II
Kraków, dnia 22 sierpnia 1943,
ZRYWKĄ
z r z u c a ją b o m b y h a s o w ie c k ie p o z y c je , p o d c z a s g d y n ie m ie c k ie c z o łg i c z e k a ją ju ż g o l o w e d o a ta k u .
Niemieccy grenadierzy w marszu.
Ciężkie niemieckie dzieła pancerne stoją golowe do strzału. Przed nimi stojący na posterunku grenadier,
obserwuje ruchy nieprzyjaciela.
U góry: Niemiecki oddział wywiadowczy posuwa się naprzód w nocy, by wy*
śledzić pozycje nieprzyja
ciela.
U dołu: J e ń c y sowieccy Na prawo: Reszt’
mas ze ruj ą na m i e j s c e sowieckiego p ° zbi órki .
, ’ 6w o : M itte n w a ld , W' l * k o n s|fu k to ró w
skrzypcowych, po- łożona w górach
\ bawarskich.
Całymi dniami pracował mistrz nad kon
strukcją skrzypiąc. Teraz wydobywa z nich pierwsza dźwięki. Mamy przed sobą skrzypce oktawowe, wyrabiane często w Mittenwaldzie. Bach pisał kom
pozycie dla tego instrumentu, którego ton leży między altówką a wiolonczelą.
■ I Na prawo:
H y W s w y m m a l o w n i -
| H k 1 czym war-
■ H | l z t a c i e I otoczony gotowymi
■ ■ ! lub
I zaczętymi E g a / skrzypcami P r a c u j e W f f mistrz. Sta- I V rannie dobra- y n e d r z e w o schnie przynaj
mniej 15 lat, za
nim będzie moż- 1 * niego skon- j 'wać skrzypce.
Skrzypce schną w słońcu.
Na prawo: Lakier jest bardzo waż
nym składnikiem od którego zależy ton skrzypiec, poza tym konserwuje on wszystkie szlachetne właściwości instrumentu. Jeszcze dziś sądzi się, że niezrównany ton skrzypiec Stradiva- riusa czy Amatiego zależy też od ga
tunku lakieru.
Poniżej^ Mateusz Klotz (1653—
1743), założyciel labrykacji skrzy
piec na wielką skalę w Mitten
waldzie. Studiował on w Cremo
nie. Umiejętność konstrukcji skrzy
piec przywiózł Kłotz do wsi ojczy
stej, która, dzięki niemu stała się ogniskiem m a s o w e j produkcji
skrzypiec.
!“ "oloł
iiie W celach naukowych, więc, znane Ju t czytelniko*"
laszycłi artykułów d e l t l Ą nich popularne, jakkolwiek ze. W przeciwieństwie do e z' nich nie dorastają M * ? dojady" osiągają rozmiary *•'
;go wysiłku potrafią zabić >
iki czy nogi ludzkiej nie pr**?
mo swych potężnych, 1 3 ^ ^ iiie W celach naukowych- * Ki
wiec, znane Ju t czytelnikW" „ ty,
laszych artykułów d e l t i n jS y * r nich popularne, jakkolwiek ze. W przeciwieństwie do d® g ifF
e z' nidh nie dorastają
dojady" osiągają rozmiary *• póijjji
;go wysiłku potrafią zabic *,'^**:
iki czy nogi ludzkiej nie p mo swych potężnych, U*®?®!*
-setami morskimi, co ułatwia anych grabiami dla skrzel. J & K j K
iitrują wodę, dochodzącą do
s, zebrane w gardle rekina, ^
J e , ryby spłaszczone, o d r i ^ T p i ilnych, wielkie bogactwo i P
IM kg wagi są niebezpiecznyn^^pp
trt. Wlhlabw Obole:
A P E T Y C Z N Y K Ą S E K Oto samica delfina ze swą ogromną p a s z c z y w chwili ołrzymywania pożywienia. Jest to zresztą jedyny okaz płci
żeńskiej, żyjący w niewoli.
Na prawo
NIEBEZPIECZNE KA- RESY Przykład nieco oso
bliwej przyjaźni. ; Miejmy nadzieję,
że ten rekin nie ma ł a s k o t e k , w przeciwnym razie ialue „ku
manie się" mo
głoby dla jego przyjaciela mieć przykre następ
stwa!
P R Ó B A TRESU R Y RY B G Ł ĘB IN O W Y C H , h oltaw„
Trudność obserwacji przejawów bytowania zwierząt wodnych, a zwłaszcza wieitutu morskich, stwarza dla badacza konieczność hodowania ich w ogromnych basenacn-aRwj"* ^ wprawdzie w niewoli, ale w warunkach możliwie najbardziej zbliżonych do
Pociąga to za sobą konieczność dostarczania im .odpowiedniego pożywienia, a r o w n * ^ ^ z czasem wpływa na mniej lub więcej przyjazne ukształtowanie Się wzajemnym r. ztoy/ne zwierząt z człowiekiem, ich karmicie! em i opiekunem. Na tego rodzaju niezwykle imprezy pozwolić sobie mogą oczywiście jedynie wielkie Instytuty naukowe, rozpora***—«
odpowiednimi środkami pieniężnymi
Poniżej:
PORA OBIADOWA Się ZBLłZA!
