łe sta' vygodr
ło w a ro
jflcy '
o d p ° e d n i t SEonycti ch . za
dobrzn n wodj liezbęoj im tle j
w o d a c i, alfl iżliwiai i. Delii ek wyd :ej w°'j atrzaj4' jalnyc*^
lem zfl' im mo
ralnych nagro- dozna- wrażeW a j ą . d
> dzieła m ościj a ją c na
tajnik*
k wie- ta je i» ' ty ro d y l izewic*
N A SZJfO N K U R S ŚW IĄ TECZN Y
A N G I E L S C Y I A M E R Y K A Ń SCY J E Ń C Y W TUNISIE Niemieccy strzel
cy p a n c e r n i i p ie c h o ta po zajęciu Teburby wydobyli jeszcze kilku żołnierzy angielskich z ich kryjówek i zabra
li do niewoli.
R ó w n ie ż i dla angielskich spa
d o c h r o n ia r z y , których widzimy zdjęciu maszeru
jących w czap
kach baskijskich, w o j n a już się krótkim trwaniu.
Na prawo:
PO Z A J Ę C I U TEBURBY Ze stratę Tebur
by straciły woj
ska aliantów nie- z w y k le warto
ściowy p u n k t oparcia, który im
punki wyjścia dla ataków na Tunis i Bizertę.
Nasza ilustracja przedstawia nie
mieckiego gene
rała, d o w ó d c ę oddziału czoł
gów w Teburbie.
W BLASKACH OŚLE
PIAJĄCEGO SŁOŃCA AFRYKI Śnieżną bielą lśnią bu
dowle miast w Tunisie pod blękitno-stalowym niebem. W cieniu wą
skich uliczek odbywa lię tu wszędzie targ.
Na lewo:
TUNIS białe miasto. Wygląd miasta uświetniają ko
puły 36 meczetów.
A lgie ru i Casablanki.
Pod Sidi Smali rozga
łęzia się ta linia do Nebeur. W ym ieniona pow yżej linia kolejo
w a z Tunisu do Gabes biegnie w z d ł u ż w y brzeża i ma kilka roz
gałęzień. Liczba ludno
ści wynosi 2,3 miliona, w tym ponad 200 000 Europejczyków. Z Eu
ropejczyków t y c h m niej niż połowę sta
nowią W ł o s i , resztę Francuzi. Ludność tu
bylcza składa się głó
w n ie z Berberów. Dla wojska k ra j ma pod dostatkiem żywności.
h p rotektorat T u n i s , r- najmniejsza z fran
cuskich p o s ia d ło ś c i w A fryc e je^t szeroki ha o k o ł o 270 km, b ciągnie się w k ie runku z północy na południe na przestrze
ni 700 km w głąb Sa
hary. N a z a c h o d z ie graniczy Tunis z A l- Eierem. Od północy [wschodu M orze Sród- ciemne stanowi jego naturalną g r a n i c ę , wreszcie od południo
wego-wschodu dotyka runis Libii. W obec
nej sytuacji w ojennej
szczególnie d o n io s łe U dołu:
Z WALK W TUNISIE Oddział niemieckich radiotelegrafistów u- sadowił się wygodnie za kolczastymi kaktu
sami i k o r z y s ta ją c z doskonałej osłony nadaje swe meldunki.
r WALK W TUNISIE Momenty największe
go napięcia I Niemie
cka piechota i Ara
bowie przeżyli w bez
pośredniej' bliskości budzący trwogę atak nurkowców n ie m ie - tkich na pozycje an- glo-amerykańskię.
ŚWIĘTOŚĆ ISLAMU
Meczet Sidi ben Ukba w Kairuanie, po Mekce największa świę
tość Islamu. Miasto i meczet założył Okba w roku 670. Na Zdjęciu widzimy cały las kolumn, z których każda ma
•ony kapitel, a wszystkie dźwigają dach olbrzymiej hali.
znaczenie odgrywa nie w ie lka odle
głość północno-wschodniego krańca Tunisu (przylądek Bon) od Sycylii.
Odległość ta w lin ii powietrznej wynosi je dynie 140 km. Z chwilą zajęcia Tunisu przez w ojska Osi obecnie oba brzegi M orza Śród
ziemnego w tym wąskim miejscu znajdują się w ręku Niem ców i W łochów, i dziś można jesz
cze lepiej niż dotychczas kon-
• trolo wać r u c h okrętów nie
przyjacielskich p ły n ą c y c h z G ibraltaru przez M a ltę ku kanałow i Sueskiemu. Z ara
zem przez zajęcie Tunisu droga morska dowozu za
opatrzenia dla wojsk Osi w L i b i i została znacznie skrócona.
Jak wiadomo, warunki prowadzenia w ojny zaw i
sły w znacznej m ierze od położenia geograficznego danego kra ju ‘ od jego k li
matu. T uta j północny T u nis ma łagodny śródziem
nomorski klim at, podczas gdy na południu k ra ju pa
nuje klim at w y b itn ie pu
stynny.
W om aw ianej k o l o n i i f r a n c u s k i e j , n ajw ażnie j
szym miastem jest Tunis,
^ je ż y k ó w . Leży ono przy Ujściu kanału przeprowa
dzonego od je ziora Bizerta do M orza Śródziemnego.
„ porcie tym woda osią
ga głębokość 15 m. M iędzy J l e r t ą i wybrzeżem A l- IBeru znajduje się tylk o
•dala przystań Taberka. Na wschodnim w ybrzeżu Tu-
**U znajdują się p o r t y rAu .s a (30 000 mieszkań-
£ * > • . Sfaz (44 000 miesz
a ń c ó w ) i nieco dalej na Południe G a b e s (18 000 J 'e « k a ń c ó w ), w którym
? “ “ eście kończy się wą-
* v « & a ,ln i# k o le i° w « wychodząca z Tunisu. Sieć
° * a ł d l°gow a * Tu- w 'e Jesl dobrze rozbudo- koi"®' Jednotorowa l i n i a su i Wa Prowadz' z Tuni- Przez Ghardinaou do
w w
■7^
iTylko rzadko spotyka się siedziby ludzkie. Nieliczne domy koncentruję się do
koła m a ł e g o kościółka, jak ło widzimy na zdjęciu.
POLOWANIE NA DALEKIEJ PÓŁNOCY Wiernymi to w a r z y s z a m i lińskich m y ś liw y c h sę oswojone orły i reny. Do ujarzmienia łych drapież
nych s tw o r z e ń potrzeba wiele cierpliwości i miło
ści. Ludzie północy posia- daję ten dar i potrafili so
bie z d z ik ic h reniferów wychować zwierzęta po
ciągowe, a z orłów skal
nych niezasłępionych to
warzyszy do polowań.
PRZY CIEPŁYM KOMINKU Noc zimowa wcześnie osła
nia tereny podbiegunowe.
W taki wieczór po skoń
czonej pracy myśliwi chęt
nie gromadzę się ubrani w olbrzymie futra w cha
cie myśliwskiej i opowia
dają sobie przy w e s o ł o łrzaskajęcym ogniu o swo
ich niesamowitych przygo
dach.
TROFEA M Y Ś L I W S K I E P O D N I E Z A W O D N Ą
STRAŻĄ Drogocenne skóry i futra upolowanych z w i e r z ę ! układa się na dachu chały w promieniach zimowego słońca, a wierne psy, któ
re je przywiozły na sa
niach, p i l n u j ę bacznie zdobyczy.
CIEKAWE M O M E N rr Z POLOW AŃ Z IM O W Z C H POD BIEGUNEM PÓLNOC- NZAI UTRWALONE NA TAŚMIE PRZEZ SPECJALNA EKSPEDrCJf FILMOWA
ZE WSPÓŁUDZIAŁEM SZWEDZKICH ARTZSTÓW.
