• Nie Znaleziono Wyników

Mojej córce, by zawsze pamiętała, że droga bez przeszkód nigdy nie prowadzi do celu.

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Mojej córce, by zawsze pamiętała, że droga bez przeszkód nigdy nie prowadzi do celu."

Copied!
35
0
0

Pełen tekst

(1)
(2)

Mojej córce, by zawsze pamiętała, że droga bez przeszkód nigdy nie prowadzi do celu.

(3)

Lullaby love

An avenue once bent in shadow, In a morning straight and hallow.

You hold high a destination, You sing to me of sweet revelation.

I feel the quickening in my step, But I don’t even touch the ground.

‘Cause when I’m seeing double,

It’s your lullaby love that keeps me from trouble, It’s your lullaby love that’s keeping me level,

It’s your lullaby love that keeps me awake.

When this voice retires from talking, When these ears get tired of ringing.

When my feet get bored of travelling, And it looks like it’s all unraveling.

When this heart’s too old for dreaming, That’s when I hear the angels sing your lullaby.

‘Cause when I’m seeing double

It’s your lullaby love that keeps me from trouble, It’s your lullaby love that’s keeping me level,

It’s your lullaby love that keeps me awake.

‘Cause when I’m seeing double

It’s your lullaby love that keeps me from trouble, It’s your lullaby love that’s keeping me level,

It’s your lullaby love that keeps me awake.

Roo Panes album: „Paperweights” (2016)

(4)

Prolog

Zatem całuj mnie tak, byś językiem dotknął duszy, a w sercu wyrył ślad swojej obecności po wieki.

~♧~

Przystanęła przed metalową bramką, prowadzącą do pię- trowego domu skrywającego się za wysokimi tujami, i pełna niepokoju zacisnęła drżącą dłoń na zimnym skoblu. Prześledziła wzrokiem niewielkie podwórze otulone barwami złotej jesieni, przez chwilę obserwując pożółkłe liście, którymi bawił się paź- dziernikowy wiatr. Zapach zgniłej ściółki i mokrej ziemi dotarł do jej nozdrzy, drażniąc je nieprzyjemnie i przywołując wspo- mnienie dnia, w którym zatrzymał się dla niej świat.

Przymknęła oczy i poczuła na twarzy promienie letniego słońca mimo nieprzyjemnie dżdżystego popołudnia. „A gdy upadniesz, pomogę ci wstać i razem pośmiejemy się z twojej niezdarności. Mu- sisz mi tylko pozwolić stać się małą cząstką twojego świata” – wró- ciły do niej słowa tak wyraźne, jakby dokładnie w tej chwili ktoś szeptał jej do ucha.

Wypuściła z płuc wstrzymywane w napięciu powietrze i zde- cydowanym ruchem pchnęła bramkę, przekraczając granicę po- siadłości Jastrzębskich. Zmierzała do domku wąską ścieżką z ka- mieni, czując, jak wysokie obcasy skórzanych botków grzęzły w niestabilnym podłożu. Skupiła się na swoich krokach, licząc je w pamięci tylko po to, by wzrokiem nie dostrzec drewnianej huśtawki przywołującej wspomnienie błogich chwili, czy też

(5)

rozłożystego drzewa – teraz ogołoconego z liści – które latem służyło mieszkańcom chłodnym cieniem. A gdy dotarła do celu i nieśmiało stanęła na urokliwym ganku, trzymając w dłoni po- kaźnych rozmiarów pakunek, dodała sobie odwagi, przywołu- jąc słowa zasłyszane tamtego lata: „Tu, w domu pod kasztanem, skradłaś serce ludzi, których kocham”. Uniosła rękę i zastukała ci- chutko, zupełnie tak, jakby jakaś cząstka jej osoby wolała zo- stać odprawiona z kwitkiem, bojąc się spotkania, które z pew- nością otworzy nie do końca zasklepione rany w sercu, jak i te skrywane głęboko w duszy i świadomości.

Odgłos zbliżających się kroków wywołał w niej przerażenie i mimowolnie, z większą siłą, zacisnęła dłoń na pakunku zawi- niętym w szary papier.

Drzwi zaskrzypiały tak, jak wielokrotnie podczas pamiętnego lata, i wraz z podmuchem ciepłego powietrza ukazała jej się zna- joma sylwetka o subtelnych rysach twarzy, z której emanowała serdeczność i miłość. Poczuła, jak otula ją spojrzenie pełne cie- płej barwy karmelu i, chociaż przygotowywała się na to spo- tkanie od wielu dni, sparaliżowana strachem, nie potrafiła wy- dusić z siebie słowa.

– Agatka? Co za niespodzianka! Wejdź, kochanie, szybciutko do środka, bo wyglądasz na przemarzniętą.

Wciąż milcząc, przekroczyła niewysoki próg domu, czując unoszący się w powietrzu zapach drożdżowego ciasta. Oparła paczkę o ścianę pokrytą boazerią i zdjęła z szyi apaszkę, wsu- wając ją do kieszeni beżowej dyplomatki. Gospodyni stanęła twarzą w twarz z Agatą, wyciągnęła ramiona w jej kierunku i obdarzyła uśmiechem, który jakimś sposobem nie obejmował karmelowych oczu.

– Niechże cię uściskam.

(6)

– Dzień dobry – powiedziała, siląc się na uśmiech, by już po chwili zatonąć w czułych ramionach Jastrzębskiej.

– Zmizerniałaś, aniołku, czy ty w ogóle coś jesz? Musisz dbać o siebie dziecko, musisz...

Jagoda odsunęła od siebie Agatę i dłonią pogładziła jej zmar- znięty policzek.

– Zapraszam cię, kochanie, do salonu. Właśnie rozpaliłam w kominku, zaparzę szybciutko herbatę i sobie porozmawiamy.

Biedny Antoni, pech chciał, że przed kwadransem wybrał się z Mirką do okulisty na kontrolną wizytę. Jak go znam, będzie niepocieszony, że nie mógł podjąć cię osobiście, aniołku – po- wiedziała i niemal natychmiast zniknęła w kuchni, z której po chwili dobiegł odgłos ustawianej na tacce porcelany.

– Zatem babcia Mirka w końcu dała się namówić na wizytę u specjalisty? – spytała Agata, następnie wspięła się na czubki palców z zamiarem zawieszenia okrycia na wieszaku dla gości i zamarła na krótką chwilę, widząc na nim bluzę Miłosza, tę samą, którą miała na sobie podczas pamiętnego ogniska.

– Tak, Agatko, tym sposobem w domu jestem tylko ja, ale po- staram się podjąć cię tak, jak uczyniłby to mój mąż.

– Proszę sobie nie zawracać głowy, jestem tu przejazdem i wpa- dłam do was tylko na chwilkę. – Powiesiła płaszcz i chwyciwszy pakunek, skierowała się do salonu, w którym przyjemne ciepło kominka otuliło jej zmarznięte ciało.

– Upiekłam ciasto drożdżowe, jeszcze nie wystygło – zachwa- lała Jagoda. Na dębowym stole, przykrytym szydełkowym ob- rusem, zapewne wykonanym ręką babci Mirki, ostrożnie usta- wiła tackę, a następnie zdjęła z niej talerzyki i mały imbryczek udekorowany ręcznie malowanymi kwiatami, z którego wnę- trza wydobywał się intensywny aromat maliny. I chociaż Agata

(7)

doskonale pamiętała, jak wyśmienitą herbatę parzyła gospodyni domu, pomyślała, że dzisiejszego popołudnia słodycz naparu nie będzie w stanie przyćmić goryczy wspomnień.

