TL MBA
' -
‘
T U M B A O J C Z E N A S Z
OBRAZKI BRAZYLIJSKIE
NAKŁAD KSIĘGARNI ŚW. WOJCIECHA
POZNAŃ - ... WARSZAWA
Od czterech dni pada! deszcz — a sil- vas jęczał i płakał.
Zwoje lian, wiszące na imbuju prasta
rym, zdały się rozdźwięczoną lirą... gra
jącą ciągle aż do zdechu, prawieczną, wysnutą z dziejów puszczy nutę...
Padał deszcz... i załopotał podczas gdyby nietoperze skrzydło o liście z w i
sającej herw y, o drewniane pokrycie da
chu, a w dali kędyś nad Rio Claro w smu- tnem swem rozełkaniu półszeptem mó
w iła brakotinga mimoza...
Stała puszcza niema... Stała obmokła w dziewiczej nagości swych zielono- szmaragdowych kopuł. A w „kazie“ ...
w kazie było bardzo źle.
Roman w ielką stalową iglicą dzierz-
gał pono setny szew w pękniętem puśli-
sku. Ja zaś, do szpiku kości przemokły,
przerzucałem z kąta w kąt siodło i „pe-
legę“ .
Miejsca znaleźć nie mogłem.
Starałem się zdrzemnąć; p rzy s d o -
pielalych szczapach naw pół gasnącego ogniska buldog Box u ło żył swój w ielki, potw o rn y o przekrw ionych oczach łeb i zdawał się przeżywać jeszcze osta tnią swą k rw a w ą ucztę...
— H orra Sinjor! — Djavo! — zaklął nagle przez zęby Rom.
Leniw ie przeciągnąłem się na świeżo wynalezionem wpośród kazy a wolnem od strumieni deszczowych miejscu.
— No... co tam?
— Pada!
j— No pada.
— Si... a jeżeli tak dalej... popada?
— To popada...
— A jeżeli?
— Daj mi Rom spać, już i tak mam obrzydzenie — do tych deszczowych ugnębień, a jeżeli to jeszcze potrwa...
— To co?
— No, to dostanę m orskiej choroby, pomimo że przejechałem ocean. Hi, hi, hi!
— Czemu do djabła się śmiejesz?...
— Bo...
— Co; bo?...
— Bo jeżeli popada... to Rio Claro wzbierze, a jeżeli wzbierze... to wyleje, a jeżeli wyleje... a jeżeli wyleje?...
— Dosyć, psiakrew... no, to wyleje...
i koniec...
— Ale wtenczas nie... będzie... soli...
— 1
No, więc nie będzie...
— Ani pieprzu, ani szmalcu, ani ka- szasu, ani ty-y-y...
— Czego?
Tytoniu... gdyż nie przyjdzie „tro - pa“ ... i nie będzie co jeść!
— Et.!.
— Nie et... hi... hi, przyjechał sobie taki z Europy i myśli, że mu zaraz, bef
sztyk w puszczy sam się usmaży!
— Bój się Boga, Rom! — zerwałem się napoły z wygodnej, zajmowanej do
tychczas pozycji — co za głupstwa... bef
sztyk... W iesz co?.m ożebyśm y zjedli je
szcze tak coś na zapas. Hm?
— Można.
Po ch w ili rąbałem już- drzazgi pinjo- rowe z leżących w kącie bali, a Roman do zastygłego fiżonu rzucał paski świe
żo obmytej, zjełczałej słoniny.
I buchnął w izbie płomień suchych szczap, zlał na nas dobrodziejstwo ciep
ła, ja zaśl począłem fantazjować, jak zaw
sze, na temat dawnych, już szarych w pamięSci chwil...
— W iesz Rom, u nas w. Boguszynie to wieczór... tak. — Przychod'zi... eko
nom... w y trz e se na ganku w palce nos, b u ty w yskrobie o żelazo... „żeby to nie popaskudzić... boć nie żarty, jasny pan czeka, a zły, wiadomo; siwa okulała i sidem ko rc y owsa nijak w rachunku nie wychodzi.“
W staje ojciec od stołu — papierosa w palcach pokręci... tw ardy...
„E... chodźno tu —• muszę ci powie
dzieć...“
Cicho do gabinetu się wsuwa... a tam
— sąd Boży...
W jadalni pali się w ielka lampa w i
sząca, g ry fy czarne trzym ają jej klosz...
a nad nią kula, z które j dzieciakiem kra dłem śrut... czarna, ciężka... I rzuca lam
pa. deseń okrągły na bia ły obrus. - *
Aż tu jak „z łe “ do jadalnego wcho
dzi... Stanisław, kucharz, wiesz...
Podnosi matczysko głowę, na której grają w świetle pasma srebrne...
I... „starszy pan lubi — starszy pan nie lu b i“ ...
Barszcz z uszkami — paszteciki...
pieczeń cielęca...
— Pieczeń cielęca... — powtarza, gdy
by w rozmarzeniu Rom.
— I szarlotka z jabłek — kończę tr i
umfalnie.
— Szarlotka... — przez w ielkie rozma
rzone oczy Roma przechodzi nagły błysk złości... urwanym ruchem rzuca igłę, z ry wa się i drążoną w cedrze łopatką za
czyna mieszać zagrzany już fiżon...
a przez zęby sw ym meta-językiem sy
pie urywane, gdyby bez związku słowa...