Pal. I. WIIiIańm I pala,i
M Y Ś L I W Y SPOD BIEGUNA Spojrzenie jego czyste i twarde jak zima w je
go ojczyźnie. Ś m i a ł o p a t r z y niebezpieczeń
stwu w oczy i nie co
fnie się przed żadnę przeszkodę.
W kole:
NIEDŹWIADEK W STRACHU Na widok ekspedycji niedźwiedź, który zawsze jest poszukiwanym celem dla strzałów myśliwych, chroni się bojaźli- wie na drzewo. Tym razem jednak los obszedł się z nim łaskawie, bo zamiast śmiercionośnych luł skierowane sę na
niego obiektywy.
o r zeł Skalny — towabzyszem
* r FIŃSKICH MYŚLIWYCH Na wzór rzymskich legionistów lińscy myśliwi Babiereję na swoje wyprawy orły, nie z b roniil jednak, lecz żywe,
Oswojone.
SENSACYJNE Z D J Ę C IE D R A M A T U POLARNEGO Celne strzały położyły kilka wilków.
Zgłodniali towarzysze rzucaję się chci
wie na zwłoki swoich braci, nie zwa- żajęc na grożęce im niebezpieczeństwo
ze strony myśliwych.
To ciemre „coś" na drzewie po prawej stronie zdjęcia, to fotograf przywięzany do drzewa. Należy zwrócić uwagę na
buły wyzierajęce spod łulra.
TYSIĄCE RENIFERÓW FIŃSKICH NA POSZUKIWANIU POKARMU Reny tylko na niezamieszkałych przez ludzi okolicach żyję w słanie dzikim.
W osiedlach reny sę zwierzętami domo
wymi i sę miarę bogactwa ich właści
cieli; majęlek człowieka północy nie liczy się na pieniędze — które do dziś dnia sę mało używanym środkiem wy
miany — ale na ilość reniferów. Reniłer zaopatruje człowieka w ciepłę odzież, w skóry, mleko i mięso i służy mu także jako zwierzę pocięgowe, odporne na zimno i trudy klimatu polarnego.
PEŁNE GROZY ODKRYCIE WOJSK NIEMIECKICH W SOWIECKIM OBOZIE LEŚNYM W ŚRODKOWYM
ODCINKU FRONTU WSCHODNIEGO
GARNEK Z LUDZKIM MIĘSEM W pobliżu kryjówki zauważył patrol niemiecki ognisko, nad którym znajdo
wał się kocioł pełen ludzkiego mięsa, mającego s t a n o w i ć p o s i ł e k łych
potworów.
PRZEPIŁOWANE CZASZKI
Znaleziono też nieco dalej w lesie czaszki poległych żołnierzy sowieckich, przepiło
wane na wysokości czoła. Mózg z czaszek był już wyjęły.
XV
olbrzymich lasach ciągnących” się w pewnej odległości po
za środkowym odcinkiem frontu wschodniego dokonano mrożącego krew w żyłach odkrycia. Jedna z niemieckich form acji mająca za zadanie przeszukać te tereny na
tknęła się, już po pierwszych opa
dach śnieżnych, na ślady wiodące w głąb bezdrożnej puszczy. Siady te zaprowadziły patrol niemiecki, z całą ostrożnością posuwający się za nimi, do k ry jó w k i bolszewików znajdującej się w niedostępnym odległym rejonie leśnym. Po k ró t
k ie j strzelaninie, wydobyto z ja skini i wzięto do niew oli k ilk u nastu bolszewików. Przy dokład
nym badaniu najbliższego otocze
nia znaleziono kilka wygasłych ognisk z resztkami kości. Wygląd kości nasuwa! podejrzenie, że są o n e l u d z k i e g o pochodzenia.
W czasie przesłuchania wyznali bolszewicy co następuje: żyli oni już kilka tygodni w tej jaskini, do któ re j się skryli po rozbiciu ich oddziału przez wojska niemieckie.
W ciągu tego czasu zbierali oni trup y bolszewickie znajdujące się w lesie i przyw lekali w pobliże swej kry jó w k i, by je następnie s p o ż y ć . Jeden z bolszewików oświadczył, że mózg ludzki bar
dzo mu smakował. Przy pomocy
Sensacyjne z d j ę c i a , które dziś publikujem y dadzą naszym czytelnikom pełne grozy w y obrażenie o zwyrodniałych in stynktach bolszewików, którym na pastwę miała być na dłuższy czas wydana Europa według życzeń A n glików i Amerykan.
U dołu:
JAMA BRZUSZNA R O Z C IĘ T A BAGNETEM
Wyjęło przez nią serce i wątrobę.
Fot. A.T.P. 6
ręcz,?ej. Piłk i rozc»nał czaszkę i w yjm ow ał mózg. „Jeżeli i Ten wvnJa d L vbrZe, U?ieCZOne ~ mÓWil ~ Smakuj e ono "*13°.
r o d o h Z h ek k annibahzmu stanowi nowe potwierdzenie całego sz«
podobnych faktów, które od roku 1941 komisje sądowo-lekarskie 5 y StW1" dz,ć1. w yoznYch odcinkach frontu wschodniego. Już w
" Jak S° ble ?aPewne nasi czytelnicy przypominają, don Pi a! av ° P°d°bnYch wypadkach kannibalizmu, które i skie wfadze w o f s k S ^ ° deSSY ‘ 2° Sta,y W ykry‘ e przez ru
Na lewo:
POBOJOWISKO
W niewielkiej odległości od pierwszego trupa s<
ckiego znalazł niemiecki patrol cały stos pole, w biłwach żołnierzy sowieckich, których pozostali życiu towarzysze ćwiarłowali i spożywali. Pełen «
obraz mrożący krew w żyłach.
Pierwsza ofiara zwyrodniałych bolszewików. Znaleźli 'ą niemieccy żołnierze w gęstych zaroślach z rozpłata
ną piersią i noszącą aż nadto wyraźne ślady straszliwych czynów.
4 M , 4
! [ W stał. Flora rów nież pod- liosła się. J a k zw ykle poda- a mu obie ręce, k tó re na- eszcie ośm ielił się ucałow ać bacznie dłużej, niż zw ykle.
■o raz pierw szy też p o wstało w duszy jego ' sza
leńcze p r z y p u s z c z e n i e , że Włość jego nie je s t bez- Wżajemna, że cudne oczy Patrzę na niego n iekoniecz
ne tak, ja k na p rzy ja cie la I tow arzysza z lat dziecin
nych. W alczył ze sobą, by iej nie porw ać w ram iona.
Ona tym czasem zgadła już, trozumiała nareszcie, że on
ią
kocha, bardzo kocha — i dusza szalała w niej ze Szczęścia.X V I.
Do p o k o ju Edyth wszedł Cuma. O d progu już topił W tw arzy je j oczy p o ły sk u jące, jak żagw ie. O czy te Pyły druzgocące, w szech
mocne. Pow ieki E dyth opadły ciężko: spała.
| Cuma podszedł do niej i uw ażnie zajrzał
* jej tw arz.
j[ — Spisz, Edyth?
1 — Tak! — odpow iedziała szeptem pow ol
nym i słabym .
r — W ięc śpij tak długo, dopóki ci nie każę się zbudzić. Zanim zajdzie słońce w yjdziesz z domu i pójdziesz do H otelu W ielkiego, ro zumiesz?
