• Nie Znaleziono Wyników

Ilustrowany Kurjer Polski. R.4, nr 29 (18 lipca 1943)

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Ilustrowany Kurjer Polski. R.4, nr 29 (18 lipca 1943)"

Copied!
10
0
0

Pełen tekst

(1)

K ra k ó w , d n i e 18 ii p c a 1943

K P O l S W ł

ILE MA

(2)

Na lewo: Wypuszczanie psa jako gońca z meldunkami.

Na prawo: Skok psa przez sześć krzeseł.

Na lewo: Dobrze wytresowany pies bierze każdą przeszkodę.

Na lewo: Żołnierz przymocowuje meldunek do obroży psa.

najdaw niejszych czasów osw ajał człowiek różne zwierzęta i czynił z nieb wiernych, zaufanych pomocników i sprzymierzeńców. W domu, w pracach na polu, w czasie podróży, -na polowaniu i .podczas wojny, oddają zwierzęta czło­

wiekowi nieocenione usługi. Znane były, n a przykład, w starożytności, słonie Han­

nibala i' książąt indyjskich, używane w czasie bitew. W A fryce wielbłąd od­

grywa dom inującą rolę jako zwierzę po­

ciągowe. Do niezastąpionych podczas w ojny należą bezsprzecznie- koń i pies.

K o i ciągnie arm aty i ciężkie wozy, oraz służy do jazdy wierzchem. Bez porówna­

n ia bardziej wielostronnymi są usługi, które pies oddaje żołnierzowi. Do bardzo' w ażnych zadań, pow ierzanych psu nale- ży: przenoszenie meldunków z pierwszej linii bojow ej na k w a te ry i placówki da­

lej położone, oraz wyszukiwanie rannych.

G dy pies znajdzie rannego biegnie do sa­

nitariusza i prowadzi go na miejsce, gdzie leży ranny.

W yuczenie p sa tej sztuki nie je st rze­

czą łatwą. N ie każdej rasy pies daje się w ytresować, do celów wojennych. W iele cierpliwości i miłości zwierząt musi po­

siadać człowiek tresujący psy, by je dob­

rze wyszkolić i doprowadzić do takiej w ysokiej sprawności, jakiej wym aga od nich nowoczesna wojna.

Niemiecki oddział łączności maszeruje z psami meldunkowymi na smyczy.

Wymarsz na ćwiczenia z psami.

Na prawo: W czasie p o­

tyczki pies musi zachować się całkiem spokojnie.

S*ndt*r-ŁOdicl[*

(3)

C słrada kawiarni G . G . Lardelłi w Warszawie przy ulicy fiilnrg. stola cię od przeszło dwóch lat, siedzibą orkiestry symfonicznej, więc nie lada w w w j ł dU m rfoiM BĆw warszawskich, stał się mecz imI i u l i symfonicz­

nej contra ja rro wwij. p a d batutami fwtjppfwilamiaj

sryrih airrw Wiwiirawy Trwoń łr j ■nrim w g t a M wiarni w zapow iedziany poranek u ld lr id

ny, zmienił bardzo twój d n w lfcr. Już i dh»go p tw d rm ji n rry ie m . « M y < a a ./ Ł _ - * stoliki z astały pogajmowawę, a ama- i '

forów stafe przybywało, skutkiem j '

♦ego oA»y w >t/ « ę f c a e M łfctłci X . f ..tM I ^ ^ ^ B B ^ B # o krzesła i a i a ji c i możliwie '^ B

najbliższe estrady, przy czym JF

niejeden bucik, fryzura, a na- m I 1H j

wet toaleta poniosły uszczęr- m 1 bek . — Sama wejście jm -M $' i paśników" i icfi syłwcHi za- M

powiedziały c k a r a k t e r f | ^ WomMoT*. Ten maa t mu- ł 5, ^ ^ ^

Hfcrajr m ożna b y ło 4 s - i . . ■ 9 skonałe r t h a ie a n—ć m e - 1 j ^ B H

czem bokserskim. I a W ^ ^ H B j

f l n i A l m i t i d m u z y k i ■ p o w a żnej, • w iriiaw ydli 1

tradycjach — l i r i n wagi B y .cięż k iej" iM am D c i- 1

rycki, a p rz a d ria A *'w w o a l muzyki

Adam Dołżycki przy pulpicie.

Georg Scof t przy pulpicie.

bisu- v H W^ / i ł c z p o - ^ ^ ^ H

. wodu braku

y balkonu lub d a ch u ^ ^ ^ H r samochodu— z krzesałka.^^J Wynik meczu — rem iso w y , ^ z zapowiedzianym r e w a n ż e m .

A d a m Do ł ż y c k i . I Georg Scott

^ omawiają warun- :l drugiego „meczu".

(4)

Korek jest zewnętrzną tkanką roślin, która powstrzymuje parowanie Wody. Pewien gatunek dębów występujący W Europie, głównie w Portugalii, Hiszpanii i południowej F rancji ma nie­

zwykle gruba warstwę korka, który wykorzystuje się do celów przemysłowych ja k : na korki do flaszek, pasy do pływania, w kładki do butów ltp. Z korka sporządza się również izolację ciepła i dźwięków. Z Odpadków wyrabia się linoleum.. Korę korkową zdejm uje się z pni drzew i gru­

bych gałęzi dębóor, a le tylko częściowo, gdyż usunięcie kory z całego drzewa groziłoby jego

zniszczeniem. . . ;

Nasze Ilustracje przedstaw iają kilka fragmentów ze zbioru i przeróbki korka. U dołu widzimy ja k się zbiera korę z drzew, ja k się ją gromadzi, a następnie gotuje. U góry na lewo: Maszyna tnie na pasy kaw ałki kory drzewnej przeznaczone na korki do flaszek. — Na prawo u góry:

Form y do odlewania skrzydeł anielskich jako części składowych figur odlanych z płynnej masy korkow ej. Pod spodem od strony lewej ku praw ej: Walec, w którym -*lę płucze korki do flaszek w roztworze chloru. W ysortowywanle uszkodzonych krążków korkowych. Ręczne sporządzanie korków do flaszek. Maszyna do cięcia kory korkow ej.

Fot. Witzleben i Peters.

(5)

1

if

N0Cne

w „Colombinie" okryła M aria gęstą zasłoną tajemnicy. Kilkomiesięczna znajomość i flirt, nie daty mi okazji, d ° wniknięcia poza paraw any je j pryw atnego ży d a.

Wiedziałem dokładnie, że je st urzędniczką, że pisuje nowelki 0 Pism. Wiedziałem takie o tym, że udziela kilku lekcyj uczennicom gimnazjum. Nigdy natomiast, ani. na moment na­

wet, nie zrodziło się podejrzenie, że występuje ona jako tan­

cerka w nocnym lokalu. 1 to w dodatku w tak marnym barze.

Incognito było skrupulatnie i pomysłowo, zachowane. Do wtajemniczonych, prócz właściciela baru, należała tylko matka Marii. Na parkietach występowała stale, w peruce. Twarz ma­

skowała grubą warstwą szminki. Do jej garderoby nikt nie wiał dostępu.

n°w ych gości, ja k i dla starych byw.alców baru, była tylko tancerką, znaną pod. pseudonimem „Miriam". Najbliżsi nawet jej znajomi, obecni podczas w ystępów, bili brawa w po­

dzięce, za — doskonałe zrefeźtą — krea cje taneczne, nie wie- j“ jc, -iż pod kostiumem „Hiszpanki" czy „wschodniej oda- łiski" kry je Się Maria.

