• Nie Znaleziono Wyników

Pod Znakiem Marji. R. 18, nr 1 = 154 (1937)

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Pod Znakiem Marji. R. 18, nr 1 = 154 (1937)"

Copied!
28
0
0

Pełen tekst

(1)

rok x v iii

Z«k®p®jne H«aj®far/[<« 2 ^4 *4

Październik 1937

(2)

W a r u n k i p r e n u m e r a t y na r o k s z k o l n y 1 9 3 7 / 8 :

C ało ro czn ie (9 n u m e ró w : p a ź d z ie rn ik — czerw iec) z p rz e s y łk ą pocztow ą:

D la sod.-uczniów i m łodzieży w szelkiej kategorii w p re n u m e ra c ie zbiorow ej m ie s ię ­ c z n e j 1’80 zł — dla osób starszych w P olsce 2‘SO zł. — Dla w szystkich zagranicą 4‘50 zł.

P o je d y n c z y n u m e r z p rz e s y łk ą pocztow ą s

Dla sod.-uczniów i m łodzieży w szelkiej kategorii w P olsce 25 gr. — Dla w szystkich osób starszych w P o lsce 30 g r. — Dla w szystkich zagranicą 50 g r.

Adres zmieniony: Z a k o p a n e , ul. N o w o t o r s k a 2 6 4 4 .

9 ^ Nr konta P K. 0 . 406 680 “W *

T R E S C N U M E R U : str.

B ądź katolikiem czynu ! — hasło pracy sodalicyjnej ... 1

Nasz czyn sodalicyjny w październiku — M odlitwa szkolna ... 2

M odlitw a naszych nauczycieli . . ... . . . . 2

P rzek leń stw o chorej w yobraźni — J. W iśniewski ... 3

Sodalen-Ferienheim in T ra u n k irc h e n ... .... fi Pojednani — Z. Kisielewicz . . . ... 7

W róciliśm y z czołem podniesionym — K . Przesm ycki . . . . 11

Z tek i Snieżnicy — P ierw sze dziesięciolecie — P am iętn e k artk i . . . . . 12

R ozpoczynam y dyskusję o s p o r c ie ... 15

W iadom ości katolickie — ze ś w i a t a ... 15

Z niwy misyjnej — Znać i chcieć — B ohater — J . R y l e w i c z ... .... 17

Kącik praktyczny — Czy um iesz pisać listy ? ... .... 19

CZĘŚĆ URZĘDOWA i ORGANIZACYJNA: O d w y d a w n i c t w a ... 20

Z am iast 25.000 tylko 2 1 5 0 ... .... 21

21 N iebyw ałe pow odzenie K a l e n d a r z y k a ... 21

22 N iezbędne w y d a w n i c tw a ... .... . . - ... 22

N asze spraw ozdania — (Bydgoszcz I I I — Częstochowa I — Gorlice — Ta- worów — Kościan —- K rotoszyn — P łońsk — R zeszów I — Sambor — Tomaszów Lubelski — Wadowice) ... 22 I. W ykaz w kładek związkow ych na o k ł a d c e ...str 11 i III

I. Wykaz wkładek związkowych.

(Za czas od 19 m aja 1937 do 17 w rześn ia 1937).

W k ład k i XX. M oderatorów (w edług uchw ały K onferencji w Wilnie) X1. Le- śniowski, B i a ł a P o d l a s k a 6 '—, X. Kowalski, B o c h n i a 3 — , X. Czuj, B r z e ­ s k o 3 '—, X. Sredziński, B y d g o s z c z II. 3'—, X. Sowiński, C h e ł m ż a 3 '—, X.

Pęski, C i e c h a n ó w 3 '—, X. Dec, D ę b i c a 3 '—, X. W ierzchowski, G r u d z i ą d z

I. 3 ’—, X. G otfryd, J a s ł o I. 3 ' - , X. Bórysowicz, K a l i s z II. 3 ‘—, X. K utowski,

K a m i o n k a S t r . 6 '—, X. Sobecki, K ę p n o 3 '—, X. W eiser, K o l u s z k i 3 '—,

X. B erek, K o ś c i a n 3 '—, X Mazanek, K r a k ó w , I, 3 '—, X. Miszka, K r a k ó w II,

3' — , X. Meus, K r a k ó w . V I , 3'—, X. Madeja, K r a k ó w VII, 3 '—, X. Florkowski,

K r a k ó w IX, 3 ' —, X] Szymeczko, K r a k ó w X, 3’—, X. M atyka, K r o s n o I, 3'—,

X. G ałązka, L u b l i n i e c, 3 '—, X. K wiatkowski, L w ó w , II, 3 ' —, X. Gola, L w ó w

III, 12 ‘—, X. Dajczak, L w ó w IV, 3 '—, X. Banach, L w ó w V, 3 '—, X. O przędkie-

wicz, L w ó w VII, 3 '—, X. W ładasz, L w ó w X, 3 '—, X. Pabjańczyk, Ł ó d ź I, 3 '—,

X. Kowalik, M y ś l e n i c e , 3 '—, X. Szpila, N i s k o , 3 '—, X. K apusta, O ,'s tr o w ie c , 3 '—,

X. R ozwadow ski, O ś w i ę c i m I, 3 '—, X. Szczerbicki, P i ń s k , 6 ' —, X. Dudziec,

P ł o c k III, 3 '—, X. Skórnicki, P o z n a ń III, 3 '—, X. Miejżyński, P o z n a ń VIII,

3 '—, X. E tter, P o z n a ń X, 3 '—, X. W erbel, R o g o ź n o I, 3 '—, X Moch, R z e ­

s z ó w IV, 3 ;—, X. Wójcik, S o k o ł ó w P o d l a s k i , 3'—, X. H net, S t r y j II, 3 —

X. Nowicki, S z a m o t u ł y , 3 '—, X. Rzadki, S r em , 7 —, X. Gunia, T a r n o b r z e g 6 '—,

X. C hrobak, T a r n ó w III, 3 '—, X Kałduński, T o r u ń I, 3 ‘—, X. Gierczyński,

T r z e m e s z n o . 3 ’—, X. Pyrzakow ski, W a r s z a w a II, 3' — , X. Rostkow ski,

W a r s z a w a VIII, 3* —, X. B arański, W a r s z a w a XI, 3‘—, X. Rynkiewicz, W i l ­

n o I, 3 ‘—, X. Jernajczyk, W i z e ś n i a , 3' — . (ciąg dalszy p. str. III.)

(3)

Bądź katolikiem czynu!

H asło pracy sodalicyjnej na rok 1937/8.

N ie z płonącą chorągwią, nie z wściekłym obrazem,

Lecz z czynem, w ielkim czynem, j a k z oszczepem w dłoni Lub z p a lm ąiść, nie ufać n i trwodze, n i słowu,

N ie starać się, by w aivrzyn załechtał po skroni, Lecz pragnąć, by cierpiący rozśm ieli się znowu . . .

C Y P R I A N N O R W I D

J e s t w teg orocznym haśle naszym w ielka m oc, ale i w iel­

kie niebezpieczeństw o. M ożem y je ująć tak, że rodzić nam b ę ­ dzie przez cały rok ciche, skrom ne, ale isto tn e czyny — albo tak, że przerodzi się w puste, acz dźw ięczne frazesy.

Rzucając je sodalicjom naszym , m yśleliśm y i m yślim y je­

dynie o pierw szej możliwości.

P ragniem y całkiem p o p ro stu w ezw ać nasze dru ży n y do pracy, k tó ra energię Bożą czerpaną w sodalicji przez m odlitw ę, łaskę, sak ram enty św ięte przem ieni w stały, m łodzieńczy, k a to ­ licki czyn.

I to czyn na dzień pow szedni.

W ięc w łaściwie — pow iecie — nic n o w e g o ! T ak i nie!

T ak — bo p rogram tych czynów naszych zaw iera się rów nie do brze w małym katechizm ie jak w sodalicyjnej ustaw ie...

N ie — bo ten program , niestety, tak często ulega sk rzy ­ w ieniu albo naw et zapom nieniu...

M am y g o więc sobie w sodalicjach w tym ro ku p rzy ­ pom nieć i ze szczególnym w ysiłkiem iść ku jego urzeczyw istnieniu.

P rzyjm ujem y, że czyn w ew nętrzn y — ten najw ażniejszy czyn pracy nad sobą w głębinach dusz podjętej jest, jeśli nie przeprow ad zo ny , to przynajm niej w to ku . Bez niego zaw iśli­

b yśm y w pow ietrzu, ale chcem y w naszym życiu, p o stę p o w a ­

niu, pracy, uw idocznić to, co m am y w duszach i w ten s p o ­

sób okazać zdolność czynu na zew nątrz i jego, choćby słabe,

proste p róby.

(4)

2 P O D ZN A K IEM MARII N r 1

D latego wyrzekając się z poetą wszelkiego frazesu, wszel­

kiej ,,płonącej chorągw i i wściekłego obrazu", tw orzyć pragnie­

my przez kilka szarych, m ozolnych miesięcy naszego roku pra­

cy, pozytyw ny, acz skrom ny czyn sodalicyjny.