— Et... tam... bo... komu chce się pa
pu, trutru... i czekoladek, to w Europie powinien siedzieć, a... nie...
— A czekoladki od Fruzińskiego nie zjadłbyś Rom?...
— Zjadłbym, no więc co?...
I tu nagle wybuchnął wielką kaska
dą śmiechu... Czekoladki od Fruzińskie
go i biedna nabrzmiała deszczem kaza,
a w niej my, to takie śmieszne zesta
wienie, że zataczamy się z uciechy.
Wtem, gdyby olbrzym a ramieniem podjęci, zerwaliśm y się na równe nogi...
— Cicho. C y t!
Box wytrzeszczy? w przestrzeń swe szerokie przekrwione ślepia, w arknął groźnie... rozdą? rozdwojony nos... prze
ciągną! giętki grzbiet... i przyciszonym skowytem zaw tórow ał naszej m yśli.
Niebezpieczeństwo szło od bezludzia
— od czarno-zielonej śpiącej, dżdżem okryte j puszczy.
Poprzez organową rytm ikę deszczo
w ych kropel do uszu naszych dobieg! ob.
cy dźwięk, obcy głos.
To... był... odgłos końskich grzęzną
cych w rozmokłej glinie kopyt.
Chwila... i już z sztucęrem, któ ry, by nie przemókł, tk w ił w kącie spow ity zwojem skór niew ypraw nych, wysuną
łem się na dw ór. jf |
. Złe s iły rozpętały się widać tej nocy;
deszcz falą niewidoczną a gęstą bił w tw a rz — w icher szarpał wiązaniami chaty i gdyby z gardła o lb rzym a ,''w yry
w a ł z dębu-imbuja p rze w le kły jęk!
Cicho, z palcem na cynglu posunąłem się ku „porton gow i“ ; za sobą słyszałem stłumione chlupanie wpadającego bosą
logą w kałuże Romana!
W tem od portongu rozległ się zlek- ka ochrypły, lecz dźwięczny m łody je
szcze głos:
— „Ode casa!“
— „Que este?“ — zapytał Roman.
— To ja Ord-'a, chodź tu pręidzej, bo zaw ory nie mogę o tw orzyć — a deszcz mam już w szpiku, — i koń ustał...
Szybkim krokiem minął mnie Roman, skrzypnęły otwierane w rota — i po chw ili rozsiodłany koń już się pasł na portejrze — a m y z gościem i warczącym wciąż Boxem wchodziliśm y do izby.
Buchnęło jaśniej ognisko, Roman za- krzątnął się, by nieoczekiwarremu goś
ciowi dać chociaż łyżkę gorącej stra
w y i suchą przyodziewę, ja zaś ległem na peledze i w patrzony w now oprzyby
łego — piłem wprost otaczającą mnie ze
wsząd cudną atmosferę przygód, — dla której porzuciłem tęi tak zwaną „daleką Uropę,“ dostatki, dom, pracę, siwe gło
w y sług i rodziców swoich...
Roman zaś tymczasem, rzuciw szy przybyłem u szmat suchej odzieży, mie
szał w kociołku, dmuchając zrzadka na zbierającą się pianę — i naonczas przy jasnem świetle ognia znajdowałem w zwróconych na nowoprzybyłego oczach iskrę jak gdyby tajonego po
dziwu.
Ogień płonął, trzaskając wesoło.
Orda pociągnął raz i drugi z ty k w y i opowiadał... dzieje burzliwego dnia...
—• Si sinjor, ukradli M alexy Tordilję, a Antoniow i Bac‘a i pojechali prosto na
•Vera Guarany... M usieli b y ł riogran- deńscy, nie tutejsi... W ziąć dwa konie najlepsze w bia ły dzień z p o rte jry;
chw aty chłopy, niema co! Ale bylibyśm y ich nasiedli tu gdzieś p rzy Dlorizonie, gdyby nie ten przeklęty deszcz... szkapy ślizgają się, aż na zadach jadą, — woda gdyby z kubła za kołnie rz leje, a gałąź to z prawa, to z lewa bęc w gębę; — to też skręciłem do was Romanie... przy- grzać się trochę...
—- No dobrze — m ruknął Rom — ale
kiego licha ciebie poniosło? Tw oje konie
czy co?
—• Znasz mię Roman nie od dziś, nie jeden garnek fiżonu w serrach z sobąś- m y zjedli, a jeszcze pytasz?... toć gdzie awantura, tam i Orda być musi...
— Aż kiedy ka rk skręcisz — albo kulę1 połkniesz... hm...
— Na pohybel, wszystko się zawsze dobrze kończy.
— Czy i ta też skończyła się dobrze?
rzekłem, wskazując na dłoń prawej ręki u której brakło mu dwóch palców...
—- No, ta b yła mniej fortunna...
— A na im ię je j „Tum ba“ — w yce dził Roman biorąc znów do ręki igłę.
