ją c y p le tw o w y w ie lo r y b n o rw e s k i, o w adze 3000 ce tn a ró w , a d o ch o d zą cy d o 31 m e tró w d łu g o ś c i.

P rz e d p o to p o w y B ro n to s a u ru s d o c h o d z ił z a le d w ie do 25 m e tró w d łu g o ś c i. D łu ższym od n ie g o b y ł ja s z c z u r D ip lo d o c u s , k tó re g o d łu g o ść w y n o s iła 28 m e tró w . N a jw ię k s z y m je d n a k b y ł B ra u c h io z a u ru s , k t ó r y swą m ałą g ło w ę m ó g ł p o d n o sić na w y s o k o ś ć 12 m e tró w . N a u lic y s to ją c , m ó g łb y B ra u c h io z a u ru s za ­ g lą d n ą ć do o kn a m ie szka n ia z n a jd u ją c e g o się na 3 -cim p ię trz e . S z k ie le t ta k ie g o p o tę ż­

nego ja szczu ra z n a le z io n o w N ie m ie c k ie j A fr y c e W s c h o d n ie j, i o b e cn ie z n a jd u je się on w c a łe j s w e j o k a z a ło ś c i w B e rliń s k im M u ­ zeum P rz y ro d n ic z y m .

Je d n a k m im o , iż b y ły m n ie js z e od w ie lo r y ­ ba, ja s z c z u ry te n ie m o g ły b yć z w ie rz ę ta m i lą d o w y m i. N ie k tó rz y u cze n i u w a ż a ją za n ie ­ m o ż liw e , a b y s to s u n k o w o n ie d u że nogi, m o­

g ły u trz y m a ć p o tw o in e c ie ls k a ja s z c z u ró w . N a p o d s ta w ie z n a le z io n y c h s z k ie le tó w o d ­ tw o rz o n o jaszczu ra , z n o g a m i p o d o b n y m i do k r o k o d y lic h i b rzu ch e m w le k ą c y m po p ia ­

sk u ; je d n a k s k o n s tru o w a n y w ten sposób ja s z c z u r n ie o d p o w ia d a ł zasadom a n a to m ii d o ty c z ą c e j re s z ty cia ła .

W s z y s tk ie te tru d n o ś c i i w ą tp liw o ś c i w y ­ ja ś n ia n a jn o w s z a te o ria , w ie d e ń s k ie g o p a ­ le o n to lo g a O . A b la , k tó r y tw ie rd z i, że p rz e d ­ p o to p o w e ja szczu ry ż y ły — p o d o b n ie ją k d zisie jsze h ip o p o ta m y — we w o d zie . Prze­

b y w a ły w p ły tk ic h za to ka ch , ż y w ią c się w o ­ d o ro s ta m i p o k ry w a ją c y m i dno m o rs k ie ; i t y l.

k o dla z a cze rp n ię cia , n ie zb ę dn e g o do życia p o w ie trz a , w y c ią g a ły sw e c ie n k ie s z y je do g ó ry i m ałą g ło w ę nad p o w ie rz c h n ię w o d y . A b e l w ię c u trz y m u je , że te o lb rz y m ie ja s z ­ c z u ry ż y ły w e w o d zie i t y lk o n ie k ie d y w y ­ c h o d z iły na ląd, a b y z ło ż y ć ja jk a lu b p ogrzać się na sło ń cu .

T e o ria ta w y ja ś n ia p o n ie k ą d ż y w o t ja s z ­ czu ra zg o d n ie z p ra w a m i fiz y k i, p rz y czym b u d ow a a n a to m iczn a p o tw ie rd z a ten pogląd, g d yż n a w e t o tw o r y o d d e ch o w e są u m ieszczo.

ne na g ło w ie u g ó ry , p o d o b n ie ja k u w s z y s t­

k ic h ssa kó w ż y ją c y c h w w o d zie . R ó w n ie ż i n ie z w y k le d łu g a szyja z n a jd u je te ra z swe u za sa dn ie n ie .