S próbujem y na każdy miesiąc określić sobie jego postać i jego drogę. W ierzymy, że i całe sodalicje i wszyscy w p o ­ jedynkę sodalisi przyjm ą te nasze hasła miesięczne ochotnym sercem i w yciągną ku nim dłoń czynną, ofiarną.

Nasz czyn sodalicyjny w październiku.

Będzie nim serdeczna opieka nad szkolną m odlitwą przed lekcjami i po nich.

Niech nas to zajmie wszystkich po naszych klasach.

Ile z tym pacierzem nieraz sm utnych historyj!

Jak on jest odm aw iany!

Kto go mówi... ilu się od tego obow iązku najusilniej nieraz wy­

mawia, ile nieuszanow ania Boga i Jego świętości, jaki pośpiech, po­

łykane słowa, jaka postaw a m odlących się, jak zbyty znak krzyża — a nade wszystko — jak mało myśli, skupienia, treści, uczucia w tej szkolnej, klasowej modlitwie. I na to wszystko patrzą z szeroko nieraz otw artym i oczyma nasi koledzy-innowiercy. Bodaj jedyna to dla nich okazja stwierdzenia, jak swą religię szanują chłopcy katoliccy, jak się do jej praktyk odnoszą. A jaki tej obserwacji bolesny nieraz wynik! R u­

mienić się nam gorącym wstydem przychodzi. W y sami zresztą wiecie to najlepiej.

W tym roku zatem, a szczególnie w tym miesiącu bierzem y — sodalisi drodzy — modlitwę szkolną w naszą osob istą opiekę.

A przede wszystkim sam i odm aw iam y ją z całą pow agą, pobo­

żnością, skupieniem . Czuwamy, by nigdy nie była przedm iotem targów, sprzeczek, dowcipów może. Dokładam y wszystkich wysiłków i starań, b y wszyscy nasi koledzy odnosili się do niej przynajm niej z pow agą i szacunkiem , by uświadomiii sobie, że ta codzienna formuła m odlite­

wna jest jednak rozmową z W szechmocnym i N ajśw iętszym Bogiem , o d którego cały wynik naszej pracy i nauki zależy.

W trzystu gim nazjach i szkołach Polski, w których jesteśm y — m odlitwa lekcyjna za naszą spraw ą dziś i zawsze będzie pełną, uczciw ą m odlitwą!

Modlitwa naszych nauczycieli

odmówiona przez 20.000 uczestników pielgrzym ki nauczycielstw a p olskiego na Jasnej Górze, dnia 24 czerwca 1937 r.

P rzenajśw iętsza Boga Rodzicielko, Bogiem wsławiona M ario,

M y nauczyciele Polacy, N arodu Polskiego członkowie, Kościoła Swię-

tego prawowierne synyTwem u szczególnemu orędownictwu i opie­

(5)

N r 1 P O D ZNAKIEM MARII 3

ce oddajemy siebie samych i rodziny nasze i pieczy naszej w szkole powierzoną dziatwę.

M atko Nauczyciela naszego Chrystusa, u stóp Twoich kornie składam y nasze troski i boleści, nasze radości i zamierzenia, cały nasz nauczycielski trud i oświadczam y: że ze wszystkich s ił naszych dążyć będziemy ku ternu, iżby szkołę polską przepoić Duchem Chry­

stusowym, a wszelkie nasze działania oprzeć na zasadach polskich i katolickich, że wszelkich dołożymy starań, aby młodzież nasza w szkołach miała w arunki gruntownego poznania, pogłębienia i po­

kochania zasad wiary św. oraz przyw iązania do naszego Kościoła, by szkoła i Kościół stanowiły dwa zgodne ośrodki wychowania na­

rodowego i religijnego.

Odrodzicielko ducha Narodu, przyrzekam y i postanawiamy, że w walce o duszę i dobro dziecka nie ustąpimy i katoliccy rodzice znajdą nas w jednym ze sobą szeregu. Słowem i przykładem nasze­

go życia dziatwę tę będziemy bronili i wszelkie złe wpływy od niej odsuwali. Zabiegać nie przestaniemy, aby z młodzieży naszej w yra­

sta ł uczciwy człowiek, sumienny pracownik, gorliw y katolik, dobry Polak, dzielny obywatel naszego państwa.

0 Chryste, bądź nauczycielem nauczycielstwa polskiego. M ario, bądź wychowawczynią dziatwy polskiej. Józejie Św ięty, bądź opieku­

nem szkoły polskiej.

JERZY WIŚNIEWSKI SM.

kl. VIII. gimn. Kalisz II.

Przekleństwo chorej wyobraźni.

Jednym z najważniejszych zagadnień, dotyczących racjonalnego wychowania młodzieży, jest niedopuszczanie do niej wszelkich podniet zewnętrznych, które mogłyby wywołać niepożądaną reakcję wyobraźni danego ucznia, czy uczenicy, tym więcej, że wyobraźnia młodych jest już z natury bardzo skłonna do przyjmowania tych podniet, a więc stanow i podatny grunt możliwego zakorzeniania się pierwiastków, za­

równo dobrych jak i złych.

Niebezpieczeństwo staje się większe, o ile warunki, wśród któ­

rych przebywa dana jednostka, posiadają dane ku temu, aby niedo­

strzegalnie usidlić młodą i nieuważną indywidualność i zaszczepić w jej wyobraźnię pierwiastki chorobotwórcze. Dzieje się to tym łatwiej, że młodzież jest w przeważnej części pozbawiona krytycyzmu i owła­

dnięta jakąś dziwną ślepotą, a co za tym idzie gotowa do wstąpienia na tę drogę, która nęci swoimi przyjemnościami i niezbadanym „czarem".

Dlaczego tyle morderstw i samobójstw na rozmaitym podłożu,

dlaczego szpitale dla umysłowo chorych ogłaszają kolejno brak miejsc,

dlaczego tyle tragedyj między młodzieżą szkolną obojga płci, tragedyj

(6)

4 P O D ZN A K IEM MARII N r 1 opartych przeważnie albo na mylnym pojęcia stosunku danej jedno­

stki do przełożonych, do nauki, albo na podkładzie erotycznym. Wszy­

scy wiemy, że dzisiaj młodzieniec przeżywa to, w czym dawniej był

„bohaterem " człowiek starszy; zboczenia na tle chorób psychicznych, objawiające się dawniej przeważnie u ludzi dojrzałych, dziś zjawiają się już u dorastającej młodzieży.

A z czego powstają niedom ogi psychiczne, stanowiące nieraz po­

dłoże najgorszych chorób fizycznych i zupełnego zniszczenia sił m o­

ralnych jak i cielesnych, jeżeli nie na skutek wpływów czynników ze­

wnętrznych ?!

Film zły, książka zła, gazeta zła, teatralne przedstawienia (nie mówię już o kabaretach i domach rozpusty), oto te najgłówniejsze czyn­

niki, których wpływ zaszczepia w wyobraźnię nieuleczalne choroby.

Najwyższy punkt głupoty i bezwstydu okazali ludzie dnia dzi­

siejszego, wywlekając na oczy tłum u nagość cielesną, a z nią m im o­

wolnie i swoją nagość duchową, okazując jawnie brak rozum u i g o ­ dności duszy nieśmiertelnej.

Niejedna książka dnia dzisiejszego — to słownik anatom iczny ze szczegółowym objaśnieniem związku pragnień z zachowaniem się ciała.

Uderza wprost bezmyślne, patologiczne lubowanie się w szczegółowych opisach najniższych instynktów ludzkich (czy może raczej zwierzęcych).

Jeszcze straszniejsze nasienie rozsiewają przeróżne piśmidła pseudohu- morystyczne, które nadawałyby się na lekturę raczej dla mieszkańców ogrodów zoologicznych niż dla ludzi.

O filmach pewnych lepiej nie mówić, bo są to rzeczy bardzo często poruszane.

Nic też dziwnego, że ma do nas bezpośredni dostęp wszelki brud, bezwstyd, nagość, wyuzdanie, powodujące najstraszniejszą cho­

robę człowieka, jaką jest choroba wyobraźni.

Jest to sprawa, o której nie wolno mówić ogólnikowo. Ogólniki nie dają pojęcia o niszczycielskiej sile owej choroby.

W yobraźnia nasza rozrasta się w niebywały sposób na skutek nieustannego niemal otrzymywania silnych podniet zewnętrznych.

W yobraźnia przerabia treść owych podniet, dostosowując je za­

równo do zakresu naszej wiedzy o danej rzeczy, jak i do zakresu na­

szych pragnień. Tworzy się fantastyczny świat wizyj, które stają się coraz wyraźniejsze w miarę napływu nowych podniet. Po jakim ś cza­

sie występują te wizje, już jako zupełnie ucieleśnione, wyuzdane, zmy­

słowe obrazy. Szalone a niezdrowe tem po ich biegu, zmian, „czaru”

opanow uje zupełnie młodego, który m imowolnie podsuw a się pod na­

stawione sieci.