– Opowiadaj, Agatko, co u ciebie? Jak twoje sprawy? – Ja- strzębska przysiadła na jednym z krzeseł i z charakterystyczną dla siebie gracją nalała herbaty w porcelanowe filiżanki stano- wiące część zestawu, w skład którego wchodził również wcze- śniej wspomniany imbryczek. Gestem dłoni zaprosiła Agatę do stołu i nie przyjmując odmowy, poczęstowała ciastem.

– Myślę, że wszystko idzie w dobrym kierunku. Janek już cał- kiem dobrze odnajduje się we wciąż nowej dla niego rzeczywi- stości. A jak pan Antoni i babcia Mirka? Czy są zdrowi? Co słychać u Tereski?

– Dziękuję, kochanie, wszyscy cieszą się dobrym zdrowiem.

– Mówiąc to, Jagoda trzykrotnie zastukała w blat stołu, ot tak, by nie zapeszyć.

– Wszyscy? - Agata posłała Jagodzie zatroskane spojrzenie.

– Pytasz mnie, dziecko, czy doszłam do siebie po tym, jak świat rozsypał mi się na kawałki? Nigdy nie będę w stanie mu tego wybaczyć. Nie potrafię…

Agacie zadrżały dłonie i pragnąc ukryć swoją reakcję, wsunęła je pod stół. Spuściła oczy, bo wezbrała w nich wilgoć, w sercu zaś poczucie rodzącej się niesprawiedliwości.

– Przywiozłam ze sobą niespodziankę.

Wstała od stołu, a następnie oddała w ręce Jagody przynie- siony dla niej podarunek. Kobieta przez chwilę gładziła dło- nią fakturę szarego papieru, zupełnie jakby spodziewała się, co może kryć pod swoją warstwą.

– Mam nadzieję, że się spodoba.

– Tak, na pewno.

(8)

Dłonie Jagody zaczęły drżeć, a zaciśnięte usta przybrały kształt cienkiej linii. Agata przez chwilę zastanawiała się, czy na pewno dobrze postąpiła, fatygując się do Jastrzębskich? Może powinna zapomnieć o tym miejscu i ludziach, którzy je tworzyli, by swoją osobą nie rozgrzebywać wciąż jeszcze świeżych ran?

– Może rozsądnie będzie zaczekać z rozpakowaniem na pana Antoniego?

– Nie – przerwała jej zdecydowanym tonem Jagoda. – Roz- pakuję prezent teraz. Nie widzę konieczności czekania z tym na Antoniego.

Agata w skupieniu i z lekkim niepokojem wyczekiwała reak- cji Jastrzębskiej, obserwując, jak fragmenty szarego papieru lą- dują na drewnianej podłodze, by w końcu odsłonić skrywaną zawartość. Dłoń Jagody powędrowała do ust, a z karmelowych oczu popłynęły dwie ścieżki dużych łez. Kobieta przymknęła na chwilę powieki, by zapanować nad własną słabością i już po chwili, ocierając policzki, drżącym głosem oświadczyła:

– Piękny, Agatko. Po prostu piękny. Dziękuję. Poproszę An- toniego, by zawiesił go nad kominkiem.

I chociaż w powietrzu unosiła się woń drożdżowego ciasta i słodkiej maliny, a za oknem wiatr beztrosko bawił się liśćmi, w sercu Agaty pojawił się ból, dokładnie ten sam, który zale- dwie trzynaście miesięcy wcześniej odebrał jej cząstkę siebie.

(9)

Rozdział 1

Miłość jest obawą przed zrodzeniem się po- ranka wypełnionego ciszą samotności.

~♧~

Było coś magicznego w jeździe samochodem po niemal pu- stej autostradzie otulonej mrokiem styczniowej nocy, delikat- nie muśniętej blaskiem lamp.

Deszcz przybierał na sile, zakłócając fale radiowe słuchanej przez Miłosza stacji, on sam zaś odpłynął myślami, wspomina- jąc miniony weekend, który spędził w towarzystwie przyjaciół.

Owe suto zakrapiane spotkania całej paczki zdarzały się coraz rzadziej, przez co odczuwał nieuchronnie zbliżające się zmiany.

Ich wieloletnia przyjaźń zaczynała ewoluować, zamieniając bez- troskość młodzieńczych lat w okres stateczności i odpowiedzial- ności. W końcu – jakby nie było – większość z nich już dawno przekroczyła trzydziestkę, tym samym decydując się na porzu- cenie dotychczasowego stylu życia na rzecz stabilizacji, na przy- kład założenia rodziny.

Jakub większość czasu spędzał w studio w Kent, które stało się swego rodzaju mekką dla fanów piercing’u i tatuażu, sprytnie manewrując pomiędzy miastowym gwarem a zaciszem urokli- wej wioski gdzieś w Nowej Zelandii. Wiktor, teraz już dumny posiadacz narzeczonej, wraz z Bradlay’em wzięli pod opiekę Londyn. Norbert z Hubertem niezmiennie od wielu lat tkwili w prozie bankowego życia, nocą zamieniając ją na klubowy beat,

(10)

natomiast Leon i Angela przymierzali się do zakupu pierw- szej wspólnej posiadłości. I tylko on, mimo że w zeszłym mie- siącu skończył trzydzieści dwa lata, wciąż nie mógł ułożyć sobie życia u boku odpowiedniej kobiety. Czasami zastanawiał się, czy na pewno wszystko z nim w porządku? Niby przystojny, podobno zabawny, z naprawdę dobrze wyrzeźbionym ciałem, a mimo to jego życie pozbawione było mistycznego uczucia, które sprawiało, że człowiek mógł unosić się nad ziemią i prze- nosić góry – jak zwykła mawiać jego babcia.

Jasne, miewał relacje z kobietami, jedne dłuższe, inne wręcz przeciwnie, ale w przewadze kończyły się one szybkim zupeł- nie niezobowiązującym seksem. Wyjątkiem od reguły była ma- dame Audley, która do osoby Miłosza podchodziła w nieco inny sposób. Ta – dla odmiany – najchętniej zamknęłaby się z nim w wiekowej posiadłości, by już nigdy nie wypuścić go ze swo- ich ramion.

Deszcz wzmógł się, znacznie ograniczając widoczność, i Miłosz automatycznie zdjął nogę z gazu. Czerwień świateł jadącego przed nim samochodu zdawała się oddalać w coraz to szyb- szym tempie, jakby kierowca nie zważał na panujące na dro- dze warunki. Z radioodbiornika popłynęły pierwsze takty pio- senki zespołu Linkin Park i Miłosz, wystukując kciukami rytm na skórzanej kierownicy, zaczął podśpiewywać dobrze znane mu wersy. Odprężenie spłynęło na niego, obejmując również spięte mięśnie karku, które nadwyrężył za sprawą zbyt intensywnego treningu na siłowni. Do pełni szczęścia brakowało mu zimnej butelki polskiego piwa i aksamitu kobiecego ciała, wdzięcznie prężącego się pod dotykiem jego dłoni. O ile kwestia piwa była w zasięgu za sprawą niewielkiego pakistańskiego sklepiku usy- tuowanego na rogu ulicy, przy której mieszkał, tak sprawa ko-

(11)

biecego ciała musiała pozostać jedynie w sferze marzeń. Cóż, gdy wróci do domu, zalegnie na kanapie z zimnym piwem i za- stanowi się nad swoim życiem. Może powinien sprawić sobie kota? Wówczas w mieszkaniu byłby ktoś, kto zawsze cieszyłby się z jego powrotu. Tak! Zdecydowanie powinien poważnie za- stanowić się nad tym pomysłem.

