• Nie Znaleziono Wyników

Tumba ; Ojcze nasz. Obrazki brazylijskie

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Tumba ; Ojcze nasz. Obrazki brazylijskie"

Copied!
62
0
0

Pełen tekst

(1)

TL MBA

(2)

' -

(3)
(4)
(5)

T U M B A O J C Z E N A S Z

OBRAZKI BRAZYLIJSKIE

NAKŁAD KSIĘGARNI ŚW. WOJCIECHA

POZNAŃ - ... WARSZAWA

(6)
(7)

Od czterech dni pada! deszcz — a sil- vas jęczał i płakał.

Zwoje lian, wiszące na imbuju prasta­

rym, zdały się rozdźwięczoną lirą... gra­

jącą ciągle aż do zdechu, prawieczną, wysnutą z dziejów puszczy nutę...

Padał deszcz... i załopotał podczas gdyby nietoperze skrzydło o liście z w i­

sającej herw y, o drewniane pokrycie da­

chu, a w dali kędyś nad Rio Claro w smu- tnem swem rozełkaniu półszeptem mó­

w iła brakotinga mimoza...

Stała puszcza niema... Stała obmokła w dziewiczej nagości swych zielono- szmaragdowych kopuł. A w „kazie“ ...

w kazie było bardzo źle.

Roman w ielką stalową iglicą dzierz-

gał pono setny szew w pękniętem puśli-

sku. Ja zaś, do szpiku kości przemokły,

przerzucałem z kąta w kąt siodło i „pe-

legę“ .

(8)

Miejsca znaleźć nie mogłem.

Starałem się zdrzemnąć; p rzy s d o -

pielalych szczapach naw pół gasnącego ogniska buldog Box u ło żył swój w ielki, potw o rn y o przekrw ionych oczach łeb i zdawał się przeżywać jeszcze osta tnią swą k rw a w ą ucztę...

— H orra Sinjor! — Djavo! — zaklął nagle przez zęby Rom.

Leniw ie przeciągnąłem się na świeżo wynalezionem wpośród kazy a wolnem od strumieni deszczowych miejscu.

— No... co tam?

— Pada!

j

— No pada.

— Si... a jeżeli tak dalej... popada?

— To popada...

— A jeżeli?

— Daj mi Rom spać, już i tak mam obrzydzenie — do tych deszczowych ugnębień, a jeżeli to jeszcze potrwa...

— To co?

— No, to dostanę m orskiej choroby, pomimo że przejechałem ocean. Hi, hi, hi!

— Czemu do djabła się śmiejesz?...

— Bo...

— Co; bo?...

(9)

— Bo jeżeli popada... to Rio Claro wzbierze, a jeżeli wzbierze... to wyleje, a jeżeli wyleje... a jeżeli wyleje?...

— Dosyć, psiakrew... no, to wyleje...

i koniec...

— Ale wtenczas nie... będzie... soli...

— 1

No, więc nie będzie...

— Ani pieprzu, ani szmalcu, ani ka- szasu, ani ty-y-y...

— Czego?

Tytoniu... gdyż nie przyjdzie „tro - pa“ ... i nie będzie co jeść!

— Et.!.

— Nie et... hi... hi, przyjechał sobie taki z Europy i myśli, że mu zaraz, bef­

sztyk w puszczy sam się usmaży!

— Bój się Boga, Rom! — zerwałem się napoły z wygodnej, zajmowanej do­

tychczas pozycji — co za głupstwa... bef­

sztyk... W iesz co?.m ożebyśm y zjedli je­

szcze tak coś na zapas. Hm?

— Można.

Po ch w ili rąbałem już- drzazgi pinjo- rowe z leżących w kącie bali, a Roman do zastygłego fiżonu rzucał paski świe­

żo obmytej, zjełczałej słoniny.

(10)

I buchnął w izbie płomień suchych szczap, zlał na nas dobrodziejstwo ciep­

ła, ja zaśl począłem fantazjować, jak zaw­

sze, na temat dawnych, już szarych w pamięSci chwil...

— W iesz Rom, u nas w. Boguszynie to wieczór... tak. — Przychod'zi... eko­

nom... w y trz e se na ganku w palce nos, b u ty w yskrobie o żelazo... „żeby to nie popaskudzić... boć nie żarty, jasny pan czeka, a zły, wiadomo; siwa okulała i sidem ko rc y owsa nijak w rachunku nie wychodzi.“

W staje ojciec od stołu — papierosa w palcach pokręci... tw ardy...

„E... chodźno tu —• muszę ci powie­

dzieć...“

Cicho do gabinetu się wsuwa... a tam

— sąd Boży...

W jadalni pali się w ielka lampa w i­

sząca, g ry fy czarne trzym ają jej klosz...

a nad nią kula, z które j dzieciakiem kra ­ dłem śrut... czarna, ciężka... I rzuca lam­

pa. deseń okrągły na bia ły obrus. - *

Aż tu jak „z łe “ do jadalnego wcho­

dzi... Stanisław, kucharz, wiesz...

(11)

Podnosi matczysko głowę, na której grają w świetle pasma srebrne...

I... „starszy pan lubi — starszy pan nie lu b i“ ...

Barszcz z uszkami — paszteciki...

pieczeń cielęca...

— Pieczeń cielęca... — powtarza, gdy­

by w rozmarzeniu Rom.

— I szarlotka z jabłek — kończę tr i­

umfalnie.

— Szarlotka... — przez w ielkie rozma­

rzone oczy Roma przechodzi nagły błysk złości... urwanym ruchem rzuca igłę, z ry ­ wa się i drążoną w cedrze łopatką za­

czyna mieszać zagrzany już fiżon...

a przez zęby sw ym meta-językiem sy­

pie urywane, gdyby bez związku słowa...

— Et... tam... bo... komu chce się pa­

pu, trutru... i czekoladek, to w Europie powinien siedzieć, a... nie...

— A czekoladki od Fruzińskiego nie zjadłbyś Rom?...

— Zjadłbym, no więc co?...

I tu nagle wybuchnął wielką kaska­

dą śmiechu... Czekoladki od Fruzińskie­

go i biedna nabrzmiała deszczem kaza,

(12)

a w niej my, to takie śmieszne zesta­

wienie, że zataczamy się z uciechy.

Wtem, gdyby olbrzym a ramieniem podjęci, zerwaliśm y się na równe nogi...

— Cicho. C y t!

Box wytrzeszczy? w przestrzeń swe szerokie przekrwione ślepia, w arknął groźnie... rozdą? rozdwojony nos... prze­

ciągną! giętki grzbiet... i przyciszonym skowytem zaw tórow ał naszej m yśli.

Niebezpieczeństwo szło od bezludzia

— od czarno-zielonej śpiącej, dżdżem okryte j puszczy.

Poprzez organową rytm ikę deszczo­

w ych kropel do uszu naszych dobieg! ob.

cy dźwięk, obcy głos.

To... był... odgłos końskich grzęzną­

cych w rozmokłej glinie kopyt.

Chwila... i już z sztucęrem, któ ry, by nie przemókł, tk w ił w kącie spow ity zwojem skór niew ypraw nych, wysuną­

łem się na dw ór. jf |

. Złe s iły rozpętały się widać tej nocy;

deszcz falą niewidoczną a gęstą bił w tw a rz — w icher szarpał wiązaniami chaty i gdyby z gardła o lb rzym a ,''w yry­

w a ł z dębu-imbuja p rze w le kły jęk!

(13)

Cicho, z palcem na cynglu posunąłem się ku „porton gow i“ ; za sobą słyszałem stłumione chlupanie wpadającego bosą

logą w kałuże Romana!

W tem od portongu rozległ się zlek- ka ochrypły, lecz dźwięczny m łody je­

szcze głos:

— „Ode casa!“

— „Que este?“ — zapytał Roman.

— To ja Ord-'a, chodź tu pręidzej, bo zaw ory nie mogę o tw orzyć — a deszcz mam już w szpiku, — i koń ustał...

Szybkim krokiem minął mnie Roman, skrzypnęły otwierane w rota — i po chw ili rozsiodłany koń już się pasł na portejrze — a m y z gościem i warczącym wciąż Boxem wchodziliśm y do izby.