Z w i e r z ę t a przyzwy
czajają się szybko do sygnału, oznajmiającego im porę karmienia: dęłfin i olbrzymi żółw, zwabione głosem dzwonu, zjawiają się w miejscu ołrzymywania poży
wienia.
ifira
S S K 5 Źafączone zdjęcia oryginalne, stanowU®****#-*
‘ Względu na wielkie trudności ich W takim środowisku ja k woda w swoim rodzaju, ilustrują niektóre
: hodowli, Wielkich pro
hej wyłącznie W widzim y więc, przćdnlch przez żeglarzy i podróżników łilElane ssaki morskie i nie mniej od żarłoczności i krwioterczości znienawidzone r e f c i n j czyli żarłacze.
należą one do ryb morskich, znanych w około IW gatunkach. JFedne z długości, inne, zwłaszcza żyjące w morzach podzwrotnikowych „ludojady"
wych olbrzymów i dysponują siłą niepospolitą. Skoro bez większego żółwia morskiego, dochodzącego do 100 kg wagi, to i odgryzienie ręki
<0a nich żadUeT trudności. Inne, zwane żarła uni wielorybimi, mimo swych rozmiarów nie są'g ro źn e dla człowieka żywiąc się drobnymi zwierzętami kawa budowa paszczy; posiadają one rodzaj cienkich pręcików, zwanych n a traw niku zbierają śmieci, pozostawiając trawę, ta k te grabie filtrują wodę, zatrzymując wszystkie drobne stworzonka morskie, które następnie, zebrane w przez niego połknięte.
Spokrewnionymi z rekinami 1 nie mniej od nich groźnymi są r a j e , ryby kształtach ukośnej tarczy. Wykazują, zwłaszcza w morzach tropikalnych.
Większe z nich, tzw, manty, dochodzące do 1 metrów długości 1 1500 kg wagi są Na prawo: WjBĘ
SWOISTE TRUDNOŚCI APROWIZACYINE Nie tylko ludzie ale łeż i ssaki morskie mają swoje grymasy. Między innymi nie lubią, by wtrącano się zbytnio w ich „prywatne" życie podwodne i najchętniej usuwają się sprzed ob
serwacji c i e k a w s k i c h . Mimo, że zwiedzający z radością i ochoczo zwierzęta karmią-, bywa, że duże osobniki nje pojawiają się na po
wierzchni wody. Wtedy musj nurek pogrążyć się w głębinę celem do
starczenia im pożywie
nia. Taki włainie mo
ment „podwodnego"
żywienia delfina przed
stawia nasze zdjęcie.
Na lewo:
NIEUFNOŚĆ POŻĄ
DANA! jygfcj Zbytnia poufałołć z ta
kim p o t w o r e m (raja płaszczka) nie popłaca.
Toteż *— „na wszelki wypadek" — podwod
ny pogromca uzbroił się w solidną rurę me
talową, w y w o ł u j ą c ą w razie potrzeby lekkie porażenie elektryczne.
zwykle żarłocznymi drapieżnikami morskimi, mogącymi przy PoraO®Łpe$£j) ale zaopatrzonego w dwa sztyletowate kolce ogona zadawać ” y[j>
1 trudno się gojące .rany. Toteż nic dziwnego, t e widoczny na wgJS*-*
nurek ą le w ybiera się na spotkanie tego potwora z gołymi ręK**"^;
JADEU5Z
WM0R0W5K1
h°ry2_ ty sw it w ąską przepaską w ykw itł nad wschodnim i grożn m' *cl®rej odblask kładł się bezszelestnie ńa senne
* doli * *$***? 2 ° r- W iosenna cisza, rozpełzła po wzgórzach stnre|_nac ' zdawała się łagodnie kołysać zaspane jeszcze nym * sosny. W dole zberczał sobie łagodnym, modlitew-
^ adza mem P°*°ki a górą przechadzał się łagodny zefirek, lasóiv P'eszcz°tliw ie sw ą m iękką dłonią czuby zaspanych
^Sbiarh ^ie -w7 straszony ml'0'Ł. niby zły pies przyw arł w ich lo^e p , Dzień coraz w ięcej otw ierał pow iekę z mgieł. Opa- aiebo • s3czyły się na cały świat; a potem rozłociło się niby , 1 Zza dalekich rubieży w yjrzał rum iany rąbek słońca, rwawy łuk. Buchnęła wspaniała pieśń ptaków, zafalo- radosnym wzdychaniem, które się niosło niby fctfio *116: ”"^e ^ euJn "•
Cdi, u Si f^owe Bystre wlókł się stary, półślepy dziad, ma
jące k&ł **** P°chy ^ drogę. Potykał się co chwilę o wysta- Wesk- a®ienie< przystaw ał i pilnie nadsłuchiwał, czy jakoweś
Ale n' e ^°*” era ją do jego m izernych porciąt.