Orda o tu lił się szczelniej w palę — końcem buta popraw ił obsuwającą się głownię, i przy wtórze niemilknącego w ichru począł m ów ić:
„Inna to w tedy b yła Parana... ko- lonij na lekarstwo, a te, które b yły, stło
czone w jednym kącie; kolej żadna nie w darła się jeszcze w głąb, a Indjanin nie tak jak dziś ginął gdzieś w gąszczach, ale pilnow ał swoich terenów — i mścił się za każdy zrabowany cal.
Nie b y ło „vin h a do porto“ , wend, ani
sztucerów repetjerowych...
Tak... tak... lepiej... człowiek żył...
lecz o czem to ja?... aha... otóż zbierałem w tedy herwę z kaboklami — robota była dobra, ostra... aż i przeszedł czas k o lt‘y, C ały zbiór zabrały m uły do San Paulo, a jam począł się oglądać, by w serrach choć szałas jaki postawić, żeby porę deszczów przetrzymać...
W ybrałem miejsce w Esperansa, spu
ściłem parę pinjorów ładnycti — nadar- łem klinem łat, aż i po paru dniach ka- za pod strop gotowa... M yślę sobie:
dach z liści palmowych położę... dobrze będzie...
Ale po paru dniach słyszę: uździenica brzęczy, tupot koński idzie przez las ku mojej kazie.
K i djabeł? aż tu z lasu na marnej ko
bylinie chłopisko wyjeżdża ogromne i prze prosto ku mnie. Łeb lniany, wą- siska bure, a oczy, co je Pan Bóg z nie
ba skręcił i Mazurom wsadził. W raz po
znałem, że polski chłop.
— Pochwalony!
— Na wieki...
— Pan ci je Orda?
— Ja, a bo co?
— Bo widzicie, panie, ja tu do was we frasunku po rade... Bo to niby, m y tu na kolonije •— ale nam się nie w id zi — dały nam inzieniery une szakry, ale ziemia licha, las lichy, a już tra w y to bydlak py
skiem nie chyci, /chyba bryzelski muł.
Pomsta boska i tyło... To m y tu ostawać nie chcema...
— No w ięc co?
— W net woma powiem... bo to, tu gadał jeich jeden bryziljan, niby kabo- klo, że za Iguasse zaraz to i las k w a rd y je, i ziemia galanta i tra w a to w pupas rośnie... U radziły m y pomiędzy sobą do was panie na poredzenie przyńść, a i pro
sić, oobyśta z noma pośli... zaw dy raźni...
Podobał mi się chłop... ale też mu pra
w ię : _ i
— A wiecie w y, ojcze, że za Iguassu Indjanie, a gdzie Botokudy, to nie prze
le w k i — zginiecie w y tam marnie...
Podrapał się w, głowę Mazur, śle
piami łypnął, splunął...
— T y li światem prześlakowali, nie
zginęlim, i bez Wielgie morze przejecha-
lim, nie zginęlim, to i chyba za unym
Jguassem nie zginiem, a tam pedał ten
jeich niby kaboklo, że i las k w a rd y jest i ziemia galanta i traw a w pupas...
Spojrzałem raz jeszcze na skończoną już prawie kanę... a no, wola Boża:
— Pójdę z w am i!
I tak zostałem „guidem “ tej garści pol
skich rozbitków... A byłaż to ci droga, b yła — oj była...
Dzieciaczyny na mułach wycieńczo
ne, chude — kobiety ciężarne, na płacz się zbierało', a dobytek ca ły trochę szmat, narzędzi, parę kro w in lichych...
Szliśm y dnie całe, pikadę tnąc na noc
legi, nad strumieniami stawali... aż na je
denasty dzień błysnęła Iguassu by wstęga - Przepraw a straszna, no i komec biedy...
‘ W y b ra ły sobie moje chłopy miejsce dobre, las bujny: imbuj, pan-de-leite, sapopena... a dołem nad rzeką żyzny kamp... W y b ra ły sobie i z siekierami na las poszły, aż huczało od cięcia olbrzy
mów... ale też i kolonja jak na drożdżach rosła.
Stanęły chaty rzędem nad kampem,
portongi ciosane, pogrodzili p o rtejry
z paproci, a k tó ry pilniejszy to i z pin-
jora klinem nadarł.
Pobłogosławił widać Bóg, i miija za
zieleniła się bujna, a battaty na świeżych rosach — jak węże.
A jam powoli do nich p rzyw yka ł, boć to człek z kraju dawno, — a w kolonji jakby we wsi polskiej; — wieczór p rz y j
dzie — gospodynie drób zwołują, dzie
ciaki w koszulinach z psami się gonią, bydło z kampu do obejścia ciągnie, tak jak w dalekiej — w Polsce...
Pilnowałem kolonji nocą i dniem, lecz 0 czerwonych ani słychu, więc też po
w o li niepokój gasł; wybudowałem sobie ty lk o chatę u stóp silvasu, żeby na wszystko oko mieć — i złego nie puścić.
Aż tu przyszło złe...
Spłynęło z wichrem i deszczem takim jak dziś.“
U m ilkł Orda na chw ilę — Roman podsunął mu ty kw ę z kaszasem... wicher z dżdżem uderzył w ściany kazy...
„Stare dzieje... stare...
B yło to jakoś pod wieczór, deszcz lał jak z cewki, a w ia tr szamotał borem 1 chatą i łk a ł n ib y człek.