Chora wyobraźnia, zbudow ana na podłożu gry zmysłów, staje się jego panią, czyni go niewolnikiem, zabija w nim zdolność do wielkich porywów, do szlachetnych czynów.

Jeżeli w takiej chwili chłopiec nie znajdzie opieki ani środków do wydobycia się z tego jarzma, ginie powoli, ale stale, stacza się co­

raz niżej, gdyż nie m ogąc w braku odpowiednich sił i czynników nie

ulegać wyobraźni i jej rozkazom, wypełnia wszystko, co ona mu każe.

(7)

N r 1 P O D ZNAKIEM MARII 5:

Powyższy stan duchowy czyni go niezdolnym do pracy, tym sa­

mym wzbudza w nim niechęć do wszelkiego zajęcia.

Fakty idą teraz szybko po sobie; najpierw upom nienia przełożo­

nych, potem zagrożenia, następnie nawet wydalenie ze szkoły i zupeł­

ne zejście na bezdroża.

C horoba wyobraźni miewa nieraz bardzo niewinne początki.

Na skutek lektury rozmaitych powieści awanturniczych budzi się już w młodym chłopcu chęć do wejścia w ślady ich bohaterów. Nie­

um iejętne pokierowanie dzieckiem w tym wypadku może stać się przy­

czyną katastrofy. Nie należy niszczyć podobnych objawów, ale raczej to dążenie do stania się sławnym i wielkim kierować na teren nauki,

wzbudzając w chłopcu odpow iednią a szlachetną ambicję.

W przeciwnym razie następuje nieunikniona katastrofa. Jeżeli chłopiec, przesiąknięty podobną kilkuletnią lekturą nie zdoła nagiąć się ku rzeczywistości, nie zdoła ocknąć się i przystosować do otoczenia, kończy nieszczęśliwie swą drogę życiową.

Nieum iejętność pogodzenia zbyt wybujałej wyobraźni z rzeczywi­

stością może stać się przyczyną samobójstwa.*)

My, sodalisi, mamy wiele środków ku tem u, by strzec się podo­

bnej choroby. Kino, książka, teatr, gazeta o treści pornograficznej — nie dla nas. W yobraźnia nasza musi mieć pierwiastki zdrowe, jej skła­

dnikam i mają być rzeczy dobre i piękne.

A gdy który z Was czuje niebezpieczeństwo grożące, niech wspo­

mni na śluby sodalicyjne i szuka u Marii ratunku.

Wybaczcie te może zbyt twarde słowa, jakimi się posługuję, ale inaczej mówić nie pozwala mi twardość i nieugiętość naszych zasad, świętość praw, o które idziemy walczyć.

A iść m usimy silni i zdrowi!!

Przekleństwo chorej wyobraźni ciąży nad każdym z nas. Kto hołduje wyobraźni, ten nie może służyć swym ideałom . Na nas, soda- lisach ciąży coś więcej. Jeżeli hołdujem y posłusznie wyobraźni, jeste­

śm y zdrajcami, krzywoprzysięzcami w sodalicji. Jedno nam pozostaje.

Albo oprzeć się zwycięsko, albo... zdjąć znak sodalicyjny z piersi. P o ­ średniej drogi nie ma, pośredniej drogi dla sodalisa być nie może.

Dość już bierności. Twórzmy czyn!!

Do sodalicyjnego rachunku sumienia włączcie w tym roku koniecznie sprawą poparcia katolickiej prasy, w szcze­

gólności miesięcznika naszego „fiod znakiem M arii"

w Waszej Sodalicji, szkole, w Waszym mieście. Jle w tą świętą sprawę włożyliście trudu, wysiłku serde­

cznego, ofiary ? ?

*) Porów n. Ludwik Szpitznagel w „Godzinie myśli" J. Słow ackiego.

(8)

6 P O D ZNAKIEM MARII N r 1

Sodalen-Ferienheim in Traunkirchen...

Z korespondencji z prezesem Związku SM gimnazjalnych w Au­

strii, X. Frąnc. Weiserem, znanym i u nas dobrze autorem „Tajemnicy Alfreda", „Światła gór“, „Piętnastoletniego podróżnika", dowiedziałem się na wiosnę b. r., że w pobliżu G m unden, w Austrii Górnej, gdzie miałem spędzić mój, dość krótki zresztą okres wypoczynku, znajduje się nowa kolonia wakacyjna sodalisów wiedeńskich, zostająca pod kierun­

kiem X. M oderatora Loebe, jezuity.

Z góry więc postanowiłem, że, jeśli mój plan wyjazdu dojdzie do skutku, muszę dokładnie zwiedzić tak bardzo mnie inreresującą instytucję i „nagadać się“ o kwestiach kolonijnych z jej kierownikiem.

Niestety zamiar udał się tylko w pierwszej części i nią właśnie pra­

gnę podzielić się tutaj z naszymi sodalisami, zwłaszcza z koloni­

stami śnieżnickimi.

Budynek „Ferienheim ’u w zupełnie now oczesnym stylu, jak wi­

dać, tuż przy głównym gościńcu, na szczęście asfaltowanym.

Ks. Weiser napisał mi wprawdzie, że kolonia leży „ganz in der Nahe von G m unden", ale bliższego adresu nie podał i stąd w obcym kraju wynikła dla mnie pewna trudność w zorientowaniu się, gdzie ona się właściwie znajduje i jak się do niej dostać. Na szczęście na jednej z wycieczek parowcem po jeziorze truńskim (Traunsee) spo­

tkałem się z uczniem-sodalisem, który doskonale był o wszystkim po ­ informowany. Okazało się, że ze statku można nawet kolonię daleko na brzegu zobaczyć... Istotnie ujrzałem wkrótce spory piętrowy, m uro­

wany, biało tynkowany dom o szeregu niebiesko lakierowanych okien...

Sodalicyjne to, jak wiadomo, barwy... I my na Śnieżnicy wywieszamy

na nasze uroczystości biało-błękitne sztandary... Miejscowość, do której

K olonia należy, to Traunkirchen, urocze miasteczko nad jeziorem.

(9)

N r 1 P O D ZN A K IEM MARII 7 Zyskawszy tak cenne i potrzebne informacje, piszę zaraz pocztó­

wkę do X. Loebe, oświadczając zamiar przybycia i zwiedzenia, prosząc o podanie dnia, w którym bym m ógł go zastać.

Ferienheim na tle jeziora (Traunsee) i gór nadbrzeżnych. Na pierw szym planie to r kolei państw , do T raunkirchen (zelektryfik.)

Czekam trzy, cztery, pięć dni. Czas powrotu do Polski się zbliża, a odpowiedzi nie ma. (Okazało się później, że w Kolonii bawiła jakaś wycieczka młodzieży sodalicyjnej z Niemiec czy Węgier, już nie pom nę, i X. Kierownik tak był zajęty, że nie mógł zaraz odpisać).

Ryzykuję więc wyprawę „na chybił — trafił".

Na towarzysza wędrówki mojej zgłasza się najchętniej X. Dr R.

profesor na wydziale teologicznym uniwersytetu w Salzburgu, nie­

zmiernie wykształcony i głęboki człowiek, najmilszy towarzysz i ro­

zmówca.

W pogodne popołudnie wsiadamy w Gm unden do elektrycznego pociągu i za 15 minut jesteśm y w Traunkirchen, przejeżdżając w p o ­ bliżu Kólonii, przed którą dum nie powiewa na wysokim maszcie soda- licyjny, biało-niebieski sztandar. Dokoła dom u widzimy jednak pustkę, która nas trochę niepokoi... Teraz piechotą, asfaltowym gościńcem, przez który pędzą w obie strony nieustannie niezliczone auta, cofamy się jakieś dwa kilometry i wkrótce wchodzimy w ogród Ferienheim u.

W tej samej chwili staje mi w oczach nieodparcie nasza Śnieżnica.

To jednak coś całkowicie, całkowicie innego.

Najpierw ten gościniec o 20 kroków od dom u i szalony na nim ruch dniem i po części nocą. Potem znów to wspaniałe jezioro alpej­

skie o 100 kroków po drugiej stronie z wym arzoną kąpielą i z wycią­

gniętym i w tej chwili na brzeg łodziami i ten wspaniały pejzaż górski tuż, tuż... I potem ten komfort wielkomiejski, elektryczne oświetlenie, elektryczne kuchnie i piece, posadzki, linoleum, łazienki i natryski...

I jeszcze potem ta szafą-ołtarz w świetlicy, otwierana tylko n a ranną

Mszę św. X. Kierownika...