Rąbka tajem nicy uchylił mi dopiero anonim. „Potizciwy do- Woczyńca" informował:

„Przyjmie P an-do wiadomości, że tancerka z „Colombiny", 3 w racała do domu w poniedziałek rano, o godzinie H l i w tow arzystw ie trzech mężczyzn. O bcowanie z tego

rodzaju nocnym wampem, uważam za poniżające dla prestiżu 1 stanowiska Pana."

_ A nonim -tym razem nie pozostał bez echa. N agle przyszły 7®* na myśl, najrozm aitsze urywki z naszych rozmów i nie- i ieanokrotnie dziwne zachowanie się Marii. W szystko to teraz.

'Przemawiało za prawdziwością słów autora anonimu. Przed

oczyma mej wyobraźni, zjaw iły się jakby uszeregowane, nie­

gdyś — błahe i niepozorne drobnostki; teraz — przekonywu- czy* argum enty. Dotychczas naprawdę wierzyłem, tej dziew- .: Powoli przypominałem sobie każde nasze „rendez-vous",

na które przychodziła M aria z podkrążonymi oczami, z wyra- m Przemęczenia na twarzy. I to także dziś potwierdzało moje Przypuszczenia, ćo wówczas usprawiedliwiała chorym sercem, , Ktorego chroniczny ból nie pozwala jej usnąć w nocy.

Sam nawet będąc niejednokrotnie w „Colombinie" czytałem programy ż zapowiedzią nocnych występów tancerki „Miriam";

nie wiedząc, ze chodzi tu o Marię.

1^ Przypomniałem sobie także, uryw ek rozmowy, gdzie wspo­

minała niegdyś, że szalenie lubi taniec zwłaszcza plastyczny.

MjR® wojnie otw orzy nocny bar-rew ię w W arszawie, którego "

E v ^* S k szą atrakcją będzie popis młodych tancerek. Zastano-

; ™*,a mnie również, je j wzmożona nerwowość podczas długo

; ^ ® ci4gających się wieczornych spacerów i lęk, przed — jak

|Wledy to uspraw iedliw iała — spóźnieniem się na kolację.

, PiotrI Przed dziew iątą muszę być w d o m u 'n a kolacji.

“*®tka moja w yjątkow o przeczulona na tym punkcie. N aj­

mniejsze choćby spóźnienie, może przyprawić ją o c h o ro b ę..

^ nie chcę tego.

^. W szystko to nagle nabrało wagi. Te zm yślania i nieszcze- .rosci urosły do rbzmiarów jakiejś potężnej zapory odsuwają*

mnie od Marii.

Byłem w dużym kłopocie i rozterce. M arię pokochałem go­

rąco, przyzwyczaiłem się do<niej, uważałem za moją, tylko moją,i nie wyobrażałem sobie, jakbym mógł się z nią rozstać.

Porwała mnie jej oryginalna uroda, niecodzienny wdzięk.

° była kobieta o artystycznej duszy, w szechstronnych uzdol­

nieniach i trzeźwym poglądzie na świat. Projektowałem nawet dalekosiężne plany w oparciu o Marię.

Mimo swych dziewiętnastu lat, fantazja jej wyzbyła się w zupełności, błądzenia po krainach nieziszczalnych marzeń,

^nieodstępnej cechy młodych dziewcząt.

. " Królewiczów z bajki nie ma na ziemi — mówiła nieraz — jol* nas, młodych dziewcząt, istnieją tylko zwyczajni męź- Każdy m niej lub Więcej brzydki, z tą niezaprzeczoną . Właściwością; im bardziej elegancki, tym proporcjonalnie do

?° głupi i n a odwrót.

Dziś w szystkie je j powiedzenia analizowałem i badałem w ez- soczewk ę uzasadnionych podejrzeń. Czy kiedykolwiek 'J ° ! ó l e była szczera? W iodła podwójne życie? I dlaczego ukry-

a^a przede m n ą ? .

5-zułem się pokrzywdzonym, umniejszonym — jakby zabrano {■"“coś bardzo cennego. Bo ja nie ukrywałem nic. Wyznałem Przed nią m oje nieomal w szystkie perypetie miłosne, z imio- kobiet, które tylko nasunęły się pamięci. W iedziała także

**ystko oLolicieZęskiej, jako o ostatniej, naw et bardzo mnie czas absorbującej gwieździe, na horyzoncie miłosnych za- ,Dieresowań,

. Lolita Zęskal Beznadziejna nuda kresów wschodnich, brak jPWarzystwa i rozrywek: oto poWody jej ucieczki z Podola.

Hfflfców miał być atrakcją. Rodzice pozostali na Podolu, ona i zamieszkała w tym samym, gdzie ja, domu. Byliśmy nawet g a d a m i z balkonu; k tóry teraz często zastępow ał jej nad­

wiślańską plażę. Piękne kształty Lolity, skąpane Vr blaskach , ®rWcowego słońca, budziły zachwyt. Poznaliśmy się szybko, duża inteligencja i w ykształcenie, stw orzyły możliwości

> ^ * * usji na najrozm aitsze tem aty. Panna Lolita była w yjąt-

^Wo interesującą, pełną wdzięków i kobiecości. Mimo trzy-

^ le s tu lat, w yglądała bardzo młodo. Tylko niegdyś pczeżyty bnt°Sr,y *aw^d (przede mną okryty tajem nicą) zostaw ił głę- i i,a d y na pogodnej naturze. W je j humor w kradł się Ha k me*ancholii. Spacery nad W isłą i w ieczorne pogawędki Hi pozostały dla mnie jednym z najmilszych wspom- i m i ? rzyzw yczajenie zrodziło powoli sympatię, a poniekąd Od Było nam dobrze, dopóki nie zobaczyła mnie z Marią.

. ‘ego momentu unikała mnie jawnie.

•boi ? c?e ®° PR ysz<a mi na myśl właśnie Lolita, w chwili, gdy .le śn ie rozczarowałem się co do Marii? Trzeźwe i dotkliwe ojarzenie: Lolita była bardziej lojalną i szczerszą od tamtej...

Wi Marią muszę porozmawiać, natychm iast, o w szystkim . . . : ®*“ iałem, że decyzja będzie bezwzględna i bolesna. W ysła-

m list z prośbą o spotkanie.

ś|i? a “mówioną schadzką u „C harona" (przewoźnik na Wi- /■. M aria przyszła punktualnie.

Słuchaj PiotrI Jakiś jaskółczy niepokój prześladuje, mnie dni — odezwała się pierwsza. — Przeczuwam jakieś SZczęście. Znak nieomylny.

Niewątpliwie — odpowiedziałem krótko,

j e ś l i ś my w milczeniu trawnikiem wzdłuż brzegu W isły. Ujęła 6 Pod ram ię i tonem serdecznym powiedziała:

Siądźmy sobie. Jestem zmęczoną i niewyspaną. Serce 1 (jj® bolało tej nocy bardziej niż zwykle. Całą noc płakałam

tego mam opuchnięte oczy;

Dosyć tych kłamstw, Mariol — odpowiedziałem ostro — J[Wasz przede mną swe podwójne życie. W ybieraj: J a olbo C**y bar i tańce!

Przeczuwałam, że kiedyś dowiesz się o tym. Lękałam się

ciężkiej walki, ja k ą trzeba stoczyć, by cię przekonać i zwy­

ciężyć, Zdołałam już poznać twoje poglądy i tw ój wschodni upór. Piotr, daj mi choć jeden dzień do namysłu — prosiła zastanowię się i odpowiem ci spokojnie. Z góry jednak mogę cię zapewnić, i i wolję ciebie niż bar z tańcami.

— No, Więc?