Jego rozważania przerwał głośny huk, który zagłuszył na chwilę linię melodyczną piosenki. Oczom Miłosza uka- zał się widok dachującego samochodu z logiem firmy sprząta- jącej, który przekoziołkował przez dwa pasy autostrady i wbił się w barierkę rozdzielającą jezdnie. Do tego jeszcze fragmenty szyb rozpryskujących się na asfalcie i tumany dymu wydostające się spod uniesionej maski białego Vauxhalla Astry.

Zaczął działać instynktownie, jakby był w pracy. Bezpiecz- nie zaparkował, skręcając koła w kierunku pobocza i włączając światła awaryjne. Telefon komórkowy wcisnął w tylną kieszeń spodni i wyjął z bagażnika gaśnicę, na ramię zaś zarzucił sporą torbę medyczną służącą mu na zajęciach z udzielania pierwszej pomocy, które zmuszony był zaliczać co sześć miesięcy. Bie- gnąc w stronę auta, wybrał numer 112. Wiedziony życiowym doświadczeniem, podejrzewał, że na skutek tak poważnego wy- padku najprawdopodobniej jego pomoc ograniczy się tylko do zabezpieczenia auta przed samozapłonem.

Deszcz zacinał w twarz i znacznie utrudniał Miłoszowi pro- wadzenie akcji. Spod maski samochodu zaczęły wydobywać się pomarańczowe języki ognia, wymuszając na nim jeszcze szyb- szą reakcję. Rzucił torbę tuż przy samochodzie i szybkim ru- chem wyciągnął kluczyki ze stacyjki Astry, a następnie ugasił wydobywający się spod maski ogień. Ślizgając się na tłustej pla- mie oleju, doskoczył do samochodu, próbując otworzyć drzwi

(12)

od strony kierowcy. Bezskutecznie. Nieznacznie wsunął się do auta przez stłuczone okno i dostrzegając w nim drobną ko- bietę z zakrwawioną twarzą, przystąpił do pierwszych czyn- ności medycznych.

– Jak się pani czuje? Słyszy mnie pani? – zapytał, zakłada- jąc na dłonie lateksowe rękawiczki i ostrożnie sprawdzając kark i klatkę piersiową kobiety, by wykluczyć ewentualne urazy. Po- ruszyła się powolnie, kierując wzrok w stronę, skąd dobiegał nieznajomy głosem.

– Jak się pani nazywa?

– Agata... – wykrztusiła z trudem. – Agata Czkalska – po- wtórzyła nieco bardziej wyraźnie.

– Czkalska? Skąd pochodzisz, Agato? – dopytywał, jedno- cześnie przygotowując się do zabezpieczenia szyjnego odcinka kręgosłupa poszkodowanej dziewczyny.

– Z Polski...

– O widzisz, Agato, to będzie nam łatwiej się porozumieć.

Jestem Miłosz i postaram ci się pomóc. – Tym razem odezwał się już po polsku.

– Mdło mi...

– Wszystko będzie dobrze. Wiesz, gdzie jesteś?

– W samochodzie – wychrypiała, próbując dłonią dotknąć po- liczka.

– Zgadza się. A pamiętasz, jaki mamy dziś dzień?

– Trzynasty stycznia.

– Dla ciebie pechowy, prawda?

– Boli mnie głowa...

– Już, mała, pomoc jest w drodze.

Miłosz ostrożnie założył kołnierz ortopedyczny na szyję Agaty, starając się nie tracić z nią kontaktu, a następnie opatrzył krwa-

(13)

wiący policzek.

– Musisz się skupić, mała, dobrze? – Zacisnął palce na drob- nej dłoni poszkodowanej i spokojnym tonem zapytał:

– Czy ktoś jeszcze podróżował z tobą?

Oczy Agaty stały się mniej przytomne. Ubrudzone krwią powieki opadały, a dziewczyna z trudem reagowała na pyta- nia Miłosza.

– Nie, jechałam sama. Nie pozwól mi umrzeć, proszę, oni mają tylko mnie...

– Nie umrzesz, obiecuję, że wrócisz do męża cała i zdrowa.

– Nie mam męża, mam tylko ich.

– Szczęściarz ze mnie. Wiesz co, Agato, porywam cię na randkę. Oczywiście jak już dojdziesz do siebie.

– Nie chodzę na randki – wymruczała niezrozumiale.

– Eee, jak to nie chodzisz na randki? Taka fajna dziewczyna spędza wieczory samotnie? – zapytał, jednocześnie oceniając, że nie ma szans na uwolnienie poszkodowanej z pojazdu. – Wi- dzisz, Agato, zatem to jednak będzie twój szczęśliwy dzień.

Właśnie znalazłaś partnera do randkowania. A już miałem w planach zakup kota.

– Kota?

– Tak, do wspólnego randkowania – zażartował. – Przyjmu- jesz jakieś leki, chorujesz na coś?

– Przyjmuję Benadryll.

– Masz alergię na pyłki czy sierściuchy? – zapytał, chcąc pod- trzymać rozmowę.

– Na pyłki – odpowiedziała, a na jej twarzy ukazał się gry- mas bólu.

– Okay, zatem w tym momencie notuję w tyle głowy, że za- bierając cię na randkę, powinienem zjawić się z czekoladkami

(14)

a nie z kwiatami.

– Bolą mnie nogi.

– To dobry znak, świadczy o tym, że twój kręgosłup nie zo- stał uszkodzony.

Agata odkaszlnęła krwistą wydzielinę, krztusząc się przy tym, a Miłosz natychmiast przekazał dyspozytorce informację o wysoce prawdopodobnym uszkodzeniu płuc. Ponaglał, wie- dząc, że nie mają zbyt wiele czasu.

– Spokojnie, mała. Wszystko będzie dobrze.

Założył na twarz Agaty maskę tlenową, słysząc, że jej oddech stawał się coraz bardziej świszczący. Minuty ciągnęły się nie- miłosiernie, wywołując w nim uczucie bezradności. Nic więcej nie mógł zrobić. Pozostało czekanie i bezustanne dopytywa- nie się dyspozytorki o czas przyjazdu jednostek ratunkowych.

Przemoczony do suchej nitki, drżący z zimna, zaklął siarczyście pod adresem opieszałości ratowników. W tym momencie po au- tostradzie poniósł się odgłos sygnałów spieszących ku nim służb.

– Agata, rozmawiaj ze mną, dziewczyno! Słyszysz?! Nie od- pływaj, mała, już tu są. Agata!

Nie mógł jej stracić. Nie teraz, gdy pomoc była tak blisko. Na- chylił się nad jej twarzą i w poświacie niebieskich lamp jednostki strażackiej dostrzegł ledwie uniesione powieki, które po krótkiej chwili opadły, skrywając coraz słabiej reagujące źrenice. Widy- wał śmierć wielokrotnie z racji wykonywanego przez siebie za- wodu, w pewnym sensie nawet był z nią oswojony, ale widok nieco ponad dwudziestoletniej kobiety walczącej o każdy od- dech wywołał w nim przerażenie. Był tu. Z jakiegoś powodu ktoś splótł ich ścieżki, dlatego wiedział, że nie może pozwolić dziewczynie odejść.

– Zostań ze mną, nie zostawiaj mnie... – poprosiła, zaciska-

(15)

jąc szczupłe palce wokół jego dłoni.

– Nigdzie się nie wybieram, mała, słyszysz? Agata?! – Z nie- pokojem spojrzał w kierunku pojazdów strażackich parkujących nieopodal i widząc zamazany z powodu deszczu obraz ratowni- ków spieszących im z pomocą, odetchnął z ulgą.