Buchnęło jaśniej ognisko, Roman za- krzątnął się, by nieoczekiwarremu goś­

ciowi dać chociaż łyżkę gorącej stra­

w y i suchą przyodziewę, ja zaś ległem na peledze i w patrzony w now oprzyby­

łego — piłem wprost otaczającą mnie ze­

wsząd cudną atmosferę przygód, — dla której porzuciłem tęi tak zwaną „daleką Uropę,“ dostatki, dom, pracę, siwe gło­

w y sług i rodziców swoich...

(14)

Roman zaś tymczasem, rzuciw szy przybyłem u szmat suchej odzieży, mie­

szał w kociołku, dmuchając zrzadka na zbierającą się pianę — i naonczas przy jasnem świetle ognia znajdowałem w zwróconych na nowoprzybyłego oczach iskrę jak gdyby tajonego po­

dziwu.

Ogień płonął, trzaskając wesoło.

Orda pociągnął raz i drugi z ty k w y i opowiadał... dzieje burzliwego dnia...

—• Si sinjor, ukradli M alexy Tordilję, a Antoniow i Bac‘a i pojechali prosto na

•Vera Guarany... M usieli b y ł riogran- deńscy, nie tutejsi... W ziąć dwa konie najlepsze w bia ły dzień z p o rte jry;

chw aty chłopy, niema co! Ale bylibyśm y ich nasiedli tu gdzieś p rzy Dlorizonie, gdyby nie ten przeklęty deszcz... szkapy ślizgają się, aż na zadach jadą, — woda gdyby z kubła za kołnie rz leje, a gałąź to z prawa, to z lewa bęc w gębę; — to też skręciłem do was Romanie... przy- grzać się trochę...

—- No dobrze — m ruknął Rom — ale

kiego licha ciebie poniosło? Tw oje konie

czy co?

(15)

—• Znasz mię Roman nie od dziś, nie jeden garnek fiżonu w serrach z sobąś- m y zjedli, a jeszcze pytasz?... toć gdzie awantura, tam i Orda być musi...

— Aż kiedy ka rk skręcisz — albo kulę1 połkniesz... hm...

— Na pohybel, wszystko się zawsze dobrze kończy.

— Czy i ta też skończyła się dobrze?

rzekłem, wskazując na dłoń prawej ręki u której brakło mu dwóch palców...

—- No, ta b yła mniej fortunna...

— A na im ię je j „Tum ba“ — w yce ­ dził Roman biorąc znów do ręki igłę.

Orda o tu lił się szczelniej w palę — końcem buta popraw ił obsuwającą się głownię, i przy wtórze niemilknącego w ichru począł m ów ić:

„Inna to w tedy b yła Parana... ko- lonij na lekarstwo, a te, które b yły, stło­

czone w jednym kącie; kolej żadna nie w darła się jeszcze w głąb, a Indjanin nie tak jak dziś ginął gdzieś w gąszczach, ale pilnow ał swoich terenów — i mścił się za każdy zrabowany cal.

Nie b y ło „vin h a do porto“ , wend, ani

sztucerów repetjerowych...

(16)

Tak... tak... lepiej... człowiek żył...

lecz o czem to ja?... aha... otóż zbierałem w tedy herwę z kaboklami — robota była dobra, ostra... aż i przeszedł czas k o lt‘y, C ały zbiór zabrały m uły do San Paulo, a jam począł się oglądać, by w serrach choć szałas jaki postawić, żeby porę deszczów przetrzymać...

W ybrałem miejsce w Esperansa, spu­

ściłem parę pinjorów ładnycti — nadar- łem klinem łat, aż i po paru dniach ka- za pod strop gotowa... M yślę sobie:

dach z liści palmowych położę... dobrze będzie...

Ale po paru dniach słyszę: uździenica brzęczy, tupot koński idzie przez las ku mojej kazie.

K i djabeł? aż tu z lasu na marnej ko­

bylinie chłopisko wyjeżdża ogromne i prze prosto ku mnie. Łeb lniany, wą- siska bure, a oczy, co je Pan Bóg z nie­

ba skręcił i Mazurom wsadził. W raz po­

znałem, że polski chłop.

— Pochwalony!

— Na wieki...

— Pan ci je Orda?

— Ja, a bo co?

(17)

— Bo widzicie, panie, ja tu do was we frasunku po rade... Bo to niby, m y tu na kolonije •— ale nam się nie w id zi — dały nam inzieniery une szakry, ale ziemia licha, las lichy, a już tra w y to bydlak py­

skiem nie chyci, /chyba bryzelski muł.

Pomsta boska i tyło... To m y tu ostawać nie chcema...

— No w ięc co?

— W net woma powiem... bo to, tu gadał jeich jeden bryziljan, niby kabo- klo, że za Iguasse zaraz to i las k w a rd y je, i ziemia galanta i tra w a to w pupas rośnie... U radziły m y pomiędzy sobą do was panie na poredzenie przyńść, a i pro­

sić, oobyśta z noma pośli... zaw dy raźni...

Podobał mi się chłop... ale też mu pra­

w ię : _ i

— A wiecie w y, ojcze, że za Iguassu Indjanie, a gdzie Botokudy, to nie prze­

le w k i — zginiecie w y tam marnie...

Podrapał się w, głowę Mazur, śle­

piami łypnął, splunął...

— T y li światem prześlakowali, nie

zginęlim, i bez Wielgie morze przejecha-

lim, nie zginęlim, to i chyba za unym

Jguassem nie zginiem, a tam pedał ten

(18)

jeich niby kaboklo, że i las k w a rd y jest i ziemia galanta i traw a w pupas...

Spojrzałem raz jeszcze na skończoną już prawie kanę... a no, wola Boża:

— Pójdę z w am i!

I tak zostałem „guidem “ tej garści pol­

skich rozbitków... A byłaż to ci droga, b yła — oj była...

Dzieciaczyny na mułach wycieńczo­

ne, chude — kobiety ciężarne, na płacz się zbierało', a dobytek ca ły trochę szmat, narzędzi, parę kro w in lichych...

Szliśm y dnie całe, pikadę tnąc na noc­

legi, nad strumieniami stawali... aż na je­

denasty dzień błysnęła Iguassu by wstęga - Przepraw a straszna, no i komec biedy...

‘ W y b ra ły sobie moje chłopy miejsce dobre, las bujny: imbuj, pan-de-leite, sapopena... a dołem nad rzeką żyzny kamp... W y b ra ły sobie i z siekierami na las poszły, aż huczało od cięcia olbrzy­

mów... ale też i kolonja jak na drożdżach rosła.

Stanęły chaty rzędem nad kampem,

portongi ciosane, pogrodzili p o rtejry

z paproci, a k tó ry pilniejszy to i z pin-

jora klinem nadarł.

(19)

Pobłogosławił widać Bóg, i miija za­

zieleniła się bujna, a battaty na świeżych rosach — jak węże.

A jam powoli do nich p rzyw yka ł, boć to człek z kraju dawno, — a w kolonji jakby we wsi polskiej; — wieczór p rz y j­

dzie — gospodynie drób zwołują, dzie­

ciaki w koszulinach z psami się gonią, bydło z kampu do obejścia ciągnie, tak jak w dalekiej — w Polsce...

Pilnowałem kolonji nocą i dniem, lecz 0 czerwonych ani słychu, więc też po­

w o li niepokój gasł; wybudowałem sobie ty lk o chatę u stóp silvasu, żeby na wszystko oko mieć — i złego nie puścić.

Aż tu przyszło złe...

Spłynęło z wichrem i deszczem takim jak dziś.“

U m ilkł Orda na chw ilę — Roman podsunął mu ty kw ę z kaszasem... wicher z dżdżem uderzył w ściany kazy...

„Stare dzieje... stare...

B yło to jakoś pod wieczór, deszcz lał jak z cewki, a w ia tr szamotał borem 1 chatą i łk a ł n ib y człek.

Tumba. — Ojcze nasz.