I |— Rozumiem, ojcze!
|j — Każdemu, ktokolw iekby znalazł się koło ciebie, każesz spać tym sam ym snem, jakim sama śpisz w tej chw ili. Czy zrozum iałaś mnie i czy zrobisz, ja k ci nakazałem ?
— Zrobię! W szyscy będą spać tak, ja k ja śpię w tej chwili.
— Dobrze — rzekł Cum a. — A le gdyby
•nimo to k to ś usiłow ał cię zatrzym ać, za- Pijesz go! U kryj nóż pod zasłoną.
: — Z abiję ojcze, o! zabiję! — k rzyknęła
? rad o ścią Edyth.
: — Zaw ołasz do siebie F lorentynę i p rzy prowadzisz ją tu!
Edyth nie odrzekła nic.
— Przyprow adzisz ją tu! — pow tórzył 1 naciskiem Cuma.
Lecz Edyth nie potw ierdziła rozkazu. Tw arz jej staw ała się coraz bledsza, a oddech coraz spieszniejszy.
f — Przyprow adzisz ją!
N a czoło Edyth w y stą p ił k ro p listy pot.
j — Zrobisz ja k ci każę?
Z atrzęsła się.
— Nie! — w ykrztusiła przez ściśnięte zęby.
J e j b iedna dusza zbuntow ała się. Edyth Poprzednio sam a m oże nie zgadyw ała w_so- Pie siły, na k tó rą zdobyła się w obronie Plorentyny,
— Co mówisz? — sp y ta ł ochrypłym głosem Cuma.
I — N ie pójdę!
D otknął ręk ą je j czoła. Ję k w ydarł się
? jej ust.
i — Pójdziesz!
I — Nie! N ieeee!
N a u sta je j w y stąpiła różow a piana. Była blada, ja k trup i szara rów nocześnie. Pot obfity spływ ał po je j czole, szyi i plecach.
Szarpała się i drżała, ostatkiem sił b roniąc strasznem u nakazow i dostępu do sw ej duszy.
Cum a objął dłońm i je j głow ę i p rze ch y liwszy ją w tył, zatopił oczy w d rg ają cy c h Powiekach Edyth.
— Przyprow adzisz, ją E d y th . . . — m ów ił Kłosem tak strasznym , że Edyth zw ijała się
* przerażeniu i m ęce. Przez zam knięte p o wieki działał na nią potężny w pływ hypno- iyzujących źrenic. C ałą jej istotę przejęła
^hydna trw oga, ty siąck ro ć gorsza od sam ej śmierci.
— O chl och! — k rzyczała Edyth. C hciała rzec jeszcze ja k ieś słow o sprzeciw u, ale ję-
*yk zdrętw iał jej. Płom ienie ob jęły jej mózg, 'Warz i serce.
P rzechyliła się w tył, ja k m artw a: była
*wyciężona.
— Pójdę! — rzekła z rezygnacją.
Cum a w ciąż p atrzy ł na nią. N iespodziew any
°pór, po prostu niezrozum iały dla niego, dal ńiu poznać, ja k silne było przyw iązanie córki do F lorentyny.
— Spocznij, Edyth, je ste ś bardzo zmęczona!
i Twarz Edyth pogodniała zwolna. W idać Oyło, że faktycznie przyszło na nią u spoko
jenie. Żyła już innym życiem , w któ ry m nie odczuw ała ni sm utku, ni rozpaczy.
Po chw ili B enedykt począł m ów ić znów:
— P rzeczytaj w m yślach moich! czy za
p e r z a m ją zabić?
Edyth m ilczała chwilę.
•— N ie! — rzekła. — Ty je j nie chcesz
?sbić!
"— A widzisz. C zytaj d alej czy mam w obec n*ej jakiś zły zam iar?
O, nie! Ty ją kochasz! Ty je j n ie zro- o>sz nic złego!
Cum a uśm iechnął się.
— Poszukaj siebie w m yślach moich i po-
*r>edz, czego prag n ą dla ciebie!
7~ Chcesz mi dać w olność! M nie chcesz Pościć, ale Florę będziesz chciał zatrzym ać!
4 bez niej nie pó jd ę nigdzie!
I W ięc zostaniesz tu z nią. Będzie tak, j J4lc ona każę.
• WMddeC*1 ^ y t h był coraz słabszy. Cuma dział, że trzeba kończyć prędko.
~~ Pam iętasz wszystko, co masz zrobić?
~~ Pam iętam w szystko! — rzekła głosem, e budzącym żadnych w ątpliw ości.
— W ięc zbudź się z tego snu, jakim śpisz te ra z, a zaśnij takim , jakim śpisz w nocy.
Zaś gdy słońce zacznie zachodzić staniesz się znow u posłuszną m ojej woli.
Cum a przech y lił się i dm uchnął je j w tw arz.
Ciało Edyth zadrżało, ja k b y je przebiegł elek try cz n y prąd, a potem opadło m iękko na fotel. Tw arz jej o d zyskała już całkow icie sw ój n a tu ra ln y w yraz, a oddech stał się spo
k o jn y i rów ny.
Edyth spala.
O jciec w ziął ją na ręce i zaniósł n a łóżko, raz jeszcze sp o jrzał w je j tw arz i w yszedł.
X V II.
C iem ność była tak w ielka, że duża elek try czn a lam pa, um ieszczona nad głów nym w ejściem do H otelu W ielkiego, ośw ietlała tylk o fronton budynku, przed którym , wzdłuż chodnika, przechadzał się m iarow ym krokiem , u zbrojony stróż nocny, ustan o w io n y przez F lo re n ty n ę od czasu zag inięcia A gnes Baifoor.
Reszta pensjonatu, ogród, k o rt tenisow y i boczne części dziedzińca gin ęły zupełnie w m roku.
A le oprócz stróża nocnego czuw ał ktoś jeszcze, dla niego niew idoczny: Stanisław G rzebiński, u k ry ty w gąszczu krzew ów , ro snący ch tuż pom iędzy pensjonatem , a ogro
dem. U brany był w sportow y g arn itu r i tu ry sty czn e buty, ja k b y w y b ierał się na w y
cieczkę górską, — a za pas za tk n ię ty miał nóż m yśliw ski. O d szeregu tygodni już czu
w ał tak co noc, nie zw ażając na deszcze i burze.
B ystrym jego uszom nie uszedł n ajd elik at- nió^szy szelest nocy. Je g o sokole oczy, zw ró
cone b ezustannie to na okna F lorentyny, to na okolicę, sta ły się ta k czujne, że w o dda
leniu k ilk u n a stu m etrów od p en sjo n atu w i
dział każde p o ruszenie gałęzi na drzew ach.
O koło godziny dziesiątej w stro n ie N ow ego T argu, nad górą niebo poczęło siw ieć. W ierz
chołki rosnących na szczycie drzew rozsreb- rzały nagle i sta ły się tak w yraźne, że n ie
mal m ożna je było liczyć.
Siwa jasność zm ieniła się pow oli w go
rącą białość i zatoczyła olbrzym ie półkole, posuw ając się w ciąż ku środkow i nieba. Las na szczycie stan ął w płom ieniach, a na zbo
cza położyły się leniw ie sino-białe refleksy.
Stanisław dziesiątki raz y w życiu w idział w schód księżyca, a je d n a k oddech w strzy m yw ał w zachw ycie, drżąc, jak w oczekiw a
niu cudu. — Jeszcze chw ila! Jeszcze chw ila!
Ś rednica jasności zm ieniła się w ja sk ra w e złoto, a w złocie tym coś zdaw ało się k o tło wać, drżeć, d y g o tać . ..
Stanisław rękam i przesłonił oczy: — Już?