WiÓJcł na drodze leżała sobie, przykryta pyłem senna cisza, prję. więc dalej, szepcząc pacierze. Przystanął wreszcie Więu cha*upą. stojąc na początku wsi, która należała do naj- na p, *e8° gazdy Berdy Jana. O parł szeroko sw oje ram iona Ico, w cie * jednym widzącym okiem bacznie wiercił podw ór- poc_ . ogromnej budzie drzemał sobie, skulony w biały kłąb, i tó ' Wy ®acu®' a na gnojowisku pracowicie grzebały kury, oh0ry Przewodził sierdzisty kogut. Przez otw arte drzwi st°jał at7 w a*y kobiece pokrzykiw ania: — Będzisz haw
■Ni n.*e ' Huncfot krowa, bestio zapowietrzona! — I po-
■ T £ » * było ciurkanie m leka w skopku.
Hanusia doiła krowy. Dojrzał ją w net dziad i, wsu-
?zy się cicho przez furtę, p o k u śty k a ł. ostrożnie, by nie f J? Psa, do obory.
sjp , “*część Boże, gaździnko! — zawołał wesoło, oblizując F ^ dj5°TOie na widok świeżego mleka.
Odjgj ei Panie Boże — odrzekła mu H anusia i na chwilę
*d)9w rĘce od wymion, by popatrzeć na dziada, który, V * f y sw oje torbeczki, niezgorzej wypchane, rozsiadł się s e na progu.
I ^ aj; a taki ziąb ciągnie — jęknął żałośnie dziad.
Jyn niech ta . . . niech t a . . . — odrzekła kobieta — mocki I 9 8 « to i to odmieni.
A*e. widzę, że łakom ie spozieracie na mleko, t<^ i głodny f e l “^ śc i, kieloż to mil na moich m izernych nogach zrobi- Vv. ’ ■ • kieloż! — zaw ołał dziad — to i m oje brzuszysko sie
hej!
Mti * zdolen jesteście, dziadku, tak w tele św iaty na tych -JlS ? ny ch kulasach iść?
,l°ch chodziłech do Kalwarii Lanckorońskiej, do Czę-
«ią J W i jeszcze d a l e j. . . — westchnął dziad, uśm iechając I f f e b n y m i ustamj do zblakłych wspomnień swego dzia- I ^®k*ego życia.
tambych chciała być — w estchnęła kobieta.
ieT?,ad. widząc, że Hanusia zabiera się do odejścia, podjął W len*i sw oje sakw y i w lókł się za nią wolno. W tej poran- st*n ? rzy Hanusia w ydaw ała się cudnym zjawiskiem. Przy- Cę $ a ? a chwilę na polu, by popatrzeć na wschodzące słoń- św it na dobre otw orzył był oczy i spoglądał błę- P0g°dn ych niebios — w błękitne, i rozmarzone oczy
była w tych blaskach: rum iana buzia, okolona ja- V>_. Vj‘r j flk len włosami, które dwoma grubymi biczami spły- lak )pn .włneanti lrłAro Hurnma nnifiwni hir7ami cnłv.
fe h ,^ei 2 ramion.
V jak dwa płatki czerwonej róży, lekko odchylone y^śmiechu, odkryw ały rząd bielutkich zębów. Kibić smu- Łjjt*ekko falujące piersi pod zgrzebną koszulką w abiły swą I W *tnośc^ — Jak uśmiechy kwiatów.
*»■
i . , ^ tc h n ę ła żałośnie i weszła do chałupy. Prędko uwinęła
■ W nalepy, na której nanieciła sutą watrę, a potem po- t w !*Ua 8romne gary z grulami, i z mlekiem.
llj4 krótce zaczęło kipieć pachnące mleko. Zlała je do gli-
*j michy, wdrobiła w nie pytlowego chleba i podała mówiąc:
połednia hańtelo, zjedzcie haw, dziadku, to, co jest, wiesne trudniej na prędce co innego wyzdajać.
W *'ad nic nie odrzekł. Przeżegnał się styliskiem od łyżki dęj Wypiął się łakomie do michy, którą w net pustą odstawił,
sobie rękawem zaw iesiste wąsiska.
^?i em Hanusia przeszła na drugą stronę chałupy, lyi ® od w ielu m iesięcy chorobą złożony, leżał Berda Jan.
° jczyniem Hanusi. M atka jej, czyli druga żona Jana y umarła przed rokiem. S tary w swej chorobie odzyski- i o .CZasem przytom ność — w tedy pytał się o gospodarstwo ff i 4t)losia, który zaginął gdzieś w zawierusze w ojennej
Ć> i. Przepadł, kieby kam ień w e wodzie".
V ekanie to trzym ało duszę starego jakby na uwięzi
ST ” ■ ...
*
E P chlałym ciele, ponieważ na dnie jego duszy tlał m'ały ek nadziei, że powróci jego syn jedyny — Jantoś, któ-
Hgb . .. - « . . • - .