— Nie znasz moich ciężkich warunków domowych. Sama (utrzymuję rodzinę. W iesz zaś doskonale, że wszystko nam spłonęło. Pomocy znikąd nie ma. Z jednej pensji urzędniczej nie wyżyjemy. N ie dziw się więc, że takim sposobem zarabiam, gdyż to daje większe dochody. Przysięgam ci; jestem uczciwą i niewinną dziewczyną.

Przekonywujący ton słów Marii zgasił mój' pierwszy wybuch.

— Trudno, jednak odstąpić od tego nie mogę — odpowie­

działem bez głębszego zastanowienia.

-— Piotr, jeszcze raz cię proszę, chciej mnie zrozumieć. Ze tańczę, o tym prawie nikt nie wie. Skoro tylko wojna się skoń­

czy, nie ujrzysz mnie w ięcej na deskach w barze. Wierzaj mi, Piotrze.

N ie chciałem słuchać usprawiedliwienia i przedłużać rozmo­

wy. Uważałem za najodpowiedniejsze w tej chwili; pożegnać Marię. I tak się rozeszliśmy.

Na drugi dzień doręczono mi list od M arii:;

„Mój Piotrze! Rezygnuję z nocnych występów w barze.

Maria."

Treść listu nie była dla mnie niespodzianką. Jednak, jak się okazało, postawiła mnie w dość trudnym położeniu. Rozumia­

łem, że taniec jest jej namiętnością. Bez tańców życie: dla niej straciłoby urok i piękno. N ie byłaby sobą. Jej psychika zostałaby zdeformowaną. Dalsze obcowanie z Marią, z .równo­

czesną zgodą łub pobłażliwością na w ystępy w barze, równa­

łoby się przyjęciu na siebie części złej opinii, snującej się jak zły cień, za każdą tancerką z nocnego lokalu. Z drugiej strony oceniłem duże poświęcenie, wiedząc, że całe nieomal utrzy­

m anie rodziny spoczywa na jej wątłych barkach. Pozostała jeszcze jedna ewentualność: zabrać Marię do siebie. Lecz i ta nie rozwiązałaby sprawy pomyślnie w dzisiejszych moich wa­

runkach; przy czym fakt zatajenia przede mną nocnych wy­

stępów w barze; wzbudził nieufnoąć i podejrzenie. Mimo za­

pewnień, nie uwierzyłem w rezygnację z popisów w barze.

W każdym wypadku z poważną decyzją należało się wstrzy­

mać i dokładnie poznać Marię. Konkluzja ta wydała mi się po­

niekąd najlepszą. Zrozumiałem wreszcie zagmatwane położe­

nie Marii i żałowałem mocno moich pierwszych bezwzględ­

nych kroków.’ Sprawa okazała się bardziej skomplikowaną niż sądziłem. Z dyplomatyczną myślą kontynuowania „na odleg­

łość" znajomości, poprosiłem Marię na definitywną rozmówkę.

.Jak zwykle spotkaliśmy się u „Charona".

— Musisz wrócić do baru, Mario; ja tego chcę i jest to tym­

czasowo najlepsze rozwiązanie sprawy — powiedziałem sta­

nowczo. ’...

— Ja już nie wrócę do baru!

— Czyń co chcesz. Doszedłem do niezłomnego przekonania, że na razie musimy się rozejść, a dalsze koleje naszej miłości powierzyć losowi. Wyznaję ci szczerze. Kłamstwo podkopało zaufanie-do ciebie. Słowa nie są już gwarancją. Zegnaj i bądź zdrowa Mario. Na razie nie mamy nic wspólnego, a słoWa

„my", „nasze", „razem" straciły na aktualności.

N ie uważałem jednak znajomości naszej na skończoną.

Chciałem pomyśleć o wszystkim -rozważnie. Wrażenia były zbyt wielkie, by od razu się z ńimi oswoić. Mimo wszystko, nie chciałem powierzać dalszych kolei naszej miłości losowi, bo czułem, że tu jest w ł a ś n i e p r z e z n a c z e n i e . , któ­

remu zawsze wychodziłem naprzeciw. N ie chciałem rezy­

gnować.

A Maria widocznie zrezygnowała, spaliła za sobą mosty. Bo już na drugi dzień w południe, zobaczyłem ją u „Charona", W miejscu zwykłych naszych spotkań z innym mężczyzną. Jak­

że zmieniało ją uczesanie, którego nie lubiałem (i ona wie­

działa dobrze, że nie lubiałem) i szminka na ustach, najwidocz­

niej umyślnie nie starta po charakteryzacji. Chód jej b ył draż­

niąco elastyczny, a gesty z jakimi zwracała się do towarzy­

sza — wyzywające. To nie była moja Maria. To była tancerka z „Colombiny"! Czy mogłem jej wierzyć? Zbladła pod szminką, i

i karminowane usta zadrżały, gdym ją mi j ał . . .

29-go czerwca słońce form alnie prażyło, K raków u c ie k a li w p o l e . . . za ro g a tk i. . . W ysiadając z tram w aju, za m iastem ,!

spotkałem M arię. Była sama. Była piękna i sm utna. U brana f w zielony kostium. Ukłoniłem się z nonszalancją i pierw szy f

podałem rękę. Serce zabiło żyw iej.

Gdym spojrzał w je j oczy zrozumiałem, że nić łączności nie I została zerwana. Gdy podaw ała mi ręk ę m iała uśmiech-i w oczach.

— Piotr, pozwól, przy dzisiejszym św ięcie twych imienin, I życzę ci dużo, dużo szczęścia. . . * ‘ ? ^

— Z tobą? — spytałem im pulsywnie, ale szczerze.

W ystarczyła mi tu odpowiedź, któ rą wyczytałem w je j i oczach. Cicha pokora patrzała z nich, gdy mówiła. Miłość po- { wróciła z niezm niejszoną siłą. Czas nie zdołał je j zabić. O d tej i chwili znowu chodziliśm y razem. I tak powoli w róciła w iara w szlachetną duszę i dobre serce Marii.

Ponaw iane propozycje z baru, nęciły. Podwyższano gażę. I Zmieniono zespół muzyczny. N a nalegania M arli zgodziłem się f na pow rót do baru.

W tym samym tygodniu, w którym zaręczyliśm y się, M aria g przygotow yw ała nową kom pozycję taneczną pod nazw ą: „W alc!

szału i zdrady".

Nie uważałem, by by ła to jedha z lepszych k rea cji Marii. 1 Nie rozumiałem skąd wziął się ten pom ysł i koncepcja.

. Przed występem m iałem narzeczoną ugościć u siebie pod-1 wieczorkiem, ja k to zawsze było w e zwyczaju. N ie przyszła, f Czekałem długo i zniecierpliw iony udałem się pod dom vis i a vis baru, by stwierdzić, czy M aria przyjdzie dziś na w y s tę p .!

I jak się spodziewałem, zobaczyłem j ą przed wejściem do „Co- lombiny . Nie była sama. I znów coś tak drażniącego, coś ja k ­ by z taniej kokieterii uderzyło m nie w je j zachow aniu się. i Czyżby to, co podoba mi się w niej, gdy je st żę mną, iryto- wało, gdy widzę ją z innym? N ie chciałem dochodzić już czy ;, ma szminkę na tw arzy i jak będą razem wchodzić do lokalu.

I znów wrócił znany, niesm ak czegoś podobnego, już daw niej | przeżytego; przykre wspomnienie. W racałem do siebie po ru -f s z o n y do glębl, pełen niepokoju i podejrzeń.