– Potrzebna hydraulika, panowie! Szybko! Jest z nią na- prawdę źle!

Akcja uwolnienia Agaty z samochodu przebiegła prawidłowo, chociaż nie tak sprawnie, jakby życzył sobie tego Miłosz, który odsunięty od samochodu przez służby ratunkowe, ocenił ją jako zbyt powolną, a przecież chodziło o życie kobiety, walka toczyła się o każdą minutę. Wstrzymał oddech w momencie, w którym ratownicy medyczni układali Agatę na desce. Była taka drobna.

Jasne loki, teraz naznaczone krwią, przybrały barwę migoczą- cych świateł ambulansu. Poczuł się dziwnie związany z tą kru- chą istotą, która w mroku styczniowej nocy zapewne toczyła jedną z najcięższych walk w swoim życiu.

– Tracimy ją, panowie...

Miłosz patrzył z lękiem, gdy jeden z ratowników w pośpie- chu intubował znajdującą się już w ambulansie Agatę, drugi zaś rozpoczynał akcję reanimacyjną.

– Gdzie ją zabieracie? – Doskoczył do kierowcy, porażony od- głosem zatrzaskiwanych drzwi ambulansu.

– Do Kings College Hospital.

Miłosz odruchowo uderzył dłonią w drzwi ambulansu, tak jak miał to w zwyczaju, gdy oddawał ofiarę wypadku w ręce służb medycznych. Obserwując odjeżdżający ambulans, prze- tarł twarz rękawem mokrej od deszczu bluzy w chwili, w któ- rej jeden ze strażaków z uznaniem poklepał go po ramieniu.

– Dobra robota, człowieku.

(16)

W milczeniu skinął głową, ściągnął z dłoni lateksowe ręka- wiczki i zarzucając torbę medyczną na ramię, powlókł się w kie- runku samochodu.

***

Dochodziła trzecia nad ranem, gdy z bloku operacyjnego wy- sypał się zespół medyczny.

Miłosz mimo zmęczenia zerwał się na równe nogi i podszedł do chirurga, czując jak jego do tej pory opanowane serce, ru- szyło niespokojnym galopem.

– Co z nią?

– A pan to...?

– Świadek wypadku.

– Nie udzielamy informacji osobom niespokrewnionym.

– Tak, wiem, procedury. Proszę tylko powiedzieć, czy przeżyła.

– Jej stan na chwilę obecną jest stabilny. Przepraszam, mam sporo papierkowej roboty. – Lekarz ominął go z obojętnością i odszedł.

Miłosz odprowadził go wzrokiem, odczuwając w sercu zaled- wie nieznaczną ulgę. Jej stan jest stabilny – powtórzył w myślach – też mi odpowiedź. Właściwie takie stwierdzenie może oznaczać wszystko, a on chciał tylko uspokoić serce, by móc wrócić do domu i przespać kilka najbliższych godzin normalnym snem, zanim zmuszony będzie stawić się w pracy na kolejną dwudzie- stoczterogodzinną służbę. Zarzucił na siebie kurtkę i zabrał ze skórzanego fotela butelkę wody mineralnej zakupionej w szpi- talnym sklepiku i już miał się udać w kierunku parkingu samo- chodowego, gdy na jego widok radośnie zabrzmiał znajomy głos.

– Miłosz, co ty tu robisz?

(17)

Dostrzegł Anielę opuszczającą blok operacyjny w charakte- rystycznym błękitnym czepku na głowie, pod którym skrywała włosy. Niebieskie oczy ożyły na jego widok, lśniąc radosnym blaskiem. Luźny szpitalny uniform skrywał jej kobiece kształty.

– Hej, nie wiedziałem, że dyżurujesz dzisiejszej nocy.

– Witaj, chłopaku. – Aniela zarzuciła rękę na szyję Miło- sza i przywitała go delikatnym, przyjacielskim całusem w po- liczek. – Tak się złożyło. A ty? Co ty tutaj robisz, w dodatku o tak wczesnej porze?

Miłosz przejechał dłonią po krótko ostrzyżonych włosach i ponownie spojrzał niepewnie w kierunku drzwi, krzywiąc usta w grymasie.

– Byłem świadkiem wypadku i...

– Rozumiem. To ty wezwałeś do niej służby?

– Agata, nazywa się Agata Czkalska. – Pospieszył z informa- cją, wciąż patrząc na szklane drzwi bloku operacyjnego. – Wra- całem z Oksfordu i... właściwie, co z nią? Wiem, że jest stabilna, ale jakie są rokowania?

– Nie rozumiem? Po co ci to wiedzieć?

– Zwykła ciekawość ludzka – skłamał bez najmniejszego pro- blemu.

– Miłosz... spójrz na mnie proszę.

Zatopił wzrok w błękitnych tęczówkach Anieli, bojąc się, że ta, bez większego problemu, przeczyta w nim niczym w otwar- tej księdze.

– O co chodzi?

– O nic. – Nonszalancko wzruszył ramionami.

– Na pewno?

– Jestem padnięty. Chcę tylko wiedzieć, co z nią, by móc spo- kojnie wrócić do domu, wypić browar i zasnąć w łóżku.

(18)

– Wiesz, że nie powinnam udzielać ci informacji.

– Wiesz, że zostanie to pomiędzy nami. – Uniósł prawą brew, równo podzieloną blizną na pół, i zbliżył się do Anieli, spoglą- dając na nią z góry.

Zaśmiała się i układając dłoń na piersi przyjaciela, dokładnie na wysokości jego serca, oświadczyła:

– Kłamiesz, chłopaku...

– To jak? – Nie odpuszczał.

– W tym momencie nic nie zagraża jej życiu, aczkolwiek, mimo że jest stabilna, stan jest wciąż ciężki. Lekarze poskładali złamania i zatrzymali krwotok, ale będzie potrzebowała dłuż- szej hospitalizacji. Jutro po południu spróbujemy ją wybudzić i wtedy będziemy wiedzieli coś więcej.

– Pozwolą mi się z nią zobaczyć?

Aniela założyła ręce na biodra i marszcząc czoło, obdarzyła Miłosza groźnym spojrzeniem.

– Po co ci to? Miłosz, co ty kombinujesz?

– Pomyślisz, że to głupie, ale obiecałem, że jej nie zostawię – wyznał z lekka zakłopotany.

– I dlatego tkwisz na szpitalnym korytarzu od sześciu godzin?

– Od siedmiu.

Aniela spojrzała na zegarek, który był urodzinowym prezen- tem od męża, i z niedowierzaniem pokręciła głową.

– To jak, wykorzystasz swoje znajomości, by pomóc mi się z nią spotkać?

– Niby w jaki sposób? Mam poprosić kucharkę, by przemy- ciła cię w wózku pomiędzy ziemniakami a zapiekanym kala- fiorem z serem?

– Jeśli tylko się zmieszczę gabarytowo...

– Miłek, wracaj do domu.

(19)

– Aniela.... – wyszeptał z rezygnacją.

– Posłuchaj… – Zaczęła, gładząc dłonią jego ramię. – Zacho- wałeś się bardzo szlachetnie, zapewne żyje tylko dzięki tobie, ale nie musisz tu tkwić tylko dlatego, że najprawdopodobniej pozbawiona świadomości, wymusiła na tobie obietnicę bycia przy niej. Wracaj do domu.

– A co, jeśli chcę tu zostać?