Tumba. — Ojcze nasz.
W róciłem z obchodu i zjadłszy tro chę fiźonu, wziąłem się do splatania las
sa — nie szła m i robota... czasem się coś człeka uczepi, za gardło chw yci i trz y ma... wspomnienia czy jaki czort? Rzuci
łem tedy rzemienie, zapuściłem matę wejściową, a sam na siodło głowę i do snu...
Leżę tedy, leżę, a Zasnąć nijak;
a przez głow ę obrazy płyną — to matka, to d w ó r w Boremlu taki, jakim go żegnał w ostatnią noc.
W słuchałem się w las, w muzykę w i
chrową. K to tyle czasu w puszczy ż y ł
— każdy dźwięk — szept każdy rozumie, a gdy się silvas rozegra, gdy odwieczną melodją rozjęczy, tedy człow iek nieraz podpowiedzieć rad, lub przyklasnąć — a właśnie tak grał tedy silvas...
Nagle dobiegł uszu moich dźw ięk — kró tki, szorstki, obcy — coś co nie z mu
z y k i wichrowej.
C a ły zmieniłem się w słuch — powtó
rz y się, czy nie pow tórzy?...
Aż tu ze dw oru: chlup! potem cisza,
potem znowu chlup... i chrzęst jakby
rozcieranej ziemi — ani gadania, pełznie
coś ku kazie. Sięgnąłem ręką po „colta“ , odwiodłem kurek, pociągnąłem palę pod szyję i czekam leżąc...
W tem mata w wejściu unosi się po
woli, i wpełza do chaty coś, ni człek, ni zwierz. Nie było na co czekać dłużej, podniosłem rękę, w ym ierzyłem w ciem
ności do pełznącego i — bach...
Naraz jak to coś krzykn ie ! Kobieta nie kobieta — dziecko nie dziecko. Znasz t y mię Roman tyle lat, nie jestem tchó
rzem, lecz w tedy w łosy stanęły m i na głowie. Chwytam za hubkę, by ognia skrzesać, gubię krzesiwo, znajduję krze
siwo, gubię stal... a to coś jęczy i łka, płacze i narzeka w obcym, gardłowym języku...
.Wreszciem skrzesal ognia, w rogu kazy dziewczyna leży, Botokudka, z pra
w ej pachy k re w cieknie strumyczkiem na falujące piersi; głupio m i się zrobiło, boć to takie młode, nie mogło mieć w ię
cej, jak szesnaście lat...
Do niej tedy, b y opatrzeć, a znaki ro
bię, że nie ma się czego bać. Ledwiem się zbliżył, a ta lewą ręką za nóż, co le
żał wpodle, i na mnie zę strasznym k rz y -
2*
Idem; nie było rady innej, musiałem związać.
Aż piana z ust jej szła w w ysiłku , zę
bami zgrzytała jak piłą, a w oczach to ciekawość, to strach, to straszny jakiś błysk.
Opatrzyłem tedy jak mogłem, kocem' p rzykryłem , a sam do kolonji powiedzieć, żeby się na baczności m ie li; obszedłem potem wszystko, nawet w las się w szy
łem, czy też śladów nie znajdę, że to je
dna tu przecie nie przyszła. — Ale gdzie ? wicher, deszcz — zeszło mi na tern do rana, i w róciłem do kazy przemoknięty, nic nie znalazłszy.
A w kazie mała leży i zębami po da
wnemu zgrzyta, jeno widać, gorączka ją rozbierała, gdyż trzęsła się całem cia
łem, no i rana obrzękła. Schyliłem się by opatrzeć, dziewczyna ładna była, choć czerwona. O patrzyłem ranę, herwą ją napoiłem. T ylko m rozwiązać nie mógł, bo się rzucała jak kot.
A żem to ja ją skrzyw dził, w ięc teraz naprawić to chciałem; zawsze to prawie dziecko, nie odchodziłem nigdzie, opa
tryw ałem , karmiłem, a po prawdzie tom
też i pomyślał, że się oswoi zczasem, może i ostanie, zawsze kobieta, — a ła
dna była...
Oj — bodajbym był' prędzej sam zgi
nął, niżem to podle do chaty wziął...
M inął tak tydzień, rana zabliźniła się zupełnie, ty lk o z tern oswojeniem szło słabo*, a w oczach m iała zawsze patrząc na mnie skrę dziwną, tak że mnie aż strach brał...
Jednego dnia w południe herwą ją poję, a ta zębami za rękęl ugryzła.
Takaś ty ścierwo, myślę, w zięła mię złość, rozciąłem rzemienie na nogach, rozciąłem na rękach i pokazałem na las:
chcesz — idź. A sam za sztucer i nad rze
kę się* powlokłem. B y ł straszny skwar, skręciłem tedy z nad rzeki, przeszedłem wpoprzek kamp — by do silvasu się do
stać, może co zabić się da... łaziłem tak do wieczora... aż pod wieczór zabiłem kozę i powoli ku domowim się miał...