M aria tańczy w „Colombinie". O dprow adził ją ja k iś męż- czy z n a . . . A m o ie to kelner z baru, o którym wspominała? | Towarzyszy je j stale w nocnych godzinach pow rotu d o domu i chroni od natrętnych przechodni. A może to no w y adorator?

Chyba n i e . . . M aria przecież uczciwa d ziew czy n a. . .

Tego wieczoru n ie chciało m i się przebyw ać w tow arzystw ie.

W olałem w patryw ać się w roziskrzone gwiazdami niebo i śle­

dzić spacer księżyca, tego najw iększego rom antyka wszyst­

kich czasów.

O na poszła by Uńczyć. W róci koło godziny 2-giej lub 3 -cie j.;

W idzę ją w obłokach dym u z papierosów . Noc je st duszna i wonna. Godzina 12-ta m inut 10. N a biurku stoi fotografia mo­

je j Marii. N ie ma jej, a je d n ak 'cz u ję jej obecność. Zapach jej perfum.

Pójdę na planty i w ukryciu poczekam, a i będzie w racać d o 1 domu. Po co? By ujrzeć ją przytuloną do piersi now ego adora- tora? Nie, M aria je st uczciwą dziew czyną. . . Nie, nie pójdę. | Pozostanę na b a lk o n ie . . . M oja Sąsiadka też siedzi na balko- i

nie i śni o niebieskich migdałach. Lolita Zęskal Kto w ie czy '■

nie objęłaby mnie w całkow ite posiadanie, gdyby nie przypad-!

kow e spotkanie z Marią, a z nim narodziny Silniejszej miłości, I Lolita siedzi w krześle na biegunach, pali papierosa i patrzy!

w niebo. D aje mi znak ręką. Odpowiadam.

Zaczyna d o mnie mówić, swym spokojnym , głębokim głosem:

— Pan myśli zapew ne o końcu świata?

— Nie, myśli m oje nie sięgają tak daleko. Dochodzą za-, ledwie do parkietów „C olom biny"...

—» Ach, t a k . . . . Pańska narzeczona tam ta ń c z y ... Czy nie sądzi pan, że w łaśnie w tym momencie realizuje własną kom-- pozycję pt. „W alc szału i zdrady?".

---Tak j e s t Czy-wiedziała pani o t y m? . . .

— W iedziałam i zastanaw iałam się, skąd ten ty tu ł numeru<

i dlaczego ten w łaśnie panna M aria chce odtwarzać? . . . I ten!

je j entuzjazm . . .

— Musi pani wiedzieć, że M aria tańczy przepięknie i zawsze!

stanie n a wysokości zadania.

— O l na pewno’. W tym tańcu szczególnie — to już nie mam!

co do tego najm niejszych w ątpliw ości. . .

’ — Co pani przez to rozumie?

— Czyżby pan napraw dę nie zastanaw iał się nad tytułem;

i treścią ostatniej kreacji panny Marii? O na się w tym po;

prostu w yżyje; to w je j stylu. To już m a w e krwi. Dziedzicz- ne — Stałość i wierność nie leżą w jej naturze . . . Znam oko-;

liczności i w arunki w jakich się chowała . . . Byłyśmy niegdyś!

sąsiadkami. M aria była w tedy dzieckiem.

Światło z _ pokoju przez otwarte drzwi balkonu pada na jej twarz. Zauważyłem jej ironiczny uśmieszek.

— Pani jest doskonale o .wszystkim poinform owaną . . .

— Czemużby n i e . . .

Czy pani je st jasnowidzem? Może widzi pani M arii w objęciach uwodziciela, z którym tańczy w tej chwili, c o ? ..

— He, h e . .. Pan naw et nie przypuszcza, do jakiego stopniej1;

mówi pan p ra w d ę . . .

Rozmowa zaczynała mnie bawić. Postanowiłem dalej żar tować:

— To może pani mi łaskaw ie poda kilka bliższych szczegó:

łów z życia mego ry w a la . . .

— Z przyjem nością. On je st znanym artystą-uwodzicie;

lem . . . W ysoki, przystojny, blondyn o jasnych oczach, praw d a ? . . . W godzinach pracy je st malńrzem, a w chwilach sła bości, poetą . . .

— Doprawdy to d z iw n e . . . Skąd pani to wszystko tak do kładnie wi e ? . . .

— Dlaczego dziwne? . . . To w szystko proste i nieskomplikc w ane, a przy tym bardzo kobiece .’..

— Może powie pani, że rano M aria w stąpi do jego garsc niery, by kielich rozkoszy w ypić do d n a ? . . .

— Pan naw et sobie z teg o .sp raw y nie zdaje, że mówi pa ■ p ra w d ę . . . Pan nie wie, że on zachwyca się jej ciałem. Myślc że jeszcze tej nocy będzie m alował jej akt.

Ton, jakim powiedziała te słowa, podziałał na mńie jak stri

(6)

ga zim nej wody, w ylana na plecy. Zmuszałem siebie do uśm iechu.

— Pani je st m istrzynią in tr y g i. . .

— N ie intryguję p a n a . . . Jeżeli pan się pofatyguje do mnie, to pokażę panu coś, co pana ogrom nie zaciek a w i. . .

Cóż na to można odpowiedzieć? Przynęta była nazbyt wiel­

ka. Może Lolita rzeczywiście dowiedziała się c z eg o ś. . . Trze­

ba wiedzieć co się dzieje.

---- Pozwoli mi pani w stąpić na chw ilę?. . .

— Proszę pana o to.

Po chwili byłem ju ż w je j pokoju, przesiąkniętym zapachem jaśm inu. Lolita Zęska patrzy na mnie z uśmiechem. O tw iera sw ą liliową torebkę i powiada:

— Wiem, że narzeczona pańska dzisiaj tańczy. A teraz udo­

w odnię panu dlaczego je j tak bardzo zależało n a tym, by nadal tam ta ń c z y ć . . . Przekona się pan po przeczytaniu te j k a r tk i. . .

W yrw ałem k artk ę z je j ręki i z trudem przeczytałem jakieś hieroglify napisane ołówkiem.

„Najdroższa! Z utęsknieniem oczekuję Twego zjaw ienia się w now ej kom pozycji pt. „W alc szału i zdrady". Gorąco pragnę, byś odtw orzyła go ja k najbardziej z wyczuciem i bosko, z ser­

deczną m yślą o mnie. Będę Cię podziwiał, oparty o kolumnę, tuż przy orkiestrze. Pam iętaj, o godzinie 2-giej zabiorę Cię do mego „sanktuarium ", b y omówić term iny pozowania.

' Twój Stef."

Czułem, że blednę. Cała krew m oja odpłynęła do serca. Cios był niezm iernie wielki. Ale przed nią musżę ukryw ać tragedię m ego serca. Zwróciłem je j k artk ę i roześmiałem się głośno:

Ha, ha! Jeszcze jeden list w ię c e j. . . Gdy dojdęi do stu, zostanę kolekcjonerem anonim ów . . .

Lolita Zęska zbliżyła się do m nie: >

— Czy nie chciałby pan skorzystać z praw a odwetu?

Kokieteria te j niewiasty, stłumiła ból m ego serca. Skorzy­

stać z prawa odwetu? Dlaczego n i e ? . . . Dlaczego nie miałbym od razu wym ierzyć odpowiedniej kary? M aria prześpi się u ko- chanka-m alarza i w róci do domu. Zastanie list i po południu o czw artej przyjdzie do mnie, tak ja k się umówiliśmy. Zdziwi się, gdy m nie nie zastanie w pokoju. A ja, zdradzony kocha­

nek, miałbym tę satysfakcję, że zemściłbym się na niej tej sam ej nocy.