Jeszcze nie? Już!? — G dy po długiej chwili od jął ręce od tw arzy pod pow ieki buchnęła mu o śle p ia jąc a jasność. O tw orzył prędko oczy: na niebo w y p ły n ęło n ajcu d n iejsze n atch n ien ie poetów : pełnia!
N ajbliższe gw iazdy znikły natychm iast, jak zdm uchnięte z nieba. Przy księżycu pozostał tylk o olbrzym i św ie tla n y krąg, przepleciony subtelnym i, zaledw ie rozróżnianym i k o lo ra
mi tęczy. A pełnia spok o jn ie w spinała się ku środkow i nieba za lew ając św iat srebrno- złotym potopem .
Zrobiło się n iepraw dopodobnie cicho. N a
gle w pow ietrzu śm ignął nietoperz. Leciał praw ie bez szelestu, a p ow ietrze zdaw ało się drżeć od zgrzytu i huku. S tanisław schylił głow ę i ukrył ją w ram ionach, a n ietoperz na sekundę przysłonił księżyc — i zniknął W gęstw inie drzew.
Zrobiło się jeszcze ciszej niż przedtem . A S tanisław ow i zrobiło się na sercu tak jak o ś ciężko.
Tym czasem pełnia sc h y lała się coraz niżej, u k ry ła jasn y rąbek za górą, aż w reszcie zro biło się zupełnie ciem no.
Gdzieś w oddali odezw ał się długi, prze
ciągły szum. Powiał głucho, posęp n ie i ustał, ale nim skonał, bliżej gdzieś odpow iedział mu szum podobny. Nim i ten ustał, odpow ie
dział mu trzeci, czw arty, p i ą t y . . . z góry, z dołu, z tyłu, z boku — ze w szystkich stron, ze szczytów górskich, ze zboczy i dolin.
To zry w ał się górski w iatr.
N ad S tanisław em gałęzie rozw arły się, jak p rze d arty gw ałtow nie baldachim i w usta, w płuca buchnął mu w iatr pachnący, a ostry, jak nóż. W stał, by na chw ilę rozprostow ać zd rętw iałe nogi, odprężyć ram iona. Coś z c a łą siłą u derzyło go w piersi, aż cofnął się w tył pod tym dziw nym w rażeniem . R ów no
cześnie poczuł szalony zaw ró t głow y, ja k b y
trac ił przytom ność. C iało jego i w szystkie zm ysły, wzrok, słuch, dotyk, za atak o w ały ty siące ro zpalonych szpilek. Było to uczucie Tak fizyczne, realne, że S tanisław otrząsn ął się, ja k b y isto tn ie chciał zsypać z siebie te szpilki, palące jak żyw y ogień. l)d ało mu się to. Znów w um ysł jego w stąpiła jasność i przytom ność.
— Co to jest? Co się dzieje? — D ostrzegł z przerażeniem , że stróż nocny nagle za trzy m ał się przy rogu budynku, usiadł na ziemi, przyłożył do niej głowę, zup ełn ię jak dziec
ko, k ła d ąc e się do snu — i znieruchom iał.
W tej sam ej chw ili Stanisław poczuł n o w y a tak palący ch szpilek. M iął w rażenie, że lada sekunda opuści go przytom ność, ale zebrał się w sobie i skupił, w szystkie siły sw ej duszy w ytężył w k ie ru n k u zachow ania przytom ności — i szpilki obiły się o niego, ja k o m arm ur. Za chw ilę za atak o w ały go zno
wu, w ściekłe, nieustępliw e, groźne. Tym r a zem już odrzucił je od siebie z łatw ością.
A le nie szedł z pom ocą stróżow i: zrozum iał, że to coś, oczekiw ane, tajem nicze i straszne, przed czym o strzegała go nieszczęśliw a, a tak dobra Edyth.
S pojrzał na polanę przedleśną, ośw ietloną n iew yraźnie m dłym św iatłem lam py ho telo w ej — i znieruchom iał, jakby w rósł w ziem ię:
Z głębi leśn ej w ynurzyła się ja k aś postać, ow inięta ciem nym płaszczem i szła pom ału w stronę hotelu, tym w łaśnie kaw ałkiem po lany i dziedzińca, pom iędzy k ortem te n iso wym i ogrodem , który był ośw ietlony lam pą.
W m iarę, jak zbliżała się ku pensjonatow i, w św ietle lam py staw ała się coraz w y ra ź
niejsza, n ab ierała kształtów , barw , życia.
S tanisław z zapartym oddechem śledził k aż
de poruszenie się tej dziw nej postaci, p o d chodzącej ku niem u coraz bliżej. W reszcie przeszła tuż, m ijają c go. S pojrzał w je j tw arz
— i w głow ie zakręciło mu się okropnie, św iat cały zaw irow ał mu przed oczyma, chciał krzyczeć, ale oddech z a ma r ł m u w piersi i stał skam ieniały, zdum iony, prze
rażony do szpiku kości: poznał Edyth Feral- lano.
N ie w idziała go. Poszła d alej i zatrzym ała się pod oknem F lorentyny. G dy stan ęła w k rę gu jasności i podniosła głow ę ku górze, za
uw ażył, że tw arz je j była blada i m artw a, a oczy zam knięte.
Cicho jak kot poszedł za Edyth i czekał, co będzie dalej.
E dyth czas ja k iś stała z tw arzą w zniesio
ną w stro n ę okien Flory. N agle przem ów iła szeptem tak cichym , że S tanisław zaledw ie do sły szał go:
— Floro, czy śpisz?
M usiała otrzym ać odpow iedź tw ierdzącą, bo rzekła znów:
— W ięc śpij d alej: W stań z łóżka i po
dejdź do okna!
Stanisław ow i serce ustało w piersiach.
Ze drżeniem niep o k o ju p atrzy ł w o tw arte okno Flory i d o jrzał przerażony, jak po chw ili za ja śn iała w nim biała postać.
— Floro! — m ów iła cichutko H iszpanka — ubierz się w tę ja sn ą suknię, k tó rą m iałaś na sobie w Paryżu na koncercie, w dziej płaszczyk, bo je st chłodno i w iatr w ieje.
Zejdź tu do mnie!
— Dobrze, Edyth! — w ionął z p ię tra d e
lik a tn y szmer.
Po chw ili znow u w oknie stan ęła Flora, a E dyth spytała:
— Ja k to, nie ma go? Gdzie mógł się po
dziać?!
S tanisław zorien to w ał się natychm iast, że chodzi o klucz od bram y, k tó ry od czasu nocnego stróżow ania zaw sze miał przy sobie.
— Zejdź na dół — ciągnęła Edyth — i w y
skocz przez okno w jadalni! Ja cię chw ycęl Po chw ili okno w ja d aln i zaczęło p o ły sk i
w ać i ruszać się. Flora otw orzyła je, podnio
sła się na p ara p e t i lekko skoczyła w dół.
Edyth w zięła ją za ręk ę i k ie ru jąc się w stro nę lasu, tą sam ą drogą, k tó rą przyszła, rzekła:
— Chodź!
Poszły. G rzebiński szybko w rócił do drze
wa, za któ ry m był początkow o ukry ty , b ły skaw icznie narzucił na siebie plecak, naci
sną! czapkę na głow ę i pobiegł za nimi.
X V III.
F lo ren ty n a zbudziła się około południa.
Leżała n a w ygodnej pościeli. Skądś z góry pły n ęło ku niej św ieże pow ietrze. P rzym knę
ła oczy i z rozkoszą w ciągała je w płuca:
było n ie sk az ite ln ie czyste. N aty ch m iast uśw ia-
w ietrze górskie; m iało przy tym cudny, u p a ja ją c y z a pach.