Dostrzegła w oczach Miłosza jakąś drobną zmianę, coś na kształt światełka delikatnie pobłyskującego, które ostatni raz miała okazję widzieć prawie sześć lat temu. I chociaż całym sercem cieszyła się, że oto nadszedł dzień, w którym Miłosz uwolnił się od dręczącej go przeszłości, gdzieś w zakamarkach świadomości rodziła się w niej obawa, że także tym razem przy- jaciel ulokował uczucia w nieodpowiedniej kobiecie. A jeśli coś pójdzie nie tak i Agata umrze? Czy Miłosz sobie z tym poradzi?

Czy naprawdę potrzebne jest mu kolejne cierpienie?

– Wracaj do domu, proszę, jeśli się czegoś dowiem, natych- miast do ciebie zadzwonię.

– Pinky promise? – zapytał i wyciągnął najmniejszy palec dłoni w kierunku Anieli tak, jak miała to w zwyczaju jej naj- młodsza córka, którą szczerze uwielbiał.

Roześmiała się i zahaczyła swój palec o palec przyjaciela, go- dząc się na tak absurdalne zawarcie paktu.

– Maszeruj do łóżka, bo nie wyglądasz dobrze. – Dodała z troską w głosie, spoglądając w bursztynowe, wyraźnie zmę- czone oczy.

– Ucałuj ode mnie księżniczki.

– Jasna sprawa, chłopaku.

Wykończony wydarzeniami minionego dnia, pożegnał się z Anielą i skierował kroki ku parkingowi. Przemierzając szpi-

(20)

talny korytarz, zastanawiał się nad złożoną obietnicą. Czy postą- pił słusznie, obiecując coś, co było poza jego zasięgiem? Wszak z wiadomych powodów niemożliwością było jego wierne trwa- nie przy łóżku kobiety, której tak naprawdę nie znał. A co, jeśli nie miała w Londynie nikogo, kto mógłby powiadomić o całym zdarzeniu jej bliskich? Przecież telefon od będącego na służ- bie konsula brzmi zdecydowanie groźniej niż telefon od przy- jaciela – ocenił.

Zatrzymał się dokładnie na wprost niewysokiej recepcji, czu- jąc jak znajomy zapach – ten sam, który czuł, nachylając się nad Agatą – przyjemnie zatańczył w jego nozdrzach. Zmrużył oczy na widok białoróżowych kwiatów, które znał z ogródka matki, jednocześnie szukając w pamięci pasującej do nich nazwy.

– Wszystko w porządku? – zapytała młoda kobieta, wychy- lając się zza monitora.

– Tak. – Uśmiechnął się, wywołując rumieniec na policzkach recepcjonistki. – Czy to lewkonie?

– Nie rozumiem?

– Kwiaty, które zdobią pani biurko, to lewkonie, prawda? – Wyraźnie zdziwiona recepcjonistka powędrowała wzrokiem w stronę bukietu i wzruszyła ramionami z pewną dozą nie- śmiałości.

– Myślę, że tak.

Znów się uśmiechnął.

Wiedział już, że od tej chwili zapach lewkonii zawsze będzie mu przywoływał wspomnienie drobnej kobiety, którą los po- stawił na jego drodze pewnej styczniowej, bardzo mokrej nocy.

Podszedł do recepcji, ujął w dłoń długopis i żółtą karteczkę sa- moprzylepną, a następnie zapisał na niej swój numer telefonu, będąc przy tym bacznie obserwowany przez Annę, młodszą re-

(21)

cepcjonistkę, jak głosiła plakietka przypięta do jej uniformu.

– Proszę, to mój numer telefonu.

Policzki Anny ponownie przybrały barwy piwonii, a ona sama, nie mogąc ukryć zdziwienia, dyskretnie obdarzyła Mi- łosza spojrzeniem.

– Niestety, cały tydzień pracuję na drugą zmianę.

Miłosz zaniemówił, chociaż reakcja kobiety przyjemnie po- łechtała jego męskie ego.

– Źle mnie pani zrozumiała – zaczął ostrożnie. - Chodzi o pa- cjentkę przywiezioną dzisiejszej nocy z wypadku. Jej operacja właśnie dobiegła końca i... - W tej chwili dostrzegł, jak Anna, najpewniej skrępowana całą sytuacją, spuściła wzrok. – Był- bym bardzo wdzięczny, gdyby przekazała jej pani tę karteczkę.

Wiem, że proszę o wiele...

– Jasne, nie ma problemu. – Przerwała mu, zapewne chcąc zakończyć krępującą rozmowę jak najszybciej.

– Bardzo dziękuję, Anno. – Uśmiechnął się, puszczając oczko w jej kierunku.

Wciąż otulony wspomnieniem zapachu Agaty, która jakimś niezrozumiałym dla niego sposobem wpisała mu się w serce tak mocno, że całym sobą czuł ją pod skórą, udał się do samochodu.

A gdy w końcu dotarł do domu i umęczony wciągnął ciało do łóżka, ostatnią rzeczą, jaką zobaczył pod ciężarem opadają- cych powiek, był obraz Agaty ubrany w słowa: „Zostań ze mną”.

***

Minione trzy dni były dla niego udręką. Myśli, nad którymi nie był w stanie zapanować, bezustannie krążyły wokół osoby Agaty, zalewając jego ciało ciepłym uczucie szczęścia. Aniela

(22)

informowała go na bieżąco, zatem wiedział już, że kobieta wy- budziła się i jej stan znacznie się poprawił. Rozmyślał, dla- czego nie zadzwoniła? Być może utraciła telefon podczas wy- padku albo rozładowała jej się bateria lub zwyczajnie jest zbyt nieśmiała w kontaktach z ludźmi? Krocząc za jedną z pielęgnia- rek, pod skrzydła której oddała go Aniela, czuł się lekko zde- nerwowany, zupełnie jakby szedł na randkę, a przecież ich spo- tkanie miało być zwykłą przyjacielską wizytą. Co prawda gdzieś w zakamarku duszy skrył nadzieję na rozwinięcie się ich wspól- nej historii i właśnie z tego powodu ubrał się nieco bardziej ele- gancko, zamieniając wytarte dżinsy na wełniane spodnie i wkła- dając siwy sweter z wycięciem w serek. Spryskał się perfumami, których używał na wyjątkowe okazje, a w pobliskiej kwiaciarni kupił bukiet różowych lewkonii, po uprzednim upewnieniu się, że reakcja alergiczna na kwiaty występuje bardzo sporadycznie.

– Proszę tu poczekać, poinformuję pacjentkę o pana obecności.

Intensywnie zastanawiał się, jak Agata na niego zareaguje?

Ile pamięta z wypadku i czy faktycznie jest tak krucha i deli- katna, jak ją ocenił pamiętnej nocy? Całym sobą czuł, że mo- gliby stać się sobie bliscy, kto wie, może nawet byli sobie pisani?

W końcu ktoś tam na górze miał dla nich jakiś plan, skoro po- stanowił skrzyżować ich drogi. Wierzył w coś tak absurdal- nego jak przeznaczenie, wierzył w to, że nic w naszym życiu nie dzieje się bez powodu, a każdy człowiek, którego losy splotą się z naszymi, będzie coś dla nas znaczył. I tak też było z Agatą, najwyraźniej będzie musiała odegrać ważną rolę w jego życiu, skoro się w nim pojawiła.

– Bardzo mi przykro, ale pacjentka nie życzy sobie odwiedzin.

– Usłyszał z ust lekko zakłopotanej pielęgniarki.

– Jest pani pewna? Czy mogłaby pani przekazać jej, że o spo-

(23)

tkanie prosi Miłosz?

– Proszę pana, myśli pan, że zaanonsowałam księcia Har- ry’ego? Dwukrotnie wyjaśniłam, że o spotkanie prosi człowiek, który uratował jej życie, ale pacjentka nie życzy sobie odwie- dzin, ma do tego prawo. Takie są...