Lolita Zęska zgasiła m ałą lampkę, ocienioną kremowym aba­

żurem.

Dziewiąta godzina rano. Czas ju ż zakończyć zemstę. Ręce m ojej now ej przyjaciółki spoczyw ają na kołdrze. C ałuję je szarmancko. Lolita uśmiecha się bardziej ironicznie, niż zwykle.

— W łaściw ie muszę panu zdradzić pew ną tajem nicę ■..

— T ajem nicę?. . .

— Tak . . . Pan się tak samo będzie śmiał, jak j a . . . W ie pan, list owego Stefa,, k tó ry panu w nocy pokazałam, i który przed naszym doinem zgubiła pańska narzeczona, wychodząc wczo­

raj od p a n a . . .

— N o ? . . .

— Otóż . . . ten list ja sama n ap isałam . . . Było mi sm utno...

Kocham pana. Tęskniłam tak d łu g o . . . i tak bardzo pragnęłam

choć p r ź e ^ b w n ^ b y ^ ^ p a ń e n ^ l i s k ^ ^ ^ C z e m u pan stoi ja*

wryty?... Do widzenia m ój drogi... N ie gniewaj się na - U siebie na biurku zastałem l i s t Poznałem pismo Marii-CzY"

tam. Czytam, może już po raz setny:

„Piotr! Dziś w riocy, kiedy miałam po raz pierw szy wystąpi*

w e w łasnej kom pozycji’ tanecznej pod- nazw ą „W alc szahj i zdrady", w momencie kiedy wchodziłam na parkiet, ogarw m nie lęk, jakaś nieznana mi dotąd trem a i ból, wielki ^ serca. Czułam, że nie potrafię należycie odtworzyć treści teg®

tańca. Wiedziałam, że. tu skom prom ituję się kom pletnie jak®

tancerka. Treść taką należało w pierw sam ej przeżyć. Przeć®!*

walam, że tu kończy się na zawsze już mój taniec; Serce m arło w piersi. W oczach pociem niało i runęłam n a parki*!' N ie wiem co potem się działo. Dorożka zawiozła m nie do do­

mu. Tam odzyskałam przytomność, a tęsknota , pognała niwę do Ciebie. Chciałam poskarżyć się przed Tobą. Chciałam uspo- koić mój ból. Bo czuję, że słabną mi już ręce i upadam w 2B*' ganiu z ciężkim życiem. Pragnę odpocząć; oparta o czyjąś ser­

deczną i silną pierś. Z tą m yślą szłam do Ciebie. PodchcdMc pod dom zauważyłam Tw oją sylw etkę wraz z Lolitą w okw*

je j mieszkania. Czekałam długo, w nadziei, że wyjdziesz sząc za oknem m oje bijące serce . . . Czekałam długo, a wyśc>e zgasili światło. Po cichu weszłam do Twego pokoju i prze*

drzwi słyszałam w asze szepty i pocałunki. W zięłam list z Twe­

go biurka i p isz ę . . . piszę w tę noc, w k tó rej tw oja wiern*

M aria nie mogła odtworzyć w tańcu ttij kompozycji, którą Ty9 brutalnie zrealizował i p rze ży ł!. . . Ten w a lc __ walc sza!)1 i zdrady. To Ci przyszło tak ła tw o . . . W yrządziłeś mi tym w l' w iększą krzywdę. Do Ciebie nigdy nie wrócę. JUmarłam dl*

Ciebie. M aria."

A L T

r o ś l i n n y ś r o d e k p r z e c z y s z c z a j ą c ą o n i e ~ z a w o d n y m i b e z b o l e s n y m d z i a ł a n i u

U o n a b y c i a w a p t e k a c h i d r o g e r i a c h

N r. rej. 1873 O n a 10 draż. Z ł. 1.26

FABRYKA CHEMICZNO-FARMACEUTYCZNA

Dr. A. WANDER A.G. KRAKAU

A >

rzypuscmy ze

c h ło p ak u p a d ł p o d czas z a b a ­ w y i skaleczył kolano. Jak to K

Czy może ta k ? y o p a trz y ć ?

A m o ż e le p i e } k a w a ł k i e m H a n s a p l a s l u elastycznego?

Praktycznie) w ziąć H a n s a p l a s t . O patrunek z H an sap lasłu jest e lasty c zn y ! n ie przeszkadza p o d czas b ie g a n ia . Tam uje krw aw ienie, o d k a ­ ż a ra n ę i przyspiesza gojenie.

SHWT JASNOWIDZ wizjoner V«smn.lbb 41-?

SwiiUwtj sławy ndiu I. fnyntóŁ [ntiitó. ta rttoto-

tTtt,ikn rit ( & * « ) )

slrjtj, rypAi. (<Ktm- itata) łntuńy («r- bjm) inrjnjim-

UMi 4—S

A k u s z e r k a

M. W Ó JC IK W a r s z a w a

Z ło to S m * te ł. 64-424 .

Dr.Prochacki wmijciit, skint

godz. 4—7 W • r n i w a Krak. Przedm . 40

IrSLWsfcicdwwsIń

SpkhMi dL ilirtjd ,1 n i nm)«>

* « n iw i. tWrtmlM 53-1 W.

Dr. nad.

K R A J E W S K I Wener. skórne.

Warszawa C h m i e l n a 54

teł. 347-52 Dr. n i HAITA BIE M U flU choroby włosów, skóry kosmetyka

lekarska.

Szopena t , *.1—i NOWAKOWSKI

W n n y a i t, sMim

W a r s z a w a , W spólna 3 m. 3.

Br. m i UtpM

GUTOW SKI

SUntiranjait

f a r s m . ] n n i» I I I * . 2— Ł » I r a k i

Ł 1-11—I

M EB LE

K U C H E N N E I P OK OJ OWE

poleca:

M a g a z y n K R A K Ó W S ta ro w iśln a 79

Yasenol

Wesofosć na twarzach matki i dziecka—to oznakę zadowolenia. Nie ma juz ran od odleżenia dzięki codziennej pielęgnacji de­

likatnej skóry niemowlęcia za pomocą

-pudru dla dzieci

NOW OCZESNE PAROWE

Z A K Ł A D Y W U L K A N I Z A C Y J N E

„ G W A R A N C J A '

wł. FR. K O Ś C I A N E * Warszawa, ul. Książęca 19

tel. 9-31-64

o r z y s t a j

Z OBROTU CZEKOWEGO

i O S Z C Z Ę D N O Ś C I O W E G O

N I E M I E C K I E J P O C Z T Y W S C H O D U

(7)

M a J°w a nied ziela z a g lą d n ę ła zło ty m okiem . “ “ brocz y n n eg o sło ń ca d o w półodsłonię- okien w illi p a n a F ilip a S try k a, k tó r y po

" W w j a e j im ien in o w ej libacji, z a sz y ty p o d . i p o g rążo n y w głębokim zbaw czym sw e, b u jał d u ch em w p odobłocznych k ra t- nacn.

N agle b ru ta ln y ło m o t d o d rzw i jak ie g o ś

°gos, d ra p ieżn ą ła p ą , w y rw a ł p a n a F ilip a

7^ * ^ r* d o s« y ch m arzeń i rzu cił je g o r o ­ zedrganą d u sz ę a a p a s tw ę g łu p ie j i zezo w atej

rzeczywistości. 5

, ,k to **■** — z a p y ta ł, g ram o ląc się 1 pościeli.