W k o ń c u n a d m ie n ić n a le ży, że O . AbeJ s w o ją te o rią b u rz y — p o n ie k ą d — za c z a ro ­ w a n y ś w ia t n aszych b a je k i le g e n d o p a rty na w s p o m n ie n ia c h n a js ta rs z y c h lu d z i, k t ó ­ rz y w id z ie li ja s z c z u ró w i sm okó w , przed w ie . k a m i. W e d łu g A b la , ja s z c z u ry d o ż y ły czasu p o ja w ie n ia się p ie rw s z y c h m a ły c h z w ie rz ą t ssących, z k tó ry c h p ó ź n ie j p o w s ta ły h ip o ­ p o ta m y , s ło n ie i lu d zie .

O k re s k re d o w y tr w a ł d w a d zie ścia m ilio ­ n ó w la t. O k re s , w k tó ry m ju ż n ie b y ło ja s z ­ czu ró w , tr w a ł 60 m iłio n o w la t. A d o p ie ro przed m ilio n e m la t w o k re s ie d y lu w ia ln y m p o w s ta ł p ra c z ło w ie k . N a si p rz o d k o w ie w obec te g o w ża d n y m w y p a d k u n ie m o g li pam iętać o w y c h ja s z c z u ró w .

Ilustrowany Kurier Polski — Krakau, Redakcja; ul. Piłsudskiego 19 tel. 213-93 — W yd a w n ic tw o : W ie lo p o le 1 lei. 135-60 — P o crlo w e Konto C zeko w e: W arschau Nr.

r .

% V

< l a . rzypusemy ze

Osiągnięte W Y N IK I gwarantują za:

N a 2 5 mm długości

p o d w ó jn ie skręconego d ru c ik a

OSRAM przypada 3600 sp irali, które są skręcone ponownie ponad sto razy. To arcydzieło techniki

OSRAM da je rękojmię najwyższej wydajności świetlnej.

»OSRAM« oszczędza również prąd.

OSRAM

d u ż o ś w i a t ł a — m a ł o p r g d u .

o rzy sła j

c h ło p a k u p a d ł podczas z a b a ­ w y i ska le c zy ł ko lan o . Jak to K opatrzyć ? C zy może ta k ? y

A m o ż e l e p i e j k a w a ł k i e m H a n s a p l a s t u e lastyczn e go ?

P raktyczniej w z ią ć H a n s a p l a s t . O p a tru n e k z H an sap lastu jest elastyczny i n ie przeszkadza podczas b ie g a n ia . T a m u je k rw a w ie n ie , o d k a ­ ż a ran o i przyspiesza gojen ie.

fyinsaplzłst - eiastyęgjiy

Z OBROTU CZEKOWEGO

i O S Z C Z Ę D N O Ś C IO W E G O N I E M I E C K I E J P O C Z T Y W S C H O D U

Cytaty

Powiązane dokumenty

Zawierucha wojenna zataczając coraz szersze kręgi objęła ostatnio terytorium Indii i wzróciła znów uw agę św iata na ten niezw ykły kraj i jego duże

dziano, że ów potwór jest bardzo roztropny i dlatego nikt nie odważył się napadać na niego. Ponieważ jednak pokazywał się rzad­. ko, przeto podróżni

czaj blisko wybrzeży morskich lub na wyspach tworzą się szczeliny w głębi ziemi I na Jej powierzchnię wydobywa się rozżarzona płynna masa, zwa­.. na lawą

W świetlany krąg słońca wrzyna się czarna jak węgiel łarcza księżyca, posuwa się ona wyraźnie coraz bardziej, zasła­.. niając naszą gwiazdę dzienną,

A ciężka to była praca. W końcu ukazała się trumna, więc dobył resztek sił, odkopał, podważył wieko łopatę i zabrał się do bandażu.. Daremny trud. W

la cisty 1 znowu gromkie okrzyki tłumów, gdy u wjazdu do cyrku pojawia się... najautentyczniejszy dwór J.K.M. Karola IV I Gwar powoli przydcha, bo oto na dany znak wpuszczają

Rozrzucony na ogromnej przestrzeni szło 50 km', znajduje się Bukareszt wciąż Jeszcze w stadium przej- wym od miasta prowincjonalnego o charakterze wschodnim do nowo-

Pani Brignon, skarżąc się na ból głowy, przeszła do swego pokoju i niedługo potem panowie zostali sami. Niestety Henryk nie mógł udzielić żadnych informacji,