– ...procedury, tak wiem, znam je na pamięć.

– Sam pan rozumie. – Bezradnie rozłożyła ręce.

– Czy wobec tego byłaby pani na tyle uprzejma, by przeka- zać jej kwiaty?

Kobieta obdarzyła Miłosza ciepłym uśmiechem i wzięła bu- kiet z jego dłoni.

– Widzę, że nie ma pan zamiaru się poddać.

– Nie. I proszę przekazać Agacie, że jeszcze tu wrócę. Dzię- kuję za wszystko.

Kurtuazyjnie skinął głową na do widzenia i odwróciwszy się, skierował kroki ku parkingowi, zastanawiając się, jaki kolejny ruch powinien wykonać. Bo tego, że się nie podda, był pewien.

W końcu z doświadczenia wiedział, że to, co w życiu najpięk- niejsze, nie przychodzi człowiekowi lekko, a już tym bardziej za darmo. Na rzeczy wyjątkowe trzeba długo i ciężko pracować.

A w ciężkiej pracy Miłosz nie miał sobie równych.

(24)

Rozdział 2

Samotność z wyboru jest cichym mordercą słabych serc.

~♧~

Cztery miesiące później

Nienawidziła angielskiej pogody. Szaruga, zimny wiatr, który kaleczył wilgotne od łez blade policzki, i deszcz... Deszcz, który nie miał końca, mimo że wielkimi krokami zbliżał się maj.

Wszytko to potęgowało w Agacie poczucie beznadziejności sytuacji, w jakiej się znalazła. Och, gdyby tylko mogła cofnąć czas... Może wówczas zastanowiłaby się przez nieco dłuższą chwilę nad wyjazdem do Londynu? Może poszłaby po rozum do głowy i nie zawierzyła losu komuś, kto okazał się nie tylko niego- dzien zaufania, ale przede wszystkim nie zasłużył na jej miłość.

Życie potrafiło porządnie dać po dupsku, i żeby to raz! Agata od jakiegoś czasu miała wrażenie, że stara mądrość ludowa gło- sząca, jakoby nieszczęścia chodziły parami, była nie do końca prawdziwa. W jej przypadku owe nieszczęścia chodziły czwór- kami, a zdarzyło się, że nawet szóstkami.

Przystanęła przed niewysokim murkiem, ignorując dzwoniący telefon, i poprawiła sporych rozmiarów torbę podróżną, która zsunęła jej się z ramienia. Zerknęła na treść widniejącej wiado- mości zapisanej na kartce i upewniła się, że trafiła pod właściwy adres. Boże, jeśli istniejesz, to spraw proszę, żeby się udało – pomyślała, zanim dwukrotnie zastukała kołatką w drewniane

(25)

drzwi koloru pistacji. Czekając na jakąkolwiek reakcję ze strony gospodarza, powędrowała wzrokiem po białej elewacji schlud- nego budynku. Zatrzymała spojrzenie na dużym wiktoriań- skim oknie, szacując, że za dnia wnętrze salonu prawdopodob- nie w całości wypełniają promienie słoneczne. Zadbany budynek znacznie różnił się od miejsca, w którym mieszkała do tej pory.

Usłyszała dźwięk zapadki zamka, po czym jej oczom ukazała się szczupła, wysoka kobieta z włosami niedbale związanymi w kucyk i ramionami w całości pokrytymi tatuażami. Szeroki uśmiech wypłynął na twarz gospodyni, co sprowokowało Agatę do takiej samej reakcji.

– Cześć. Agata, jeśli dobrze pamiętam? – spytała i nie czeka- jąc na potwierdzenie, wyciągnęła dłoń w kierunku dziewczyny w geście powitania. – Jestem Nina.

– Miło mi cię poznać, Nino. Przepraszam, że jestem nieco wcześniej, niż się umawiałyśmy. – Odwzajemniła uścisk, po czym zacisnęła dłoń na pasku torby.

– Daj spokój. Wchodź do środka, bo zawieje cię wiatr. Tra- fiłaś bez problemu?

– Bez najmniejszego. – Postawiła torbę na podłodze we wnę- trzu jasnego korytarza i pozwoliła otulić się przyjemnemu ciepłu.

– Świetnie. Pozwolisz, że oprowadzę cię po mieszkaniu.

Agata podążyła w ślad za Niną, wciąż rozcierając skostniałe z racji zimnego wiatru dłonie i z uwagą rozglądając się po wnę- trzu mieszkania. Stary wiktoriański budynek urządzony był w iście nowoczesnym stylu. Nasycony bielą mieszającą się z od- cieniami szarości rodził w niej poczucie bezpieczeństwa. Nie mogła się nadziwić, z jakim smakiem i gustem zostały dobrane nawet najmniejsze elementy ozdobne, a zapach wilgoci – tak po- wszechnie panującej w londyńskich domach – ustępował w tym

(26)

przypadku woni delikatnego jaśminu. Duża, stylowa kuchnia, z nisko osadzonym parapetem wyłożonym poduszkami z mo- tywem kwiatowym, stanowiła serce domu, zapraszając niejako do pozostania w niej dłuższą chwilę. Zapach świeżo parzonej kawy zbudził kubki smakowe Agaty, uświadamiając jej, że w na- tłoku wydarzeń dzisiejszego poranka nie starczyło czasu nawet na skromne śniadanie.

– Lodówka, jak widzisz, jest całkiem spora, tak więc powin- nyśmy się pomieścić.

– W zupełności wystarczy mi jedna półka.

– Pralka, zmywarka, kuchenka, właściwie wszystko jest nowe.

Mieszkam tu od trzech miesięcy, więc dom jest po general- nym remoncie.

– Pięknie go urządziłaś – przyznała Agata, błądząc wzrokiem po wnętrzu kuchni.

– Dziękuję. Oczywiście w kuchni każdy sprząta po sobie, do- datkowo dwa razy w miesiącu jesteś zobowiązana do głębszych porządków, rozumiesz: płytki, sprzęt AGD, okno i tym po- dobne. Jeśli nie chcesz, możesz z tego zrezygnować, ale wów- czas podnoszę czynsz o stówkę.

– Jestem zdolna do pracy, poradzę sobie.

– Cieszę się. Nadmienię jeszcze, że nie toleruję pozostawio- nych okruszków na kuchennym blacie. – Nina w zabawny spo- sób mrugnęła okiem i wysunęła język, na co Agata roześmiała się w głos.

– Wezmę to sobie do serca.

Wyraźnie zadowolona gospodyni klasnęła w dłonie i zapro- siła Agatę do salonu, po drodze dodając, że okolica cieszy się dobrą opinią, a ich bezpośrednimi sąsiadami jest para angiel- skich emerytów, nieco wścibskich, ale przy tym zupełnie nie-

(27)

szkodliwych.

– Pies pani Donnally jest bardzo wrażliwy na punkcie odku- rzacza, więc jeśli będziesz sprzątać, to najlepsza pora na włą- czenie Henry’go przypada chwilę po godzinie piętnastej, wów- czas Dusty wychodzi z właścicielką na spacer.

– Mówisz poważnie? – spytała z niedowierzaniem Agata.

– Całkiem poważnie. – Zaśmiała się Nina. – Podobno Dusty strasznie się stresuje na sam dźwięk odkurzacza i chociaż powin- nam mieć to w głębokim poważaniu, wolę żyć w zgodzie z są- siadami. Mnie też zdarza się czasami być zbyt głośno i wówczas państwo Donnally także okazują wyrozumiałość. Jeśli wiesz, co mam na myśli? – Mrugnęła okiem Nina.