Ptdcanie z m iaro w y m uporem tra to w a ło so-

■ •d al b e z k a rn ie p o c ie rp liw e j je g o d u -

—1 A zaraz, zaraz . . . p sia k re w . . . ż e te ż d e T * W * • - * 8 * a e m o je p ap u - . • • • « ■ » ' - - - za . . . ra z p rzecież m -

m ru czał d o sieb ie i, ja k sta ł, w d łu g ie j oocnej koszuli, p o k u śty k a ł w jed n y m p a p u ­ ciu k u drzw iom .

a b y się upew nić, p rz y tk n ą ł u s ta do szp aty i z a p y ta ł:

~ A k o g o b o g i p ro w ad zą, hę?

O tw ie ra j p a n ie k o ch an y , o tw ie ra j, tu poczta.

c®f - - - p o czta ? . . . z a r a z ___zm ... . w reszcie. Listonosz w rę c z y ł m u lis łe k s p c e s p o le c o a y :

Podptsz p a n re c e p is . . . sp ra w a zała t-

®n a - - - d z ię k u ję . . .

, ~ ^ ł - te ra z lis t — m yślał, o b ra c a ją c duH k o p e rtę ,

r o a b p a ł do o k n a i . k u cn ąw szy n a ro g u k tó ra sw ó j p o w y g in a n y w y p in ała zaczął g ło śn o czy ta ć:

„K ochany F ilip k u !

D aw no tem u ja k n ie w idziałam C iebie, ko-

™ »»y sio strzeń cze; cz a s szybko m ija. a z ty m czasem nasz m a rn y żyw ot. Je s te m o sta tn io Slu*a. b o c io tk a W an d zia p o sp rzeczała się

• w y je c h a ła na. zaw sze zapew ne.

M ając o b aw ę p rz e d sam otnością, p o s ta ­ now iłam n a s ta łe d o C ieb ie się p rzep ro w a- lc* O czek u j m n ie w n ied zielę; p rz y ja d ę w ieczornym pociągiem .

C a łu ję C ię, T w o ja C iołka F o re n ty n a ".

_ 7 . ° - — jęk«ą» p a n F ilip. — K oniec

®o«ch d n i sp o k o jn y ch !

O b ejrzał się żało śn ie p o m ieszkaniu, w k tó -

?m ja k b y p o ra z p ie rw s z y sp o strz e g ł k a w a -

<wski nieład.

P siak rew l n ie c h to w szy stk o d ia b li bio-

? . *a sy c z a ł i p o w o li zaczął się u b ierać.

*J**eaągał się p rz y te j cerem o n ii z lubością, o rap ał w ro z c z o c h ra n y łe b i c o ch w ilę zer- k ał w lu stro .

N ie tęg o w y g ląd am — m onologow ał,

°b m a c u ją c o b rz ę k łą n ie c o tw a rz — pow ie,

*em m ocz ym o rd a . . . e t c o tam ! . . .

W n e t je d n a k u w in ą ł się z e so b ą i ja k o tak o d w a p o k o ik i z k u c h n ią d o p ro w ad ził do Porządku!

M iał d u żo czasu. P oszedł w ięc n a o b iad a ° re s ta u ra c ji, g d z ie sp o tk a ł k ilk u znajo-

**ych; n ie zw ierzał się im ze sw eg o no w eg o

* tra p ie n ia — b a ł się k p in . . . W ieczorem z b ijący m sercem c z e k a ł n a

•w o rc u .

W reszcie o k o ło go d zin y d z ie s ią te j n a d b ie g ł W żela zn y ch p o d ry g a c h zd y szan y pociąg,-

^akw iczał d iab elsk im iśc ie s p o s o b n a i s ta ­ nął. ja k n a ro w isty koń.

Z p ę k a ty c h k a łd u n ó w w ag o n ó w zaczęty Wypływ ać m ałe p o to k i ludzkiej ciżby, '" 'k tó r e j p a n Filip sw ym „sokolim w zrokiem "

“ Ojrzał g ru b ą jejm ość.

- l S*00?*1 w*^c “ ra z d o n ie j i o d e b ra ł d ę ż - M w alizę. N a stą p iły p o w itan ia, p y ta n ia , od Pow iedzi. W reszcie znaleźli s ię w fiakrze, k tó reg o z tru d em w yw alczyli.

■ W iśta! w io! — i ru szy li p ęd em k u Kru- Powkom. k tó r e w k ró tce m inęli; znaleźli się '"'re sz d e n a d ro d ze k u B iałem u. S iedzieli do-

”łd w m ilczeniu. K ażde z nich żuto w sobie PW «*ia i odpow iedzi. C io tk a F to re n ty n a Podnosiła c o ch w ilę p erfu m o w an ą cbusłecz-

? d o oczu i d o k ład n ie je w y cierała.

Boże! ty le czasu . . . ty le czasu ! — szep-

“ a w reszcie.

~~ C zas leci, p ozm ienialiśm y się, p o d sta- d ę liś m y się — b ąk n ą ł p a n Filip.

' C iem no, to i n ie m o g ę dobrze tw e j tw a-

* y w idzieć — rz e k ła n a g le cio tk a, p rzech y - c h c ia ła m u w tw arz sp o j- S postrzegł to i o d ru ch o w o w tu lił s ię w ie- Cel w głąb fiak ra.

M ilczeli o d tąd , a ż w reszcie d o b rn ęli d o 1 tu d o p ie ro zaczęty się m ęk i w y p y - j w a n , oględzin, w zd y ch ań i żało sn y ch k i-

*n głow ą.

D ziesięć la t ja k c ieb ie o sta tn i ra z m o je o g ląd ały . A jak że ś s ię zm ienił . . . h o l aj . * tu c io tu n ia, p rzy m ru ży w szy fig łar-

* jed n o oko, szep n ęła: — a ja k ta m ze s*rcem . . . hę?

N ib y d o d a p y ta o . . . m iłość, co?

t ~~ A coś m y ślał, ż e o se rc e . . . ta k ie ? — , l ^ ę ł a w sk azu jący m pulchnym , ja k ser-

*ek, p alce m p o le w e j s tro n ie p a n a F ilip a w ersi.

f c j '' c o tu dużo m ów ić, n ie c h c ą m n ie ko-

* * z re sz tą — d o rzu cił — co m i tam

*d*i *" teraz, k ie d y m i n a czterdzieści la t To co, to co?! — za p e rz y ła się c io tk a — Sj ec*e * to w sam raz, in acz ej zm arn u jesz

”• *kapiejesz do cna!

U l 0 tak ich i p o d o b n y ch rozm ow ach i po k o la c ji „d o b ra" d o tu n ia za b ra ła sobie

^ ^ o j p a n a Filipa, a je g o sam ego „p rzep ę-

TADEUSZ

KOMOROWSKI

dziła" do nasttrutego pokoju z oknami na zachód. I odtąd zapanowała wszechwładnie.

Oni wlokły się przeplatane jazgotem d o - ci. która już cafluem owładnęła nie tylko mieszkaniem, lecz panem Filipem. A pan Fi­

lip gryzł się w sobie i chodził po domin, jak manekin; a gdy zdołał się wypsiknąć do mia­

sta bez jej ciężkiego towarzystwa, to by­

wało, że wracał bardzo późną nocną porą.

N ie zważał na smutne, lub złe spojrzenie d ołki, nie starał się nawet usprawiedliwiać, nie: stał się podobnym do głazu, którego zły los jednym kopnięciem zepchnął na dno przepaści. Chwilami tylko budził się, jakby z letargu i zdziwionym wzrokiem spoglądał na świat, który mu od czasu intronizacji d o łk i tak obrzydł, że aż mu się, jak po sta­

rym sadle, odbijało.