(20)

W róciłem z obchodu i zjadłszy tro ­ chę fiźonu, wziąłem się do splatania las­

sa — nie szła m i robota... czasem się coś człeka uczepi, za gardło chw yci i trz y ­ ma... wspomnienia czy jaki czort? Rzuci­

łem tedy rzemienie, zapuściłem matę wejściową, a sam na siodło głowę i do snu...

Leżę tedy, leżę, a Zasnąć nijak;

a przez głow ę obrazy płyną — to matka, to d w ó r w Boremlu taki, jakim go żegnał w ostatnią noc.

W słuchałem się w las, w muzykę w i­

chrową. K to tyle czasu w puszczy ż y ł

— każdy dźwięk — szept każdy rozumie, a gdy się silvas rozegra, gdy odwieczną melodją rozjęczy, tedy człow iek nieraz podpowiedzieć rad, lub przyklasnąć — a właśnie tak grał tedy silvas...

Nagle dobiegł uszu moich dźw ięk — kró tki, szorstki, obcy — coś co nie z mu­

z y k i wichrowej.

C a ły zmieniłem się w słuch — powtó­

rz y się, czy nie pow tórzy?...

Aż tu ze dw oru: chlup! potem cisza,

potem znowu chlup... i chrzęst jakby

rozcieranej ziemi — ani gadania, pełznie

(21)

coś ku kazie. Sięgnąłem ręką po „colta“ , odwiodłem kurek, pociągnąłem palę pod szyję i czekam leżąc...

W tem mata w wejściu unosi się po­

woli, i wpełza do chaty coś, ni człek, ni zwierz. Nie było na co czekać dłużej, podniosłem rękę, w ym ierzyłem w ciem­

ności do pełznącego i — bach...

Naraz jak to coś krzykn ie ! Kobieta nie kobieta — dziecko nie dziecko. Znasz t y mię Roman tyle lat, nie jestem tchó­

rzem, lecz w tedy w łosy stanęły m i na głowie. Chwytam za hubkę, by ognia skrzesać, gubię krzesiwo, znajduję krze­

siwo, gubię stal... a to coś jęczy i łka, płacze i narzeka w obcym, gardłowym języku...

.Wreszciem skrzesal ognia, w rogu kazy dziewczyna leży, Botokudka, z pra­

w ej pachy k re w cieknie strumyczkiem na falujące piersi; głupio m i się zrobiło, boć to takie młode, nie mogło mieć w ię­

cej, jak szesnaście lat...

Do niej tedy, b y opatrzeć, a znaki ro­

bię, że nie ma się czego bać. Ledwiem się zbliżył, a ta lewą ręką za nóż, co le­

żał wpodle, i na mnie zę strasznym k rz y -

2*

(22)

Idem; nie było rady innej, musiałem związać.

Aż piana z ust jej szła w w ysiłku , zę­

bami zgrzytała jak piłą, a w oczach to ciekawość, to strach, to straszny jakiś błysk.

Opatrzyłem tedy jak mogłem, kocem' p rzykryłem , a sam do kolonji powiedzieć, żeby się na baczności m ie li; obszedłem potem wszystko, nawet w las się w szy­

łem, czy też śladów nie znajdę, że to je­

dna tu przecie nie przyszła. — Ale gdzie ? wicher, deszcz — zeszło mi na tern do rana, i w róciłem do kazy przemoknięty, nic nie znalazłszy.

A w kazie mała leży i zębami po da­

wnemu zgrzyta, jeno widać, gorączka ją rozbierała, gdyż trzęsła się całem cia­

łem, no i rana obrzękła. Schyliłem się by opatrzeć, dziewczyna ładna była, choć czerwona. O patrzyłem ranę, herwą ją napoiłem. T ylko m rozwiązać nie mógł, bo się rzucała jak kot.

A żem to ja ją skrzyw dził, w ięc teraz naprawić to chciałem; zawsze to prawie dziecko, nie odchodziłem nigdzie, opa­

tryw ałem , karmiłem, a po prawdzie tom

(23)

też i pomyślał, że się oswoi zczasem, może i ostanie, zawsze kobieta, — a ła­

dna była...

Oj — bodajbym był' prędzej sam zgi­

nął, niżem to podle do chaty wziął...

M inął tak tydzień, rana zabliźniła się zupełnie, ty lk o z tern oswojeniem szło słabo*, a w oczach m iała zawsze patrząc na mnie skrę dziwną, tak że mnie aż strach brał...

Jednego dnia w południe herwą ją poję, a ta zębami za rękęl ugryzła.

Takaś ty ścierwo, myślę, w zięła mię złość, rozciąłem rzemienie na nogach, rozciąłem na rękach i pokazałem na las:

chcesz — idź. A sam za sztucer i nad rze­

kę się* powlokłem. B y ł straszny skwar, skręciłem tedy z nad rzeki, przeszedłem wpoprzek kamp — by do silvasu się do­

stać, może co zabić się da... łaziłem tak do wieczora... aż pod wieczór zabiłem kozę i powoli ku domowim się miał...

Słońce zachodziło; nad rzeką — stad­

kami p rze la tyw a ły paty, ówdzie sara- kura krzyknęła w wodorostach, zasze-

•leściał jaszczur w trawach — a gdym

spojrzą} na cały przepych p rzyro d y sza­

(24)

lejącej orgją barw, tom se jednak pomy­

ślał, że u nas tam na Ukrainie ani to pię­

kne takie, ni w b a rw y bogate — lecz droższe jakieś, cieple, bardziej swoje — a dziewczynaby się znalazła na żonę mo- drooka o kosach długich, coby nie gryzła po ręku. Smutno mi było...

Idę tedy brzegiem lasu; a dom już b li­

sko, jeno pasek karatuby odeń mię dzielił.

Naraz patrzę a nad karatubą, tam, gdzie stała moja chata ■ — dym, wyraźnie dym w górę idzie...

— Masz za serce — pomyślałem so­

bie — niedość, że poszła, jeszcze kazę ścierwo spaliła.

Przedarłem się szybko przez gąszcze i biegiem...

Patrzę — chata stoi, ogień się pali pod garnczkiem, a w progu moja Bo- tokudka siedzi, między kamieniami man- jokę trze.

D ziw mię zdjął, a ona pokazuje na sie­

bie palcem, i m ów i: Tumba... widać, tak zw ali ją u swoich, No, i została ze mną...

Niechby... Jak ksiądz do kolonji zajedzię,

to ją ochrzci i ślub potwierdzi.,,

(25)

Coraz się lepiej kolonistom w iodło;

k ro w y c ie liły się dobrze, już i świń m ieli po parę, a poletki głęboko w las szły; ty l­

ko ze mną już nie b y li jak w p r z ó d y .

Coś gdyby cień padł między nas, nic nie m ó w ili wprawdzie, ale ani po radę, jak dawniej, ani na gawędę.

Nie strzym ałem też, i raz gdym z Ma­

teuszem, starszym w kolonji, od lasu szedł, pytam :

— Co w y ludzie cierpicie do mnie?

— Chcecie prawdy, Orda — powia­

da — to wam rzekę: nie po chrześcijań­

sku czarnego djabła w chałupie trzymać,

— jeszcze nieszczęścia onym i na nas ściągniecie, a sami zmarniejecie też.

W zruszyłem jeno ramionami.

A on dalej:

— W ygnajcie — p ra w i — oną w lasy póki czas,

Złość mię wzięła na takie gadanie, bo jakże tu nawet wygnać, kiedy miała mat­

ką zostać, a zresztą po prawdzie to i przywiązałem się do niej; wiadomo, ko­

bieta w puszczy...

M inęło znów pół roku —- urodziła mi

Tumbą chłopaka zdrowego jak rydz

(26)

a sama po chacie się krząta, manioki na­

sadziła, batatów i m ilji; nieźle nam było.

Jedna bieda ■ — z mową — po polsku nau­

czyłem ją najkonieczniejszych słów paru, lecz sam z jej gardłowego narzecza nie rozumiałem nic.

Kolonji pilnowałem po dawnemu, a że to przecież Tumba z księżyca nie spa­

dła, więc nawet baczniej...

Aż tu raz poszedłem z flintą do lasu na zwierza.