Słońce zachodziło; nad rzeką — stad
kami p rze la tyw a ły paty, ówdzie sara- kura krzyknęła w wodorostach, zasze-
•leściał jaszczur w trawach — a gdym
spojrzą} na cały przepych p rzyro d y sza
lejącej orgją barw, tom se jednak pomy
ślał, że u nas tam na Ukrainie ani to pię
kne takie, ni w b a rw y bogate — lecz droższe jakieś, cieple, bardziej swoje — a dziewczynaby się znalazła na żonę mo- drooka o kosach długich, coby nie gryzła po ręku. Smutno mi było...
Idę tedy brzegiem lasu; a dom już b li
sko, jeno pasek karatuby odeń mię dzielił.
Naraz patrzę a nad karatubą, tam, gdzie stała moja chata ■ — dym, wyraźnie dym w górę idzie...
— Masz za serce — pomyślałem so
bie — niedość, że poszła, jeszcze kazę ścierwo spaliła.
Przedarłem się szybko przez gąszcze i biegiem...
Patrzę — chata stoi, ogień się pali pod garnczkiem, a w progu moja Bo- tokudka siedzi, między kamieniami man- jokę trze.
D ziw mię zdjął, a ona pokazuje na sie
bie palcem, i m ów i: Tumba... widać, tak zw ali ją u swoich, No, i została ze mną...
Niechby... Jak ksiądz do kolonji zajedzię,
to ją ochrzci i ślub potwierdzi.,,
Coraz się lepiej kolonistom w iodło;
k ro w y c ie liły się dobrze, już i świń m ieli po parę, a poletki głęboko w las szły; ty l
ko ze mną już nie b y li jak w p r z ó d y .
Coś gdyby cień padł między nas, nic nie m ó w ili wprawdzie, ale ani po radę, jak dawniej, ani na gawędę.
Nie strzym ałem też, i raz gdym z Ma
teuszem, starszym w kolonji, od lasu szedł, pytam :
— Co w y ludzie cierpicie do mnie?
— Chcecie prawdy, Orda — powia
da — to wam rzekę: nie po chrześcijań
sku czarnego djabła w chałupie trzymać,
— jeszcze nieszczęścia onym i na nas ściągniecie, a sami zmarniejecie też.
W zruszyłem jeno ramionami.
A on dalej:
— W ygnajcie — p ra w i — oną w lasy póki czas,
Złość mię wzięła na takie gadanie, bo jakże tu nawet wygnać, kiedy miała mat
ką zostać, a zresztą po prawdzie to i przywiązałem się do niej; wiadomo, ko
bieta w puszczy...
M inęło znów pół roku —- urodziła mi
Tumbą chłopaka zdrowego jak rydz
a sama po chacie się krząta, manioki na
sadziła, batatów i m ilji; nieźle nam było.
Jedna bieda ■ — z mową — po polsku nau
czyłem ją najkonieczniejszych słów paru, lecz sam z jej gardłowego narzecza nie rozumiałem nic.
Kolonji pilnowałem po dawnemu, a że to przecież Tumba z księżyca nie spa
dła, więc nawet baczniej...
Aż tu raz poszedłem z flintą do lasu na zwierza.
Upalny b y ł dzień okrutnie — jakby się niebo roztopiło i lało ołowiem na kamp i las...
Nawet jaszczur w traw ie nie zasze
leści, ani ptak nie zaśpiewa...
— Szkoda mego łażenia — pomyśla- tem — i'ta k z tego nie będzie nic.
W ięc powolutku w róciłem do chaty...
W chacie dzieciak spowinięty leży na macie i piszczy, a Tum by niema. — Gdzie też ta poszła — pomyślałem, i złość mię wzięła, m ogły dzieciaka m ró w ki zjeść;
w ięc nie, żebym to ją o co podejrzewał,
lecz tak oto z nudów raczej znalazłem
je j śląd i idę...
Aż mię ślad zaprowadzi} nad stru
mień, co przepływając pod lasem, dalej wpadał do Iguassu; nachyliłem się, prze
szła przez strumień czy nie przeszła?
Nagle w zro k mój pad} na coś, co kre w zm roziło mi w żyłach... Ślad Tum by złą
czył się z drugim, a tamten, stopa pła
ska, szeroka — w ie lki palec odstający...
Jezusie! Botokud.
Ładna sprawa — gotow i na kolonję się zw a lić; a kto będzie winien — ja!
Śladem 'tedy przeciągnąłem, pół pełz
nąc pół idąc, ażem za krzakam i kaprifo- Ijum dziwną, gardłową posłyszał ich mo
wę.
Wsunąłem głowę m iędzy krzaki, pa
trzę — siedzi w kucki Tumba, naprzeciw niej czerwony, pióra na głowie, opasany skórą, w ręku łu k — p ra w i coś w tern gardłowem, chrapliwem narzeczu, a Tum
ba słucha i głową kiw a.
Nie b yło na co czekać dłużej, gdyż
z rozm ow y nie rozumiałem nic. W ięc też
wycofałem się, pełznąc z zarośli, zatarłem
wszystkie swe ślady, siadłem przed chatą
i czekam.
Nie minął kwadrans, aż tu od stru
mienia Tumba idzie, ty k w ^ z wodą na głow ie niesie, w biodrach! się kołysze.
— Tumba — krzyknąłem — gdzieś b yła ? dziecko płacze.