J p ip łc ią ł oddać wraz z błogosławieństwem swoje było owo dziedzictwo: ziemi czterdzieści morgów, ta * m łynek nad potokiem oraz lasu z dziesięć morgów.
i.jh y iH a się nad chorym i zapytała: — Ociec, zjecie ,ta?
stary leżał na wznak z szeroko otwartym i oczami, któ-
^W ?daw ał się patrzeć na Hanusię, ale wzrok ten był jakiś jakby sięgał poza orbitę doczesnych wrażeń,
f t s nUsia pow tórzyła to samo pytanie. Po dłuższej chwili stary poruszył lekko wargami i zwrócił ku Hanusi
■ t°ttin iejsze oczy, którym i potwierdził, że chce jeść. Ha- dzie-
nusia wróciła więc do izby, gdzie zostawiła była dziada, który w międzyczasie rozłożył rozmaitości ze swej torby,, licząc mozolnie użebrane skarby. Gdy spostrzegł Hanusię zgarnął skwapliwie swój dziadowski m ajątek do owej przepastnej torby, którą niegrzeczne dzieci zwykł był straszyć. Obertnął się po izbie i powlókł się na sień, gdzie spostrzegł uchylone drzwi do izby, w której leżał gazda.
Cicho otworzył je szerzej i, kuśtykając na swych krótkich pow ykręcanych nogach, podsunął się do łóżka, nachylił swo
ją dziobatą twarz i, .świdrując jedynym widzącym okiem, oglądał chorego.
Hanusia stała obok i przyglądała się dziadowi, k tóry teraz, chcąc pokazać swój kunszt znachorski, jakim się zawsze chwalił, zaczął nad chorym dziwne wyczyniać praktyki: ?djął pościel, rozpiął koszulę na piersiach gazdy, po czym przy
łożył ucho do lewego boku i słuchał, zamknąwszy przy tym swe oko. Po dłuższej chwili podniósł swą pękatą postać . i rzekł cicho:
■;— Kie mam prawdę gadać — nic tu po nim między żywy
m i . . . . serce m a słabe do z n a k u ... wóla B o s k a ... wóla B o sk a. . .
Podjął ze ziemi sw oję torby, obejrzał .się za kapeluszem i podpierając się ciężko na kiju, wytoczył sw oje pokraczne ciało na pole; przystanął jeszcze na chwilę, popatrzył na cha
łupę i rzekł do siebie:
— Ho, ho, czuję nieboszczyka^ stypa bedzi nied łu g o , . . wsze se człek podje. — I poszedł drogą w błękitny poranek.
Słońce wysoko już wytoczyło się ną czysty lazur niebio- sów. W wspaniałych barwach począwszy od różu, seledynu i fioletu, a skończywszy na delikatnych złotych odcieniach, nałożonych potężnym pędzlem wiosny, w ychynęły góry ob
m ywszy sw oje kam ienne oczy siwymi mgłami.
Świat rozdźwięcżył się nieuchw ytną muzyką, sącząc słod
kie tony w rozbudzone i pachnące kielichy kwiatów . . . Szachownica pól, rzucona na wzgórzach ręką oraczy, zda
w ała się wabić ludzi, aby na niej rozegrali sw ą partię o swe l o s y . . .
Coraz ciaśniej bowiem było we wsi: gąb do jedzenia przy
rastało, a ziemia się kurczyła. Głód ziemi swą drapieżną łapą.
rozbijał nieraz rodziny, łupił ze szlachetnych uczuć i rzu c ał' często na poniewierkę w daleki świat.
H anka pobiegła do obory, a zobaczywszy, że Jędrzej, chło
piec od paszenia krów chrapie sobie W najlepszym śnie, wrza
snęła mu nad uchem:
— W staw aj, ty obieśniku, lumpoku! W idzicie go, leży haw na wyrku, kieby pon, a robota to śpaś!
Chłopak zerwał się z ciężkiego snu i w panicznym pośpie
chu zaspanymi oczami szukał swych portek.
Lecz H anki już nie było. Odeszła dalej k u stajni i, zoba
czywszy, że Franek, fornal wolno się gmerzę, zaczęła wydzi
w iać: — Ladaco! Niemrawa! Inakszy byłby do lasu dawno pojechał i drzewo do tracza przywiózł, a ten stoi kieby ciele i m edytuje!
— Juści, m edytuje! — odw arknął chłopak, k tó ry w siebie b ył dufny, w yrosły kieby dąb, albo kieby sm rek gibki i w y
soki; twarz gładka, uzbrojona w zagięty piękny nos, patrzyła czarnymi na św iat i ludzi oczyma.
— Człek sie nam itręży, nalata, nikany nie idzie, tele co tego chudego jadła chlipnie i na w yrku zmęczony, kie pies wieczorem legnie, nic nie m ając z młodego żywota! — za
w ołał buntowniczo — póde wteli ś w ia t. . .
Skoczyła do niego H anka z pięściam i i, czerw ona ze złości, krzyknęła:
— P y ć cie nie trzymam, zawdy najdę drugiego, co żeś okpiśny i złodziej, to w szyscy haw wiedzą. Ociec wsze ga
dali, co z ciebie ladaco, co i tak pod płotem abo w krem inale skrepnież dó znaku!
O statnia obelga trzasnęła w czułą duszę Frankową, jak biczem; sprężył się w sobie, jak żbik, św iat zawirował mu przed oczami i, zapominając, że ma kobietę przed sobą, w al
nął ręką, jak cepem potężnym, aż kobieta potoczyła się pód końskie nogi.
Gdy zobaczył co zrobił, wybiegł w trwożliwym pośpiechu na pola, gdzie zniknął w krótce za pochyłością wzgórz.