Upalny b y ł dzień okrutnie — jakby się niebo roztopiło i lało ołowiem na kamp i las...

Nawet jaszczur w traw ie nie zasze­

leści, ani ptak nie zaśpiewa...

— Szkoda mego łażenia — pomyśla- tem — i'ta k z tego nie będzie nic.

W ięc powolutku w róciłem do chaty...

W chacie dzieciak spowinięty leży na macie i piszczy, a Tum by niema. — Gdzie też ta poszła — pomyślałem, i złość mię wzięła, m ogły dzieciaka m ró w ki zjeść;

w ięc nie, żebym to ją o co podejrzewał,

lecz tak oto z nudów raczej znalazłem

je j śląd i idę...

(27)

Aż mię ślad zaprowadzi} nad stru­

mień, co przepływając pod lasem, dalej wpadał do Iguassu; nachyliłem się, prze­

szła przez strumień czy nie przeszła?

Nagle w zro k mój pad} na coś, co kre w zm roziło mi w żyłach... Ślad Tum by złą­

czył się z drugim, a tamten, stopa pła­

ska, szeroka — w ie lki palec odstający...

Jezusie! Botokud.

Ładna sprawa — gotow i na kolonję się zw a lić; a kto będzie winien — ja!

Śladem 'tedy przeciągnąłem, pół pełz­

nąc pół idąc, ażem za krzakam i kaprifo- Ijum dziwną, gardłową posłyszał ich mo­

wę.

Wsunąłem głowę m iędzy krzaki, pa­

trzę — siedzi w kucki Tumba, naprzeciw niej czerwony, pióra na głowie, opasany skórą, w ręku łu k — p ra w i coś w tern gardłowem, chrapliwem narzeczu, a Tum­

ba słucha i głową kiw a.

Nie b yło na co czekać dłużej, gdyż

z rozm ow y nie rozumiałem nic. W ięc też

wycofałem się, pełznąc z zarośli, zatarłem

wszystkie swe ślady, siadłem przed chatą

i czekam.

(28)

Nie minął kwadrans, aż tu od stru­

mienia Tumba idzie, ty k w ^ z wodą na głow ie niesie, w biodrach! się kołysze.

— Tumba — krzyknąłem — gdzieś b yła ? dziecko płacze.

A ona ręką na ty k w ę wskazuje, po­

tem na strumień i m ów i śmiejąc się:

— Nieść woda!

Pasja mię w zięła za łgarstwo.

— Łżesz, suko — łżesz!

Zaciągnąłem ją do drugiego śladu nad1 strumień.

— A to co? gadaj!

I uderzyłem pięścią w kark.

Wtenczas po raz drugi zobaczyłem w jej oczach ten dziki, w ściekły błysk, taki, jak w oną noc burną, gdym sznu­

rem ją wiązał.

Nie odrzekła nic, a gdym rękę pu­

ścił, zaw róciła i poszła ku chacie.

Nie b yło innej rady, trzeba b y ło do kolonji iść i ostrzec, by się na baczności mieli. W ięc sztucer zarzuciłem na ramię i poszedłem. Pod wieczór się miało, b y­

dło już zeszło z kampu, przed domami

gw ar i życię.

(29)

Zaszedłem tedy prosto do starego Ma­

teusza i mówię mu:

— Źle, ojcze, Botokudy są.

— Jak, skąd?

Dopiero powiedziałem mu wszystko i o Tumbie też.

Zafrasował się stary.

— A m ówiłem wam, Orda, że nie­

szczęście ściągniecie — powiada. — Ha, no cóż — wiadomo, człow iekow i jednemu źle żyć, ale trza b yło co inszego brać — księdza ,tu niema, prawda, aleśta w y człek uczciwy.

Zam yślił się stary...

— Chcecie — m ó w ił dalej — dziecia­

ka, choć gniady, odchowa moja baba, a w y choćby i moją Zofkę bierzcie, może da Bóg, ksiądz kiedy zjadzie, to da ślub

— uszanujecie jeno podczas kre w uczci­

wą — a onego djabła gnajcie precz, póki czas. Coby zaś za późno nie było. Juści Botokudy widać podchodzą, aleć może nas Pan Jezus nie opuści, i pilnować się będziern dobrze... No co, Orda?

Ścisnąłem staremu rękę, obiecałem z odpowiedzią przyjść.

W chałupie Tumba w kącie siedzi, ..spojrzała na mnie.,.

dziecko karmi,

(30)

M inął dzień jeden — drugi — spo­

kojnie przeszedł tydzień, dwa... a Botoku- dach ani słychu, aż też i pierw szy strach przeminął.

A właśnie w ypadła m i jazda w serry do Antonia O iive iry, gdziem składzik z prochem i innemi zapasami miał.

Zebrałem się do drogi, zawołałem Tumbę i m ów ię:

— Dzieciaka i chałupy pilnuj, krot- wom soli na portejrze syp i nie łaź mi w las, pamiętaj! ja za trz y dni wrócę.

Zajechałem też jeszcze do Mateusza na kolonię, żeby beze mnie lepiej się strzegli...

U O iive iry zeszło m i trochę dłużej, bo i Kaja b yła i muła kupiłem na kampie, aż też piątego dnia na muła kargę z solą i zapasami w łożyłem i jazda do domu.

Droga szła mi składnie, a na drugi dzień w odwieczerz dojechałem już do miejsca, skąd zakręt Iguassu i santa-ka- taryńskie brzegi widać. Do kolonii było nie więcej, jak dwie „le g u ‘y “ , więc pomy­

ślałem sobie: odpocznę, konie popasę, a po­

tem ostro jadąc pa wieczór będę w domu.

(31)

Hozsiodłałem tedy konia, z muia kar- gę zdjąiem, a sam na górze ieżąc, patrzę na lasy, co pode mną falują, by morze.

Aż dziw tak cudownie, zdała 'Salto Grandę w mgłach wodnych i tęczach, a brzegiem rzeki silvas nieprzebyty szmaragdową pełznie linją.

Gdym tak po lasach okiem toczył, pa­

trzę, a w jednem miejscu dym — jak gdyby nad naszą kolonją — coś złego mię tknęło, ale że właśnie czas rosówki b y ł i palenia, więc myślę sobie: na pewno za w ilgotnie podpaliły chłopy, to też i dym taki gęsty. Jednak już spokój licho wzięło— skoczyłem na konia i w drogę.

Ujechałem tak z ośm kildm etrów — a do kolonji jedna była tylko pikada i to wąska. Na zakręcie od pikady, jakby dru­

ga ścieżka w las id /ie i to nawet fakiem nie cięta: znów mię coś kolnęło. Schyli­

łem się z konia — ludzkie ślady butów ; zwolna ruszyłem śladami, a serce biło we mnie jak dzwon. — Ujechałem tak parę staj schylając się, a na ślady patrząc, ale tu, gdym głowę ku górze podnosił, ude­

rz y ł mnie m o kry liść po tw a rz y — ob­

tarłem ręką, patrzę — k re w ; spojrzałem

(32)

po liściach — krew , na jednym, na drugim, trzecim ; już też wiedziałem, że nieszczę­

ście; w biłem koniow i w bok ostrogi i wskok gąszczem. Aż tu koń chrapnął, w bok skoczył; patrzę — wpoprzek ście­

żyn ki W a w rza k leży — Mateuszowy syn; leży... łeb siekierą w dwóch m iej­

scach rozwalony, pazurami drze ziemię, nogami kopie — kona. „

Jak szalony skoczyłem z konia i pod­

biegłem ku leżącemu.

— W aw rzak, na rany Chrystusa, W a w rza k!

Zamiast ratować, oszalały trząsłem nim b y trzciną.

— W aw rzak, bracie, kto to zrobił, — kto?

Na usta umierającego1 w ystąpiło tro­

chę k r w i z pianą — snać się siłow ał.

— K to?

Schyliłem się, b y lepiej słyszeć, i posłyszałem. Z m artw iejących w arg chrobot jeno w ybiegł, alem ja go zrozu­

m iał — o! i jak zrozumiał. — Powiedział:

„Tum ba.“

Nie było już co ratować. Skoczyłem na

bajo, jak szalony popędziłem ku kolonji-

(33)

61

— Może się jeszcze bronią, może bro­

nią, o Chryste!