A ona ręką na ty k w ę wskazuje, po
tem na strumień i m ów i śmiejąc się:
— Nieść woda!
Pasja mię w zięła za łgarstwo.
— Łżesz, suko — łżesz!
Zaciągnąłem ją do drugiego śladu nad1 strumień.
— A to co? gadaj!
I uderzyłem pięścią w kark.
Wtenczas po raz drugi zobaczyłem w jej oczach ten dziki, w ściekły błysk, taki, jak w oną noc burną, gdym sznu
rem ją wiązał.
Nie odrzekła nic, a gdym rękę pu
ścił, zaw róciła i poszła ku chacie.
Nie b yło innej rady, trzeba b y ło do kolonji iść i ostrzec, by się na baczności mieli. W ięc sztucer zarzuciłem na ramię i poszedłem. Pod wieczór się miało, b y
dło już zeszło z kampu, przed domami
gw ar i życię.
Zaszedłem tedy prosto do starego Ma
teusza i mówię mu:
— Źle, ojcze, Botokudy są.
— Jak, skąd?
Dopiero powiedziałem mu wszystko i o Tumbie też.
Zafrasował się stary.
— A m ówiłem wam, Orda, że nie
szczęście ściągniecie — powiada. — Ha, no cóż — wiadomo, człow iekow i jednemu źle żyć, ale trza b yło co inszego brać — księdza ,tu niema, prawda, aleśta w y człek uczciwy.
Zam yślił się stary...
— Chcecie — m ó w ił dalej — dziecia
ka, choć gniady, odchowa moja baba, a w y choćby i moją Zofkę bierzcie, może da Bóg, ksiądz kiedy zjadzie, to da ślub
— uszanujecie jeno podczas kre w uczci
wą — a onego djabła gnajcie precz, póki czas. Coby zaś za późno nie było. Juści Botokudy widać podchodzą, aleć może nas Pan Jezus nie opuści, i pilnować się będziern dobrze... No co, Orda?
Ścisnąłem staremu rękę, obiecałem z odpowiedzią przyjść.
W chałupie Tumba w kącie siedzi, ..spojrzała na mnie.,.
dziecko karmi,
M inął dzień jeden — drugi — spo
kojnie przeszedł tydzień, dwa... a Botoku- dach ani słychu, aż też i pierw szy strach przeminął.
A właśnie w ypadła m i jazda w serry do Antonia O iive iry, gdziem składzik z prochem i innemi zapasami miał.
Zebrałem się do drogi, zawołałem Tumbę i m ów ię:
— Dzieciaka i chałupy pilnuj, krot- wom soli na portejrze syp i nie łaź mi w las, pamiętaj! ja za trz y dni wrócę.
Zajechałem też jeszcze do Mateusza na kolonię, żeby beze mnie lepiej się strzegli...
U O iive iry zeszło m i trochę dłużej, bo i Kaja b yła i muła kupiłem na kampie, aż też piątego dnia na muła kargę z solą i zapasami w łożyłem i jazda do domu.
Droga szła mi składnie, a na drugi dzień w odwieczerz dojechałem już do miejsca, skąd zakręt Iguassu i santa-ka- taryńskie brzegi widać. Do kolonii było nie więcej, jak dwie „le g u ‘y “ , więc pomy
ślałem sobie: odpocznę, konie popasę, a po
tem ostro jadąc pa wieczór będę w domu.
Hozsiodłałem tedy konia, z muia kar- gę zdjąiem, a sam na górze ieżąc, patrzę na lasy, co pode mną falują, by morze.
Aż dziw tak cudownie, zdała 'Salto Grandę w mgłach wodnych i tęczach, a brzegiem rzeki silvas nieprzebyty szmaragdową pełznie linją.
Gdym tak po lasach okiem toczył, pa
trzę, a w jednem miejscu dym — jak gdyby nad naszą kolonją — coś złego mię tknęło, ale że właśnie czas rosówki b y ł i palenia, więc myślę sobie: na pewno za w ilgotnie podpaliły chłopy, to też i dym taki gęsty. Jednak już spokój licho wzięło— skoczyłem na konia i w drogę.
Ujechałem tak z ośm kildm etrów — a do kolonji jedna była tylko pikada i to wąska. Na zakręcie od pikady, jakby dru
ga ścieżka w las id /ie i to nawet fakiem nie cięta: znów mię coś kolnęło. Schyli
łem się z konia — ludzkie ślady butów ; zwolna ruszyłem śladami, a serce biło we mnie jak dzwon. — Ujechałem tak parę staj schylając się, a na ślady patrząc, ale tu, gdym głowę ku górze podnosił, ude
rz y ł mnie m o kry liść po tw a rz y — ob
tarłem ręką, patrzę — k re w ; spojrzałem
po liściach — krew , na jednym, na drugim, trzecim ; już też wiedziałem, że nieszczę
ście; w biłem koniow i w bok ostrogi i wskok gąszczem. Aż tu koń chrapnął, w bok skoczył; patrzę — wpoprzek ście
żyn ki W a w rza k leży — Mateuszowy syn; leży... łeb siekierą w dwóch m iej
scach rozwalony, pazurami drze ziemię, nogami kopie — kona. „
Jak szalony skoczyłem z konia i pod
biegłem ku leżącemu.