(10)

8 P O D ZN A K IEM MARII Nr 1 No tak! — Nie ma co mówić! W spaniale to wszystko wyposażo­

n e i naw et bardzo napraw dę miłe, ale pom yślane mimo wszystko cał­

kiem odm iennie od naszej Kolonii, tej pustelni kochanej, niedostępnej, leśnej, w której wśród chłopaków raczył zamieszkać sam Bóg i stać się duszą i ogniskiem wszystkich i wszystkiego...

W . (Dokończenie nastąpi).

ZBIGNIEW KISIELEWICZ S. M.

ucz. I kl. lic. przy X. gimn. państw . Lw ów I.

Pojednani,

M ietek Sw iderski, tegoroczny w ójt klasy IV-tej, był chłopcem pilnym, p ra c o ­ w itym , obow iązkowym, inteligentnym , koleżeńskim — słowem , miał w szystkie w a­

runki ku tem u, by stać się faw orytem klasy i pozyskać sobie sym patię kolegów . Ja k o też istotnie jeszcze do niedaw na cieszył się u nich wielką popularnością i za­

ufaniem , czego dow odem były liczne urzędy, jak se k retarstw o Koła K rajoznaw cze­

g o, czy skarbnikow stw o Biologicznego ; był też k onsultorem Sodalicji M ariańskiej, głów nym dyżurnym na przerw ach i jeszcze w iele innych pow ierzano m u funkcyj z tą pew nością, że w yw iąże się z nich w zorow o. D opiero, gdy po ordynarnej i zu­

pełnie nie licującej z honorem gim nazjalistów aw an tu rze na jednym z zebrań gm iny w spraw ie w yborów zarządu, d y rek to r o d eb rał klasie praw a w yborcze i sam w y­

znaczył w ójta w osobie w łaśnie Św iderskiego, sto su n ek kolegów do niego uległ zupełnej zmianie. Można pow iedzieć, że przybrał n aw et w ręcz w rogi charakter.

W szelkie jego zarządzenia lekcew ażono, nie w ykonyw ano poleceń, sprzeciw iano mu się na każdym kroku, jednym słowem szukano tylko okazji, by m u rzucać kłody pod nogi. Jasnym jest, że tak ie w arunki pracy staw ały się dla M ietka nie do znie­

sienia. Kilka razy chodził do d y rek to ra z p ro śb ą o dymisję, lecz zaw sze spotykał się z odm ow ą, lub n aw et z w yrzutam i, że chce się uchylić od nakładanych na nie­

g o obow iązków . Klasa jednak nie chciała te g o zrozum ieć. M ówiono, że zupełnie nie chodził prosić o zwolnienie, że tylko im ćmi oczy, łażąc często do kancelarii z różnymi, błahym i spraw am i, by swoim „podlizyw aniem 1* się zaskarbić sobie w zglę­

d y zw ierzchnika, — i w dalszym ciągu dom agała się jego ustąpienia.

N a czele opozycji stał niejaki O lek Iwanowicz, syn ubogiej w dow y, pocho­

dzący z O dessy, skąd w czasie rew olucji bolszew ickiej jako kilkuletni chłopiec, uciekł z m atką do Polski. Tutaj otrzym aw szy obyw atelstw o, zmienił tak że nazw i­

sko na Jaw orski. Już od kilku lat konkurow ał z M ietkiem o miejsce „prym usa", n ie ste ty praw ie zaw sze bez skutku. Nie uw ieńczone pow odzeniem dążenia rozpali­

ły w duszy pobudliw ego południow ca zazdrość, któ ra z biegiem czasu przybrała form ę nienaw iści, a że jako wielki w esołek, zaw sze skory do najróżniejszych fig­

lów, zyskał sobie w zględy kolegów , udało mu się w ykorzystać całe zajście bez w iększego tru d u , opanow ać opinię czw artaków i skierow ać ją przeciw ko ryw alowi.

W alka klasy z wójtem , trw ała już dobrych kilka m iesięcy i nic nie w różyło je j szybkiego zakończenia. Kto wie, czy nie byłaby się przeciągnęła n aw et do k oń­

c a roku szkolnego i dalej, gdyby nie pew ien w ypadek, który zaszedł na krótko po rozpoczęciu drugiego półrocza.

*' *

*

K tóregoś tam lutego M ietek w chodząc do klasy, zauw ażył dziw ne podniece­

nie kolegów. Zbici w małych grupkach szeptali coś, żywo gestykulując i spogląda­

jąc nieustannie w kierunku dużego, kaflowego pieca w jednym z k ątó w sali. Idąc za ich w zrokiem , ujrzał skupionych tam kilku chłopców , naw iasem m ów iąc najw ię­

kszych drapichrustów , między którym i rej w odził Olek, w ym achujący rękam i i w y­

w odzący coś ochrypłym z radości głosem .

M ietek byłby może przeszedł nad tym do porządku dziennego, gdyby nie u d erzy ła go przykra w oń czadu, rozchodząca się po klasie.

— Dlaczego tu ta j ta k c z u ć ? — zapytał pierw szego z brzegu.

(11)

N r 1 P O D ZNAKIEM MARII 9

— Bo ja w iem ! Tercjan za w cześnie zam knął szuber i nadymiło się — usłyszał opryskliw ą odpow iedź.

— No, ale nie będziem y przecież siedzieć w takim pow ietrzu — zaw ołał zirytow any już M ietek. — D y żu rn i! otw orzyć natychm iast okna !

W tym m om encie najniespodziewaniej w yrósł przed nim Olek.

— W ściekłeś s ię ? Zimno przecież! Nie mamy zam iaru przez tw oje zach­

cianki nabaw ić się grypy.

M ietek spojrzał na niego zdziwiony.

— Przecież jasne, że jak posiedzisz z godzinę w tej sali, to jak am en w p a ­ cierzu, dostaniesz bólu głow y i mdłości.

— Już ty się tym nie m artw . To zdaje się należy do higienisty, więc do mnie i ja b ęd ę za to odpow iadać.

M ietek m achnął tylko ręką z niechęcią i złożywszy książki na ławce, w y­

szedł na korytarz. Chwilę sta ł niezdecydowany, następnie zaś przypom niaw szy so ­ bie, że na pierw szą godzinę je s t łacina, udał się do g abinetu po plan Rzymu.

Gdy w racał do klasy, usłyszał dobiegające stam tąd okrzyki i piski. Zaciekawiony przyspieszył nieco kroku i w szedł do sali. W szyscy chłopcy zgrupow ali się dooko­

ła pieca, tw orząc zw arty m ur granatow ych pleców . Jeszcze bardziej tym zaintry­

gow any Sw iderski zbliżył się do nich i silnym pchnięciem drążków m apy utorow ał sobie drogę do środka. Przy otw artych drzwiczkach zobaczył Jaw orskiego, który przyklęknąwszy, rozdm uchiw ał ogień przy pomocy starego, zniszczonego kalosza.

W skutek ciągłego w ymachiwania nad płom ieniem guma poczęła się tlić i napełniać klasę duszącym dymem. M ietek położył mu rękę na ram ieniu.

— Co ro b is z ? Przecież w takim dymie nie wysiedzimy.

— O to w łaśnie chodzi — zaśm iał się trium fująco Olek. — Jak nie w ytrzy­

mamy, to b ęd ą musieli nas stąd wyrzucić. A g d zie? do domu, bo w szystkie klasy są dzisiaj zajęte.

— Czy n ie rozumiesz, że ciebie w yleją za to z budy ?

— A skąd będą wiedzieli, że to ja ? C hyba przecież żaden z klasy... — rap ­ tem zerw ał się z klęczek i jak k o t skoczył ku Świderskiemu.

— A ch w iem ! To ty polecisz zaraz z długim językiem. Idź! Idź! Już cię tu nie ma ! Leć się podlizywać ! Może cię zrobią jeszcze kom isarzem całego sam orzą­

du gim nazjalnego! Lizus, psia...

O statnie słow a były dobrze wymierzone. M ietek w pierw szej chwili osłupiał, zamilkł pod obuchem niesłusznego oskarżenia, lecz zaraz potem zaw rzał gniewem.

Uczestnicy kursu konsult sodalicyjnych urządzonego dla naszych w szyst­

kich sodalicyj lubelskich w maju 1937 roku. W środku X. P ra ła t Flo­

rian Krasuski, m oderator diecezjalny.

(12)

10 P O D ZN A K IEM MARII N r 1

Z zaciśniętym i pięściam i rzucił się na Jaw orskiego, nieprzygotow anego na taki atak ze strony zrów now ażonego zwykle kolegi. Nie w iadom o do czego by doszło, gdyby nie nieoczekiw ana interw encja profesora Czarneckiego, k tó ry przechodząc w łaśnie korytarzem , zaciekaw iony w rzawą, zaglądnął do środka, a ujrzaw szy w al­

kę, pospieszył rozdzielić napastników .

— Zgłosicie się o dw unastej u pana d y re k to ra ! — rzekł tylko kró tk o i dom ­ knąw szy nogą o tw a rte drzw iczki pieca, udał się szybko do kancelarii.