Jeszcze jeden zakręt i zobaczyłem ko- lonję — nie, nie kolonję, ale kupę gruzów i popiołu, porozwalane portongi, porznię­

tą trzodę i drób i strasznie okaleczone trupy. — Przed swoją zagrodą Mateusz stary leżał z roztrzaskaną czaszką, trz y ­ mając w ręku, odłamany widać w obro­

nie, kamienny grot dzidy.

Jak błędny poszedłem ku zgliszczom swojej chaty, trzym ając oburącz głowę.

Na dróżce ku strum ieniowi przebity nożem dzieciak mój leżał okrw aw iony, siny. Spojrzałem na nóż, i ry k w y d a rł mi się z piersi — znałem ten nóż, dobrze znałem; sam oprawiałem go w drzewo dla niej — dla Tumby.

Nadeszła noc, a jam wciąż siedział nad ruiną chaty, gd yb y odurzony bólem

— i... nie daj Boże nikomu nocy podo­

bnej.

Co chw ila obsuwała się dopalająca

belka, siejąc tysiące iskier i padając

z trzaskiem — a z gęstego mroku szły

do mnie długim szeregiem skrwawione

(34)

postacie tych, któ rych gdyby na zgubę tum p rz y w ió d ł: Mateusz, koloniści, ko­

biety, złote g łow iny dzieci... i w każdym szeleście, w każdem stuknięciu k ro k w i ję k:

— T yś to nas zgubił!... t y ! ty !

Aż, gdy począł rzednąć mrok, a p ie rw ­ sze brzaski różowością św itu zalały zgli­

szcza, przerzuciłem sztucer przez ramię i poszedłem tropem w las — po zapłatę...

Szli pewni siebie, nie obawiając się pogoni, kupą prowadząc zdobyczne b y ­ dło.

Uważnie zbadałem ślady i na złotym piasku znalazłem lżejszy odcisk małej ko­

biecej stopy — b yła z nimi...

Szedłem śladami dzień cały — siłą w o li i mięśni... a trop b y ł coraz śwież­

szy i świeższy... Jeszcze godzin parę i doścignę — a wtedy...

Z a trzym yw a li się dwa razy. Na oby­

dwóch miejscach znalazłem szczątki i ko­

ści bydlęce; posilali się widać.

M ogło ich być ze czterdziestu-— lecz

co m i znaczyło czterdziestu, gdym szedł

po zapłatę.

(35)

m i trzym ać się śladów w ciemności, w re­

szcie musiałem stanąć. W yciągnąłem się pod drzewem i cicho planowałem zem­

stę.

— Dostanę ją w ręce, przebóg, tego p o tw o ra !

Zachciało mi się palić, a kto, jak ja, lata przeżył w lasach samotny, ten zro­

zumie, czem dla człowieka jest fajka.

Naskrobałem pocichu fumy, nabiłem lulkę, zebrałem wreszcie zeschłych liści garść i patyków i skrzesałem ognia.

B łysnął płomyczek, zajął się chróst i m alutki ogieniek ośw ietlił polankę, na której leżałem; pociągnąłem raz i drugi z rozkoszą.

Nagle do uszu mych dobiegł szelest.

Spojrzałem w tę stronę i zamarłem.

Od lasu ku mnie wyprostowana, śmie­

jąca, lekko kołysząc się w biodrach, szła Tumba. Na szyi jej błyszcza! na­

szyjnik jakiś, w ręku trzym ała siekierę.

Chwyciłem za fak i rzuciłem się ku niej.

W tem zdradliw y świst przeszył po­

w ietrze — znałem go dobrze... lasso;

chwila, i skrępowany leżałem na ziemi.

Tum ba.— Ojcze nasz.

8

(36)

W idziałem Tumbę, jak podeszła i rze­

kła coś w gardłowem narzeczu. Czte­

rech czerwonych poniosło mię za nią w gąszcz.

Nieśli mię tak z pół godziny. W resz­

cie'przez liście błysnął płomień kilku og­

nisk — stanęliśmy w obozowisku.

P rzy jednem z ognisk siedziało trzech niby wodzów w pióropuszach i skórach.

Do nich podeszła Tumba, mówiąc coś szybko i wskazując na mnie ręką.

Oj pomnę tę chw ilę dobrze, choć wiele równie strasznych przeżyłem później;

lecz tu gdyb y nóż w ra ziła m i się1 w serce m y ś l:

— Muszę umierać.

I to (śmiej się ze mnie Rom) umie­

rać daleko od swoich. O trupie moim, le­

żącym gdzieś w puszczy, nie pomyśli n ik t na tej całej przeklętej pó łku li; a jeżeli ktoś zapłacze, jeżeli westchnie — to tam w dalekiej zamorskiej Ukrainie mojej.

Tymczasem jeden z wodzów w stał i podszedł do mnie.

— Bianco — zaczął mieszaniną portu-

galsko-indyjską, i m ówić coś począł w y -

(37)

trząsając nade mną dzidą. Wreszcie schylii się, dotykając ostrzem mej piersi.

Nie w ytrzym ałem i całą siłą młodej piersi, całą furją wezbranego buntu plu­

nąłem w miedziany pysk.

Indianin rykn ą ł jak ranny zw ierz:

— „H a ! para a mortem — para a tumba.“

I uderzył mię drzewcem w głowę.

Traciłem przytomność ogłuszony i nagle, jakby ostatni błysk świadomości, gdyby iskra elektryczna przebiegło mi przez mózg: „Tumba, wszak to w mieszanem narzeczu znaczy mogiła — grób.“

W idziałem ją jeszcze gdyby przez mgłę, schyliła się przeklęta, ujęła mocno dłoń mej prawej ręki i wolno prowadziła nożem po stawach palców...

Przeszył mię ostry ból — zemdlałem.

Kiedym się ocknął, b y ł świt. W yga­

sły ogniska; nie było już Indian w pióro­

puszach ni Tumby. Daleko w lesie w y ł graszaj i szakal.

Praw a moja ręka leżała w kałuży k rw i, a obok mnie w traw ie bielały dwa odcięte palce... słaby byłem .“

Skończył Orda.

3*

(38)

Drzem iący Box zatopi! cały pysk w ciepłym popiele ogniska, Roman zasy­

piał, wsparłszy na siodle głowę, a za ścia­

ną zwoje lian na imbuju prastarym g ra ły rozdźwięczoną lirą prawieczną pieśń i w smutnem rozełkaniu półszeptem mó­

w iła brakotinga mimoza.

Kazą wstrząsał wicher, niosący stru­

mienie deszczowe.

(39)

Południe było.

Sionce ostremi, pionowemi strzałami rozdzierało otaczający namiot gąszcz lian; złoto-różową plamą kładło się na zmielonym kopytam i stada bazalcie w ą­

skiej pikady i paliło każdy strzęp liścia, każdy ociekający żyw icą sęk. Nawet bia­

łe k w ia ty pękającego silv'as caprifołium jakby obumarłe tu liły swe płatki, zw ie­

szając w półdrzemce zielony bujny liść gałązek.

W namiocie, gdzie leżało nas kilku we właściwem o tej porze gauczosowi rozleni­

wieniu, b yło jeszcze goręcej. Z pod przym ­ kniętych powiek przyglądałem się nadpę- kniętemu szw ow i namiotu lub też sennie krążącym rojom w ielkich zielonych much, uprzykrzenie brzęczących nade mną...

Oddychałem z trudnością skwarnem przesyconem zapachem leśnych ziół po­

wietrzem.

(40)

— A! a! a!... — rozlegało się jeno co czas -pewien ziewnięcie, i wpołsenny, zgnębiony upałem pastuch w yciągał się wygodniej na rozpostartej baranicy cza­

praka, odruchowo podciągając siodło pod głowę.

W przyrodzie całej była wielka i m artw a cisza „złych godzin“ jak je na­

zyw a Brazyljanin... cisza upalnego letnie­

go dnia.