— W aw rzak, na rany Chrystusa, W a w rza k!
Zamiast ratować, oszalały trząsłem nim b y trzciną.
— W aw rzak, bracie, kto to zrobił, — kto?
Na usta umierającego1 w ystąpiło tro
chę k r w i z pianą — snać się siłow ał.
— K to?
Schyliłem się, b y lepiej słyszeć, i posłyszałem. Z m artw iejących w arg chrobot jeno w ybiegł, alem ja go zrozu
m iał — o! i jak zrozumiał. — Powiedział:
„Tum ba.“
Nie było już co ratować. Skoczyłem na
bajo, jak szalony popędziłem ku kolonji-
61
— Może się jeszcze bronią, może bro
nią, o Chryste!
Jeszcze jeden zakręt i zobaczyłem ko- lonję — nie, nie kolonję, ale kupę gruzów i popiołu, porozwalane portongi, porznię
tą trzodę i drób i strasznie okaleczone trupy. — Przed swoją zagrodą Mateusz stary leżał z roztrzaskaną czaszką, trz y mając w ręku, odłamany widać w obro
nie, kamienny grot dzidy.
Jak błędny poszedłem ku zgliszczom swojej chaty, trzym ając oburącz głowę.
Na dróżce ku strum ieniowi przebity nożem dzieciak mój leżał okrw aw iony, siny. Spojrzałem na nóż, i ry k w y d a rł mi się z piersi — znałem ten nóż, dobrze znałem; sam oprawiałem go w drzewo dla niej — dla Tumby.
Nadeszła noc, a jam wciąż siedział nad ruiną chaty, gd yb y odurzony bólem
— i... nie daj Boże nikomu nocy podo
bnej.
Co chw ila obsuwała się dopalająca
belka, siejąc tysiące iskier i padając
z trzaskiem — a z gęstego mroku szły
do mnie długim szeregiem skrwawione
postacie tych, któ rych gdyby na zgubę tum p rz y w ió d ł: Mateusz, koloniści, ko
biety, złote g łow iny dzieci... i w każdym szeleście, w każdem stuknięciu k ro k w i ję k:
— T yś to nas zgubił!... t y ! ty !
Aż, gdy począł rzednąć mrok, a p ie rw sze brzaski różowością św itu zalały zgli
szcza, przerzuciłem sztucer przez ramię i poszedłem tropem w las — po zapłatę...
Szli pewni siebie, nie obawiając się pogoni, kupą prowadząc zdobyczne b y dło.
Uważnie zbadałem ślady i na złotym piasku znalazłem lżejszy odcisk małej ko
biecej stopy — b yła z nimi...
Szedłem śladami dzień cały — siłą w o li i mięśni... a trop b y ł coraz śwież
szy i świeższy... Jeszcze godzin parę i doścignę — a wtedy...
Z a trzym yw a li się dwa razy. Na oby
dwóch miejscach znalazłem szczątki i ko
ści bydlęce; posilali się widać.
M ogło ich być ze czterdziestu-— lecz
co m i znaczyło czterdziestu, gdym szedł
po zapłatę.
m i trzym ać się śladów w ciemności, w re
szcie musiałem stanąć. W yciągnąłem się pod drzewem i cicho planowałem zem
stę.
— Dostanę ją w ręce, przebóg, tego p o tw o ra !
Zachciało mi się palić, a kto, jak ja, lata przeżył w lasach samotny, ten zro
zumie, czem dla człowieka jest fajka.
Naskrobałem pocichu fumy, nabiłem lulkę, zebrałem wreszcie zeschłych liści garść i patyków i skrzesałem ognia.
B łysnął płomyczek, zajął się chróst i m alutki ogieniek ośw ietlił polankę, na której leżałem; pociągnąłem raz i drugi z rozkoszą.
Nagle do uszu mych dobiegł szelest.
Spojrzałem w tę stronę i zamarłem.
Od lasu ku mnie wyprostowana, śmie
jąca, lekko kołysząc się w biodrach, szła Tumba. Na szyi jej błyszcza! na
szyjnik jakiś, w ręku trzym ała siekierę.
Chwyciłem za fak i rzuciłem się ku niej.
W tem zdradliw y świst przeszył po
w ietrze — znałem go dobrze... lasso;
chwila, i skrępowany leżałem na ziemi.
Tum ba.— Ojcze nasz.
8W idziałem Tumbę, jak podeszła i rze
kła coś w gardłowem narzeczu. Czte
rech czerwonych poniosło mię za nią w gąszcz.
Nieśli mię tak z pół godziny. W resz
cie'przez liście błysnął płomień kilku og
nisk — stanęliśmy w obozowisku.
P rzy jednem z ognisk siedziało trzech niby wodzów w pióropuszach i skórach.
Do nich podeszła Tumba, mówiąc coś szybko i wskazując na mnie ręką.
Oj pomnę tę chw ilę dobrze, choć wiele równie strasznych przeżyłem później;
lecz tu gdyb y nóż w ra ziła m i się1 w serce m y ś l:
— Muszę umierać.
I to (śmiej się ze mnie Rom) umie
rać daleko od swoich. O trupie moim, le
żącym gdzieś w puszczy, nie pomyśli n ik t na tej całej przeklętej pó łku li; a jeżeli ktoś zapłacze, jeżeli westchnie — to tam w dalekiej zamorskiej Ukrainie mojej.