Nadeszła właśnie Józka, służąca od nauczyciela, biorąca codziennie tu ta j mleko. N atknęła się nagle na leżącą nieru
chomo na ziemi kobietę i podniosła ogromny wrzask: — Ra- tunecku! Ratunecku! — Słysząc to sąsiedzi, zbiegli się w krót
ce i zajęli się cuceniem Hanusi. W chałupie w róciła po pew
nych zabiegach troskliw ych kumoszek do całkow itej przy
tomności, rozejrzała się po izbie, po kumoszkach i zawo
łała: — Franka łapcie, dyć on mnie tak pokaleczył.
Popatrzyły na się znacząco kobiety, a stara gaździna Klu- siowa rzekła:
— Co wy gadacie, Hanuś, coby miał Franek na was na- pastnąć . . . czy on zdole?
— -Oj, zdole on, zdole — jęknęła Hanusia.
Postały jeszcze, to i owo poradziły i w krótce izba opusto
szała — kobiety w róciły do swoich zajęć, tłum acząc sobie rozmaicie w ypadek Hanusi. Jędrzej zabrał kaw ał chleba i po
szedł z owcami i krowami na łąki. H anka zwlokła się z law y i wyszła na pole, aby pod studnią obmyć, sobie zamazany krw ią nos. Udała się potem do chlewa, gdzie podniosło się pow italne sknerczenie zgłodniałych świnek, gęgot gęsi i pi
janie gąsiąt. W ypędziła całe to skrzydlate bractwo; zażółciła się w net łąka żywymi puszkami gąsiąt, w śród których m aje
statycznie i dumnie kolebały się, ufne w opieke gąsiora, białe, syczące na każdego, matki
W ytoczył się za nim sta ry indyk z w ierną m u m ałżonką indyczką, w itając św iat wojowniczym bulgotaniem.
— Połednie prawie, a konie stoją — pom yślała Hanusia pilnie oglądając się po obejściu, czy czasem gdzie w kacie nie leży ten „zbój" Franek.
Cicho i nikogo nie było na podwórku.
W róciła więc do izby, w k tórej leżał Chory gazda. N achy
liła się nad nim. O ddychał spokojnie; oczy miał zasunięte grabym i powiekami; wysokie czoło zbrużdżone fałdami, prze
cięte było trzema w ykrzyknikam i pionowych linij jakby tam gniew upom y zamarł był na zawsze; garbaty nos jak zagięty dziób u orła skalnego, dotykał swym ostrym czub- kłem wąskich ust, znam ionujących upór, w ystająca brodd nieogolona od daw na charakteryzow ała człowieka czynu
Istotnie takim był.
Z małego gospodarstwa, w którym rozporządzał jedną kro
wą i jednym koniem, po wielu latach wytrwałej, niezmordo- w anej i heroicznej pracy — z tych dziesięciu palcy i prze
myślności — doszedł do dzisiejszego m ajątku.
Sam wymyślił i postaw ił tracz nad potokiem, przy którym pozm ej pobudował mały śrutow y m łynek. Szło mu dobrze.
Dokupił więc ziemi, lasu i inw entarza i doczekał się starości w dostatku. Szczęście szło k u niemu, niosąc w zanadrzu moc niespodzianek. Hatnka patrzyła długo w tę twarz, po czym nagle, obejrzawszy się po izbie, jakby czegoś się obawiała zapytała:
— Ociec, k a schowaliście zapis la Jantosia?
S tary nie drgnął wcale, a nie spał przecież, chociaż oczy m iał przym knięte. Drżał jej głos, pot oblał twarz, na którei
w ykw itły rum ieńce, J
PoWtórzyła pytanie: — Ociec, ka schowaliście zapis la Jantosia? Kiebyscie skrepirow ali, co niedaj Panie Boże to bych nie wiedziała, k a g o szukać.
S tary się poruszył, otworzył oczy, którym i strasznie spof-
rzał na Hanusię. H ~
Zdrętw iała od tego wzroku.
I długo tak patrzył aż w reszcie rzekł: — Jeszcze nie slcre- piruje, nie . . . bedzi Jantoś, to dostanie zapis. —- Chwilę od
dychał ciężko, a potem dokończył:— N aska ziem ia... zawdv
naska, a nie tw oja; zgam ow ałech ia niego, a teraz bede la ciebie ostawiał! J u ś c i. . . dyć-ech ociec jego rodzony, a w v jak te gaw rony czekacie n a m oją śm ierzć. . . poczkade h a w . .. han w święcie telim, za w iicham i ostał Jantoś ale przydzie h a w !. . .
— Kie pytałach — ją k a ła w ystraszona H anka
Lecz^ stary zawołał: — Cicho! Ci! kie do cie gadam!
Po chwili dopiero dokończył spokojniej: — Tw oje m orei je st se sć . . . to po tw ojej rodzonej m a tc e ... te możes sobie zabrać, ale od reszty wara! Niechce tw ojej krzyw dy ale m echce i m ojej — dokończył.
Hanusia wyszła na pole ze zwieszoną głową, ręc e je j oaa- dały i odleciała ochota do pracy, któ ra leżała tu ż koło niei byle tylko się nachylić i ją podjąć.