Nawet cykady zw ykle ćwierkające w trawach zaciekły jak gdyby dotknięte wrogą mocą słońca... Jaszczur zasnął w ocienionej skalą jamie, nie przesunął się graszaj — szakal złodziej, a papugi, nastroszywszy pióra, osowiałe drzem ały w konarach odwiecznego czarnego imbuj-i i na koronach nielicznych tutaj pinjorów .

Konie, rozsiane zw ykle szeroko po stepie, pozbijały się w gromady w cieniu nielicznych palm i „pan-de-leite“ i założy­

wszy jedne drugim g ło w y na kłęby, oga­

n ia ły się od bąków ciężkiemi splątanemi pełnemi ostów i „bodjaków “ ogonami.

— Laurinto!

— E... hum!...

— Laurinto! w staw aj i jedź na objazd.

(41)

— Słońce... paträo!1)

— No więc co? Myślałeś, że słońce spać pójdzie nim tw oja kolej przyjdzie, barani łbie!

— O ooL.

— W staw aj!

I po ch w ili z pod obramowanej linją a ra tika rji polany akampamenta ode­

rw a ł się pojedyńczy jeździec i wyciągnię­

tym galopem ruszył w w ielki, kwiecia i tra w prężnych pełen step.

— Buene! (dobrze) — pomyślałem so­

bie, wyciągając się na peledze, i znów b y ła cisza...

— Paträo — rozległ się nagle szyder­

czy starczy głos i równocześnie zwiędła, do liścia jesiennego podobna ręka uchyliła matę przy wejściu.

— Paträo!

— Co tam?

Antonio odchylił matę szerzej prze­

rzucając przez zwisające nawpół bez­

władne ramię i sepleniącym głosem za­

kom unikował :

—1 Od stepu jedzie ktoś, może kapitao?)

— Kto?

’ ) 2) P a t r ä o c z y t a j — p s t r ą ; k a p i t a o — k a p i t ą .

(42)

— Sa!...

G dyby sprężyną podrzucony zerwa­

łem się z wygodnej zajmowanej dotych­

czas pozycji.

— Psiakrew, pewno Sa... Ba, na pew­

no nawet... a tu T ordiljo nogę złamał, je­

den z najlepszych koni, siwa Madriusa odbiła się od stada... a jeden z trzech pło­

wych m ułów w la zł w koluchy i chodzi z odartem, k rw ią i mięsem żywem świe- cącem udem.

— Pesta!

W yszedłem przed namiot... Fiżon go­

tow any w zakopconym garnku, rytm icz­

nie podrzucając pokryw ę pluskał ,pęka- jącemi brunatno-żółtemi bańkami; około ognia z łapami wzniesionemi w górę le­

żał mój. pies Box i pochrapując w y w ie s ił śliną ociekający, język.

Konie stojące przy kołkach, od czasu do czasu gw ałtow nym ruchem łba oga­

nia ły się od zjadliw ych much,— dzwoniąc przytem srebrnemi węzłami ..kabresty“ .

— No gdzie... Antonio?...

— Masz oczy dobre... rozejrzyj się po świecie, patrao — poklepał mię po ra­

mieniu stary — to i zobaczysz...

(43)

I w ró cił do podgarniania drewnianą struganą w cedrze łopatką przypalają­

cych się już na dnie garnka kaw ałków zjełczałej słoniny.

Rzuciłem w krąg okiem... — A stał przede mnąt step... zielony, wielki... świe­

tny i barwny... gdyby najpiękniejszy ze w s chód nich ko b i e r ców .

Nagrzane słońcem powietrze drgało m igotliw ą falą tw orząc na widnokręgu lekką matową mgławicę'.

Gdzieś za ostatnim widocznym pal- minjalem m ajaczył punkcik ciemny.

Punkcik ten poruszający się począt­

kowo jak gdyby sennie, powoli rósł w oczach, tężał. Z malutkiej muszki zmie­

niał się pow oli w pełznącego wśród tra w chrząszcza, zbliżając się po skośnej linji w stronę akampamentu.

— Stefanio!... — rzuciłem w stronę namiotu.

Z pod opadającej m aty w y c h y liła się głow a młodego gauczosa-metysa.

Zjeżone w czasie snu proste czarne

w łosy sterczały śmiesznie na wszystkie

strony głow y, tworząc coś w rodzaju

szczotki do ścierania kurzu.

(44)

— Co, paträo?

— Masz dobre oczy, przyjrzyjn o się...

kapitäo jedzie?... czy obcy ktoś?

Stefanio zro b ił strom y daszek z dioni, by zasłonić oczy od blasku i począł wpa­

try w a ć się w rosnącego wciąż jeźdźca.

— Non... to nie Sa — zaw yroko w ał po chw ili. — Kapitäo jeździ na „p re to “ (ka- rym ) a to koń gniady... i dużo... dużo w ię kszy od naszych... to chyba nie z okolicy... nie, to zdaleka...

— Kogo też djabli niosą w taki upal?

— myślałem, przyglądając się już całkiem widocznym ruchom końskich nóg.

Z pod namiotu w yp ełzła pow oli reszta rozleniwionych snem gauezosów, zw a­

biona naszą rozmową.

— Dobrze jedzie!.:. — szepnął któryś.

Pewno „rio-grandense“ — w arknął Antonio, mieszając wciąż łopatką w garn­

ku. — Żeby tylko koni nie pokradli — ciągnął dalej — pewno już on sam tu nie jest... „filjo da pesta“ ... a potem szukaj w ia tru ' w polu... Pamiętasz „gaucho bian­

co“ jak nam w zięli cztery dziesiątki kla­

czy... I to jakich, człowieku, — najlep­

(45)

szych ze wszystkich... I co... goniłeś i nie dogoniłeś... A kapitäo nie gonił?... też go­

n ił z ły jak djavo... i co dogonił? powie­

trze!... jeszcze dziurę p rzyw ió zł w som­

brerze, co mu ją w ystrzelili... „Pesta“ na nich psów śmierdzących...

Tymczasem jeździec zb liżył się na tyle, że doskonale rozróżnić można było konia, a nawet szczegóły ubrania i uprzę­

ży. Tak to b y ł R io-grandeńczyk..

W skazyw ała na to szeroka złota frendzła przy sombrerze i aksamitny naszywani' złotemi blaszkami kubrak.

— Ale koń, bo koń! — zachwycał się Stefanio.

1 rzeczywiście było czem.

Rosły gniady ogier o małym łbie i rozdętych chrapach, zdawał się nie ty ­ kać kopytam i traw , płynąc prawie nad bezmiarem stepu.

Nagle skamieniałem... Naprzeciw na­

szego obozu w odległości może stu kro ­ kó w leżał zwalony* próchniejący pień od­

wiecznego imbuja. Drzewo to było tak

grube, iż, stojąc przy niem, napróżnoby

się silił średniego wzrostu człowiek rzucić

okiem przez wierzch pnia olbrzym a; na

(46)

ten to- imbuj nieznany gauczos prow adził wpraw ną ręką konia. Jak jeden zasty­

gliśmy w oczekiwaniu...

— Skoczy?... czy nie skoczy?...

Dziwną jest psychologia jeźdźca da­

lekiego południa! -Każda rzecz związana z ukochanym przez niego sposobem ż y ­ cia a więc dobra jazda: wyścig, skok nie­

z w y k ły , w ytrzym ałość w biegu, lub śmiałość pastucha —. w yw o łu je nie dają­

cą się opisać emocję w mózgach tych pierwotnych natur.

1 o też i teraz staliśmy wszyscy, w y ­ prężeni, jak gdyby „zebrani“ w mięś­

niach i zda się słychać było bicia poje­

dyncze serc.

— Skoczy... czy nie skoczy?...

Lecz oto nad linją imbuja pojaw ił się łeb koński o rozwianej grzyw ie i po chw ili przesadzona szalonym susem, przeszkoda została poza zbliżającym się w olbrzymich rzutach jeźdźcem.

— Eviya!... — zaw rzało w machającej sombrerami grupce gauczosów.

Jeszcze sekunda i pow strzym any sil-

nem ramieniem koń z a rył się o kilka

kro kó w przede mną.