Któregoś wieczoru umówił się z kolegami na karty. Przy gęsto stawianych kolejkach grali do rana. Pan Filip schlał się jak wieprz;

nastały dysputy pijackie. Jeden z kolegów pana Filipa zaczął mu Wypominać, że jest głupi, jak torba od obroku, bo pozwoli się za nos ciotce wodzić, zamiast takową za kok uważnie chwycić i delikatnie ze schodów spuścić by sobie twarz zbiła.

Obraził się na takie dictum pan Filip i w przystępie pijackiej złości trzasnął eło- kwentmego kolegę w pysk, na co tamten, niechcąc być dłużnym, odpowiedział butel­

ką, miażdżąc mu nasadę nosa; byłoby na pewno do czego gorszego doszło, gdyby ich inni nie rozdzielili

W ió d ł pan Filip do domu skiereszowany uczciwie. Gdy zobaczyła to dotka byłaby

° n d y koński paznokieć zemdlała. Zaraz też wzięła się do oględzin pojękującego i po­

chlapanego, jak w jatce, pana Filipa. Po dokładnym badaniu oświadczyła: — nic tu

dy, stał się chuchrem i zafukanym kozłem ofiarnym. Złośliwi nawet mówili, że pan Fi­

lip dawno już umarł, t y k o n ie ma za co go pochować, bo pieniędzmi d otk a włada. Lecz pan Filip n ie chciał umierać — owszem, żyć za wszelką cenę. Ci o d a po tym wypadku zu­

pełnie przekonana o łajdackich wyczynach swego siostrzeńca, wpadła w istny szał na­

wracania zbłąkanej, jak mówiła, owcy.

Nawracanie trwało długo. Bywało i też nie raz, że próbowała mu tłumaczyć rękami, że jest opojem. moczymordą i jeszcze inną

„anima viiis".

Zmaltretowany i skopany moralnie; jak parszywy pies pan Filip, uciekał do sw ego pokoiku, gdzie całymi godzinami dumał nad przecudną przeszłością, która darzyła go spokojem i wolnością kawalerską.

Dalsze znoszenie tej inwazji było heroiz­

mem. który jednak przechodził jego siły.

Postanowił coś działać, aby wreszcie zer­

wać tę wiążącą go z nieproszoną opiekunką nić.

I razu pewnego, po niedobrze przespanej nocy, podczas której ułożył był sobie jedno postanowienie — stał się nagłe dla d otk i niesłychanie uległy, uprzejmy i słodki; od­

gadywał jej życzenia niczym jasnowidz ru­

tynowany. Początkowo ciotka podejrzliwym na siostrzeńca spoglądała okiem i starała się nawet dociec swoim babskim sprytem do sedna tej nagiej zmiany. Lecz on zamknął duszę swoją i serce na sto zamków i czuj­

nie, jak pies, warował na straży swych po­

stanowień i tajemnicy.

W końcu uwierzyła w dobre intencje sw e­

go siostrzeńca, m yśląc:— „Ustatkuje się, jak amen w pacierzu, patrzeć tytko, jak przesta­

nie pić. a potem się o że n i__ * i z lubośdą zacierała ręce z wielkiej udechy.

JD oclttoala la ła

L eje się nam p rze z ręce sto łe c zn y m bogactw em , to czy chw ile ziarniste p rze z w ezbrane serce i u p ite — ja k w inem —- sw oim w tasnym blaskiem zielen i się cudow niej i kw ieci gorącej.

I św iat cały ssą d o ń , różow i, b łę k itn i w d n ie p szen iczn ej pogody i lip co w ej la ski.

My*l przysiadła — szczęśliw a — gdzieś na kło sie ży tn im i k o łysze ją le k k o nadpolny w iatr-plastyk.

I cieszę się i śm ieję i ta k m i radośnie

i chciałbym dać się w szystkim sw ojej d u szy n a p ić ! ...

— S ta n ę gdzieś na w ysokim napow ietrznym m oście i rozrzucę szeroko sw ój ogrom ny zachw yt!

O padnę rze śk im deszczem na spieczone w argi i naw ieszam cien istych , m iło kęty ch sopli —

— C hcę d ziś w szystkich napoić i w szystkich nakarm ić i roztrw onić swą radość do o sta tn ie j kro p li!

A la to w ciąż się p yszn i słonecznym bogactw em i śpiew a szeleszczącym d ojrzałym pokosem

aż u p ite —- ja k w inem —• sw oim w łasnym blaskiem zacięży nam na d łoni soczystym ow ocem .

1

nie poradzę . . . pokiereszowali d twarz, że już spokojnie możesz na niej siedzieć — nie ma różnicy . . . mówię d !

Zobaczył się biedny pan Filip w lustrze i przeraził, lecz owładnęła nim taka rozpacz, że byłby się zaraz wybrał na Giewont, z któ­

rego popełniłby bohaterski skok w . . . śmierć.

Nazajutrz po opatrunku lekarskim w ród ł do domu i zaraz udał się do łóżka. N ie jadł., nie Pi* — nic. Dopiero po paru dniach tknął trochę jadła, lecz pozostał chmurnym i nie- odgadłym przez kilka długich tygodni. A gdy w reszde pierwszy raz po wypadku z no­

sem wyszedł na świat boży. jego dawni to­

warzysze nie poznali go.

— Gdzie się twój brzuch, Filipie, podział

— pytali.

— Ano, jakby ze mnie wszystko wydeklo;

zostały tylko gnaty i skóra, którą się okrę­

cam podwójnie dla depta.

— Co się z tobą robi?! — pytali inni.

Wtenczas już nic nie tłumaczył, tylko ję­

czał: — „Ciotka! Ciotka! . . .“

I to już wystarczało.

Z mężczyzny o potężnych silach i kilku warstwach tłuszczu, birbanta pierwszej wo-

Bronisław K ró l

A pan Filip brnął nadal w uprzejmośdach, że nawet smakołyki znosił d otce. winem traktował, gwarzył, czyli zmienił się i nie był ten sam. Aż razu pewnego, gdzieś w głę­

bi lata oświadczył nagie d o tc e Florentynie, że się żeni.

Siedziała właśnie na zydełku przed domem skrobiąc ziemniaki, z którego, usłyszawszy to. chcąc widocznie' nagłym ruchem przy- ctężkie podnieść d ało, fiknęła uczdw ego ko­

ziołka.

Pospieszył usłużny pan Filip z pomocą i już podnosił zasromaną ciotkę.

— A to d n o w in a ... a to d nowina — powtarzała w kółko.

— No doteczka zadowolona? — zapytał.

— A chodźże, mój ty kochany, niech d ę uściskam — zawołała i zaczęła nagle w swej wylewnej m itośd do zbyt obfitych piersi przydskać struchlałą głowę swego sio­

strzeńca.

— A ki e d y . . . kiedy ślub? — zapytała po chwili, gdy skończyła z karesami.

— Za dwa tygodn ie. . . zapowiedzi idą w Krakowie.

— Aż . . . w Krakowie? — wyrzekła chłod­

nym głosem.

Postanowiłem się ożenić, lecz nie z kobietą j

z Zakopanego — będzie krakowianka! Po : ślubie wracam do Zakopanego, zajmuję to ! całe m ieszkanie . . . no, a d o d a . . . może jak i zechce mieszkać w sąsiedniej willi.

Zrobiła się d sza, w której słychać b y ło ! przykrótki oddech d o d Ftorentynki i dale­

kie krzyki rozbawionych na łące dzieci.