—■ Haw ostanę — m yślała ~ i bede pilnow ała__ ale la mnie to wszystko: pola, las, młyn i tracz nad potokiem __
Powiodła rozmarzonymi i smutnymi oczami p o dalekich górach i wzgórzach, na których słońce swe złote kładło po
całunki. r
II
Na wzgórzu, wśród zielonej szachownicy pól w idać było na zoranym kaw ale brązowo szarego gruntu grom adę ko
biet, które jednostajnym , szybkim ruchem w rzucały grule w niegościnny grunt. Były to biedne chałupnice, odrabiające u Hanusi za pobraną kaszę w e młynie, za pasionkę dla krów i inne rzeczy.
Pogadyw ały sobie cicho:
— N apytała nas Hanusia, ale zahaczyła o nas, cy c o ? __
rzekła stara Mrowcowa, słynąca w całej wsi ze swego cię
tego ozora.
. Pilnuje hań starego, bo padają, co bliżej śmierzci j e s t __
piszczącym głosem zauważyła Józka.
Prawda, praw da — rzekła M arysia Rojówna — ale ona e pilnuje starego la miłości; p r^aoyśna jest dziewcyna, wie kielo dutków spadnie, kie stary sk rtp lin ijed o znaku.
— Ł ti plećies — zawołała Małgosia Łojasówna, prostu
jąc swoją smukłą kibić z nad monotonnej pracy — pódż hań spojrzeć se na nią, to padam ci, co przestaniesz po próżnicy wydziwiać, a rzekniesz, co ham a z niej śtuka i talant m a
na Berdowe dutki cale nie pozira.
— Zawdy bedzies sw oją przyślą bratową b ro n iła . . . abo my haw nie wiemy, co W icek za nią sie włócy, bo cuje dutki we wianie! —• w arknęła Mrowcowa.
— O by wam ten parszyw y ozor zdrewniał! — zaw ołała popędliwa Małgosia, aż ponsy oblały je j zawsze bladą twarz.
Rozczapierzyła się srodze Mrowcowa i precz odrzuciwszy m otykę zawołała, aż głos jej zły i ochrypły leciał po polu:
— W iem co za jedna ona, wiem — aż piszczy za chłopami i bacznie spoziero kieli pod pierzyne sie zaprosi. N iedłuzej kie tydzień bedzie najdli ją hań w stajni bez ducha do znaku.
Ja k sie przecknęła, padała, co ją Franek ze złości w gębusie cepnął jaze omdlała, ł e l o w tym praw dy, co wróbel po sobie na kołku ostawi; dyć — ech nie płono dziew cy n a. . . wiem kieloż zdole Hanka, wiem. Gadali, co potem Franek łaził za nią i łakomie się oblizywał. Gadali też, co ją napastnął w ciemnym chlewie i mocno do ściany przyciskał.
Zatrzęsła się ze zgrozy Łojasówna: — Co tydzień chodzi
c i e do św iętej spowiedzi, ale wicie, na ozorze wam sam czart siedzi i plugactw a szczeka, bo aż nie zdole haw uwierzyć, aby baba, za pobożną sie mająca, mogła tak o ludziach po próż
nicy szczekać.
Umilkła stara Mrowczyni, dźgnięta w samo sedno trafną odpowiedzią. Łysnęła tylko złymi oczami niby wilk.
Sadziły grule w mozolnym uporze, nie odzywając się wcale.
N iektóra tylko kobieta prostow ała swój zbolały grzbiet i przesłoniwszy sobie dłonią przed blaskami słońca oczy, pa
trzyła z lubością na dalekości, leżące falisto, spokojne, zie
lone, oblane blaskami słońca. W oddali mgliły się góry w sła
bych zarysach, niby chmury, idące z potworną ulew ą i burzą.
Ze wsi leciały gęgoty gęsi, pianie kogutów i krzyki dzieci, baw iących nad potokiem.
W iedziały wszystkie, że Mrowcowa o niewyparzonej gę
bie nie darow ała nikomu, więc miały tę pewność, że i tym razem przesadziła grubo w opowiadaniu o Hanusi.
— Kciwa ona jest, to praw da — m yślały sobie, — ale wsze sie miarkuje, co cała wieś na nią poziero, zgorszenia unika.
— Drzewiej taką dziewcyne za wieś rózgami gonili — zaczęła na nowo Mrowcowa.
— W idać, co Hanusi chleb was rozpiera, kieście sie haw _ rozszczekali — zawołała zgniewana do ostatniego najbied
niejsza chałupnica Klusiowa, k tó ra tego obgadywania nie mogła już dłużej cierpieć.
— A w y ino gębe zamknijcie, abych i o waszej Zośce czego nie rzekła — zaskrzeczała Mrowcowa.
—• Że dziewcyna śpasiowa, to wam, wicie, zawadzi — od- arowała słowny cios stara Klusiowa — a jakbych rzekła
0 waszej synow ej Fronczkowej, co haw chłopa nie n.a i, kieli, padają, na w ojnie zaginął do z n a k u . . . z innym i sie włóczy 1 co gorsze robi.