U siadła na łóżku i ze zdu
m ieniem spoglądała na le żącą obok i w tw ardym śnie pogrążoną Edyth.
W sercu je j odezw ał się silny niepokój. Z sunęła się z łóżka i .szybko dążyła ku drzw iom . P rzebiegała tak z sali do sali. N ikt je j nie zatrzym ał. W szędzie było pusto i cicho.
W k o ń c u znalazła się w długim i ciem nym trochę
\ przedpokoju. Szybko przebie
gła go m ijają c w ciąż liczne, I zam knięte drzw i — i nagle i o krzyk za chw ytu w y rw a ł się
z je j piersi.
S tała nad schodam i. Kil
k ad z ie siąt ich, ułożonych w półkole, prow adziło do ogrodu, k tó ry leżał nisko, ja k b y u stóp F lory. Z biegła po tych schodach i w padla pom iędzy drzew a.
Z najdow ała się w ogrom nym ogrodzie, cu d nym ja k ew angeliczny raj. W m iarę jak za
głębiała się w ogród, coraz silniej uderzał w nią cudny, już w p okoju w yczuty zapach.
N ic p iękniejszego nie sp o tk ała d otąd w swym życiu. Za w szelką cenę usiłow ała przypom nieć sobie ten zapach — i nie mogła. Nie znała go. U przytom niw szy to sobie, zd jęta zdziw ieniem i ciekaw ością, postanow iła k o niecznie odszukać roślinę, w y d ającą tak cu d ną woń.
P rzebiegając pom iędzy drzew am i zauw aży
ła, że gęstw ina poczyna się n ag le rozrzedzać.
N agle drzew a skończyły się, jak odcięte.
Flora u jrza ła niczym nie przesło n iętą w olną przestrzeń, w rodzaju leśnej polany. W je d nej chw ili olśnił ją błysk tak silny, że ram io
nam i przesłoniła oczy. G dy o djęła ręce od tw arzy i — osw oiw szy się nieco z dziwną, o ślep iającą jasnością, — spojrzała przed sie
bie, z piersi je j w y d arł się krzyk: W ciepłych ram ionach g ó rskiego w iatru k o ły sała się na różow ych sm ugach słońca roślina tak cudnej piękności, że n ajg en ia ln ie jsz a fan tazja nie byłaby w sta n ie w yśnić czegoś rów nie w sp a
niałego!
Kielich jej był ogrom ny, jak misa. W ielkie piaty, grube i m ięsiste, m ieniły się w szystki
mi koloram i tęczy. Z g ran a tu przechodziły w subtelne odcienie tu rkusu, by już w n a stęp n ej chw ili zm ienić się w jutrzen k o w ą różow ość, a z n iej — przez w szystkie gam y i odcienie — przejść w w ilgotny szkarłat krwi. Zanim oko zdążyło pochw ycić tę czer
wień, już ona zm ieniała się w ciem ny szm a
ragd i ja śn ia ła stopniow o, ukazu jąc odcienie zieleni, aż po n ajd elik atn iejsz y seledyn. S e
ledyn zm ieniał się n aty ch m iast w płom ień d o jrzałej pom arańczy, k tó ry bladł stopniow o, by w reszcie roztopić się w liliow ej białości.
Brzegi płatów w ysadzone były ja k b y całą m asą dużych brylantów , biało-srebrnym i punktam i.
P unkty te w łaśn ie w y tw arza ły nad k w ia ta mi o śle p ia jąc ą jaśń, któ ra w pierw szej chw ili uniem ożliw iła p atrzen ie w kw iat.
K w iat był w ysoki przeszło na p ółtora m e
tra. Łodygę m iał silną i grubą, a po niej pięły się w górę w ielkie, jak parasolki, o k rągłe liście, k o loru ciem nego fioletu, przechodzą
cego przy łodydze w czerw ień.
Za każdym podm uchem w iatru n ieprzeli
czone zastępy w ielkiego kw iecia k ła n iały się w dzięcznie osłu p iałej i zm artw iałej z zach w y tu F lorentynie.
Poczęła okrążać łan, w reszcie znalazła w ą
ską ścieżkę w śród kw iecia. W stąp iła na nią i szła przed siebie, m rużąc oczy przed ja skraw ą tęczow ą jasnością. Szła ta k dosyć długo i nagle znalazła się naprzeciw staw u.
N ad nim unosiło się coś, na podobieństw o olbrzym iej puszki z przeźroczystego szkła.
Puszka ta, w praw iana w ruch niew idzialną siłą, o b racała się bezu stan n ie dok o ła sw ej osi.
Flora sta n ęła nad brzegiem w ody i poczęła zaglądać do w nętrza, gdzie rysow ały się, nie w yraźne z początku, ja k ieś kształty. A w m ia
rę, ja k p atrzyła, różana je j tw arz staw ała się coraz bledsza —, aż uczyniła się bieluchna, ja k o płatek . .. O czy je j o tw ie ra ły się coraz szerzej; nagle k o lan a załam ały się pod nią.
Rzuciła się tw arzą na piasek, zanosząc się h i
sterycznym płaczem i krzycząc tak, ja k b y sa m ą siebie tym krzykiem chciała przerazić i podniecić. O d czasu do czasu podnosiła nad ziem ią bladą jak c h u sta tw arz, by p a trzeć w głąb szklanego pudła:
W ew n ątrz leżały, u sta w io n e je d n a przy d rugiej, p ły tk ie m arm urow e trum ny. N iek tó re z nich b yły puste, a le w w ielu leżały jakieś ciała kobiece. Każde z nich m iało w okolicy serca okropną ranę. I leżały ciche, n ie ru c h o me, s m u tn e... Szklane pudlo obracało się w ciąż i w ciąż ciała te w racały przed oczy Flory. W śród nich rozpoznała Ja n in ę M ie
rzyńską i je j płom ienne w łosy. Potem było k ilk a obcych tw arzy, a "Za nim i, u jrza ła Flora słodką tw arzyczkę Ewy B ronów ny .. . Potem znow u obce tw arze — a za nim i rasow e obli
cze ślicznej A gnes Baifoor . . .
Z erw ała się, by pobiec przed siebie na oślep, choćby w przepaść, choćby rozbić gło
w ę o pień najbliższego drzew a, by tylk o stracić z oczu te n straszny widok.
O dw róciła się do ucieczki — i’ w tej sam ej chw ili u jrza ła przed sobą niezw ykle w ysoki ludzki kształt, u p a rte se led y n o w e oczy i tw arz ja k ą ś ta k ohydnie brzydką, o d raż ają cą i s tra szną, że sta rg a n e poprzednim i w rażeniam i
tchnęła nawet i stoczyła się zemdlona do nóg milczącego widma.
A widmo schyliło się, uniosło ją z ziemi z taką łatwością, jakby była źdźbłem trawy, lub zgubionym przy drodze kwiatem — i ścieżką wśród roślin podążyło pospiesznie w głąb ogrodu, ku budynkowi.
X IX .
Benedykt Cuma długo cucił Florentynę, nim okazała pierwsze oznaki życia. Ale już po odzyskaniu przytomności leżała z za- [mkniętymi oczyma, oddychając tak słabo, jakby oddech ten lada chwila miał ulecieć wraz z życiem z jej piersi.
Usiadł obok niej i objął palcami jej rękę w przegubie.
— Nie bój się mniel — rzekł dziwnie mięk
kim głosem.
Wzdrygnęła się pod jego dotknięciem, lecz nie rzekła nic, tylko wyrwała mu rękę.
— Nie bój się mniel — powtórzył, — nie zrobię ci żadnej krzywdy.