Ciołka ostatnie oświadczenie sw ego sio­

strzeńca przełknęła, jak gorzką pie«3kę. Po

“ Wili dopiero, gdy pierwsze wrażenie mi- n<£o. rzekła: — Dobrze, dobrze, ależ natural­

nie. że nie będę wam zaw adzała. . . n ie . . . j Przygotuję mieszkanie, przypilnuję tego { i tamtego, a potem, potem pojadę s o b ie . . . i d o . . . — i ta głos jej załamał się.

Po dwu tygodniach pan Filip wyjechał do Krakowa, skąd po trzech dniach wrócił ze I żoną.

Zaraz się urządził, a najwięcej rządziła się i młoda pani Strykowa.

Ciotunia, widząc, że już nic po niej, za- I żałośnie pakować sw oje manatki. „Mło- 1 dz* patrzyli spod oka i uśmiechali się grzecz- i nie do niej. byli uprzejmi, słodcy, z bijącym j sercem oczekując kiedy się wreszcie wy- I niesie.

Nadszedł ów dzień przez nich z tęsknotą ] oczekiwany. Zaczęły się pożegnania, błogo- I sławieństwa. łzy i inne sceny, towarzyszące j przy rozstaniu. Odprowadzili nawet do po- j ciągu. Z okien wagonu patrzyła d o łk a na ! nich żałosnym i smutnym wzrokiem, z któ- J rym na jedno mgnienie oka zbiegły się oczy j pana Filipa. W reszde pociąg ru szy ł. . . parę i machnięć kapeluszem ... szczęśliwej d rogi... I i pociąg znikł.

Zostali sami. N agle „młodej pani" rozwią- | zał się język:

— No, mój panie, nóżki na stół! moja ko- 1 media skończona. Grałam nieźle i kręciłam f głow ę tej starej — spracowałam się, w ięc I należy mi się.

— Ile? — zapytał ..małżonek", chcąc jak J najprędzej odczepić się od tej całej przygo- I dy; zaczynało mu być dziwnie przykro.

’— Pięćset złotych.

Bez słowa protestu wręczył jej żądaną su- I mę, po czym nagle się odwrócił i szybkim jl krokiem odszedł do miasta.

Po drodze żarty go wyrzuty sumienia, jak f złe robactwo; uczucie wstydu paliło go, jak- } b y na wnętrzu hutniczy piec nosił, a gorycz i

i niesmak dokonanych rzeczy, z których j

przed godziną się chełpił, zalewały mu serce. ! Szedł jak w malignie. Wstąpił w ięc do ! knajpy, gdzie spotkał kilku życzliwych zna jomych.

Zwierzył się im ze swoich strapień. Jedni radzili mu na to wszystko p lecy wypiąć, zaś, więcej rozsądni, podsuwali mu możłi- j

w o śd ożenku, przeproszenia starej dotki, : załagodzenia całej niemiłej sprawy.

W ródł do domu pan Filip z tymi radami, I które rozsypał na dywan własnych marzeń, * jak perty, wśród których gmerał. jak w skar- \ bach.

Była późna noc. Ocknął się z marzeń; ro- [ zejrzał się po swoim mieszkaniu, gdzie, jak- | by pierwszy raz, spotkał się z głuchą i zimną \ pustką, która oparłszy swą bezczelną twarz . na kościstej dłoni, patrzyła na niego kapra- ; wy mi oczami ironii. Wzdrydnąt się. Otworzył okno i wyjrzał na św iat W oddali srebrzyły i się szczyty gór: Wyglądały, jak czereda za- j stygłyr* cyklopów, których niewidzialna po- !•

tęga wstrzymała taż przed miastem. Nad ni- ; mi wędrował sobie p oczdw y satelita, zmru­

żyw szy jedno oko; zdawał się ironicznie ■ uśmiechać prosto w twarz pana Filipa.

Dalekie drżące, jakby w wiecznej trwodze, : gwiazdy sypały z otchłani wszechświata I swój diamentowy pyt, który d chym szełe- .1 stem kładł się aa uśpioną ziemię.

Niekiedy błysnął meteor, jakby zbawcza j myśl w ponurych refleksjach człowieczego !:

umysłu — lecz zagasi, jak kaprys kobiecy, f Zza lasu szedł szept wód strumienia — ni- t by modlitewne wezwanie -*-i inwokacja do \ gwiazd, których cudne oczy kąpały się w ru- f chliwej jego kipieli.

Pan Filip pierwszy raz od wielu lat odwa- | żył się w tej chwili wzniosłego nastroju spoj­

rzeć sobie samemu z bliska w twarz. Sięgnął : do lamusa minionych dni, gdzie pod pyłem niewiary i głupoty, nawianym przez lekkie i ży d e. leżały sobie cenne uczuda. Gmerał ; w nich i za każdym razem, gdy znalazł coś, co mu się przydało, wykrzykiwał: „o, to j>

przecież całkiem jeszcze niezłe, a tamto ma blask, jak no we . . . czemu ja to wszystko w y­

rzuciłem? . . .

— Wyrzuciłeś — mówiło mu stanienie — II to wszystko, jak stary łachman i poszedłeś beze mnie w ży d e, jak turysta w góry bez ; przewodnika. Zabłądziłeś w ięc wśród usy­

pisk i skat, i znalazłeś się nagłe na wąskiej śd eżyn ie cynizmu i intrygi.

Wróć — jeszcze czas! Tl.

W kilka tygodni później pojechał pan Filip j do d o łk i do Łowicza i wszystko wyjaśnił. i-;

Wyspowiada! się przed nią. jak przed kapła- | nem. Najpierw słuchała z oburzeniem i ze zgrozą jego wywodów, wylew ając łzy nad niegodziwośdą siostrzeńca.

Po długich pertraktacjach, przysięgach ’ zgodziła się wreszcie wrócić do niego.

Po kilku miesiącach doczekała się uczci- : w ego w esela i z radosnym uśmiechem nie- ; groźnej d otk i przyjmowała w progu domku zakopiańskiego prawdziwą, stateczną żonę : pana Filipa, u którego została do zgonu.

A pan Filip, zmieniony zupełnie na duchu : i d ele , swój pojazd ży d a wprowadził na nie- wyboistą drogę, po której wytrwale brnął jako wzorowy mąż i ojciec rodziny.

Cytaty

Powiązane dokumenty

jom i orzekli, że Hala wypiękniała. Ja tego nie zauważyłem. W prost przeciwnie -— kiedy wracaliśmy z żoną do domu, wydawała mi się coraz to brzydsza, starsza,

Sekundy upływ ały wolno — ukazała się następnić podłużna, brunatna głowa, dało się słyszeć sykliwe bulgotanie i w powietrze wzbił się bicz rozpylonej

tuje z wielką umiejętnością technikę. Odnosi się złudzenie, jakby tą właśnie techniką przede wszystkim chciał się popisać. A ma się czym istotnie popisywać. W

Hanusia stała obok i przyglądała się dziadowi, k tóry teraz, chcąc pokazać swój kunszt znachorski, jakim się zawsze chwalił, zaczął nad chorym

d0 .otc°nania obdukcji. W ałęsałem się przeto, całymi dniami koło 'willi, chcąc go koniecznie spotkać. Udało mi się, gdyż jeszcze raz przyszedł on i

Całym swoim jestestw em , ostatnim i siłami, poruszyła się na tę wiadomość Chmielowa i chciała się podnieść, ale choroba niemiło­.. siernie ubezw ładniła

komicie, gdyby chciała podporządkować się pod nie i dać się prowadzić za rękę.. Gdy w łaśnie przychodziły na nią chwile obaw i lęków, w m arzeniach

O żeniwszy się z córką farm era nie m iał zam iaru ruszać się stamtąd.. Bracia byli ludźmi jednego pokroju, toteż Stefan w iedział od razu, przeczytaw szy depeszę,