O bertnęła się n a to M rowcowa i chciała coś przyrzec, lecz zobaczyła nagle, że H anka szła do nich z dołu od tracza.
— Kobiety! Zaw rzyjcie gęby, bo H anka haw idzie — ostrzegła.
Przypięły się m ocniej do roboty i zam ilkły zupełnie.
W chwilę potem nadeszła Hanusia.
— Szczęść, Panie Boże! — pozdrowiła je — idzie robota, idzie?
— Dej, Panie Boże —1 odrzekły chóralnie — dyć dosyć ino ziemia zimna, bo to cosi długo zimno na świecie, a czerwiec
•za pasem.
— Drzewiej tak nie było — rzuciła k tóraś z kobiet.
— Karze Pan Bóg ludzi, oj karze!
Hanusia szła od kobiety do kobiety, przygadując to i owo.
Przystanęła przy najm łodszej dziewczynie Teresce, która odrabiała za ciężko chorą matkę.
— Jakoże je st tw ojej m atce, hę? — zapytała.
— Leży hań na w yrku i cosi okropnie postękuje, co aż strach słuchać; chorość ja k a ś ją ozbiera, co jaż bucha gorą- cością, kieby z pieca od sielny w atry. W nocy krzyczy, a we dnie nic do gęby nie w ło ż y . . . nika niem a la niej ratunec- k u . . . n i k a . . . przydzie jej haw skrepirow ać do znaku, bo smierzć do chałupy pukała, słyszałach z W ojtkiem kiesi po północy — rzekła dziewczyna, trw ożnie się oglądająo wokoło.
— Po robocie przydż hań do mnie, to ci co w yzdajom la matki — rzekła H anka po chwilowym nam yśle — a wy zbie
rajcie sie, bo połednie zaraz.
Kobiety rade, że m ogą sw oje spracow ane grzbiety w ypro
stować, pospiesznie w ykańczały sadzenie.
W podwórzu u Berdy robiło_się gwarno. Franek przyjechał był już z lasu i konie w yprzągł, k tó re czując się wolne, po
mimo ich ciężkiej pracy zaczęły biegać po podw órku aż spłoszone w rzaw ą grzebiące na gnojow niku kury, rozpierz
chły się z trwożliwym gdakaniem . Poczciwy Bacuś poszcze
kiw ał w esoło i co chwilę w padał między opłotki, goniąc przechodzące tam tędy bydło. H anusia uw ijała się koło ro
boty aż jej spódnicę furkotały od biegów. Spoglądała od czasu do czasu na Franka, do którego czuła żał i złość; no
siła te uczucia w głębi serca swego, niby ostrą zadrę.
' — Poczkaj — m yślała — kieloż w stydu naderpiałach, kie- loż obm ow y!. . .
W tem przybiegł do niej Jędrzej z wystraszonym i oczyma, nie mogąc tchu złapać od szybkiego biegu.
— Dyć gazda z w yrka w stał i czegosi gada; jakisi straszny ino nie zdole chodzić, wicie, bo sie w yrka trzyma, kie mnie obaczył, pada: — Ka Jantoś . . . ka? Tela m ajątku .... ka Jan- toś?! Dajcie haw p a ru c h ę . . . na pole i siać! słońce nad wir- chami, a w y kieby barany J e ż y c ie . . . pokiel żyje to la Jan- tosia.
Hanka nie słuchała już tego paplania. /W padła do izby ojcowej, gdzie stary siedział spokojnie na łóżku w długiej koszuli i gm erał coś w przepastnym , z jeleniej skóry uszy
tym worku. H anusią przystanęła i dech zaparła: odżyła przy
gaszona pozornie wrodzona chciwość.
Stary w sw ej m alignie nie spostrzegł je j i dalej przewracał w jakichś papierach.
W tem w padł Bacuś i ze skomleniem radosnym rzucił się na piersi starego. Dopiero teraz jakby się ocknął z dziwnego snu: spojrzał na izbę, w k tórej spostrzegłszy Hanusię, za
w ołał:
— Dawaj portki, kosule, kożuch i kerpce — zapis ide soł
tysowi dać, bo w y Jantosiow i nie dacie. N aski to gront, naski tracz . . . wszystko nase . . . — zachłysnął się nagle ostatnim i słowami, zachw iał i runął w ty ł na łóżko.
Podbiegła do niego Hanusia. Kazał ze sobą robić, co ze
chciała.
Ułożyła go w ięc n a łóżku, otarła k ro p listj pot z czoła, w y
pędziła Bacusia, po czym sama wyszła na pole.
N a podwórzu spotkała Tereskę, która koszykiem opędzała się od złego gąsiora, który chciał ją koniecznie w różowe uszczypnąć łydki.
— A pódzies, ty zapowietrzony, — zawołała Hank , pędzając kijem rozłoszczonego ptaka.
— 'M yślałach, co m nie zadziobie. . za.
— Coby miał zadziobać. . . a cy n ie mogłaś JęwW M wołać?