Do godziny dw unastej pozostaw ały jeszcze długie cztery godziny, w czasie których niefortunni kandydaci na zaw odników „wolnej am erykanki" snuli się m ar­

kotni z k ą ta w kąt, klnąc ciężką dolę studenta.

Tymczasem mimo w szystko przew idyw ania O lka się spełniły, gdyż po dw óch godzinach siedzenia w zaczadzonej i w dodatku w yziębionej przez długie w ietrze­

nie klasie, praw ie w szyscy nabaw ili się bólu głow y i kataru. W obec takiego stanu rzeczy, dyrektorow i nie pozostaw ało nic innego jak rozpuścić uczniów do dom u.

Tylko O lek i M ietek siedzieli na korytarzu, czekając na nieuniknioną karę. W koń­

cu doczekali się nieszczęśliwej dw unastej i obaj z minami skazańców udali się do kancelarii dyrektora.

T en w ysłuchaw szy ich usprawiedliw iań, w których nie było ani słow a o pie­

cu, kaloszu lub czadzie, skrzyw ił się z niechęcią.

— Przestańcie! W ystarczy mi to, że wszczęliście w klasie zwyczajną, ordy­

narną bójkę, za k tó rą pow inienem w as należycie ukarać. Nie idzie mi jed n ak w tej chwili o to, k to ponosi z w as w inę w tej spraw ie, lecz zupełnie o co innego, a m ia­

now icie: który to z w as w padł na pom ysł zaczadzenia klasy, by w te n sposób ukrócić sobie godziny nauki ?

Chłopcy spojrzeli po sobie.

— Bo chciałbym zaznaczyć, — ciągnął dalej d y rek to r — że jeśli to ty Ja ­ w orski znow u pozwoliłeś sobie na te n w ybryk, to możesz sobie pow iedzieć, że edukacja tw oja sk o ń c z o n a ! My nie m ożem y dłużej tolerow ać tw ego zachowania.

Czy nie w ystarczyły ci nieodpow iednie obyczaje na półroczu ? Zapowiedziałem zresztą m atce, że jeszcze jedna tak a aw antura, a wylecisz z zakładu. I słow a do­

trzymam . Zamilkł.

W kancelarii zapanow ała głucha cisza. Św iderski spojrzał na O lka. T am ten sta ł ze spuszczoną na piersi głow ą. R aptem uniósł ją, chciał coś pow iedzieć, lecz w idocznie ściśnięte gardło nie chciało przepuścić głosu, gdyż opuścił czoło z p ow ­ rotem . N a rzęsach zam igotały mu łzy. Mimo całej niechęci, M ietek uczuł w spół­

czucie dla kolegi. P rzed oczym a przesunęła mu się zapłakana tw arz pani Jaw o r­

skiej, ta k przecież pragnącej w ykształcić sw ojego jedynaka i zaw sze gotow ej w tym celu do najw iększych ofiar,... ślęczącej nocami nad m aszyną do szycia, byle tylko jej syn... —

— Panie dyrektorze — zdobył się nagle na zdecydow any i tw ard y to n — O lek nie ponosi tu taj żadnej winy. P an profesor C zarnecki niedokładnie p rzed ­ staw ił panu dyrektorow i tę spraw ę. Zawiniłem tu taj ja... Pow inienem był mu zabro­

nić, przeciw staw ić się tem u, a ja przeciwnie, n aw et sam nam ówiłem go do tego czynu. Chciałem, by nie było dzisiaj łaciny... tak, nie nauczyłem się na dzisiaj łaciny...

— Ależ pan profesor Czarnecki...

— P an C zarnecki nic nie wie. Nie rozum iem w ogóle, skąd on może coś w iedzieć, przyszedł, przecież dopiero w chwili, gdy rozpocząłem bójkę. To je st po- tw arz — krzyczał już niemal M ietek — tak, zw ykła potw arz, k tó rą rzucił na Olka ktoś, co chciał się na nim zemścić. Ja nie m ogę... mnie nie w olno na to pozwolić, by za m nie cierpiał ktoś niew inny.

— Dajno spokój. Nie lubię, gdy ktoś kłam ie w żywe o c z y ; a już ty się s ta ­ nowczo do tego nie nadajesz — odezw ał się za nim cichy, miękki głos...

W ysoka postać w czarnej sukni położyła mu delikatnie rękę na głow ie. Był to ksiądz, który niespostrzeżony przez chłopców w ślizgnął się do pokoju w łaśnie w chwili, gdy M ietek rozpoczynał sw oją recytację.

— ...Bardzo to ładnie z tw ojej strony, że pośw ięcasz się w obronie kolegi,

ale ja już, widzisz, jestem taki, że łganie choćby z najszlachetniejszych pobudek,

pozostanie zaw sze dla mnie niczym innym, jak zwykłym kłam stw em i grzechem

przeciw ko ósmemu przykazaniu — F e! w stydź się chłopcze — zw rócił się do

O lka — ta k beczeć jak sztubak z pierw szej klasy.., i to m a być przyszły licejsta.

(13)

P O D ZN A K IEM MARII 11

— Liceista — pow tórzył cicho Jaw orski i głuche w estchnienie w ydarło mu się z piersi.

— Co wzdychasz ? Lepiej idźcie sobie teraz do domu, a ja z panem dyrek­

torem omówią tą spraw ę. Jedno mi tylko musicie p rzy rzec: Ty M ietek, że to było tw oje ostatnie kłam stw o, a ty Olek, że ostatnie łzy. Czystość i pogoda powinny zaw sze znam ionować sodalisa.

To mówiąc w ypchnął chłopców delikatnie z kancelarii, przym ykając cicho drzw i za nimi.

G dy znaleźli się w długim , pustym korytarzu, Olek chwycił M ietka za rękę i spuściw szy oczy, rzekł cicho :

— W ybacz mi M ietek! O d dziś zostaniem y przyjaciółm i., na zawsze. Czy dobrze ?

Silny uścisk dłoni Sw iderskiego był mu całą, radosną odpowiedzią...

Wróciliśmy z czołem podniesionym ...

W Wielkim Poście cała klasa VIII i część klasy VII gim nazjum matem atyczno-przyrodniczego w Katowicach dzięki szczęśliwej inicjaty­

wie X. Prof. Dra Rosińskiego wyjechała do Domu Rekolekcyjnego 0 0 . Jezuitów w Dziedzicach, by przed m aturą w zaciszu i skupieniu za­

stanowić się nad sobą. Oto refleksje, które otrzymaliśmy od jednego z uczestników tych świętych ćwiczeń duchow nych:

— Nieraz słyszałem o rekolekcjach zamkniętych. Jedni wyrażali swój sąd o nich w sposób taki, że na myśl o tym jeszcze dziś stają mi włosy dęba na głowie, drudzy także nie lepiej. W obec takich wróżb, przyznam się, jechaliśm y tam z pewnym strachem, z pewną bojaźnią, jak przed jakimś groźnym a niepewnym niewiadomym.

Jednakże było zupełnie inaczej...

— Dziedzice...wysiadamy___idziemy... zbliżamy się do celu...

Mijamy jedną ulicę, drugą i wychodzimy na szeroki gościniec.... w od­

dali widnieje wyniosły dom otoczony dużym, ślicznie zalesionym par­

kiem. To tu... Dom rekolekcyjny 0 0 . Jezuitów. W chodzimy... w ko­

rytarzu wita nas O. Jezuita tak serdecznie, że odrazu jesteśmy zasko­

czeni i onieśmieleni.

Każdy z nas dostaje osobny pokój z wszelkimi wygodami.

Wszędzie na korytarzach, w celach panuje taki pogodny nastrój

— prawdziwego dom u chrześcijańskiego. Nie odnosi się wcale tego przysłowiowego, ponurego wrażenia, jakie cechuje podobno klasztory.

Ciepło, czysto, wygodnie, dużo światła, wszystko to sprawia, że odra­

zu opanow ała nas miła atmosfera i prysły wszelkie uprzedzenia. Nasze młode natury chciały się buntować, „mózgownice" szykowały tysiące najrozm aitszych kawałów, tymczasem zawód...

Powoli przenika nas panująca tu i wyzierająca z każdego miejsca pow aga. Stajemy się skupieni, poważni. Poczynam y żyć teraźniejszo­

ścią, cały świat pozostawiając za sobą. Rozpamiętywujemy całe swe

dotychczasowe życie. Spragnione spokoju nerwy znajdują ukojenie

w ciszy panującej dokoła. W mieście jej nie mamy. W szędzie zgiełk,

(14)

P O D ZNAKIEM: JMARIi N r* l hałas, zgrzyt, stuk. Nie m ożna zebrać myśli, skupić się. Tutaj praw dzi­

we królestwo ciszy.“ Miejsce zastanawiania' się nad ^własnym życiem...

Z innych rekolekcyj. W W ielkopolsce na „Świętej G órze“ w G ostyniu dla sodalisów m aturzystów z archidiecezji poznańskiej. W środku kie­

row nik ich i m oderator SM X. Stanisław Szczerbiński.