– Jasne, rozumiem, dostosuję się do Dusty’ego. Interesujący obraz. – Zmieniła temat i wskazała palcem malowidło wiszące nad stołem.

– Prezent od przyjaciół, kiepsko znam się na sztuce, ale po- dobno kosztował majątek.

– Mogę mu się przyjrzeć?

– Pewnie. Znasz się na malarstwie?

Agata nie odpowiedziała, ignorując nie tylko pytanie gospo- dyni, ale także natrętnie dzwoniący telefon, zupełnie jakby była w innym świecie. Nina z lekkim rozbawieniem przyglądała się drobnej sylwetce z burzą jasnych loków na głowie, która teraz jak zahipnotyzowana wpatrywała się w bohomazy zdobiące jej salon.

– Matthew Alexander...

– Podoba ci się?

– A tobie nie? – odbiła pytanie Agata, nie mogąc oderwać wzroku od płótna.

– Dostałam go w prezencie, mam do niego sentyment, to chyba wszystko, co mogłabym o nim powiedzieć. – Nina wzruszyła

(28)

ramionami, nie potrafiąc zrozumieć tego zachwytu.

– Jesień w Hyde Parku to jeden z obrazów pejzażowych, który z całą pewnością był kontynuacją ruchu impresjonistów brytyj- skich. Jego autora kreuje się na następcę Constable’a, tak więc...

– Nie powinnam go sprzedawać?

– Och, z całą pewnością, Nino. Za kilka, może kilkadziesiąt lat, jego obrazy będą kosztowały krocie, powinnaś go ubezpie- czyć. Czy Thompson’s Galleries zaproponował ci pomoc w tej kwestii?

Nina zaśmiała się w głos.

– Przepraszam. Poniosło mnie. – Na policzkach Agaty wy- kwitł dość pokaźnych rozmiarów rumieniec.

– Malujesz?

– Tylko amatorsko – przyznała, wciąż z lekka onieśmielona.

– Wow. Jesteś artystką?

– To zbyt mocno powiedziane. Po prostu mam słabość do farb.

– Jestem pod wrażeniem. Ja dla równowagi w kwestii zna- jomości malarstwa jestem beznadziejna, dlatego cieszę się, że pod moim dachem zamieszka ktoś, kto doceni starania moich przyjaciół. Chodź, coś ci pokażę. Powinno ci się spodobać.

Wciąż spoglądając przez ramię w kierunku Jesieni w Hyde Parku, Agata powędrowała do szklanej oranżerii, w którym na rattanowym fotelu, pośród licznie rosnących kwiatów, sie- działa już Nina.

– Usiądź, Agato. Idę o zakład, że to będzie twoje ulubione miejsce w domu.

– Nie rozumiem – wyszeptała, lokując się naprzeciw.

– Jest tu sporo światła.

– Chwileczkę, chcesz mi powiedzieć, że ...

– Pewnie, możesz tu malować, nie mam nic przeciwko, ale

(29)

jeśli zapaskudzisz farbami podłogę, to...

– Będę uważała – przerwała Agata, czując, jak gdzieś w głębi jej duszy rodzi się nadzieja na lepsze dni.

– Jest też ogród, całkiem spory, jak widzisz, ale kompletnie nie mam na niego pomysłu. Nie znam się na tych wszystkich kwiatkach i sadzonkach.

– Pomogę ci, jeśli chcesz.

– Poważnie? Mogłabyś?

– Dlaczego nie... – wzruszyła ramionami.

– Wiesz co? Wzbudzasz zaufanie, mimo tego całego niezro- zumiałego dla mnie bełkotu, który wygłosiłaś pod adresem wi- szącego w salonie bohomazu.

Agata skrzywiła się na wydźwięk słów, które padły z ust Niny, wprost nie mogąc uwierzyć w zasłyszaną profanację.

– Nina, twoje słowa tak bardzo kaleczą moją duszę – wy- znała, przykładając dłonie do piersi. Uśmiechnęła się szeroko, wiedząc, że pomimo różniących je zainteresowań wspólna re- lacja mogłaby być całkiem interesująca.

– Daj spokój, to tylko opinia osoby kompletnie nie znającej się na sztuce. Co najczęściej malujesz?

– Portrety, pejzaże, naturę, w zależności od nastroju.

– Masz tu jakieś swoje prace?

– Niewiele. W poprzednim domu nie miałam odpowied- nich warunków.

– Rozumiem. – Zadumała się Nina – Zatem pracujesz?

– Tak.

– Legalnie?

– Oczywiście.

– Mogę zapytać, czym się zajmujesz?

Agata przez chwilę się wahała, następnie opuściła głowę

(30)

i nieco cichszym głosem oświadczyła:

– Sprzątam prywatne posesje.

– Okay. Prowadzisz własną działalność?

– Nie, ale mam stały dochód.

– Będziesz w stanie opłacać czynsz regularnie? Nie zrozum mnie źle, ale nie chciałabym ...

– Będę na czas z płatnościami, obiecuję.

– W porządku. Czynsz wynosi pięćset dwadzieścia funtów plus czterotygodniowy depozyt, oczywiście rachunek za coun- cil tax1 dzielimy na pół, więc musisz sobie doliczyć siedemdzie- siąt pięć funtów, rachunki za gaz i wodę nie powinny przekra- czać na głowę siedemdziesięciu funtów miesięcznie, to chyba tyle – zakończyła Nina, uderzając dłońmi w uda.

– To sporo kasy.

– Fakt, ale dokładnie tyle samo musiałabyś zapłacić za jakąś zatęchłą melinę na Camden2 w domu, w którym mieszka szóstka ludzi.

Agata zsumowała wszystkie wydatki i chociaż mieszkanie Niny wyglądało zachęcająco, a i ona sama wzbudziła w niej sym- patię, wiedziała, że tak wysoki czynsz, przy jednocześnie sła- bym notowaniu funta, oznaczał kolejne tygodnie pracy po go- dzinach. A przecież chodziło o to, żeby jak najszybciej odłożyć potrzebną sumę, by móc wrócić do domu. Tymczasem dni mi- jały nieubłagalnie, a wraz z nimi kolejne miesiące przeradzały się w lata. Lata, które spędzała z dala od ludzi tak bardzo przez nią kochanych. Lata, które okradały ją z młodości, sprawiały, że czuła, iż traci coś bezpowrotnie. Na przymusowej emigracji

1 council tax – comiesięczny podatek miejski pobierany za różnego rodzaju lo- kalne usługi

2 Camden- dzielnica Londynu znajdująca się w jego północnej części

(31)

traciła cząstkę siebie.

– To jak będzie, Agato? Chcesz zobaczyć swój pokój?

Przez chwilę wahała się, czy ma do tego prawo? Czy przez błędy popełnione w młodości, których brzemię zmuszona jest dźwigać po dzień dzisiejszy, może pozwolić sobie na luksus?

W końcu, gdyby znalazła coś tańszego, mogłaby większą sumę wysyłać do Polski, a tak... Znowu zrobi krok w tył.

Dźwięk dzwoniącej komórki poniósł się po wnętrzu oranże- rii, wywołując zmieszanie na twarzy Niny.

– Chyba powinnaś odebrać. Komuś bardzo zależy na roz- mowie z tobą.

I chociaż Agata w głębi duszy odczuwała ogromne wyrzuty sumienia, wyświetlające się na telefonie imię zmusiło ją do pod- jęcia błyskawicznej decyzji.

– Z przyjemnością obejrzę swój pokój – odpowiedziała, po- nownie ignorując połączenie.

– Świetnie. Zapraszam na górę i witaj w domu.

***

Miłosz wpadł do klubu, spóźniony dobrych czterdzieści minut.