(47)

— „ B u e n a die1' — rozległ się mato­

w y zadyszany glos.

Odpowiedziałem na powitanie i z za­

praszającym gestem posunąłem się ku jeźdźcowi. Ten szybkim, zdecydowanymi ruchem zeskoczyli z konia, rzucił na zie­

mię srebrnemi gałki zdobną „kabrestę“

i z w yciągniętą dłonią szedł na p rz y w i­

tanie.

— Przepraszam, że was niepokoję, si- njor tropeiro — m ów ił szybko swymi m atowym głosem o dziwnie niebrazylij- skim, jakimś bardziej m iękkim akcencie.

— „Tas fa vo r“ — odrzekłem wskazu­

jąc na leżące w cieniu drzew nakryte pe- legami siodła. Usiedliśmy ceremonialnie.

— Konie odbiły nam się od prowadzo­

nego stada... Dziewięć koni podobnych do tego — m ów ił dalej wskazując na sto­

jącego gniadosza. — Już dwa dni szukam w raz z ludźmi i wciąż napróżno... aż też i w waszą przyciągnąłem stronę...

Stanowczo coś mię przykuw ało w fi­

zjonomii tego człowieka — coś, czego nie

umiałbym określić zrazu... Miałem w ra ­

żenie, że jest w jego tw arzy; o ściąg tych

rymach, czy też w całej postaci jakaś nie­

(48)

zw ykła, jakby nadnaturalna cecha. — To też w milczeniu słuchałem powieści o po­

szukiwaniach zaginionej „tro p y “ .

N a gły błysk świadomości... i miałem już! — Tak, miałem to „coś“ , czego szu­

kałem, — a co b y ło nadnaturalnem na stepie B razylji.

M ój gauczos m iał jasne — jak niebo błękitne oczy... Że też nie zauważyłem tego od pierwszej chwili.

U nas tych koni niema sinjor... nie b yło przynajmniej do czasu „zm iany“ ...

Jednak mogą jeszcze błąkać się w pobli­

żu... może...

Tu uwagę moją ściągnął Antonio nio­

sący garnek z obiadem.

— Może zechcecie odpocząć i zjeść nasz obiad, sinjor.

Skłonił w milczeniu głową na znak zgody i po ch w ili jedliśmy ze wspólnej misy nawpół rozgotowany ze słoniną fi- żon, popijając z ty k w y kaszasem.

Panowało milczenie przerywane

zrzadka tylko zgrzytam i i gwizdaniem

goniącego się po sieci lian niewielkiego

stada małp, lub też oddalonym gwarem

(49)

spożywających przy ogniu obiad gauczo.

sów.

Milczenie gościa poczęło mię iry to ­ wać.

— Ani chybi — myślałem — rio-gran- deński bandido... koni szuka!... pewno...

ale naszych!... Będzie mi tu gęgał o zgu­

bach, a tymczasem szkapy mi jego banda pokradnie; trzeba samemu objechać i po­

wiedzieć, żeby się pilnow ali chłopcy.

Obiad b y ł skończony.

— Czy sinjor B razyljanin? — prze­

rw a ł gauczos milczenie, przyglądając mi się bacznie.

— Non, sinjor! — uciąłem krotko.

— Ach tak!

Chciałem oddalić się, nie w yw o łu ją c podejrzeń, rozpocząłem więc jakąś nie­

słychanie zaw iłą opowieść o pumie, któ ­ ra codzień.z południa poluje na nasze źre­

bięta ze stada, i prosząc, by tak „cenny“

gość pozostał w akampamencie do mego pow rotu — podszedłem do przywiązane­

go przy paliku konia.

Lecz b y ł to chyba feralny dzień; bu- .

łan mój bowiem zw ykle spokojny jak

dziecko — przy poprężeniu połechtany

(50)

widać strzemieniem, wierzgnął nagle i z całej s iły kopytem uderzył' mię w udo.

-— Psiakrew!... — zakląłem na cały step, macając stłuczoną nogę.

Nagle nieznany gauczos. stanął przy mnie; b y ł blady, ręce mu się trzęsły, a z drżących warg rzeką la ły się pytania:

— Czy sinjor aby nie ranny?... czy kość nie pęknięta?... Czy?...

— Z w a rjo w a ł czy co? — pomyśla­

łem. — Co on za komedje w yrabia?

takiś ty widać gauczo jak ja baletnica...

Z w ykłe kopnięcie, a tu takie brewerje...

k p in y i tyle!

W zruszyłem ramionami i szybko zna­

lazłem się na siodle.

— Dowidzenia!... niebawem wrócę — powiedziałem.

Dziwna rzecz, — czyżbym się m ylił, łecz zdawało się przez chwilę,, żem w pa­

trzących na mnie jasnych oczach • ujrzał dw ie lśniące krople łez.

Przejeżdżając koło namiotu kiwnąłem na Antonia, by szedł p rzy koniu.

— No co?... bandido?... zapytałem.

— Si paträo... już chyba bandido...

a oczy to ma takie, ja k dw a noże...

(51)

— Pilnujno „papai“ akampameńta, a ja kb y co, to „fakiera“ w leb i związać!

Pojadę stado objechać, żeby się co nie stało... a ty w moment po mnie w yszlij Stefania i Mignęła... trzeba wzmocnić straż... Niech jadą z łew a od strumienia...

ale! ale! a konia mu rozsiedlaj... powiedz, żę gorąco bardzo... siodło zanieś pod na­

miot i miej oko na nie...

— Dobrze już, dobrze! — obruszy! się stary — jeszcześ zębów w gębie nie miał, jak ja z rio-grandensami się bijałem... w i­

dzisz go, jaki mądry... diabeł zamorski!...

— No, cicho- już, cicho!... pilnuj i ko­

niec....

Ruszyłem kłusem wzdłuż lasu ku w dali pasącym się grupom koni.

Słońce przeszło już z orgji południa do mniej kłujących promieni; od wscho­

du pociągał lekki wiaterek, chyląc k w ie t­

ny ocean tra w i szeleszcząc w liściach drzemiącego lasu.

W oddali na wzgórzu — schylony na końską szyję stał pilnujący stada gau- czos; nieruchomy jak spiżowy posąg od­

bijał na tle ciemnej zieleni.

Ruszyłem już galopem ku niemu.

Tumba. Ojcze nasz.

4

(52)

—: Buena tarde, co tam Mario... spo­

kojnie?...

— Spokojnie!... puma tylko dziś była nad! strumieniem... trop y jak patelnie...

chcesz zobaczyć?...

— Tobie w głowie puma a tu „pe- sta“ nad stadem wisi...

— Pesta?...

— A no!... Rio-grandensy s_ą...

:— Odzie?...

— Tutaj... a jeden w akamipameneie siedzi... przyjechał... mówi, że koni szuka, co mu zginęły... „tip o sujo“ !... a reszta tu pewnie lasem okrąża, żeby co porwać...

„po rca ria “ nie ludzie!... Pilnujno dobrze, a najbardziej od leśnego wąwozu.

— E! nie pierwszyzna...

M ario w ło ż y ł w usta dwa rozczapie­

rzone palce ręki, gw izdnął przeraźliwie i począł machać sombrerem na widocz­

nego w dali drugiego jeźdźca... tamten podał sygnał trzeciemu... trzeci czw a rte­

mu i tak ostrzeżenie obiegł«, b y semafo­

rem podane, krąg straży... błysnęły! lu fy wpartych na siodle winczestrów... Czu­

wali.

(53)

Znacznie spokojniejszy skręciłem ko­

nia ku środkowi kampu, gdzie pióropu­

szem zieleni znaczyły- się drzewa pałmin- jalu.

Co za rozkoszny cień po tym skwa­

rze całodziennym... Spętany koń począł się paść skacząc śród zwalonych pni... ja zaś1 wyciągnąłem się jak długi w cieniu w ielkiej sapoipeny.