Mijają trzy dni... Wracamy... Jesteśm y odświeżeni — odrodzeni.

Pozbyliśmy się ogrom nego ciężaru, pozbyliśm y się ran duszy... Pierś nasza lekko wznosi się pod słabym podm uchem wiatru, płuca z rozko- sz4 wchłaniają świeże powietrze. Żyjemy na nowo. Wracamy weseli...

a idziemy przecież do walki, do walki z życiem... Nie czujemy jednak przed nią lęku, mamy pełnię sił, zaczerpnęliśm y ich dużo. Zwyciężymy nie jedną przeszkodę... Idziemy do walki z odwagą, bo prowadzi nas Chrystus i Jego błogosławieństwo...

I nie ustaniem w walce, Prawdą i słuszność znam y, A mocą tej słuszności

W ytrw am y i wygramy...

K. P rzesm ycki kl. V III , .

Z teki Snieżnicy.

Pierwsze dziesięciolecie.

W num erze grudniowym naszego miesięcznika z roku 1927 uka­

zał się na stronie 57 artykuł prezesa Związku p. t. „Ku urzeczywist­

nieniu wielkiej myśli". Treścią jego był najpierw opis przepięknej wy­

(15)

P O D ZN A K IEM MARII i a

cieczki autom obilowej z Zakopanego do M szany Dolnej i Kasiny Wiel­

kiej, potem zaś już w towarzystwie X. Kan. Józefa Stabrawy z M sza­

ny piechotą na szczyt Śnieżnicy i do lasu będącego wówczas do na­

bycia za kwotę 50.000 złotych, a upatrzonego na przyszłą Kolonię so- dalicyjną. A było to dnia 27 września 1927 roku...

Najistotniejszą treścią całego artykułu było jedno, krótkie i jędrne zdanie X. P re z e sa :

— Chcemy kupić ten las na Śnieżnicy i zbudow ać sodalicyjną K olo n ię!

Zdanie, które zdawało się zarówno wówczas, jak i dziś szaleń­

stwem...

W kasie Związku mieliśmy „uciułane" 2000 złotych.

Co się potem stało ? W iedzą wszyscy.

M ożna to spokojnie nazwać „cudem na Śnieżnicy". Tylko Bóg i Maria mogli to zdziałać.

Ale zamiast pisać dalej, pozwólmy, że przem ówi jeden z naszych tegorocznych kolonistów, który w wydawanym na Kolonii już drugi rok tygodniku kolonistów p. t. „Sobie Sam ym “ zajm uje się naszą ci­

chą a tak drogą rocznicą.

Koloniści I. sezonu (część) z X. Kierownikiem P ro f. P . Tomaszewskim (1) i lekarzem Kolonii, p. S t. M uchą (2) na miłej w ycieczce w R abce

w paw ilonie „lodów w łoskich".

Pamiętne kartki.

„W uroczym dorzeczu Raby, na południowych stokach Śnieżnicy tworzymy Kolonię letnią dla naszych ukochanych uczniów-sodalisów z pod znaku Marii, ze wszystkich szkół średnich naszej Ojczyzny".

Oto słowa pierwszej odezwy w sprawie poparcia wielkiego dzie­

ła budow y Kolonii. Było to dnia 2 kwietnia 1928 r.

(16)

i 4 P O D ŻNAKiEM MARIi

Jednak myśl została rzuconą wcześniej, o daleko wcześniej. 1 p o ­ woli, bardzo powoli m arzenia (zdawałoby się nie ziszczalne) jednego człowieka poczynają się przyoblekać w kształty realne. W grudniu 1928 roku następuje zakup lasów na stokach Śnieźnicy.

A potem ?

Potem wszystko potoczyło się jak w kaleidoskopie, tylko bardziej m oże boleśnie, bo napewno Kosztowało wiele wysiłków i zm artw ień.

Posypały się ofiary. Z małych składek, z prawdziwie wdowich grosi­

ków poczyna wzrastać dzieło. Budynek do budynku, staranie do sta­

rania, poświęcenie do poświęcenia... Z m gieł dalekiej niewyraźnej wy­

obraźni wysuwa się kształt rzeczywisty — Kolonia.

W śród cudnych gór i lasów, z daleka od świata, jakby um yślnie ukryta, stoi prom ienista, gościnna, o t­

warta dla wszystkich sodali- sów, „ukochanych uczniów", aby im dać zdrowie, siłę fi­

zyczną i m oralną. Stoi i cze­

ka... Powoli zaludniają się małe domki. Początkowo przybywa ich kilku, są m o­

że mało ufni, badający, cie­

kawi... Mija ro k : Kolonia rośnie i rozwija się pod rę­

ką Matki swej, w której opie­

kę się oddała. Założyciel jej działa, agituje, słowem i pi­

smem, w erbuje członków, werbuje kierowników i sym ­ patyków. Rzesze kolonistów wzrastają. Coraz potężniej­

szą pieśnią poczyna roz­

brzmiewać las bukowy, co­

raz w nim bardziej i bar­

dziej gwarno.

Budynki rosną, jak po deszczu (deszcz potu, łez morze, deszcz trosk i kłopotów !) Pow staje piękny budynek „Prezesówki" i kaplica, jadalnia i kuchnia i piekarnia, potem „Zakopianka". Tworzy się basen, pow stają wodociągi...

...A wśród tego gwaru życia codziennego poczyna coraz m oc­

niejszym rytmem bić tętno życia duchow ego...

...Kolonia zaczyna pełnić swoje zadanie... Odradza moralnie, krzepi i przyprowadza do stóp Wielkiej Hetm anki Dusz, łączy serca sodalisów z Bogiem w Eucharystii, buduje fundam enty niewzruszalne...

...Popatrzcie, jak im tu dobrze, spójrzcie na te uśm iechnięte

twarze 1...

(17)

P O D ZN A K IEM MARII 15 To radość życia im wraca!

Radość pełnego życia!..,

...A na tą rozradow aną garstkę patrzy Ten, w którego sercu p o ­ częła się wielka myśl twórcza. I napewno m głą rozrzewnienia zacho­

dzą mu źrenice, gdy spojrzy na swoją um iłow aną grom adkę...

Rozpoczynamy dyskusję o sporcie.

Może to trochę dziwne na łamach miesięcznika sodalicyjnego.

Ale tylko na pierwszy rzut oka.

Bo przecież wszyscy zgadzam y się szczerze na to, że idea Chry­

stusowa winna przeniknąć wszystkie dziedziny naszego życia. A dziś przecież do jednej z ważniejszych należy właśnie u młodych sport i ustosunkow anie się ich do sportu.

Bo choćby tylko na przykład to :

Sport u nas tak często przybiera formy wprost pogańskie... Ty­

siące ludzi odciąga od Boga, od kościoła, prowadzi do łamania przy­

kazania o święceniu niedzieli, rozwija przesadny kult ciała, wybitny ma terializm w poglądzie na lata młodości... nieraz zdeptanie najistotniej­

szych obowiązków syna czy ucznia...

Z drugiej strony błogosław iony przez samych papieży rozwija się w spaniale pod opieką Kościoła w organizacjach katolickiej młodzieży i święci nieraz na arenach i stadionach prawdziwe triumfy, niosąc z so­

bą błogosław ieństw o zdrowia, porywy ku ideałom, tężyznę duchową i fizyczną, karność i solidarność...

Gdzie praw da?

Co przeważa — pożytki czy szkody?

Jak odnieść się ma do sportu młody katolik, sodalis?

Co może uczynić, by i sport nasz był chrześcijańskim i godnym chrześcijan?

Ileż tu pytań, ileż tu tematów, które aż proszą się, by chwycić za pióro i garść myśli przelać na papier ku pożytkowi sodalicyjnej braci...

Zatem czekam y!

Teoretycy sportu i praktycy, prości szeregowcy i zawodnicy, po­

konani i zwycięzcy — zabierajcie głos!

Czekam y i słucham y!

X . Redaktor.

W i a d o m o ś c i k a t o l i c k i e .

(Na podstaw ie kom unikatów P olsk iej K atolickiej A gencji Prasow ej).

Z E Ś W I A T A :

Hołd króla — zniew aga dziennika. Król Belgów, Leopold III baw iąc nie­

daw no w Leodium na uroczystości pośw ięcenia pom nika na pam iątkę zakończenia

wojny św iatow ej, był na uroczystym „Te D eum “ W bazylice Najśw. §eręa Jezijso?