Florentyna milczała. Skupiała myśli, ob
myślając drobiazgowo plan nie walki, lecz zemsty.
Cuma źle zrozumiał to milczenie. Przysu
nął swą potworną twarz do ucha Flory i szeptał:
—- Po co tam poszłaś? Ja chciałem zaoszczę- Izić ci tegol Tobie jednej! Tamte potrzebne ryły moim kwiatom, a Ty jesteś potrzebna ylko mniel Zniszczę to wszystko, jak każesz!
dostaniesz tu ze mną i kochaj mnie — ko- :hajl kochaj! k o c h a j!...
Ręce zwyrodniałego starca objęły kibić
’lory.
Wyrwała mu się błyskawicznie.
Nędznik! — wycedziła przez zęby.
— Odważna jesteś! — Ale na pewno sło- Iziej mówić będziesz, gdy ci śmierć stanie
>rzed oczyma!
— Nigdy! nigdy! — wybuchnęła Flora. — eżeli mam umrzeć, to umrę, ale przed śmier- ią jeszcze w twarz ci plunę, zbrodniarzu!
Skurczyła się jak kot, i szła ku niemu nie- irzytomna z gniewu, groźna i straszna.
Cuma cofnął się przed nią. Ale nie z oba- zy: wszak w porównaniu z nim była słaba, ak dziecko. Jej cudna uroda oszałamiała go.
'racił przytomność z zachwytu.
Postępowała za nim z zaciśniętymi piąst- ami. W ten sposób wyprowadził ją do na- tępnej sali. Było to laboratorium. Stoły, sto-
ną ilością probówek, szkieł, słoików, flako
nów i dziwnych instrumentów.
Flora zatrzymała się w progu. Ale nim miała czas ochłonąć z gniewu, Cuma chwycił ją za obydwie ręce i gwałtownie przyciąg
nął ku sobie.
Krzyknęła z przerażenia i wstrętu. Poczęła się z nim szamotać i zdołała wreszcie wyr
wać się z jego rąk. Odskoczyła na środek pokoju. Cuma znów znalazł się przy niej.
Nagle Flora dojrzała dzban, powalany ja
kąś czerwoną cieczą. Błyskawicznie skoczyła ku niemu i porwawszy go, mściwie gruchnęła nim w ohydną głowę. Chybiła, bo — chcąc uniknąć ciosu — Cuma przechylił się zbyt
nio i upadł. Flora wypadła przez drzwi, jak wicher przeleciała korytarz, zbiegła po scho
dach i poczęła uciekać w głąb ogrodu. Ale za sobą słyszała już kroki. Zakotłowało się jej w głowie i odrętwienie jakieś dziwne po
częło ją chwytać za nogi. Jeszcze kilka kro
ków — i kolana załamały się pod nią. Uklękła na żwirze. Zakryła oczy dłońmi, nie śmiejąc oddychać. A goniący był już przy niej! Odjął jej ręce od twarzy łagodnie, miękko . . .
— Florentyno! — szepnął cichy głos.
Zatrzęsły się w niej wszystkie żyłki. Pod
niosła oczy: Stanisław! Ach! nie miała cza
su zdziwić się, że to on, pomyśleć, skąd się tu wziął! Wiedziała tylko, że to zbawca, że to ktoś bliski, życzliwy, nie wróg .. .
Wybuchnęła spazmatycznym ł k a n i e m . Objął ją ramionami i kołysał na piersiach tę główkę droższą, niż życie.
Uciszała się zwolna. Posadził ją na ławce, niespokojnie patrząc -w jej twarz, na którą wybiły chorobliwe rumieńce.
Nagle skoczyli oboje na równe nogi.
W głębi domu rozległ się przeraźliwy krzyk:
— Florentyno! Florentyno!
— To Edyth! Edyth woła! — krzyknęła z rozpaczą Flora.
— Uciekaj, Floro, uciekaj! — wołał głos Edyth. — Aaaa!
Oddech zamarł im w piersi. Stanisław wy
jął pospiesznie rewolwer i odwiódł cyngiel, a zza pasa wyciągnął nóż.
— Niech pani się broni, gdyby ktoś nad
szedł — rzeki oddając broń i nóż Florentynie i, nim skończył mówić, skoczył — zupełnie bezbronny — aleją ku domowi. . .
X X.
, Edyth obudziła się. Była tak zmęczona
Oczy jej padły na fotelik, i twarz jej sta'a się popielata, a oczy rozwarły się, jakby chcialy wyskoczyć z orbit: poznała płaszcz Florentyny.
— Jak to? Jak to? Flora tutaj? —- Nie! To nie może być!
Zerwała się i poczęła krążyć jak obłąkana, po wszystkich pokojach, krzycząc przeraź
liwie:
— Uciekaj, Florentyno! Uciekaj! — Aaa!...
Ostatni okrzyk wydala na widok ojca, gdy znalazła się w korytarzu. Z wyglądu jego 4 zachowania wywnioskowała, że musiało coś zajść, a Florentyna zdołała uciec mu.
Poprzysięgła sobie więc w duszy, że za
trzyma go, choćby miała zginąć. Upadła przed nim na kolana, patrząc błagalnie w jego se
ledynowe oczy.
— Precz! — krzyknął. Odepchnął ją i sko
czył naprzód. Zerwała się, i zastawiła mu dalszą drogę swoją osobą. Odepchnął ją znów.
Rzuciła się całym ciężarem ciała pod jego nogi. Upadł. Zmagali się teraz na śmierć i życie. Edyth chwytała ojca za włosy, za ręce, plątała mu się w nogach, uniemożli
wiając powstanie.
Wtedy porwała go wściekłość wprost zwie
rzęca. Żółte kły błysnęły mu dziko spoza sinych, spienionych warg. Ręką namacał ostry sztylet, zatknięty za sznur, opasujący jego długą białą sukmanę.
Sekunda. — Coś błysnęło nad głową Edyth i w tej chwili ktoś krzyknął w drzwiach, Ręka z nożem znieruchomiała. Botanik pod
niósł głowę i dojrzał w progu Stanisława.
Nóż wypadł mu z ręki. Edyth natychmiast porwała go i odskoczyła w głąb korytarza.
Cuma powoli wstał i schyliwszy swą ol
brzymią postać począł chyłkiem, pod ścianą, iść Grzebińskłemu na spotkanie.
Stanisław zorientował się, że walka w ko
rytarzu musialaby skończyć się jego klęską, postanowił więc wywabić Cumę do ogrodu i począł nagle uciekać.
Podstęp udał się. W ten sposób wypadli do ogrodu i poczęli wzajem uganiać za sobą.
Niebawem znaleźli się za domem, na płaskiej przestrzeni, o powierzchni kilku metrów kwa
dratowych, nad bezdenną niemal przepaścią.
Tarzali się po ziemi, usiłując nawzajem strącić się w czeluść. Podstawiali sobie nogi, obejmowali się pod ręce i za gardła ubez- wladniającymi chwytami. Cuma był nadludz
ko silny . Grzebiński był za to młodszy i zrę-
c/.niejszy. w cią ż w ięc
zwycięswo przechylało się to na jedną, to na drugą stronę.
Tymczasem Florentyna poczęła niepokoić się o Stanisława. Był przecież zupełnie bez
bronny. Postanowiła pospieszyć mu z pomo
cą, tym bardziej, że ryki Benedykta Cumy, rozlegające się po całym ogrodzie, wydawały jej się coraz bardziej groźne i zwycięskie- Poczęła biec w kierunku tych krzyków i w ten sposób przybiegła aż na skalny cy
pel na którym zmagali się. Zobaczywszy Sta
nisława nad przepaścią w straszliwym nie
bezpieczeństwie, krzyknęła ze zgrozą.