— Hale! Siedzi hań w obbrze i śm ieje sie, kieby g*uP •
— Poczkaj za m ną w izbie. Zaraz wrócę. ,.vso- W chwilę potem przem ykała się za chałupami do' s0"?Bje wego obejścia. W eszła na podwórze, na którym n^ t°8 i spotkała. W jakiś czas później w ylazł z chałupy . soki, barczysty, z ogromnym kapeluszem na głowie; .g,l m iał spaloną od słońca; potężny nos w ystaw ał ponad s j stym, konopnej barw y wąsem, k tó ry zaś lekko przykry - przeciętą wargę. Nazywali go przez to zając. ,
Zobaczywszy Hankę, uśm iechnął się przyjaznie, c01 dwa ostatnie zżółkłe zęby: — Ka to tak długo bywał . telo czasu swego krzestnego nie odwiedziła — hę? ^
— Sama, wicie, jestem , a parobek i fornal, to nlfn>wttią, i huncfoty, nie cują chłopskiej ręki, a kobiecie odmarko
— Kiej ci ta ciężko, przypytaj sobie służącą. ..gj,
— W idzicie! Zahaczyłam do znaku, przecie nie mys)a co można wziąść Tereske — rzekła frasobliwie. , oCKj.
— A jak ze żeńbą? — zapytał nagle wesoło, figlarnie P kręcając wąsy, że to okpiśny był mocno. . oCZy
H anka sponsowiała, jak dojrzała wiśnia; zabłysły jej «
figlarnie: . . .
— Dyć-ech dziewcyna do wzięcia, ino chłopaka »i* :
ma . . . nikt nie starostow ał. teio;
— Juści, p r a w d a ... a cemu telo gadają, co razy z W ickiem Łojasem nad potokiem spotkali — uśm iechnął się dwuznacznie sołtys. . g l H
W prow adził H ankę do mrocznej izby, w której leżała atm osfera. Przez m ałe okienka przesączało się ^ św iatło dzienne, niby do ponurej klasztornej celi- - -j była zam iecione i czystość w yzierała z każdego kąta.
Ciąg dalszy nastąpi
ilustrowany Kurier Polski — Krakau, Red akcja: ul. Piłsudskiego 19 teł. 213-93 — W ydaw nictw o: W ielo po le i lei. 135-60 — Pocztowe Konto C zeko w e: W arschau Nr. 900
PR O SZ E K Z K R Z Y Z Y K fE M
i N E U T R O P H E N i
K O J Ą C Y B Ó L E G Ł O W Y , P O Z B A W I O N Y W Ł A Ś C I W O Ś C I S Z K O D L I W Y C H S T O S O W A N Y P R Z Y M I G R E N A C H B Ó L A C H R E U M A T Y C Z N Y C H I N E U R A L G I C Z N Y C H
N B . B F I. I M
DR. A. WANDER A. 6. KRAKAU
CENA ZA PROSZEK 0 JO Z Ł .NOW OCZESNE PAROWE
Z A K Ł A D Y W U L K A N I Z A C Y J N E
• G W A R A N C J A *
wł. FR . K O Ś C I A N E K Warszawa, ul. Książęca 19
fel. 9-31-64
P R A C O W N I A w y k o n u j e
E
PROTEZY kończyn.
APARATY ortoped.
GORSETY ortoped.
WKŁADKI ortoped.
PASY LECZNICZE i PRZEPUKLINOWE
Z. LA C H O W IC Z Warszawa
IL M i i k i t ]J
T e L 7 0 1 -0 1
A k u s z e r k a M. W Ó JC IK W i r m w i
Złota I m i ta l. 64-824
D r.SLZIIllftSR I weneryczne I skłr.
W arszaw a,
Kmnftimkillła.6
tiłftsn *-19-31 I * . 9-12 i 4-7 Dr. t. KHÓłZNKKI weneryczne i skór.
Warszawa fa n ta n ta lS i 22
khta 74-555 p4>. 12-14-38 i 11-11
GUTOW SKI S U m ir a iija u Wirom, lvnm 35
g o d z* 2—5
M EB LE
K U C H E N N E I PO K O JO W E
po leca:
M a g a z y n K R A K Ó W*
S ta ro w iś ln a 79
Br. l i BttHMCU choroby włosów, skóry kosmetyka
lekarska.' Warszawa ł» MM 1.1.1—t Br. KRAJEWSKI watr. iUf. *. mm.
Warszawa C h m i e l n a 54
t a l. 267-52 g o d z . 9—114—*
D r.P ro < h a < k i
Wener. skórna, W a r s z a w a Krak. Przadm . 40
g o d i. 4—7
Dr. Zofia Kohut (bar. kok. akuiz.
W A R S Z A W A . Koszykowa 194 W. 951-41 pfc. 5-7
Kolorowej bielizny nie nalszy gotować!
Zaparzono bielizna kolorowa farbuj*.
Jak w sposób właściwy należy prać kolory poucza broszurka „A B C p ra n ia ", podajęc w iele cennych i na czasie wskazówek. Prze
czytał jq uw olnię i zastosuj się do jej rad.
Twoja bielizna będzie
Ci za to wdzięczna
Vasenol
Pielęgnacja nóg,to sprawa nie łyllco estetyki, lecz spefnienie wymogów zdrowotnych I Zapobiegaj odparzeniu, stosując:
-puder do nóg