(18)

16 P G D ZNAKIEM MARII

w ego. Jed n a z kaplic tej św iątyni przeznaczona dla Polski, mieści w swym ołtarzu obraz M atki Boskiej Częstochow skiej. Król w szedłszy do bazyliki, pierw sze sw e k ro ­ ki ik iero w al do polskiej kaplicy przybranej b ogato w nasze barw y narodow e i kw ia­

ty. P ow itany przez posła polskiego i kilku w ybitnych naszych rodaków , król przez chw ilę modlił się p rzed obrazem Jasnogórskiej Królowej

W krótkim czasie po tym pięknym królew skim hołdzie dla P atronki Polski pism o niem ieckie „A rbeitsm ann" rzuciło się z niepoczytalną nienaw iścią i bluźnier- stw em na obraz Matki Boskiej Częstochow skiej, na Polaków i Niemców, którzy się do niej modlą. W yw ołało to w całej P olsce nie tylko głębokie oburzenie ale i potężne m anifestacje i protesty, w których oczywiście przodow ała C zęstochow a.

R ząd niem iecki, u którego interw eniow ał przedstaw iciel Polski potępił surowo; nie­

słychaną napaść teg o czasopism a.

P rezydent R oosevelt a en cyk lik i pap iesk ie. N iedaw no pow rócił ze swej podróży do Stanów Zjednoczonych naczelny red ak to r „Catholic Tim es", d r Grim- ley, który w wywiadzie, udzielonym kolegom dziennikarzom zaraz po przyjeździe do Anglii, ośw iadczył, że podczas audiencji w Białym Domu prezydent Roosevelt pow iedział mu, iż przy rozstrzyganiu różnych problem ów społecznych bardzo w iel­

ką pom ocą są mu encykliki papieskie.

Kalwini holenderscy o en cyklikach p ap iesk ich . O rgan holenderskich ew an­

gelików reform ow anych „De H erau t" ogłosił niedaw no dłuższy artykuł poświęcony ostatnim encyklikom papieskim . W artykule tym , pełnym uznania dla tych donio­

słych aktów , czytamy m. in.:

„Papież Pius XI mimo pow ażnej choroby, któ ra Go od dłuższego czasu przy­

kuła do łoża, opracow ał w tygodniach przed św iętem W ielkiejnocy dw ie encykliki, jedną przeciw komunizm ow i w Rosji, drugą przeciw narodow em u socjalizmowi w Niemczech, które pod w zględem treści zasługują na całkow ite uznanie i aproba­

tę całego Kościoła chrześcijańskiego. Zarzuty, które jako protestanci a zw łaszcza kalwini, podnosim y przeciw Papieżow i uzurpującem u dla siebie rolę N am iestnika C hrystu­

sow ego, nie mogą nam przeszkadzać w e w dzięczności dla Niego, że w sposób ta k stanow czy złożył św iadectw o przeciw tym dla chrześcijaństw a i Kościoła chrześci­

jańskiego groźnym mocom, których w yrazem komunizm i narodow y socjalizm. Ko­

ściół rzym ski jest wciąż jeszcze potęgą w św iecie i je ś li N ajw yższy Pasterz te ­ go Kościoła podnosi głos w obronie zasad chrześcijańskich zagrożonych przez złe moce, odczuwamy w najw yższym stopniu jedność, która nas mimo w szel­

kich różnic łączy jako chrześcijan”.

Katolicka prasa Francji w cyfrach. N a czele katolickich w ydaw nictw w e Francji stoi „La Croix“, k tó ra ma 280,003 czytelników, a niedzielny num er p. n.

„La Croix de Dimanche" przekracza cyfrę 500 000. Oblicza się łączną sum ę nakła­

du w szystkich dzienników, tygodników i czasopism, w ydaw anych przez „La Croix“

na 300 milionów egzem plarzy. Na w ystaw ie w szechśw iatow ej prasy katolickiej w W atykanie, paw ilon francuski w ystaw ił 56 dzienników ze w szystkich dep artam en ­ tó w Francji. Poza tym na w ystaw ie w idzieć można było 325 tygodników , w ycho­

dzących w tych departam entach. Pokaźną silę p rzedstaw ia prasa katolicka prow in­

cjonalna, skupiona w wielkim w ydaw nictw ie „P resse regionale". Pism a tego w y­

daw nictw a rozchodzą się w 53 departam entach o łącznym nakładzie 3 miliony 487.250. Ze w szystkich departam entów najlepiej ma postaw ioną prasę dep. S trass- b u rg ; ma on 18 dzienników i 12 tygodników katolickich.

Kina katolickie w Niem czech. Mimo szykanow ania i prześladow ania przez w ładze narodow o-socjalistyczne wszelkich instytucyj i dzieł katolickich, istnieje je­

szcze w Trzeciej Rzeszy 800 kinoteatrów katolickich, nakręcających głów nie filmy, interesujące ze stanow iska religii i kultury.

D oskonała pozycja Kościoła katolickiego w Stanach Zjednoczonych. „Dzien­

nik Chicagow ski" zamieszcza dłuższy artykuł, pośw ięcony postępom katolicyzmu w S tanach Zjednoczonych, wykazując, że postępy katolicyzmu, zw łaszcza w latach ostatnich, są bardzo znaczne. Liczba katolików przekroczyła daw no 20 milionów (na ogół 124 milionów m ieszkańców). Liczba diecezyj wynosi już 123, statystyka w ykazuje 18.152 kościoły i kaplice, 28 300 księży świeckich i zakonników , 172 se­

minaria, 28 uniw ersytetów i kolegiów, 1.514 szkół parafialnych, liczących 280.000

uczniów. Sprzyjającą okolicznością dla rozw oju katolicyzm u jest głęboka tolerancja,

k tó ra przeszła dp tradycji narodow ej Stanów Zjednoczonych. Dzięki tej tolerancji,

(19)

N r 1 P O D ZN A K IEM MARII 17

a tak że w zorow ej karności i w ierze sw ych wyznaw ców , gorliw ości duchow ieństw a osiągnął on p ierw sze m iejsce w życiu religijnym kraju.

Prasa sow iecka o odrodzeniu ducha religijnego. P ra sa sow iecka mocno na­

rzeka w o statnich tygodniach na w yraźne osłabienie propagandy bezbożniczej.

„P raw d a" stw ierdza, że rów nocześnie w zrastają w pływ y duchow ieństw a w sz e ro ­ kich m asach, zw łaszcza w śród ludności na Uralu, gdzie niedaw no kapłani przy p o ­ mocy okolicznych m ieszkańców , korzystając z cichej zgody m iejscowych w ładz a n a w e t członków organizacji bezbożniczych, doprow adzili do porządku świątynie, w których obecnie odbyw ają się nabożeństw a. Rosyjska C erkiew praw osław na żyje nadal — mimo strasznych prześladow ań i szykan — życiem podziem nym . W edług o statn ich w iadom ości z Rosji obok oficjalnej hierarchii cerkiew nej istnieje tajn a hierarchia praw osław na ze sporym zastępem duchow ieństw a. I biskupi i kapłani należący do tej „tajnej C erkw i", nie mają stałego miejsca pobytu, w ędrują w p rze­

bran iu z m iejsca na miejsce, odpraw iają n abożeństw a po dom ach pryw atnych i ży­

ją z jałm użny w iernych. P o śró d tych kapłanów tajnych znajdują się rów nież n aw ró ­ ceni kom uniści. P racu je np. z wielkim pożytkiem nieuchw ytny dla w ładz bolsze­

w ickich ojciec K onstanty, k tó ry był poprzednio kom isarzem w czerw onej armii.

P racuje rów nież jako tajny kapłan syn byłego kom isarza ludow ego dla spraw ośw ia­

tow ych, Łunaczarski.

Dwie nagrody A kadem ii Francuskiej dla pisarzy katolick ich . Katolicki dziennikarz, Józef A georges, otrzym ał ostatnio nag ro d ę A kadem ii Francuskiej za sw ą now ą książkę p. t. „Na drogach do Rzymu". W ybitny te n publicysta został w te n sposób odznaczony tym razem po raz ósm y. T a sam a A kadem ia przyznała rów nież sw oją n agrodę ks. G. Q u en ard za dzieło p. t. „C ud kościołów „czarnych", t. zn. m urzyńskich, zaw ierającą opis w rażeń i przeżyć m isjonarza w Kongo belgijskim.

Bohaterska śm ierć k sięd za . K siądz Caroni, proboszcz z A ttiglione, w e W ło­

szech, chcąc rato w ać 9-letniego ucznia, tonącego w Tybrze, rzucił się w ubraniu w n u rty rzeki. N iestety, obaj porw ani w irem , utonęli. B ohaterska śm ierć kapłana w yw ołała olbrzym ie w rażenie w całej okolicy.

Chrzest ch iń sk iego d yplom aty. W kaplicy D elegata A postolskiego w Chi­

nach, ks. arcybiskupa Zanina w Pekinie, przyjął C h rzest św . dyplom ata chiński p.

H sin Sun-Chi, liczący obecnie 62 lata. W latach młodych p. H sin Sun-C hi stu d io ­ w a ł m. in. m edycynę w Paryżu.

Z niwy misyjnej.

Znać i chcieć.