— Jezus, Maria!
Usłyszeli ją: Cuma znieruchomiał na chwilę ujrzawszy ją. Moment ten wykorzystał Sta
nisław i nagle pchnął go straszliwie w tył.
Długie ciało Benedykta Cumy na moment zawisło w powietrzu.
Florentyna krzyknęła przeraźliwie, i pod
niósłszy nagłym ruchem ramiona przesłoniła nimi głowę. Równocześnie przeszył powietrze nieludzki ryk, rozległ się łoskot ciała, obija
jącego się o skalne zręby — potem nastała cisza.
Flora odsłoniła głowę. Oczyma poszukała Stanisława.
Stał jak ogłuszony, dysząc ciężko. Po jego twarzy spływały wielkie krople potu. Pło
nące gorączką oczy zwróciły się zwolna ku Florentynie. Nie było w nich triumfu — prze
ciwnie: wyzierał z nich śmiertelny smutek i coś jakby zdziwienie.
W tej chwili żwir na ścieżce począł zgrzy
tać pod szybkimi krokami. Florentyna i Sta
nisław równocześnie odwrócili głowy. Ujrzeli przed sobą Edyth.
Na ich widok zatrzymała się. Oczy jej po
częły szukać kogoś . ..
— Gdzie jest? . . , Urwała. Brakło jej tchu.
Stanisław nie odpowiedział
Domyśliła się. Ukryła twarz w dłoniach.
Flora dostrzegła po chwili, jak przez palce trysnął jej strumień lez. To płakała córka wiernej, kochającej Hanneh . , .
K o n i e c
Kończąc dzisiejszym odcinkiem powieść „Krzyk u> górach" podajem y do wiadomości naszych P . T- Czytelników, że z powodów od nas niezależnych i ze względu na nieprzewidziane przez nas trudności techniczne zmuszeni byliśm y wykonać duże obcięcia i skróty, przeprowadzone w porozumieniu z autorką'
Redakcja Ilustrowany Kurier Polski - Krakau, Redakcja: ul. Piłsudskiego 19 lei. 213-93 - Wydawnictwo: W ielopole 1 lei. 13S-60 - Pocztowe Konto Czekowe: Warschau Nr. 900
Dra Wandera NOIASCADIN
N u m e r r e j e s t r a c y j n y 2 0 2 6
b e z b a rw n y i a ro m a ty c z n y p ły n d o s k ró c o n e g o i w y g o d n e g o leczenia św ierzbu
NOVASCABIN działa już po jednorazowym użyciu, nie plami i nie niszczy bielizny nie powoduje przerw w pracy
*
D o n a b y c ia w a w iz y s t k ic h a p t e k a c h
Fabryka Chemiczno-Farmaceufyczna
Dr. A. Wander, S. A. Kraków
Rozstrzygającym dla ekonomicznej żarówki jest jaknajlepsze wykorzy
stanie prądu. Jest ono wyjątkowo korzystne w żarówce Osram-D o p o dwójnie skręconym drucie świetlnym.
W niej jaknajlepiej wykorzystuje się prąd celem w ytw arzania światła.
Zatem —
wysoka wydajność świetlna — małe zużycie prądu.
Ż A R Ó W K I O S R A M - D
d u i o ś w i a t ł a — m a ło p r ą d u
N A S ZA DZIECINA
M. DALBORÓWNA
...Właściwie nie wiem, po co piszę ten lis t. . .
Sam sobie zdaję się niedorzecznym i śmiesznym w tej chwili. Przecież mam Ciebie w pokoju obok i wystarczy mi przejść parę kroków, lub tylko podnieść głos, by przywołać Cię do sieb ie!... Na pewno przyszlabyś odrazu, Mario, ko
chana ma żo n o !... Rzucasz każdą robotę, gdy tylko usły
szysz mój głos — z troską, z tkliwością w spojrzeniu zaglą
dasz mi w oczy i odgadujesz w nich życzenie każde, czy myśl.
Nie chcę Cię niepokoić. Możebyś się przelękła, a tego chcę Ci oszczędzić... Przecież to minie, przejdzie bez śla d u !...
Nieraz było mi gorzej, czułem się bardziej osłabiony. Zwłasz
cza po tych atakach. A przecież ostatnio było mi już wła
ściwie całkiem dobrze i czułem się silny.
Ale dziś. . . Jest mi jakoś dziwnie i boję się tej nocy, która nadchodzi. Nigdy nie lękałem się niczego. To dziwne...
Czuję wewnętrzny jakiś nieuzasadniony może, ale silny na
kaz, by napisać do Ciebie. To jedno, co jeszcze mogę zrobić, to sięgnąć po pióro . . .
Od biurka do drzwi jest tak daleko .. . Trżeba wstać, trzeba odsunąć fotel, przejść na ukos przez ten dywan przed stołem, minąć biblioteczkę. To zdaje mi się niemożliwością, wyczy
nem nad siły. Jak gdybym już nie miał podnieść się z tego fotela.
To znowu nie jest tak nic dziwnego. Mój stan, moja od
porność jest i tak nad podziw wielka. Ale doktór m ówił. . . Nie, nie będę pisał, co doktór mówił. I tak martwisz się tak bardzo moim stanem i domyślasz się wiele z tego, co tak bardzo chcę przed Tobą ukryć.
. . . Prawdopodobnie nigdy nie będziesz czytała tego listu.
Gdy tylko będę miał dość siły na to i gdy tylko zwalczę to uczuce lęku — podrę go i zawołam na Ciebie.
Tęsknię do Twego głosu. Czuję się w tej chwili bardzo osamotniony i jestem pewny, że gdybyś była przy mnie, odeszłyby wszystkie te smutne myśli i te dziwne przeczucia...
Całą uwagę skupiłem na przysłuchiwaniu się temu, co dzieje się w pokoju obok. Zdaje mi się, że siedzisz teraz nad robótką na drutach. To będzie staniczek dla naszej małej, prawda? Widziałem tę kremową wełnę, którą przyniosłaś z miasta. Teraz pochylasz siwą głowę nad robotą i pilnie licząc oczka — cały czas myślisz o niej — tak jak ja. To będą takie maleńkie, strasznie zabawne i miłe rzeczy te majteczki, fartuszki, sw eterki!. ..
Tego brakowało zawsze w naszym domu. Przez tyle dłu
gich lat, tylko my dwoje. Czasem było trochę smutno i za cicho. Ale było nam dobrze, prawda Mario?
Tyle Ci zawdzięczam i kocham Cię zawsze. Kochałem od tamtej, pierwszej chwili naszego spotkania, gdy byłaś małą dziewczynką z ciasno splecionymi warkoczykami z tyłu gło
wy i nie umiałaś wymówić nawet własnego imienia. Jak zabawną była Twoja powaga, gdy kazano Ci się przedstawić mnie, jako swemu groźnemu stryjowi. Pamiętasz tego „stryja"
w krótkich spodenkach odsłaniających chude, niemożliwie posiniaczone i zadrapane kolana? Ja także byłem wtedy uro
czysty, by utrzymać autorytet swego stanowiska wobec tej ładnej, małej dziewczynki, która powiedziała do mnie:
— Styju, ja jestem M a ja !... —
Nie wymawiałaś wtedy jeszcze „r", M ario!. ..
Słuchaj Mario, tę naszą małą nazwiemy Mają, dobrze?
Wiem, że w sierocińcu musiano jej już nadać jakieś imię.