Tymczasem jeden z wodzów w stał i podszedł do mnie.
— Bianco — zaczął mieszaniną portu-
galsko-indyjską, i m ówić coś począł w y -
trząsając nade mną dzidą. Wreszcie schylii się, dotykając ostrzem mej piersi.
Nie w ytrzym ałem i całą siłą młodej piersi, całą furją wezbranego buntu plu
nąłem w miedziany pysk.
Indianin rykn ą ł jak ranny zw ierz:
— „H a ! para a mortem — para a tumba.“
I uderzył mię drzewcem w głowę.
Traciłem przytomność ogłuszony i nagle, jakby ostatni błysk świadomości, gdyby iskra elektryczna przebiegło mi przez mózg: „Tumba, wszak to w mieszanem narzeczu znaczy mogiła — grób.“
W idziałem ją jeszcze gdyby przez mgłę, schyliła się przeklęta, ujęła mocno dłoń mej prawej ręki i wolno prowadziła nożem po stawach palców...
Przeszył mię ostry ból — zemdlałem.
Kiedym się ocknął, b y ł świt. W yga
sły ogniska; nie było już Indian w pióro
puszach ni Tumby. Daleko w lesie w y ł graszaj i szakal.
Praw a moja ręka leżała w kałuży k rw i, a obok mnie w traw ie bielały dwa odcięte palce... słaby byłem .“
Skończył Orda.
3*
Drzem iący Box zatopi! cały pysk w ciepłym popiele ogniska, Roman zasy
piał, wsparłszy na siodle głowę, a za ścia
ną zwoje lian na imbuju prastarym g ra ły rozdźwięczoną lirą prawieczną pieśń i w smutnem rozełkaniu półszeptem mó
w iła brakotinga mimoza.
Kazą wstrząsał wicher, niosący stru
mienie deszczowe.
Południe było.
Sionce ostremi, pionowemi strzałami rozdzierało otaczający namiot gąszcz lian; złoto-różową plamą kładło się na zmielonym kopytam i stada bazalcie w ą
skiej pikady i paliło każdy strzęp liścia, każdy ociekający żyw icą sęk. Nawet bia
łe k w ia ty pękającego silv'as caprifołium jakby obumarłe tu liły swe płatki, zw ie
szając w półdrzemce zielony bujny liść gałązek.
W namiocie, gdzie leżało nas kilku we właściwem o tej porze gauczosowi rozleni
wieniu, b yło jeszcze goręcej. Z pod przym kniętych powiek przyglądałem się nadpę- kniętemu szw ow i namiotu lub też sennie krążącym rojom w ielkich zielonych much, uprzykrzenie brzęczących nade mną...
Oddychałem z trudnością skwarnem przesyconem zapachem leśnych ziół po
wietrzem.
— A! a! a!... — rozlegało się jeno co czas -pewien ziewnięcie, i wpołsenny, zgnębiony upałem pastuch w yciągał się wygodniej na rozpostartej baranicy cza
praka, odruchowo podciągając siodło pod głowę.
W przyrodzie całej była wielka i m artw a cisza „złych godzin“ jak je na
zyw a Brazyljanin... cisza upalnego letnie
go dnia.
Nawet cykady zw ykle ćwierkające w trawach zaciekły jak gdyby dotknięte wrogą mocą słońca... Jaszczur zasnął w ocienionej skalą jamie, nie przesunął się graszaj — szakal złodziej, a papugi, nastroszywszy pióra, osowiałe drzem ały w konarach odwiecznego czarnego imbuj-i i na koronach nielicznych tutaj pinjorów .
Konie, rozsiane zw ykle szeroko po stepie, pozbijały się w gromady w cieniu nielicznych palm i „pan-de-leite“ i założy
wszy jedne drugim g ło w y na kłęby, oga
n ia ły się od bąków ciężkiemi splątanemi pełnemi ostów i „bodjaków “ ogonami.
— Laurinto!
— E... hum!...
— Laurinto! w staw aj i jedź na objazd.
— Słońce... paträo!1)
— No więc co? Myślałeś, że słońce spać pójdzie nim tw oja kolej przyjdzie, barani łbie!
— O ooL.
— W staw aj!
I po ch w ili z pod obramowanej linją a ra tika rji polany akampamenta ode
rw a ł się pojedyńczy jeździec i wyciągnię
tym galopem ruszył w w ielki, kwiecia i tra w prężnych pełen step.
— Buene! (dobrze) — pomyślałem so
bie, wyciągając się na peledze, i znów b y ła cisza...
— Paträo — rozległ się nagle szyder
czy starczy głos i równocześnie zwiędła, do liścia jesiennego podobna ręka uchyliła matę przy wejściu.
— Paträo!
— Co tam?
Antonio odchylił matę szerzej prze
rzucając przez zwisające nawpół bez
władne ramię i sepleniącym głosem za
kom unikował :
—1 Od stepu jedzie ktoś, może kapitao?)
— Kto?
’ ) 2) P a t r ä o c z y t a j — p s t r ą ; k a p i t a o — k a p i t ą .