Z n a ć misje i ich potrzeby, a przy tym c h c i e ć im pomóc, zapalić się do sp raw y misyjnej — oto zadania, k tó re stają przed wszystkim i katolikam i, a zw ła­

szcza przed nami, którzyśm y się już bliżej zetknęli z p ra c ą dla misyj. Nie m ożna tu nigdy p o w ie d z ie ć : dosyć — to te ż obecny „papież m isyjny" w ciąż przypom ina w iernym zagadnienia misyjne, a w miesiącu październiku szczególnie polecił się modlić o to, by w śró d w szystkich katolików w zm o g ła się znajom ość spraw m is y j­

nych i za p a ł d la tak św iętego d zieła .

Mamy najpierw znać misje. T rzeba te ż k orzystać z każdej sposobności, k tó ­ ra może tę znajomość zw iększyć lub utrw alić, a okazją do teg o są odczyty (zw ła­

szcza przejezdnych misjonarzy), re fe ra ty na zebraniach i t. p. S tale zaś trzeb a czy ­ tać i jeszcze raz czytać czasopism a i książki misyjne. Czyż to jest coś tru d n eg o ? Ileż to p rzed naszym i oczyma przesunie się książek pow ieściow ych, opisów po d ró ­ ży i przygód — a zaw sze gotow iśm y na now o chw ytać za teg o rodzaju lek tu rę 1 Zauważyliście chyba, że z w iększą przyjem nością czyta się jakąś książkę lub opo­

w iadanie, k tó re w abi nas podtytułem : „na p odstaw ie praw dziw ego zdarzenia". Już

to sam o pow inno Was skłaniać do lektury misyjnej, któ ra w niczym nie ustępuje

w spom nianym powyżej dziełom, a k tó ra zaw iera zaw sze ta k poszukiw aną przez

W as p raw d ę. Boć przecież życie i praca misjonarza, to jeden szereg przygód i p o ­

dróży, m ozołów i plonów w w arunkach nowych, w krajach i w śród ludzi nam nie­

(20)

18 P O D ZN A K IEM M ARII N r 1

znanych a przez to zaciekawiających. Z resztą k to zacznie, tem u tru d n o się będzie od lektury misyjnej oderw ać.

_ Z koniecznością poznania misyj łączy się spraw a zakładania małych b ib liotek m isy jn y ch przy naszych kółkach. Niech na początek będzie parę tylko książek i broszur, ale niech będą. N apotkacie może na trudności, ale każdy początek jest mozolny. A tru d opłaci się sowicie. Lektura tych książek da Wam pełne zadow o­

lenie, zwiększy W aszą ta k bardzo p o trzeb n ą znajom ość spraw misyjnych, dostarczy Wam m ateriału do referató w na zebraniach, czy też odczytów publicznych, a co najw ażniejsze pozw oli Wam pracę misyjną całym sercem pokochać. Spróbujcie a zobaczycie !

Zeby Wam ułatw ić do b ó r książek misyjnych będziem y je om awiać króciutko (w m iarę nadsyłania egzem plarzy recenzyjnych do centrali w Krakowie) w kom u­

nikatach misyjnych w d z ia le : N asza bibljoteczka. B ędą różne — od pow ażnych, naukow ych do popularnych, sw obodnych a miłych opow iadań.

T rudno pokochać to, czego się nie zna, tru d n o się zapalić do jakiejś spra- wy, jeżeli się nie ma o niej pojęcia. Znane te praw dy stosują się i do pracy dla misyj, zw łaszcza przy misyjnej propagandzie. Jeżeli kogoś chcem y zachęcić do za­

jęcia się dolą m isjonarzy i milionów dusz pogańskich, jeżeli chcemy n. p. skłonić kolegę do zapisania się do kółka misyjnego, musimy mu przecież dać poznać mi­

sje, musim y mu podsunąć książkę lub czasopism o misyjne.

...A zatem w myśl tegom iesięcznej intencji misyjnej, zwiększajmy swój zapał i natchnijm y nim innych, dotychczas obojętnych, przez lek tu rę książek misyjnych, a za jedno z naczelnych haseł na now y rok szkolny obierzmy sobie w e z w a n ie :

Tworzym y b ib liotek i m isyjn e!

J . R .

Bohater.

Każdy naród p am ięta o sw ych bohaterach narodow ych i na każdym kroku oddaje im cześć. My swoich bohaterów umiemy czcić, ale n iestety często o nich zapominamy. Jednego z takich zapom nianych bohaterów chcę Wam dzisiaj przy­

pom nieć. Chodzi o O. Beyzyma, znanego zresztą na całym św iecie apostoła trę d o ­ w atych, k tó reg o 15-lecie śm ierci w ypada w łaśnie 2 października b. r.

Co to był za czło w ie k ? Nie w yobrażajm y sobie odrazu jakiegoś nieprzystę­

pnego dla św iata ascety, otulonego w d raperię żałobnej powagi... Nie, był to arcy- w esoły p refek t lecznicy uczniow skiej w zakładzie chyrowskim, płatający różne fi­

gle sw oim wychowankom , kom ponujący ad hoc różne opow ieści (niczym Verne), sypiący dowcipam i jak z rękaw a. „Jego tatarsk a m ość“ (niby ks. Beyzym) była też bardzo popularną w śród stu d en tó w chyrowskich.

Na tru d y misyjne był zaw sze gotow y. M arzył o pracy w śród podlaskich unitów , sam naglił do tej pracy, ale nie było mu danym b rać w niej udziału. Mo­

m entalnie zapalił się z kolei do myśli O. K raupy, dotyczącej opieki nad trę d o w a ­ tym i. Z miejsca rusza do przełożonych z p rośbą o w ysianie go na misje a w r.

1898 znajduje się już w drodze na M adagaskar. Z końcem teg o ż roku zam ieszkał w T ananariw ie, aby n astęp n ie po poduczeniu się języka m algaskiego znaleźć się w schronisku dla tręd o w aty ch w A m bahiw uraku. Pożal się Boże, jakie to było schronisko. P arę ch atek zaciekających w czasie deszczu, mających za jedyny „m e­

bel" b ru d n ą rogożę. Z resztą kaplica te ż nie była lepsza, nie brak było i tam nie­

p otrzebnych „urządzeń natryskow ych". Chorzy zaniedbani, nie mający czym opa­

trzy ć sobie ran ; w schronisku brak było nie tylko lekarstw , ale i pożywienia. Na jedną osobę w ypadał jeden listr ryżu... na tydzień. To te ż gdy ks. Beyzymówi sk a r­

żył się k tó ry ś z pacjentów na ból żołądka, nasz misjonarz nie pytał, co takiego zjadł, tylko jak daw no nic nie jadł.

Czymś niepodobnym do w iary była dla tręd o w aty ch postać ks. Beyzyma. N a w łasne oczy widzieli i na sobie odczuli, że te n biały nie w zdryga się dotykać ich odrażających ran i opatruje je troskliw ie. Przyzw yczaili się przecież do teg o , że wszyscy zdrow i unikali ich jak ognia, a odpędzali od siebie jak p s ó w ; k to b y się;

tam o nich troszczył. A tym czasem... Nic dziw nego, że O. Beyzym zyskał sobie ich miłość, że zaczęli się strzec w szelkich w ykroczeń, na jakie sobie dotychczas pozwalali, byle tylko nie ściągnąć na siebie dobrotliw ej bury misjonarza.

T rzeba było przede w szystkim pom yśleć o zm ianie na lepsze fatalnych wa*

runków , w jakich się znajdow ali trędow aci. O. Beyzym robi co może. Z am ierzał

w ybudow ać szpital. T rudności były olbrzymie, zw łaszcza ze strony rządu francu­

Cytaty

Powiązane dokumenty

nymi wnioskami praktycznymi. Wszystkie przenika wielka miłość Boga, Ojczyzny i młodzieży, to też winny stać się bardzo pożądaną lekturą sodalicyjną,

Chociaż liga studentów katolików stawia dopiero swe pierwsze kroki, już obecnie daje się zauważyć ogromne zainteresowanie dla jej działalności i niewątpliwie w

Ona może i musi ożywić uśpione gdzieś na dnie duszy szlachetne pierwiastki, a przez to pogłębi naszą wiarę i tę bożą i tę naszą we własne siły;

kna naszej religii wokół siebie. Praca ta prowadzi może nawet drogą najprostszą do osiągania sodalicyjnego celu i dodaje nam wiele ocho ty i materiału, bo

Przecież zdarza się, że hindusi, przyjmujący katolicyzm zachowują się, jakby nic się nie stało, i jakoś są dzisiaj w swych kastach

Jeżeli bowiem sport pojmiemy wyłącznie jako fizyczny wysiłek, albo przyjemność i zajmiemy się nim tak dalece, że zapomnimy o innych obowiązkach, jeżeli wszystkie

na to zagadnienie, nastawienie konieczne, choćby z tego względu, że jeśli z niej mają wyłonić się pewne jednostki, szczególnie przez Boga ob­.. darzone zarówno

Kierownik bowiem nosi takie właśnie okulary, które stały się jakby synominem całej jego sodalicji.... Czas jednak