Na pewno nie silono się na dobry wybór. Będzie to jedno z tych imion pospolitych, dla niej nieodpowiednich. Ale z chwilą, gdy wejdzie w nasz dom, niech nazywa się M aja!. . . Nie trudno jej się będzie przyzwyczaić, jest na to dosta
tecznie mała.
Czy ona jest podobna do tamtej Maji? Kocham ją już, choć nie znam, i nie widziałem jej zupełnie. Czy w ogóle ją zobaczę?. . . Nie, nie Mario, nie myślę tego poważnie!
Chociaż . . .
Słuchaj Mario, tak chciałbym być pewien, że weźmiesz tę małą do swego domu bez względu na to, co się stanie. Bez względu na to, co będzie ze mną!
Niech mała Maja rozjaśni nasz dom, napełni go gwarem i dziecinnym, dźwięcznym śmiechem!
Ta cisza u nas jest przytłaczająca. W tej chwili szczególnie.
Takbym chciał, by wbiegła teraz tu do mnie taka mała, roz- szczebiotana kruszynka, «by położyła główkę na mych ko
lanach i powiedziała do mnie, tak, jak Ty przed laty:
„stryjciu".
Ach, gdyby powiedziała „tatusiu"! Mario, to byłoby pięknie!
Dlaczego te ściany dookoła nas są takie posępne, nie roz
brzmiewają echem niczyjego śmiechu, piosenek, okrzyków?
Ty siedzisz sama w tamtym dużym pokoju, a ja przy biurku w swoim gabinecie. A z nami cisza zupełna, bezwład, mil
czenie. Boję się czegoś, Mario!
To była świetna myśl, by wziąć do siebie dziecko z sie
rocińca. Tylko trochę późno . . .
Przyznam Ci się, żem wcześniej myślał o tym i chciałem porozumieć się z Tobą w tej sprawie. Wiedziałem, że uzy
skałbym Twą zgodę, ale bałem się urazić Ciebie. Nie chcia
łem przyznać się przed Tobą, że mi tak boleśnie brak dziecka, jego jasnego głosu i roześmianego spojrzenia.... że całe łata tęskniłem za tym i pragnąłem gorąco, by pewnego dnia . . .
Nie stanęła u nas nigdy mała kołyseczka, ani nie mówiło się o maleńkiej wyprawce dla dziecięcia!
Szkoda, że właśnie tak! Ale kocham Cię tym więcej Mario, Ze musiałaś być taka samotna.
Weź tę małą dziecinę z zakładu nie oglądając się na nic.
o, co Ci zostawiam, starczy na Was dwie, moje najuko
chańsze istoty! Nie śmiej się Mario — ja kocham tę małą, kocham w niej swoją tęsknotę za tym, co było mi odmó
wione. Kocham w niej wspomnienie Ciebie z przed lat, wizję płowowłosej, rezolutnej Maji.
Czy pamiętasz? Bo ja tak lubię wspominać i zawsze cofam się myślą wstecz . . .
. . .Czy rzeczywiście było między nami jakieś pokrewień
stwo? Czy byłem tym „stryjem" małej Maji? Może nie, ale wtedy zależało mi na tym, bym mógł Ci zaimponować po
wagą tego tytułu! Czy był Ci wtedy bardzo przykry ten protekcyjny ton, jaki przybierałem w rozmowie z Tobą?
A tę historię z psem, pamiętasz moja mała Maju?
Zastałem Cię raz w swoim pokoju rozszlochaną, histerycz
nie prawie:
— Bo pieś psisied i ciał ugliść! —
W rogu pokoju warował rasowy wilk (pamiętasz, nazywał się Mikado?) mój nieoceniony i nieodstępny towarzysz, który rzeczywiście do wszystkich poza swoim panem odnosił się wrogo.
Wiesz, chyba nigdy przedtem, a może i potem nic nie uczyniło na mnie tak wielkiego wrażenia, jak te Twoje łzy wtedy.
Przywołałem Mikada. Przyszedł posłusznie i ufnie, wesoło, jak to było w jego zwyczaju. Nie podejrzewał nigdy, że ktoś może być bliższy niż on memu sercu i, że zechcę pociągać go do odpowiedzialności.
Działałem wtedy pod wpływem strasznej, impulsywnej zło-
lO ic her
P rzy p ły n ą ł hen od f u r i szum i i p ła c ze w w ięźb a ch d rze w i po sito w iu tka, co po ch ylo n e d r ż y u p odn óża słysząc złe
w y ją c e na szc zyta ch d rze w w ysokich . R o zgrzał się w sośninie
p r z e p y s z n y w m ocy sw ej.
Z ch ich o tem m usnął głaz p rzy d ro żn y , a p ó ź n ie j w icem n ieo stro żn ym
zapad! na ch w ilę w ja r głęboki.
Z adrżała d rze w n a m łoda brać k r z e w y ku zie m i się tulą.
P oszu m w p rze stw o rza ch , ja zg o t trw a, a w ich er w y je , hula —
ch ro b o te m , ło sk o tem drga.
K o b ie rze c zie m i, zie le ń jędrn a skocze w podm u ch ach ,
w
sobie d rży . Do łona m a tk i k ło n i głow ę,a z nią g a łązki te ż b rzo zo w e —
•*' p rze stw o rza ch poszu m szu m n ie gra.
G d y ż p rzy c ic h ł ja zg o t, sze le st szum i le cz w olno, le k k o w je d n ą stron ę.
K u z ie m i coraz się p rzy n iża p odm u ch em tu ląc, się łakom ym . I w te d y n agle z św istó w szu m ów na zie m ię sp ływ a w olno cisza.
R. St. Pelc
ści. Nie zdawałem sobie sprawy zupełnie z tego, skąd się wzięła, ani, czy jest uzasadniona. Biłem psa po grzbiecie skórzanym batem bez opamiętania i liczenia razów, bo wciąż stały mi w oczach wielkie łzy na Twoich rzęsach. Wstrętny pies, co śmiał „gliść" płowowłose dziecko, bawiące się w moim pokoju!
Aż wreszcie coś chwyciło mię za rękę i poczułem wyraźnie wbijanie się zębów w moją rękę.
I to nie był Mikado, Mario! To była ta właśnie dziew
czynka z ogniami w oczach, z nieobeschłymi w nich łzami.
Wiesz, że ugryzła mię do krwi? A przy tym krzyczała coś strasznie, przeraźliwym, ochrypłym głosikiem. Słowa gubiły się w szlochu. Rozkrzyżowanymi ramionkami zasłaniała psa, który już teraz naprawdę nic nie rozumiał.
Ja wtedy też byłem zaskoczony. Ale wzięłaś mię tym epi
zodem. Czy biorąc Cię wtedy na ręce wydzierającą się i roz
żaloną, by utulić te tkania — i, gdy całowałem małe usteczka, miałem już to przeczucie, że Ty jesteś tą jedyną, wybraną dla mnie kobietą?
Mario, czy nasza mała dziewczynka będzie łubiała zwie
rzęta? Kochaj ją bardzo, Mario! Za siebie i za mnie. Pokaż jej moją fotografię i niech mówi o mnie „ ta tu ś" !... Naucz ją ładnie się modlić . . .
Trochę się boję, że to będzie dla Ciebie kłopot, dużo pracy.
Może nie masz już dość sił, by wychować dziecko? To wielka odpowiedzialność i dużo starań.
A nasza dziewczynka musi wyjść spod tego dachu w świat wartościowym, szlachetnym czowiekiem. Moja córeczka, z moim nazwiskiem!. ..
Mario, niech nic nie odwiedzie Cię od zamiaru! Ta mała czeka już tam w zakładzie i marzy o swoim własnym domu.
u n a umili (_i Zycie, M ano, osłodzi Kazaą p r a c e i\v y s T