Pod zachód się miałó... Słała się w iel­

ka odurzająca woń — k w ia t każdy od­

dychał po skwarze upalnego dnia, otw ie­

rając p łatki kielicha; w słodkiem pól- omdleniu drżały źdźbła traw , a drobny mech przy dotknięciu rozsypyw ał się ty ­ siącami różnobarwnych główek. Szepta­

ły tra w y i zioła m odlitwę przedwieczor­

ną, kornie skłaniały swe czoła przed wielką matką przyrodą, czołobitnie peł­

z ły w niemym zachwycie nad jej potęgą splątane sznury pow ojów i dzikich centulij.

Podszywające pałminjal kaprifoljum zbliżało się ku mnie — wyciągało wątłe gałązki zdobne kw iatam i; koliber spijał, migocąc tęczą skrzydełek, miodną sło­

dycz kielichów — od kw iatu przelatując

do kwiatu.

(54)

Spojrzałem na stado... Tam oto koło błyszczącego, by łuska wijącej się „żara- ra k i“ , strumienia grupa klaczy się pasie;

biją ogony w okrągłe jędrne boki — źre­

bięta chronią się w cieniu matczynych ciał, wodząc w o kół osłupiałemi oczyma

— lub też harcują na grubych, za dłu­

gich jak gdyby nogach w kró tkim swa­

wolnym galopie — zatrzym ują się zna- gła, i ze rżeniem, zadarłszy ogony, długim kłusem ,„na prostą nogę“ powracają do niepokojących się matek. Ówdzie potęż- nem stuknięciem o bazalt białego kopyta

— ogier zaznacza swą moc obrońcy sta­

da i z świstem wciąga powietrze krw a - wemi chrapami wietrząc, czy nie czają się w trawach odwieczne w ro g i stad, pu­

ma łub w ilk.

G dyby punkcik czarny, zaw isł hen w m gław ym błękicie nieba sęp w poszu­

kiw aniu zdobyczy; przym ykam oczy

i czuję, jak stalowe oczy ptaka w pijają

się wei mnie, przecinając ja k sztyletem

korony drzew, i badają pilnie każdy w pół-

senny ruch... W idzę go jeszcze, jak k rą ­

żyć zaczyna coraz niżej... niżej... coraz

mniejsze opisuje koła. — Ciało jego zwię-

(55)

wa w jedną wielką, ciemną płachtę...

Usnąłem.

Odym się obudził, czerwone słońce wisiało nad krawędzią stepu.

Panował gw ar rozbudzonego wieczor­

nego życia — stada papug przeciągały wysoko z wesołym krzykiem — syte żeru, — w racając do ulubionych gęstych konarów puszczy. „S a ra ku ry“ istny kon­

cert daw ały w sąsiedniej „bawadzie“ ...

zaryczał jako w ó ł olbrzym i bąk błotny...

świstem skrzydeł przecinały powietrze sznury „p a t“ , opadając w gęste szuwary strumienia.

Podniosłem- się zwolna, otrząsając , z resztek snu...

— Ładna historja... alem też spał...

ciekawy jestem, co robi tam ten rycerz rio-grandeński... trzeba jechać.

Ruszyłem ku stojącemu opodal ko­

niowi, k tó ry syt żyznej- tra w y, drzemiąc przedeptywał z nogi na nogę.

Nagle posłyszałem znane furkotanie

— to stadko „perdiz“ stepowych nadcią­

gało; schwyciłem za fuzję., strzał jeden...

drugi — i dwa szare ptaki, znacząc po-

(56)

wietrze sypiącem się pierzeni, ciężko upadły na ziemię.

Skoczyłem, by podnieść... dobry strzał i smaczna wieczerza... że’ oj!...

Wtem... ki djabeł?... z gąszczy jak opętany! w yb ie g ł konno — nieznany gau- czo... zeskoczył z konia i z wyciągnię- tcmi rękoma rzucił się ku zabitym pta­

kom. : d !

— Ładnie pilnow ał Antonio... a dziad przeklęty! Lecz co to?... Nie, tego to już za wiele... co u pioruna! k u ry mi będzie zabierał?

Chwyciłem za fak...

— S in jo rL . — wrzasnąłem —■ rzuć w tej chwili... rzuć... bo!... — lecz on stoi w miejscu, jedną perdizę w dłoniach trz y ­ ma i patrząc we mnie jasnemi oczyma, wyrzuca z siebie jakieś nieartykułowane dźwięki.

— Krropt... — słyszę — krrro p t!...

— Rzuć! słyszysz!

— Krropt... krrropt...

Podbiegłem do niego.

— Słuchaj, sinjor! — mówię — poło­

żysz czy nie?... dosyć tych głupich żar­

tów... Kładziesz czy nie, „caxoro“ ?

(57)

nią trzym a zabitego ptaka, prawą dotyka go palcem i znowu ,,krrropt...“ aż w pier­

siach mu gra.

Potem wskazuje na mnie, na siebie...

Znów na mnie... a oczy patrzą szalonym bólem... błagalnie jakoś... prosząco...

— W arjat czy co?

Ale te oczy... te oczy! Tu przypom- niab' mi się, że przecież tak samo patrza­

ły na mnie, gdy w obozowisku kopnął mię koń, a ja zakląłem po polsku... ta k !., tak samo.

— A może on...

— „K uropa tw a“ — w ym ów iłem po­

woli, skandując wyraz.

Trzym any ptak w yp a d ł mu z ręki, a na opiętą w złocistą kurtę pierś długim . różańcem pociekły wielkie łzy...

Zrozumiałem... zapomniał m ow y!

Noc była... gwiaździsta, podzwrotni­

kowa, noc pełna westchnień cichych i czaru. I tu liła do się, by dzieci... pusz­

czę zw artą i belzkjesny step, spowijając

wielkiem milczeniem.

(58)

T y lk o w kampinjalu parskając, luźno puszczone pasły się dwa konie, a na trzo­

nie zwalonego przez ostatni „parapeiro“ » drzewa siedziało dwóch ludzi...

— „Ojcze nasz“ — pow tarzał za dru­

gim jeden.z nich z trudem — „Ojcze nasz, któryś jest“ ... — szeptał cudzoziemskim akcentem — głosem drżącym, cichym jak gdyby w rozmarzeniu...

Zdumiona patrzała na to noc brazy­

lijska.

Nazajutrz skład naszej gauczjady po­

w iększył się o jednego ujeżdżacza. Spo­

kojny był... małomówny, sumienny, śmia­

ły... jednak koledzy nie lubili go... bo...

bo m iał niebieskie oczy.

— Dosyć było jednego... — mruczał, spoglądając na mnie zukosa, stary Antonio.

— Całym światem chcą rządzić!

(59)
(60)
(61)
(62)

B ib lio te k a Śląska w Katowicach Id : 0030000272774

I 430401

B ib lio te k a Śląska w Katowicach Id : 0030000272775

I 430402

B ib lio te k a Śląska w Katowicach Id : 0030000272776

I 430403

B ib lio te k a Śląska w Katowicach Id : 0030000272778

I 430404

Cytaty

Powiązane dokumenty

[r]

Utwór Ojcze nasz przypomina o egocentrycznym i fałszywym przekonaniu człowieka, że jest on władcą przyrody, dla niego ekonomia liczy się bardziej od ekologii (homo economicus)..

Spotykam się z opinią, że księża to mają dobrze, że dobrze się w życiu ustawili Samochody, piękne plebanie, duże pieniądze. Skoro dla tych, którzy nie wierzą

4 Zakreśl jedno słowo, które nie pasuje do

Z wymagania, żeby krawędzie ścian miały takie same długości, ograniczyliśmy się jedynie do tego, żeby każda ze ścian miała tych krawędzi 4.. Kątów prostych również się

Prosimy Cię, Panie, za przyczyną Najświętszej Maryi Panny, Matki naszej i Królowej Polski oraz za wstawiennictwem świętych Patronów naszych, ochraniaj Ojczyznę naszą od

Obraz składa się ze sceny głównej i dwunastu małych, przedstawiających ważniejsze epizody z życia oraz cuda Michała Giedroycia.. W części środkowej klęczy

- nie wódź nas na pokuszenie – kuszenie jest częścią życia każdego człowieka. Boży plan zakłada wolność człowieka, więc ciągle musimy dokonywać wyboru między dobrem