Oczami wyobraźni widział niezadowolenie Anieli, która naj- pewniej nie omieszka głośno skomentować jego nieodpowie- dzialności i braku szacunku względem niej i Bradley’a. W ostat- niej chwili, tuż przed tym, jak zza rogu wyłoniła się wspo- mniana solenizantka, zdążył zerwać cenę z bukietu czerwo- nych róż bogato obsypanych brokatem, który to jakimś dziw- nym sposobem rozpanoszył się na jego czarnej koszuli, pobły- skując sobie w najlepsze.

– Jesteś w końcu, Miłoszu. – Przywitała go z wyraźnie sły-

(32)

szalną nutką nadąsania. – Czekamy już tylko na ciebie.

– Przepraszam, zatrzymano mnie w pracy, naprawdę gnałem na złamanie karku. Proszę, to dla ciebie – powiedział. Wręczył Anieli bukiet i złożył szybki pocałunek na policzku muśnię- tym odrobiną różu. – Niech się spełnią twoje najskrytsze ma- rzenia, sto lat!

– Najskrytsze marzenia, powiadasz? Ustatkujesz się i uloku- jesz uczucia w odpowiedniej kobiecie, wówczas będziemy mogli mówić o moim spełnionym marzeniu. – Zaśmiała się, przyjmu- jąc róże i zanurzając nos w ich zapachu.

– Jasne, wszystko w swoim czasie – podsumował, prowadzony przez Anielę do stołu, przy którym siedzieli już pozostali człon- kowie ich paczki.

– Jak zwykle spóźniony – powitał Miłosza Bradley w mo- mencie, w którym korek ze schłodzonego szampana wystrze- lił w górę, by następnie upaść w dalszym zakątku sali spowitej zapachem domowych potraw.

– Cześć wszystkim, co tam? – zapytał, kolejno witając się z przyjaciółmi.

– Strażak, Nina ma dla ciebie dziewczynę – zawołała Angela, zabawnie przy tym poruszając brwiami w górę i w dół.

– Dziękuję, póki co postanowiłem skończyć z romantyczną stroną swojej osobowości i zatrzymać się na poziomie ZZ, przy- najmniej na kilka najbliższych miesięcy.

– Co, do cholery, znaczy ZZ? – spytał Wiktor, podając Miło- szowi kieliszek wypełniony musującymi bąbelkami, do którego Aniela w ostatniej chwili wrzuciła dwie maliny.

– Jak to co? – odezwał się Leon. – Zerżnąć i zapomnieć.

– Leon, proszę, są urodziny Anieli, zachowuj się! – dodała od siebie Angela, ostatnie słowa cedząc przez zęby.

(33)

– Przecież cały czas się zachowuję, kochanie, co ci się znowu nie podoba?

– Ej, Leon, spokojnie! – Interweniowała Nina. – Nie rób jaj z poważnej sprawy. Miłek, mam nową współlokatorkę.

– Wow, Nina, gratuluję! – zażartował z przekąsem. Nina ostentacyjnie przewróciła oczami, by ponownie zebrać w sobie siły i spróbować jeszcze raz wdrożyć w życie plan.

– Poważnie mówię. To artystka, malarka, taka w twoim typie.

– A jaki jest mój typ? – spytał, wyciągając widelec z zamia- rem skosztowania tradycyjnego polskiego gołąbka. Jak dobrze, że mają Anielę, ostoję polskiej gościnności, dzięki której za po- mocą kulinarnych podróży może powracać do okresu dzieciń- stwa – pomyślał.

– Mała, drobna, niepozorna. – Jakub ubiegł Ninę, wyrywa- jąc się do odpowiedzi.

– Nie inaczej. – Zaśmiał się Miłosz.

– To jak? Kiedy do mnie zawitasz? Miłosz podniósł wzrok znad talerza i zatopił go w wyczekującym spojrzeniu Niny.

– Jak mnie przyciśnie?

– Czytaj: w chwili, w której gacie staną się zbyt ciasne dla Pana Szalonego – dodał od siebie Leon.

Po sali poniósł się śmiech i tylko Aniela spoglądała z czuło- ścią na najmłodszego z nich. Z poważnym wyrazem twarzy za- dumała się nad zawisłymi w powietrzu słowami. Jakub pomału wychodził na prostą, planując przyszłość z Hanką, ale co z Mił- kiem? Czy uda mu się znaleźć kobietę, która w bursztynowych oczach zapali to wyjątkowe światełko w kolorze jasnego złota?

– Co jest, kochanie? – spytał Bradley, dostrzegłszy reakcję żony.

– Nic.

– Przyciągnął ją ku sobie i złożywszy czuły pocałunek na czole

(34)

Anieli, wyszeptał ponad jej głową:

– Pozwól mu dorosnąć.

– Chyba nie mam wyboru – odpowiedziała cicho, zanim wtu- liła się w bezpieczną przystań stworzoną przez troskliwe ra- miona Bradley’a.

(35)

Mężczyzna z ogniem w sercu Copyright © Monika Joanna Cieluch Copyright © Wydawnictwo Inanna

Copyright © MORGANA Katarzyna Wolszczak

Copyright © for the cover photo by Firefighter Montreal/Adobe Stock Copyright © for font Jost* by Owen Earl

Wszelkie prawa zastrzeżone. All rights reserved.

Wydanie pierwsze, Bydgoszcz 2020 r.

książka ISBN 978-83-7995-555-8 ebook ISBN 978-83-7995-556-5

Redaktor prowadzący: Ewelina Nawara Redakcja: Bożena Walewska

Korekta: Barbara Mikulska

Korekta techniczna: Beata Paździurkiewicz Adiustacja autorska wydania: Marcin A. Dobkowski Projekt okładki: Aleksandra Bartczak

Skład i typografia: www.proAutor.pl

Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jaki- kolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, foto- optycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczyty- wana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.

MORGANA Katarzyna Wolszczak ul. Kormoranów 126/31

85-432 Bydgoszcz sekretariat@inanna.pl www.inanna.pl

Cytaty

Powiązane dokumenty

M: Jak zmieniło się Pani życie po objęciu stanowiska wicedyrektora szkoły i co według Pani jest najważ- niejsze w pełnieniu tej funkcji.. P: Życie się zmieniło o tyle, że nie

Podatnik X wykorzystuje samochód osobowy do celów mieszanych (niewprowadzony do ewidencji ŚT), ewidencjonuje koszty metodą uproszczoną w PKPiR. Podstawą zapisu w PKPiR

Zakres umocowania: zawieranie i zmiana umów o kartę kredytową Leroy Merlin, odbieranie oświadczeń w zakresie tych umów oraz umów pożyczki lub kredytu ratalnego, wykonywanie

Zgodnie z tymi aktami prawnymi Centrum Dokumentacji Sądowej wdraża system rozpowszechniania wyroków i innych orzeczeń sądów w drodze oficjalnej publikacji wyroków i innych

W przypadku „komputera pokładowego” wady te eliminują programową realizację zegara, dlatego też postanowiono wykorzystać dodatkowy element, jakim jest zegar

Jednocześnie zasugerowano, iż Dzień Dziecka w każdym kraju powinien być obchodzony w dniu, który jego władze uznają za najwłaściwszy. Od 1994 dnia 1 czerwca w Warszawie

Międzynarodowy Dzień Dziecka ma swoje początki w 1925 roku.. Wtedy to w Genewie

2 przyspawane lub nasadzone za pomocą mocowania zaciskowego słupki kłonic ExTe 144-S z 2-częściowymi kłonicami wraz z zamocowaniem śrubowym, wysokość załadunku maks. 7 t